Pole tekstowe: WOLNY ŚWIAT         

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


NR 3 [Ostatnia aktualizacja: 08.2008 r.]

ARTYKUŁY DO PRZEMYŚLENIA

 

 

Pole tekstowe: OSIĄGNIĘCIA CYWILIZACJI...!!! (cz. 3):
 

 

 

 


OSTATNIE OFIARY WŁASNYCH ZMIAN

I rzekł tedy On: W pozytywnych zmianach ratunku szukajmy!

A pora na zmiany była już ostatnia.

I odezwali się siewcy strachu przed zmianami, a imię ich Trwacze, by w trwactwie pozostać bo wszelkie Trwactwo jest święte, a do zmian tylko zwodnicy zawołują! 

I nadejdzie dzień, gdy mędrcy głupcami, a głupcy mędrcami się okażą; a zwodnikami ci, którzy przed nimi ostrzegali.

I plaga plagę wydawać zacznie. I plagom wszelakim końca nie będzie. I nie będzie wolnej od niej ni jednej ziemi, wody, powietrza, i z czego pobudować.

I umierać zaczną oszukani, zwodzeni i wiedzieni przez głupich, ślepych i zaprzedanych.

I brat bratu będzie powietrza, wody, ziemi i strawy żałował.

A głupcy i w godzinie śmierci dziękować będą zwodnikom za ustrzeżenie ich od zmian wszelakich.

I przebudzą się ludzie i przeklną siebie, zwodników, a zwodnicy siebie. I zamilczanych będą słuchać chcieli; i ratunku w zmianach szukać zaczną. Lecz będzie to późna pora, bo zmiany już zajdą, nieodwracalne! 

I nadejdzie dzień końca tych, którzy chcieli się zmian ustrzec, a nie widzieli że sami zmiany powodują. Bo zmiany są zawsze, i kto nie umie nimi pokierować; kto za nimi nie podąża – ten znika.

 

 

Pole tekstowe: SZANOWNI PAŃSTWO I POZOSTALI 

 

 


LUDZIEEE, ŻYJEMY W WOLNYM KRAJU!

Teraz nikt nie musi czytać, ani słuchać propagandy o jedynie słusznym ustroju, partii itp. tylko propagandy o jedynie słusznym katolicyzmie, jedynie słusznej organizacji religijnej (ustroju katolickim…; Wojtyle); nie ma cenzury usuwającej antysocjalistyczne treści tylko jest usuwająca szkodzące interesom katolickiej org. relig.; dzieci nie są ogłupiane w szkołach o jedynie słusznym ustroju, tylko o jedynie słusznej religii...; o proszkach do prania, samochodach, karmach dla zwierząt itp. - wr -, nazwach stacji, ih definicji puszczanej przez nie muzyki itp.; możemy rozbijać się po świecie - jak ktoś ma za co...; nie ma obowiązku pracy..., a jak ktoś jednak to robi, to ma zarobki dużo większe niż za socjalizmu... do podziału między pozostałych, niepracujących członków rodziny; nie ma podziału na onych, uprzywilejowanych i nas, teraz są demokratycznie (...) wybrani wybrańcy – cały czas z tej samej karuzeli (...)...; teraz do władzy nie dochodzą należący do jedynie słusznej partii, tylko do jedynie słusznego Kościoła; nie ma niegospodarności, łapówkarstwa, marnotrawstwa itp., teraz są afery; itp., itd. Krótko pisząc jesteśmy wreszcie wolni i szczęśliwi...

 

Madeleine Albright: Kiedy nie jest się idealistą, nie wiadomo, w którą stronę należy iść. Kiedy nie jest się realistą, nie wiadomo, jak tam dotrzeć.

Niestety, jak się przekonałem, ideały mają b. często wartość śmieci

– część z nich się wykorzystuje... po przetworzeniu.

Ponieważ wszystko ma swoją  przyczynę, tak i to zjawisko. A mianowicie jest nią karanie idealistów (...), a nagradzanie ludzi nikczemnych, egoistycznych, pazernych, cwaniaków, w tym koniunkturalistów.

Dlaczego tak się dzieje.

Otóż większość (...) ludzi nie ma zdolności do obiektywnej samooceny, krytycznego podejścia do siebie i właśnie takiej części wymienieni osobnicy zawdzięczają  powodzenie. Póki decyzje dotyczące najważniejszych spraw będą podejmować tacy ludzie, wszyscy, a więc i ta, opisana większość, to takie będą tego konsekwencje. Chodzi więc o to, by stworzyć rozwiązania systemowe, które przerwą ten obłędny łańcuch – że jedne wypaczone jednostki wybierają następne, a te jak się dorwą do władzy to wciągają tam następnych podobnych sobie. No i koło się zamyka.

Trzeba wprowadzić (opisane w postulatach) rozwiązania, uniemożliwiające dostanie się na ważne, odpowiedzialne stanowiska ludzi niekompetentnych! A ponieważ nie ma ideałów, to i ci muszą być darzeni ograniczonym zaufaniem i ponosić konsekwencje swoich działań. Taka jest ludzka natura, że bezkarność demoralizuje. Jeżeli ważne stanowiska, władza, będą łączyć się z ograniczoną odpowiedzialnością to będzie to, przez pełniących takie funkcje, wykorzystywane! Ci ludzie muszą - tak jak pozostali - bać się postępować w sposób nieprawy, aspołeczny.

 

Jak można przeczytać w 2. ne „WŚ”, aż 80% kapitału krajów bogatych stanowi kapitał ludzki (pozytywne - konstruktywne - relacje między ludzkie). Zawiść, i inne najgorsze cechy, to domena przede wszystkim ludzi religijnych. Gdyż zazdroszczą, w tym podświadomie, innym ciekawszego, lepszego życia (taka jest natura wielu ludzi, że jak widzą, iż innym też jest źle to jest im lżej...). Stąd te ataki zazdrości (w tym o bogatsze życie seksualne), interesowanie się życiem innych, plotkarstwo, itp., itd. Ile energii, czasu pochłaniają waśnie między sąsiedzkie, wytykanie niereligijnego życia (ja mam wypaczone, no to wy też powinniście takie mieć)?!                                           

 

Dlaczego ciągle poruszam ten temat. Bo ta organizacja działa b. destrukcyjnie zarówno intelektualnie jak i materialnie, co jedno z drugim się przeplata, na społeczeństwo. Gdyby tak oddziaływała jakakolwiek inna org. np. komunistyczna, kapitalistyczna, religijna, ateistyczna to moje działania byłyby takie same – dążyłbym do maksymalnego ograniczenia jej destrukcyjnego wpływu! Tak więc nie walczę z tą org. jako taką, tylko staram się bronić przed jej negatywnym wpływem. Więc w każdym ne będzie o niej. A że nieprzyjemnie to nie moja wina...

 

 

NIE CHCEMY NICZEGO DELEGALIZOWAĆ, NIKOGO ZAMYKAĆ (CHODZI O TZW. ORG. RELIGIJNE) – TO CZĘSTA POSTAWA WIELU ŚRODOWISK

Mają Państwo do tego stosunek emocjonalny (wynikły z presji świadomości jaki jest do tego stosunek milionów innych (skoro tak dużo, to może mają rację...)), co staram się przełamać. Może się P. na coś zdecydują – albo przyłączą się do tych milionów ofiar takich org. utwierdzając ich, w tym następnych, wciąganych..., o słuszności swojego stanu, albo zajmą wyzwalaniem?

Proszę się zastanowić co by było, gdyby podobnie postępowały: policja, prokuratury, sądy itp... Albo się działa by coś osiągnąć albo się trwa; albo daje się do zrozumienia że coś jest złe - a przyczynę zła się usuwa - albo daje się do zrozumienia że to jest dobre, tylko inaczej i niech sobie będzie jak ktoś tak lubi (zajmuje np. tylko opisywaniem i na tym, na zarabianiu, polega korzystne... działanie). Małych złodziejaszków, oszustów, organizacje przestępcze wsadzać do więzienia, ale groźnych, rozrośnięte org. tylko próbować uzdrawiać oraz opisywać... (wniosek dla nich... wiadomy).

PS

Syzyfowa praca, która trwa już 2 tys. lat!; bo nikt nie chce...

Heil Hitler, Allach abcharr, Kim Ir Sen to wzór dla przywódców innych krajów, pozdrawiam też producentów heroiny, miłośników karabinów maszynowych i kolekcjonerów materiałów wybuchowych – trzeba okazywać szacunek wszelkim postaciom, organizacjom itp. bo są, mogą być duże, silne...

 

 

Ø      Nie widzę msa w polityce dla postkomunistów i/katolików. Byli komuniści mają kompleksy, poczucie winy za współudział, współtworzenie poprzedniego, niepopularnego, systemu. Stąd tak ogromna u nich potrzeba akceptacji społecznej, dlatego też tak ochoczo weszli w kolejny - aktualny.. - nurt katolicyzmu; zawsze będą  posłuszni aktualnemu systemowi - tak samo jak rasowi katolicy - a nie interesowi społeczeństwa.

 

Ø      Demokracja jest z góry, czyli nawet teoretycznie, skazana na niepowodzenie. Bo z góry wiadomo iż decyzje większości będą błędne! Bo większość ludzi ulega instynktowi stadnemu, więc/bo myśli emocjonalnie, to trwacze, nie posiada elementarnej wiedzy, zdolności – i jest to wykorzystywane przez karierowiczów-egoistów. Więc nic dobrego z tego nie wynika, w tym dla tej większości! – co potwierdza praktyka. Więc demokracja to utopia, patologia (i to podwójna: z efektami bezpośrednimi wprowadzenia utopii i wtórnymi dokonywanymi przez wykorzystujących ją, jej realizatorów/uczestników) bo dająca, praktycznie, tylko ułudę wpływu społeczeństwa, które i tak nie potrafiłoby podejmować trafnych decyzji, na rządzenie – bo jest ono manipulowane.

PRAWICA I LEWICA MUSZĄ ZNIKNĄĆ Z SCENY POLITYCZNEJ RAZ NA ZAWSZE! I JEDNI I DRUDZY SIĘ SKOMPROMITOWALI PODCZAS REALIZACJI SWOICH RELIGIJNYCH, USTROJOWYCH I SOCJALNYCH UTOPII (CZYLI NAWET TEORETYCZNIE BYLI BEZ SZANS ŻE POWSTANIE Z TEGO COŚ ROZSĄDNEGO)

Czy nasza emocjonalno-utopijna, śmieciowospalinowościekowonałogowochorobowonędzowowojenna przerośnięta demograficznie (szczególnie starcami i chorymi) i obszarowo cywilizacja jest etyczna, udana, szczęśliwa i czeka ją  jeszcze lepsza przyszłość... – Czy to są warunki optymalne czy ekstremalne...!!? Więc się pytam: kogo, czego trzeba się bać – za czyją sprawą mamy tyle problemów, dochodzi do zagłady życia na Ziemi (osoby racjonalne nawet niemiały szansy podjąć jakiejś decyzji); jak wreszcie należy zacząć postępować – kto powinien podejmować decyzje (...)?!

Jakże trzeba być wrażliwym... by tak postępować (podobnie jak np. kochający zwierzęta... psiarze, oprócz że często je męczą nie zapewniając optymalnych warunków życia, zatruwają jeszcze innym ludziom życie psimi hałasami i kupami. Nie widzą też ile innych zwierząt cierpi podczas tzw. chowu by stać się później pokarmem dla ich piesków, na co przeznacza się ogromne pieniądze, podczas gdy miliony ludzi cierpi i umiera z głodu... Ale dzięki myśleniu emocjonalnemu są oceniani jako osoby wrażliwe, opiekuńcze, dobre (podobnie jak dbający o ludzi zniedołężniałych, chorych, trujących się - za miliardy złotych! - kosztem zdrowych, tracących zdrowie na ich utrzymanie, w tym samych dobroczyńców – za czyjeś pieniądze oczywiście...))...! A jakim „nieludzkim potworem”, by w pierwszej kolejności dbać o ludzi zdrowych, młodych, pożytecznych (by m.in. nie głodowali, nie umierali z głodu, chorób) – naszą przyszłość i by tych pierwszych nie przybywało...

Podobnie się mają  prawicowe i lewicowe poglądy - działania - jedni martwią się o kler a drudzy o równie bezproduktywny balast dla naszej cywilizacji – ludzi chorych, zniedołężniałych, uzależnionych, utrzymywanie nieuzasadnionych ekonomicznie msc pracy. – Chcesz żyć na koszt innych? To zostań członkiem kasty religijnej/górniczej/rolniczej/truj się nikotyną, narkotykami, alkoholem a dobroczyńcy zajmą się tobą, oczywiście nie za swoje pieniądze... Życie, wartość wielu z tych nieproduktywnych, schorowanych, wegetujących, popełniających z pomocą trucizn powolne samobójstwo ludzi jest mniejsza od gówna i taka jest prawda!, tyle że nieprzyjemna, niepopulistyczna, nienośna emocjonalnie, medialnie (ani dla tzw... lewicowców ani dla prawicowców)! Ale pogrążanie społeczeństw takim... balastem jak najbardziej – bo to oznacza wrażliwość...

 

NAJLEPSZE PRAWICOWE I LEWICOWE SPOSOBY NA POGRĄŻANIE SPOŁECZEŃSTW, WYWOŁYWANIE WOJEN: Szerzenie, wprowadzanie religijnej, ustrojowej, socjalnej - pogrążającej ekonomicznie, intelektualnie (w tym prowokowanie emocjonalnego (stadnego) myślenia, a w efekcie takiego postępowania) - utopii, rozmnażanie się bez umiaru i utrzymywanie uprzywilejowanych nierobów (a w efekcie m.in. rabunkowa eksploatacja surowców, zagłada życia; długi, bieda) – razem = OSIĄGNIĘCIA CYWILIZACJI...!!! („WŚ” nr 1, 2, 3).

PS

Ci ludzie mają niski poziom świadomości więc postrzegają rzeczywistość w b. ograniczonej perspektywie, terytorialnej, czasowej, odnośnie form życia, a nawet w obrębie własnego gatunku dzieląc go na naszych oraz pozostałych, konkurentów, przeciwników ich grupy – jej interesów (a nie np. na szkodliwych i pożytecznych – z uwagi na swe zdolności. Więc dobierają ludzi według przynależności, a nie kompetencji). Ich działania, wynikłe z instynktu stadnego, egoizmu (własnego powodzenia, kariery), ograniczają się do walki, niszczenia wrogów (co daje wyznawcom, członkom stada, poczucie bezpieczeństwa – skoro wrogowie są niszczeni, a przynajmniej trzymani na dystans, oraz popularność walczącym – obrońcom) – więc energia jest w ten sposób marnotrawiona; płytkiego, krótkowzrocznego zaspokajania potrzeb, własnej grupy, ku własnej (krótkotrwałej) chwały. Więc potencjał twórczy konkurentów, ich powodzenie jest według nich dla nich szkodliwy (stąd to słynne, odzwierciedlające rzeczywistość, powiedzenie: Nim gorzej, tym lepiej…). Więc jakie warunki takie efekty…! 

 

Ø      Jak długo będzie się realizować utopie, tak długo będzie się propagować, prowokować - szerzyć - myślenie emocjonalne (stadne) by je wprowadzać – jak długo społeczeństwa będą myśleć emocjonalnie (stadnie) tak długo będą  propagowane - wprowadzane - utopie (stąd tak trudno wprowadzić, w tym racjonalne, zmiany – przerwać ten obłędny krąg!). Niech utopiści (religijni, ustrojowi, socjalni) realizują swoje wizje za swoje pieniądze (jestem również za tym by przydzielać im odpowiednie obszary danego kraju do ich realizacji. W razie sukcesu... będą mogli je poszerzać)!

 

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


NINIEJSZYM OGŁASZAM, IŻ MOŻE BYĆ NA KOGO GŁOSOWAĆ TYLKO NIEMA KTO... (NIEWIELU O TYM WIE DZIĘKI NASZYM RZETELNYM, ODWAŻNYM, NIEZALEŻNYM MEDIOM...), ORAZ MOŻNA NIE TYLKO COŚ, ALE B. WIELE ZROBIĆ

CZY JESTEŚCIE BEZMYŚLNYMI, BEZWOLNYMI BYDLĘTAMI KTÓRE SŁUCHAJĄ I ROBIĄ TAK JAK SIĘ NIMI DYRYGUJE CZY MYŚLĄCYMI LUDŹMI, AKTYWNIE, KONSTRUKTYWNIE WPŁYWAJĄCYMI NA SWÓJ I INNYCH LOS?!
Są różni trwacze w tym krytykanci-aktywiści (niektórzy populiści, redakcje (i tu rzeczywiście mamy do czynienia z układami...)) – tzn. krytykują stan obecny, ale aktywnie go wspierają by się nie zmieniał
bo to byłoby np. niemoralne, niezgodne z religią (interesami członków org. religijnych)), podważałoby autorytety (zagrażało tym, którzy są przy takim czy innym żłobie), bo i tak niemożna nic zmienić (a jakaś zmiana mogłaby spowodować koniec świata) itp... – każdy pretekst jest dobry by dalej trwać i krytykować (czym, wzbudzają szacunek i uznanie zarówno ze strony krytykowanych jak i przez nich poszkodowanych...).

 

Co można zrobić?

Można b. wiele osiągnąć niewielkim, indywidualnym, nakładem pracy np. przygotować procedurę (zbierając odp. liczbę podpisów) usunięcia obecnych trwaczy z parlamentu, obecnego osobnika... na stanowisku prezydenta (a na jego msu umieścić osobę konstruktywnie aktywną (...)). Można też dać im alternatywę: albo realizujecie (moje) postulaty albo brać się za łopatę. Wiecie jaki będzie galop – nie będą mieli nawet czasu na modły a co dopiero pielgrzymki, a wszelkie (wy)datki - co do złotówki! - dla kor będą miały mse (jeśli w ogóle...) wyłącznie z własnej kieszeni (przestaną być hojni za nasze...). Wtedy zaczną wreszcie być lojalni wobec nas a nie usłużni wobec promotorów, sponsorów, lokalnej org. religijnej...; zaczną działać a nie załatwiać, trwać.

PS

Tylko trzeba w tym celu ruszyć swoje 4 litery (sprzed telewizora na parę minut); potrzebna jest grupa aktywnych ludzi, pieniądze na działalność i podpisy pozostałych.

 

 

NAJPIERW WY, ZRÓBCIE COŚ... KONSTRUKTYWNEGO, A PÓŹNIEJ MOJA KOLEJ (samo się nic nie zrobi; na to by było dobrze - i by czerpać z tego profity - trzeba sobie zapracować; pretensje, o skutki lenistwa, bierności, proszę mieć później do siebie)

Redaktor internetowego pisma (oraz kandydat na prezydenta??? – Nie posiadam żadnego zaplecza finansowego, kadrowego, medialnego (oprócz swojego pisma internetowego) – bez pomocy - a czekam na nią 5 lat - na pewno prezydentem nie zostanę. A wówczas nic się nie zmieni (może być co najwyżej gorzej!); nigdy nie należałem do żadnej partii, parafii ani nie pełniłem żadnej funkcji)

Piotr Kołodyński

 

Czy znów o tym kto zostanie prezydentem zadecydują pieniądze, układy (i wynikłe z tego zobowiązania – bynajmniej nie wobec wyborców...), chęć kariery, „niezależne, obiektywne - rzetelne - odważne media”; mniejsze zło (i wyborcy będą się cieszyć... bo mogło być gorzej – czyli w Polsce ma być nienajgorzej...)?! Czy też powinny zadecydować racjonalne argumenty; twórcze, konstruktywne zdolności?                                                                                                               

Oni - obecnie, medialni kandydaci - są u tzw. władzy od wielu lat. A efekt to długi („tylko” dług publiczny wynosi 440 mld. zł!), afery, przestępczość (w więzieniach brak msc!), bezrobocie, nędza (GUS podaje, iż 60% (23 mln.) społeczeństwa żyje poniżej minimum socjalnego (z tego 5 mln. w skrajnej nędzy)), afery itp., itd.! To ONI są współodpowiedzialni za obecną - katastrofalną - sytuację w kraju! Zawsze dbali o własne interesy, bądź wykazywali się biernością, co praktycznie na jedno wychodzi! Nie mają też racjonalnego pomysłu - nawet dla efektu medialnego - na poprawę sytuacji, która ich troska TYLKO przed wyborami... Więc grają na emocjach najszerszych mas - wyborców - w rodzaju: Bóg, honor i Ojczyzna. – Nawet z tym... nigdy nie mieli nic wspólnego. Czy tak będzie dalej zależy od Was (...). Ponownie wybierając ludzi z tego układu..., oprócz wiadomych (...) konsekwencji, utwierdzą dodatkowo P. tych osobników o słuszności swojego postępowania, a ukarzą tych, którzy chcieliby coś zdziałać, pokazując im kto... jest nagradzany – jak należy postępować...!

                                                                                        

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rys. z „FiM”

 

Jeżeli chcesz sobie z dumą powiedzieć przed lustrem: chociaż raz w życiu przyczyniłem/am się do czegoś wielkiego, odważnego - mądrego - dla siebie, innych, kraju - przyszłości - to idź do urny i zrób to (a wcześniej przeczytaj moje pismo i pomóż (...)).

 

Drugim kandydatem na prezydenta, szansą dla tego kraju, jest redaktor naczelny tygodnika „Fakty i Mity” (były ksiądz, a obecnie założyciel antyklerykalnej, postępowej partii, działającej od 4 lat), Pan Roman Kotliński. Jest to człowiek kompetentny, posiadający sporą wiedzę i doświadczenie; odważny – m.in. rzucił rękawicę najpotężniejszej - lokalnej - organizacji religijnej, którą sam wcześniej, od środka, poznał; nie boi się też opisywać tego co robią i inni, oraz podjęcia radykalnych działań by ukrócić wszelkie grabieże i inne nieprawości, które nazywa po imieniu. Naturalnie jest przemilczany przez nasze... media. Więcej, o tym co zamierza zrobić, co ujawnia, można przeczytać w jego tygodniku. Dowodem rzetelności tego pisma jest jego 6 letnie istnienie na rynku prasowym i wiele - nieudanych prób - podważenia jego wiarygodności, a nawet wyeliminowania z rynku prasowego (w naszym kraju tak się próbuje rozwiązywać problemy!); oraz to, iż inne, wielkonakładowe pisma, kradną artykuły (robią, nieco przeredagowane, przedruki) i tematy z łamów „FiM”. W brew pozorom nie opisuję tutaj Ukrainy, Białorusi czy Korei Północnej, to tylko... Polska! Czy dalej takiej, a prawdopodobnie jeszcze gorszej, chcecie (destrukcyjne, utopijne dyktatury i półdyktatury, co i nam grozi, mają się, wokół, dobrze!...)?!

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rys. z „FiM”

 

 

http://blog.radmen.info/2007/01/06/popaprana-demokracja/

POPAPRANA DEMOKRACJA?

Dodano 06 STY 2007 roku o godzinie 01:20:38

 

    Community is one, big fuckin' failure

 

Czyżby te słowa Serj'a Tankiana tyczyły się demokracji? Skoro do demokracji to dlaczego nie użył słowa "democracy" ?

Myślę, że wokalista SOAD'a ma powody aby twierdzić, że demokracja jest zła. Ostatnio troszkę nad tym myślałem i właściwie ciężko ją nazwać właściwą.

 

Te proste i, mam nadzieję, krótkie rozważanie będzie jedynie moimi spostrzeżeniami na ten problem. Nie posiadam jako tako wiedzy, która pozwoliłaby mi w jakimkolwiek stopniu ułatwić, lub przyczynić się do rozbudowania tego wpisu. Po prostu przemyślenie, które postaram się złożyć do kupy.

 

Wiemy czym jest demokracja. Na wszelki wypadek gdyby ktoś nie wiedział to jest jej krótka definicja jaką można znaleźć na Wikipedii

 

    Demokracja, (gr. ??µ??????? demokratia "rządy ludu", od wyrazów ??µ?? demos "lud" + ?????? krateo "rządzę")

 

Skoro, tak z grubsza, wiadomo czym jest demokracja przejdę do konkretów.

 

USA wielki i mocarny kraj. Od początku demokratyczny. Przynajmniej tak oni się uważają. Ale czy tak jest na pewno ?

 

    We współczesnej teorii demokracji liberalnej, wywodzącej się z prac Johna Locke'a i Johna Stuarta Milla zakłada się, że faktyczny ustrój demokratyczny powinien charakteryzować się:

    (...)

 

        * przestrzeganiem elementarnych praw człowieka takich jak:

              o wolność głoszenia swoich poglądów - nawet jeśli nie są one w danym momencie popularne

              o wolność zrzeszania się i tworzenia politycznych grup nacisku

              o wolność od dyskryminacji (rasowej, religijnej, seksualnej itp.)

 

Prawa człowieka w tym prawo do życia. O ile mi wiadomo w USA jest kara śmierci (poprawka: tylko kilka stanów ma karę śmierci). Owszem Ci co są na nią skazani, pewnie są "zasłużenie" skazani na ten wymiar kary. Niestety co z prawem do życia? Mimo wszystko, demokratyczny kraj, a zabija winnych. A co z prawami człowieka,? Podobno one są jedną z charakterystycznych rzeczy tego ustroju.

Wiem, że kara śmierci jest tematem sprzecznym. Osobiście jestem przeciwny jej, ale nie o tym mowa. USA atakują wszystkich. Terrorystów, wrogów demokracji, wolności. Niedawno przeczytałem, że wojna przeciwko terroryzmowi została wypowiedziana ze strachu przed tym, że wielki mocarz straci wolność. Ok. USA wytoczyło swoją wojenkę, nadal walczy, a efekty jakoś mizerne. IMO powieszenie Saddama, wcale nie przyczyniło się do "umocnienia" wolności. Bronimy wolności, ale kieruje nami Bush. Jest wojna, USA bierze w niej udział i nagle, to właśnie USA pełni rolę nadrzędną. Kto ich wybrał do tego? Czyżby było jakieś referendum dotyczące tego czy USA ma być naszym władcą? To oni mają prawo atakować tych co są "be"? USA uzyskało pozycję hegemona i dzięki temu pełni władzę na arenie międzynarodowej. Jak dla mnie to jest mało demokratyczne zagranie, jak na tak bardzo demokratyczny kraj.

Oczywiście nie mogę powiedzieć, że Stany są jakimś tyranem. Dogadują się z innymi państwami, ale boją się jedynie potęg militarnych. Polacy ciągle im, za przeproszeniem, liżą dupska, a jak dotychczas nie wiele otrzymali w zamian. Bush wykorzystuje takie kraje jak Polska. Wielcy przyjaciele, obrońcy wolności itd... Ale w moim mniemaniu Polska jest jedynie pionkiem w grze Busha...

 

Dobra tyle co do Stanów. Wróćmy lepiej do kraju. Minęło 17 lat od upadku do komuny. Właściwie polska demokracja jeszcze raczkuje. Niestety obawiam się, że ona idzie w złym kierunku. Politycy są przeżarci. Myślą jedynie o swoich portfelach. Rządy ludu ograniczają się tak właściwie do wyboru kolejnego pokolenia posłów, którzy zachowują się jak poprzednicy. Problemem u nas jest oczywiście to, że kolejni zawsze negują to co zrobili poprzednicy i zamiast tworzyć coś nowego oni muszą "poprawić".

Polska jest "demokratycznym zwyrodnialcem". Wiadomo, że to, co teraz musimy oglądać już nas nie dziwi. Inne kraje, demokratyczne, śmieją się z nas. Mają do tego prawo - to jest zaleta tego ustroju.

My wybraliśmy taką władzę, nasza wina - demokracja.

 

Mógłbym właściwie znaleźć coś jeszcze, dlaczego demokracja jest zła. Podejrzewam, że już niektórzy po przeczytaniu części tego wywodu stwierdzą, że mam coś nie tak z głową. Możliwe.

Sama idea demokracji w moich oczach jest utopijna. Jest tylko jeden, odwieczny problem, który sprawia, że ten (jak i inne ustroje) przestaje być taki wspaniały. To jest ten tzw. "czynnik ludzki".

 

Koniec zrzędzenia. Co by można było poprawić?

To jest spory problem. Mogłoby być tak, że prawo było by egzekwowane sprawiedliwie wobec wszystkich. Mówiąc "egzekwowane sprawiedliwie" mam na myśli, że dotyczyłoby to wszystkich osób, nie ważne od ich "stopnia" w hierarchii państwowej. Sprawiedliwie, czyli również tak, żeby od ludzi bez pieniędzy nie zabierało im resztek, z których ledwo żyją. Zawsze jest inna forma wykonania kary.

Żeby państwo funkcjonowało jak należy społeczeństwo, które by brało udział w życiu państwa musiałoby posiadać jakąś wiedzę. To by nie mogli być ludzie nie wykształceni, którzy nie potrafiliby nawet dodawać. Oni musieliby być wykształceni, tak aby dokonywać słusznych wyborów. Nie mogliby również, tak jak to często bywa, myśleć tylko o własnym dobrze...

Niestety w tym wszystkim znowu jest jedna poważna luka - człowiek. To on i tak, prędzej czy później, zawiedzie.

Przypomina mi się teraz film Equilibrium. Ustrój "idealny". Ludzie bez emocji, posłuszni. Ale mimo wszystko ktoś się ciągle wyłamywał - odczuwał. Doszło w końcu do tego, że ktoś wysoko postawiony również zaczął odczuwać i zniszczył ten "system". Zawiódł? Zawiódł system, ale w tym szczególnym wypadku ten system miał być zniszczony...

 

Pamiętacie grę Cywilizacja? W trakcie gry, można było wybierać coraz to nowsze typy ustroju państwa. Daleko później było coś takiego jak "demokracja komputerowa". Nie pamiętam jej opisu, ale teraz kojarzy mi się z tym, że maszyny z AI miały władzę. Dobre to? Takie rozwiązanie ma pewne plusy, ale niestety trzeba też sporo "gdybać". Do plusów można zaliczyć to, że maszyna, w wyniku zimnej kalkulacji, wybrała by najlepsze rozwiązanie.

Gdyby maszynom wpoić pewne zasady, których nie mogą złamać, podobnie jak w filmie "Ja robot" to już by można było coś osiągnąć. Ja bym nie oddał maszynom całej władzy, ale przekazał bym im tylko władzę sądowniczą, oraz odpowiednie organy ścigania. Mając wpojone zasady maszyny nie mogłyby zabić ludzi, a ich by nie przekonały "argumenty" w postaci pieniędzy (czyt. łapówki).

Niestety gdyby przejść do "gdybania" to można się poważnie zastanowić czy później nie będzie się widziało czegoś w stylu Terminatora czy Matrixa, no i zawsze pozostaje ten "czynnik ludzki"...

 

Być może początkowe argumenty są mało zrozumiałe, lub za słabo wytłumaczone. Tak naprawdę można je skrócić do jednego zdania - "Czynnik ludzki" sprawia, że demokracja nie jest tak wspaniała jak jej założenia.

Na pocieszenie można przytoczyć słowa Artystotelesa:

 

    Demokracja jest najgorszym z możliwych ustrojów, gdyż są to rządy hien nad osłami.

 

Oraz Churchilla:

 

    Stwierdzono, że demokracja jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form, których próbowano od czasu do czasu.

 

Pewnie będziemy na nią "skazani" przez długi czas. Aktualnie to jest najlepsza opcja...

 

Wniosek: "czynnik ludzki" zawsze może wszystko spieprzyć...

 

 

"FAKTY I MITY" nr 28, 17.07.2008 r. ŻYCIE PO RELIGII

KONTROLERZY DUSZ

(...) Zjawisko naciągania dla zysku lub w celu zniewolenia drugiego człowieka jest powszechne i dotyczy także sfery reklamy handlowej i politycznej. Jedynym środkiem, aby się przed tym bronić, byłoby wprowadzenie w szkołach średnich lub gimnazjalnych specjalnych zajęć, w czasie których uczniowie uczyliby się, jak rozpoznać manipulację, jak nie dać się zastraszyć lub namówić na kupno zbędnych towarów lub fikcyjnych usług. Tylko jaki rząd odważyłby się wprowadzić takie zajęcia? Natychmiast rozwrzeszczałyby się kościoły i protestowałaby znaczna część rodziców, bo taka demistyfikacja uderzyłaby w zyski manipulatorów i obraziła niejedno uczucie religijne. A poza tym, która partia chciałaby zrezygnować z rządzenia zagubionymi istotami ludzkimi i która chciałaby wychować dojrzałych i wolnych obywateli?

Marek Krak

 

 

„FAKTY I MITY” nr 43, 30.10.2003 r.

IQ

(...) w zasadzie każdy z otrzymanej porcji [rozumu – red.]  jest zadowolony, ba!, nawet dumny.

Czy ktoś spotkał np. polityka biadolącego: „Boże... dlaczego ja jestem taki durny?.”. Czy ktoś spotkał nauczyciela wyrywającego sobie włosy z głowy: „Jak ja – taki idiota – mogę uczyć tak inteligentnych, młodych ludzi?” Jako żywo, chyba nikt nie spotkał, bo rozum jest najbardziej demokratyczną rzeczą na świecie. Jest z niego zadowolony i szewc, i profesor Harvardu, i blondynka, i policjant, i Einstein, i kompletny idiota też.

Poza tym  – jak ktoś rozumu nie ma za grosz, to skąd ma wiedzieć, że go nie ma... (...)

Marek Szenborn

 

 

„WPROST” 32/33(1285), 12-19.08.2007 r.

MAGICY BIZNESU: Ponad dwukrotnie więcej niż na edukację wydają  Polacy na wróżby, horoskopy i talizmany

Krzysztof Trębski ( k.trebski@wprost.pl )

Małgorzata Zdziechowska ( m.zdziechowska@wprost.pl )

 

 

"FAKTY I MITY" nr 14, 13.04.2006 r. ZE ŚWIATA

NAUKA KONTRA BÓG

15 marca na konferencji prasowej w Princeton University fizycy amerykańscy poinformowali o dokonaniu epokowego odkrycia: zdobyto ostateczne dowody na istnienie Wielkiego Wybuchu.

W jego wyniku wszechświat w ciągu trylionowej części sekundy eksplodował z tworu wielkości bili do rozmiarów niemożliwych do zmierzenia, dając początek planetom, gwiazdom i galaktykom.

Autor odkrycia, Charles Bennet z John Hopkins University (współpracowali z nim dwaj koledzy z Princeton, Lyman Page i David Spergel), oświadczył: „Nie chce mi się wierzyć, ale możemy powiedzieć, co się zdarzyło w pierwszym trylionowym ułamku sekundy wszechświata”. Odkrycia dokonano, analizując zmienność jasności promieniowania mikrofalowego, tzw. poświaty tła.

Stało się to możliwe dzięki przysłanym na Ziemię pomiarom instrumentu WMAP, który został wystrzelony w przestrzeń kosmiczną przez agencję NASA w roku 2001. Wcześniejsze dane przysłane przez WMAP pozwoliły określić wiek wszechświata na 13,7 miliarda lat z dokładnością do kilku tysięcy lat.

Tydzień przed podaniem do wiadomości publicznej dowodów na teorię Wielkiego Wybuchu sondaż Gallupa poinformował, jakie są opinie rodaków Charlesa Benneta na temat genezy Ziemi i wszechświata. Ponad połowa Amerykanów jest przekonana, że teoria ewolucji to wierutna bzdura i podpisuje się pod tezą: „Bóg stworzył świat i człowieka dokładnie takimi jakimi są dziś”. W poprzednim sondażu, z września ubiegłego roku, 53 proc. Amerykanów stwierdziło, że wszystko odbyło się dokładnie tak, jak zostało to opisane w Biblii i miało miejsce 10 tys. lat temu. Wierzy w to 57 proc. zwolenników Partii Republikańskiej i 44 proc. demokratów. Poparcie dla tego typu poglądów rośnie z wiekiem ankietowanych i jest odwrotnie proporcjonalne do poziomu ich wykształcenia. Tylko 12 proc. populacji USA zgadza się z teorią ewolucji i uważa, że „Bóg nie pełnił przy tym żadnej roli”.

PZ

 

 

„POLITYKA” nr 1 (2536), 07.01.2006; s. 52

TRYUMF GŁUPOTY

Głupota zalewa świat, grzmi Francis Wheen, znany brytyjski pisarz i felietonista dziennika „The Guardian”. Punktem przełomowym był rok 1979. To w tym roku w Iranie zwyciężyła rewolucja islamistyczna, a jej finałem było zaprowadzenie w państwie Persów rządów teokratycznych. W tym samym roku w Wielkiej Brytanii rządy objęła Margaret Thatcher, rozpoczynając konserwatywną rewolucję. Te dwa wydarzenia mają, zdaniem Wheena, wspólny mianownik. Oznaczają klęskę rozumu jako najważniejszej instancji regulującej życie publiczne w nowoczesnych społeczeństwach. Oznaczają, że współczesna cywilizacja odcina się od fundamentu, na jakim została ufundowana – filozofii Oświecenia.

 

Wheen sypie przykładami. Ojcowie-założyciele Stanów Zjednoczonych byli subtelnymi filozofami, o dwieście lat późniejszy Ronald Reagan nie krył niechęci do lektur i nie podejmował żadnych poważnych decyzji politycznych bez konsultacji z wróżką. George W. Bush nie waha się z kolei popierać publicznie kreacjonistów w ich walce o zmianę programów nauczania biologii. Ale choć brytyjski publicysta serce ma po lewej stronie, nie waha się również krytykować przedstawicieli współczesnej lewicy, którzy także wzięli rozwód z myśleniem. I tak laburzystowski premier Wielkiej Brytanii Tony Blair zatrudnia specjalistów od feng shui, by mu meblowali gabinet i walczy o refundację kosztów leczenia metodami medycyny alternatywnej. Ze szczególną przyjemnością Wheen masakruje współczesnych filozofów francuskich uprawiających coś, co nazywają refleksją postmodernistyczną, a jego zdaniem jest zwykłym bełkotem i zdradą wielkiego dziedzictwa Rousseau, Condorceta, Woltera. W konsekwencji z jednej strony religijny fundamentalizm, z drugiej postmodernizm, a między nimi wszelkiej maści obskurantyzm, ciemnota i New Age zaczynają narzucać swe standardy publicznej debacie. Wywodząca się z ducha Oświecenia cywilizacja jest śmiertelnie zagrożona.

 

Autor „Jak brednie podbiły świat” używa pióra ostrego jak brzytwa, ale nie wyjaśnia niestety sprawy zasadniczej: dlaczego człowiek współczesny, na Wschodzie i na Zachodzie, tak chętnie od rozumu ucieka.

Edwin Bendyk

 

Francis Wheen, Jak brednie podbiły świat, tłum. Hanna Jankowska, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2005, s. 360

 

 

DO WYPŁOCINOREKLAMODAWCÓW (OSÓB ZLECAJĄCYCH, REALIZUJĄCYCH I WMUSZAJĄCYCH WR!!)

DEBILIZMY, KŁAMSTWA, NIEDORZECZNOŚCI I PODŁOŚCI

„Równe piwo dla równych facetów” – Piwo może mieć emocjonalny składnik – być równe?!; Pijący ludzie alkohol są równymi ludźmi... Ktoś kto zachęca do picia alkoholu jest wart wyeksponowania i naśladowania...

„Poznaj smak swobody” – Poznawanie smaku swobody, polega na zatruwaniu się (chorowaniu, leczeniu się, umieraniu) , popadaniu w uzależnienie ?!! – Wy skurwysyny!!

[DAĆ WIĘCEJ PRZYKŁADÓW]

 

 

Pole tekstowe: Lekaż zakładu psychiatrycznego do pacjenta: Proszę powiedzieć, z czym się panu kojarzy telewizja. – Oglądaj ten wspaniały świat przyrody... Dla Ciebie i Twojej rodziny... Zostańcie z nami... Ten wspaniały proszek... Poczuj dreszcz emocji z filmem... Dobrze. No a spacer. – „Poczuj smak swobody... Palę bo lubię...Czas na EB... Kup ten cudowny proszek... Zakupy dla Ciebie i Twojej rodziny... Słuchaj radia Eska 105 i 6... Radio Zet... RMF FM... Kup... Bądź... Miej... Wypij... Świat tapet, garnków, butów...” A gazeta. – „Mieszkanie dla Ciebie... Kup samochód dla Ciebie i Twojej rodziny... Twój telefon komórkowy... Czopki przeciw... I po bólu... Walczy z bólem... Poprawia krążenie... Świat Glazury...”. A skrzynka na listy. – Udane zakupy tylko... Wycieczka... Promocja... Obniżka.... Wstawiamy drzwi za darmo. – Wystarczy kupić zamek za jedyne 4.999 zł. z VAT... Kup już dziś...  A radio? – Eeessska(hyyy) 105 i 6, Eeessska(hyyy) 105 i 6(hyyy.), Eeessska(hyyy) 105 i 6(hyyy.)...; Bądź...(hyyy)...  Ciesz się...(hyyy)...  Kup...(hyyy)...  Miej...(hyyy)...  Eeessska(hyyy) 105 i 6(hyyy), Eee.... ...Raadiooo Zeeet ...Pierwsze źródło informacji ...Kup...(hyyy) ...Ciesz się...(hyyy)  Miej...(hyyy)  Bądź....(hyyy)  ...Raaadiooo Zeeet ...W Radiu Zet ...Z Radiem Zet ...RMF FM. Mam dla Pana dobrą wiadomość: jest Pan już normalny...
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


REKLAMA „DLA CIEBIE I TWOJEJ RODZINY” (cz. 3)

NIEFANTASTYCZNY HORROR PSYCHOLOGICZNY O PRZYSZŁOŚCI

WYPŁOCINOREKLAMOWY ŚWIAT (JUŻ NIEDŁUGO...)

Każde odebranie telefonu, skorzystanie z internetu, tv = odsłuchaniu wr i odpowiedzeniu na pytania kontrolne – by sprawdzić czy było się uważnym. Podobnie tżeba odczytać wszystkie MMS-y i SMS-y wr.

[WPISAĆ]

 

 

„PRZEGLĄD” nr 10, 03.06.2006 r.

OBSZAR BERETU

Prasa pełna jest krytycznych doniesień o coraz to nowych, absurdalnych krokach lub zamiarach rządu i rządzącej partii.

O "genialnym", jak twierdzą niektórzy, manewrowaniu przez premiera opinią publiczną coraz częściej można przeczytać, że są to gesty bez pokrycia, które już wkrótce okażą się wydmuszką. O wizerunku prezydenta słyszy się coraz częściej, że nie mamy już chyba "prezydenta wszystkich Polaków", lecz tylko niektórych, tych mianowicie, którzy popierają jego brata. O niekompetencji ministrów nie ma co wspominać. Opinie te w dodatku czytać można nie tylko w prasie uchodzącej za lewicową i w mediach niekontrolowanych jeszcze przez rządzącą partię, ale także we "Wprost", w "Rzeczpospolitej", w "Newsweeku", a nawet czasem słyszeć w TVP.

Nie ma więc co się dziwić, że władza szykuje rozmaite regulacje prawne mające poskromić samowolę pismaków, a premier jako jeden ze swoich perlistych żartów pokazał dziennikarzom TVN taśmę, którą zaklejać będzie gęby medialnych mądrali. Dziwić się natomiast trzeba temu, że mimo owej niemal jednomyślności mediów w ocenie działań, intencji i kwalifikacji rządzącej nami ekipy poparcie dla niej mierzone sondażami opinii bynajmniej nie spada, a nawet niekiedy rośnie.

Część wyjaśnienia tej dziwacznej sytuacji leży w tym, że efekty obecnego rządzenia nie dotarły jeszcze do świadomości powszechnej. Normalni ludzie, czytając i słuchając doniesień mediów, traktują to wszystko jako zwyczajną bijatykę na górze i uważają za mało istotne, zwłaszcza że i poprzednia ekipa nie zyskała sobie opinii rzetelnej i krystalicznie uczciwej. Część poparcia dla PiS bierze się też stąd, że są to ruchy wewnątrz słynnej "koalicji stabilizacyjnej", a PiS - mimo całej rzekomej przebiegłości marszałka Leppera i krzykactwa posła Giertycha - zwasalizowało sobie ich formacje, których wyborcy, widząc, co się dzieje, wolą optować za panem niż za sługą.

Najistotniejszym jednak pytaniem jest to, jaki jest faktyczny obszar moherowego beretu.

Bo to, że obecna ekipa dyszy zachłannością na władzę i wpływy polityczne, gotowa jest też przemodelować prawo i konstytucję, byle tylko zaspokoić ten swój apetyt, jest oczywiste, ale i wtórne w końcu. Istotne zaś jest to, że w naszym kraju odbywa się autentyczne starcie polityczne, obyczajowe i kulturalne pomiędzy bardzo różnymi grupami związanymi tak lub inaczej z koncepcją demokracji, nowoczesności, pluralizmu i oświecenia z jednej strony, a obszarem moherowego beretu z drugiej.

Wyznaczniki tego obszaru są dosyć czytelne.

Jest nim dominacja wiary rzymsko-katolickiej nie tylko nad wszystkimi innymi wyznaniami, ale także nad wartościami obywatelskimi. Polak, który nie jest wierzącym i praktykującym katolikiem, jest tylko częściowym Polakiem, niebudzącym zaufania także w służbie publicznej. Jest nim jednoznaczna koncepcja patriotyzmu opartego na takiej wizji dziejów, w myśl której patriotą jest z pewnością Longinus Podbipięta, który modlił się do Matki Boskiej o ścięcie trzech pogańskich głów za jednym zamachem, ale nie jest nim zapewne Cezary Baryka na przykład. Jest nim uniformizacja norm obyczajowych, uznanie rodzinno-patriarchalnego stylu życia za jedynie właściwy i wrogość wobec odmieńców, feministek, homoseksualistów, przeciwników patriarchalnej rodziny, kosmopolitów, ateistów.

Wyznacznikiem obszaru beretu jest wreszcie kanon kulturalny.

Otóż o ile rozmaite manewry polityczne prawicy napotykają na mniej lub bardziej stanowczy opór lub kpinę mediów, o tyle obszar kulturalny uważa się za teren drugorzędny, na który można machnąć ręką. Dywaguje się na przykład spokojnie nad dopuszczalnymi granicami cenzury obyczajowej lub nad tzw. obrazą uczuć, czego pokaz mieliśmy ostatnio w obliczu okładki pisma "Machina", któremu poprawne politycznie firmy, w tym TP SA, za "bluźnierczą" okładkę cofnęły reklamy. Nie mamy nic do podobizn "chrześcijańskich męczenników" rozlepianych w poznańskich tramwajach, nie widząc w tym dowodu, jak przestrzeń wyznaniowa, a więc prywatna, anektuje przestrzeń publiczną, a więc świecką. Uważa się po prostu, że są to drobiazgi, kurioza, dziwolągi niewarte zachodu, a tym bardziej konfliktu z aktualnym trendem politycznym.

Tymczasem każdy taki pozornie nieważny krok poszerza obszar moherowego beretu. Poszerza go także natrętna ofensywa moherowego gustu. Widownią tego jest teraz właśnie sprawa "pomnika warszawiaka", który bp Głódź zalecił postawić na Pradze według projektu Andrzeja Renesa, a który przedstawia orkiestrę podwórkową (ponoć w brzuchach muzykantów umieszczona będzie aparatura grająca warszawskie kawałki).

Można zapytać, dlaczego biskup decyduje o pomnikach w Warszawie, można też zapytać, dlaczego tę rzeźbę ma robić pan Renes, ten sam, który już ozdobił stolicę nieznośnym pomnikiem Starzyńskiego na placu Bankowym, okropną rzeźbą księdza Skorupki przed kościołem św. Floriana i paroma innymi kiczami.

Ale trzeba zapytać, bo jest to pytanie ważne, dlaczego grono niewątpliwie inteligentnych ludzi, dyskutujących o tym pomniku w "Gazecie Wyborczej" - prof. Adam Myjak, mój ulubiony kolega ze studiów prof. Marek Kwiatkowski, prof. Gustaw Zemła i inni - zapytani o ten pomnik mówią "obok". A więc kto to jest właściwie warszawiak? - pytają. Albo dlaczego zaraz kapela? A może by to to postawić na Chmielnej zamiast na Pradze?

Nie mówią zaś o tym, że moherowy gust zdobywa oto nowy przyczółek w Warszawie. Nie mówią, że w tym kraju żył Xawery Dunikowski, Hasior, Alina Szapocznikow, a na świecie żył kiedyś Henry Moore i ludzie ci stworzyli skalę, wobec której nie wolno już stawiać jako pomnika naturalistycznego dziwadła, w rodzaju nie tylko orkiestry Renesa, lecz także pociągu wywożącego krzyże z ul. Stawki czy nawet - przepraszam prof. Zemłę - Małego Powstańca na Starym Mieście.

To nie są drobiazgi. Koło tych rzeźb codziennie przechodzą i przechodzić będą ludzie, kształcąc na nich swój gust i wyobrażenie o sztuce. Dokładnie takie, które jak dobrze pójdzie, pozwoli im potem, jak owemu pobożnemu posłowi w Zachęcie, niszczyć rzeźby, wszczynać awantury arabskie o okładki czasopism czy jeździć tramwajem razem z męczennikami.

Dlaczego więc ludzie kultury, którzy przecież w głębi duszy wiedzą doskonale, jaki jest wpływ dzieła sztuki na mentalność ludzi i społeczeństw i że na tym między innymi polega rozpiętość, jaka dzieli nasze społeczeństwo od narodów wychowujących się w cieniu katedry Notre Dame, rzeźb Michała Anioła czy mauretańskich budowli Grenady, są zdania, że można to sobie dla świętego spokoju odpuścić, zejść z linii ognia otwartego przez biskupa-generała i oddać pole beretowi?

To pole będzie bardzo trudno odzyskać zarówno dla sztuki, jak i dla myślenia. Beret się rozrasta.

Krzysztof Teodor Toeplitz

Wlewka

Dlaczego ludzie kultury są zdania, że dla świętego spokoju można odpuścić, zejść z linii ognia otwartego przez biskupa-generała i oddać pole beretowi?

 

 

„POLITYKA” nr 37(2521), 17.09.2005 r.; s. 40 NIEZBĘDNIK INTELIGENTA 

PSYCHOLOG O INTELIGENCJI

NA ZDROWY ROZUM

Rozmowa z prof. Edwardem Nęcką, psychologiem

Edward Nęcka specjalizuje się w problematyce twórczości, inteligencji i poznania. Jest profesorem zwyczajnym na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej, członkiem korespondentem Polskiej Akademii Nauk i kilku międzynarodowych towarzystw naukowych. Opublikował m.in.: „Proces twórczy i jego ograniczenia”, „Trening twórczości”, „Inteligencja i procesy poznawcze”, „Trop... Twórcze Rozwiązywanie Problemów”, „Pobudzenie intelektu: Zarys formalnej teorii inteligencji”, „Psychologia twórczości”. Przedstawiamy fragmenty nowej książki „Człowiek – umysł – maszyna. Rozmowy o twórczości i inteligencji”, przygotowanej do druku w wydawnictwie Znak w ramach serii Mistrz-uczeń. Wybór, skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.

 

Janek Sowa: – Ludzką inteligencję definiowano kiedyś tautologicznie jako „to, co mierzą testy inteligencji”. Czy inteligencja to pojęcie czysto pomiarowo-statystyczne i nic więcej?

Edward Nęcka: – Iloraz inteligencji jest pojęciem statystycznym. Jest to pewien wskaźnik liczbowy, konwencjonalnie przyjęty jako miara sprawności umysłowej. Nic się za nim nie kryje. Nie istnieje żaden materialny substrat ilorazu inteligencji. (...)

 

Mamy różne testy. W idealnej sytuacji podobne narzędzia powinny mieć podbudowę teoretyczną i być praktycznym przełożeniem tego, co nauka sądzi o inteligencji, jej naturze i podłożu. Niestety, nie zawsze tak jest. Niekiedy testy są wynikiem funkcjonowania naiwnych i potocznych koncepcji inteligencji. Czasami wynikają z potrzeb praktycznych, zwłaszcza klinicznych. W szpitalu psychiatrycznym potrzebne były na przykład metody pomiaru sprawności intelektualnej pacjentów. Dodajmy na marginesie, żeby to nie było mylone, że zaburzenia natury psychiatrycznej nie polegają na braku inteligencji, ale na czymś zupełnie innym. Natomiast w diagnozie konieczna jest między innymi informacja o inteligencji pacjenta. Gdy pojawiło się zapotrzebowanie na takie narzędzia, psychologowie lub psychiatrzy nieco po omacku skonstruowali testy. Tak się narodził (najbardziej popularny – red.) test Wechslera. Jest on kombinacją różnych zadań: na pamięć, na percepcję, na manipulację, kilku zadań wymagających rozumienia sytuacji społecznej i innych podobnych. Jest to złożony i bardzo niejednolity test, który nie był stymulowany teorią, ale potrzebami praktycznymi.

 

Czy jest w dziedzinie testów postęp?

Widzę bardzo wyraźny postęp. Po pierwsze, testy są coraz lepiej osadzone w teorii. Takich narzędzi jak test Wechslera już się dzisiaj nie tworzy, a te, które powstały wcześniej, są udoskonalane. Po drugie, coraz powszechniejsze jest podejście, które pozwala na dostosowanie trudności zadania do możliwości jednostki. Klasyczny test polega na tym, że dla wszystkich badanych wykorzystuje się ten sam zestaw zadań. Potem sprawdzamy, ile z nich badany rozwiązał, w jakim czasie i jak to wypada na tle całej grupy lub populacji. Natomiast w nowoczesnym podejściu jest tak, że istnieje pewna pula zadań, wielokrotnie większa niż liczba zadań, które badany rzeczywiście dostanie do rozwiązania, i program komputerowy losuje z tej puli odpowiednie zadania, które są wystandaryzowane pod względem trudności. Jeśli okaże się, że dane zadanie jest dla kogoś za trudne, maszyna zaczyna losować z puli zadań łatwiejszych, a jeżeli jest za łatwe, to z puli trudniejszych. W ten sposób program dopasowuje poziom zadań do możliwości człowieka, dzięki czemu pomiar staje się znacznie bardziej precyzyjny i da się wykreślić indywidualny profil zdolności danej osoby.(...)

 

CO WYNIKA Z IQ?

Jakie podejście do testowania inteligencji jest pana zdaniem lepsze – werbalne, niewerbalne czy może jeszcze inne?

Testy niewerbalne mają jedną podstawową przewagę nad werbalnymi, a mianowicie taką, że nadają się do zastosowania niezależnie od wykształcenia i środowiska osoby badanej. Wszelkiego rodzaju zaniedbania edukacyjne i wychowawcze bardzo rzutują na słownictwo. Język dzieci zaniedbanych wychowawczo jest uboższy, ponieważ mniej czytają, a przez to dysponują mniejszą liczbą pojęć, mniejszym zasobem słów, a nawet nie rozumieją pewnych pytań. Mogą przy tym być w intelektualnej normie. Niektóre z tych dzieci ze względu na statystyczne zależności są nawet ponad normą, jednak na samym początku tracą punkty, bo nie są dobre werbalnie. Ta sama kwestia pojawia się w społeczeństwach wielokulturowych. U nas to jeszcze nie jest problemem, ale będzie. W Anglii w typowej klasie szkolnej znajdziemy sporo dzieci o pochodzeniu pakistańskim, karaibskim czy afrykańskim. Jeżeli jest to drugie pokolenie emigrantów, to dzieci już świetnie mówią po angielsku, ale mogą nie mieć tych samych kompetencji kulturowych, chociażby z tego powodu, że nie znają pewnych książek. Wtedy test niewerbalny jest świetny, bo pozostaje obojętny na wpływ tego typu czynników.

 

Z drugiej strony język jest bardzo ważnym narzędziem poznania. W języku ujawnia się inteligencja lub jej brak. Idealnie byłoby mieć testy werbalne i niewerbalne, pod warunkiem, że te werbalne są jednakowo sprawiedliwe dla wszystkich badanych. Jeżeli nie, to lepiej stosować niewerbalne.

 

Zmierzyłem sobie inteligencję testem Wechslera i otrzymałem wynik, powiedzmy, sto czterdzieści sześć. Co to znaczy?

To jest bardzo dużo. Mówiąc językiem statystycznym, trzy odchylenia standardowe powyżej średniej. Sto to umowna miara średniej inteligencji w społeczeństwie.

 

W jakim sensie umowna?

Gdybyśmy zmierzyli inteligencję wszystkich Polaków, przełożyli to na jakiś wynik liczbowy, a następnie uśrednili, otrzymalibyśmy pewną liczbę – na przykład liczbę punktów lub liczbę zadań, które średnio wykonano w ciągu godziny. Ten wynik umownie uznaje się za równy sto, a potem wobec niego relatywizuje się wyniki gorsze lub lepsze. Całość tworzy tak zwaną krzywą Gaussa, inaczej nazywaną krzywą dzwonową, bo przypomina kształtem dzwon. Najwięcej jest przypadków średnich, stosunkowo mało bardzo słabych i równie niewiele bardzo silnych. Częstość wyników maleje łagodnie po obu stronach – im dalej od średniej, tym jest ich mniej.

 

Notabene, krzywa dzwonowa opisuje rozkład większości cech zarówno psychicznych, jak i fizycznych w zbiorowości. Na przykład wzrost: najwięcej jest ludzi o przeciętnym wzroście, bardzo mało osób niewysokich i tak samo mało gigantów.

 

Jak to się rozkłada liczbowo? Ilu jest ludzi o ilorazie wynoszącym sto? Połowa?

Jeżelibyśmy przeciętność zdefiniowali jako inteligencję równą dokładnie sto, to ludzi z takim IQ jest niewielu. Tak się jednak nie robi. Używa się miary statystycznej zwanej odchyleniem standardowym, która określa pewien przedział. Ponad sześćdziesiąt procent populacji mieści się w granicach IQ od osiemdziesięciu pięciu do stu piętnastu punktów. Sto to średnia miara inteligencji, a piętnaście punktów to właśnie odchylenie. Kolejny przedział w górę to między sto piętnaście a sto trzydzieści, czyli do dwóch odchyleń standardowych. Tutaj procenty drastycznie maleją. Powyżej stu trzydziestu punktów, czyli powyżej dwóch odchyleń standardowych, jest nie więcej niż dwa procent populacji. Jeżeli ktoś ma sto czterdzieści kilka punktów, to jest w grupie obejmującej mniej niż jeden procent populacji.

 

Czyli iloraz inteligencji mówi mi, ilu jest ludzi, którzy są tak inteligentni jak ja?

Lub bardziej. Mówi, ilu jest ludzi o takim samym ilorazie inteligencji lub wyższym. Albo inaczej – ilu jest ludzi, którzy mają iloraz inteligencji niższy. Jest ich więcej niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent. To jest miara statystyczna i bardzo względna.(...)

 

CZY INTELIGENCJA PRZYNOSI SUKCES?

Czy wysokość IQ przekłada się na życiowe funkcjonowanie? Arthur Jensen uważa, że pośród wszystkich mierzalnych czynników inteligencja najbardziej koreluje z sukcesem życiowym. Czy to prawda?

(...) Iloraz inteligencji jest najlepszym pośród znanych predyktorów sukcesu życiowego – czyli pozwala najlepiej spośród wszystkich mierzalnych czynników przewidywać, jak wiele ktoś osiągnie w życiu – ale jest ciągle predyktorem słabym. Na podstawie znajomości ilorazu inteligencji możemy przewidzieć osiągnięcia życiowe w stopniu lepszym niż opierając się na innych miarach, ale wciąż bardzo niewielkim.

 

Jak dużym? Ile to jest procent?

Zależy, jaki wskaźnik sukcesu życiowego wybierzemy. W Stanach Zjednoczonych najczęściej przyjmuje się roczny dochód w dolarach. Korelacja – czyli miara współzależności – między dochodem a poziomem inteligencji wynosi między 0,3 a 0,4. Na skali od 0 – brak jakiegokolwiek związku,

do 1 – całkowita pozytywna współzależność. 0,3–0,4 to niezbyt dużo. Oczywiście inne miary, na przykład osobowość, dają jeszcze słabsze wyniki.

 

Dlaczego?

Sukces życiowy jest w pewnej mierze niezależny od tego, jaki człowiek jest. Może być wynikiem okoliczności, których dzisiaj wciąż nie umiemy dobrze mierzyć. Jest jeszcze jeden istotny warunek sensowności podobnych rozważań. Trzeba wziąć pod uwagę cały przekrój społeczeństwa, od bardzo nieinteligentnych, poprzez średnio inteligentnych, aż po wybitnie inteligentnych. Dopiero wtedy ujawnia się ta zależność. Wyliczono na przykład, ile dochodu rocznie daje człowiekowi – uściślijmy: statystycznemu Amerykaninowi – jeden punkt na skali inteligencji.

 

I ile to jest?

Sto osiemdziesiąt jeden dolarów i trzydzieści dwa centy rocznie.

 

Wynikałoby, że George Bush jest bardziej inteligentny niż Noam Chomsky.

Czemu?

 

Bo ma dochody na pewno wyższe.

No nie wiem, Chomsky pewnie nie jest biedakiem, skoro napisał kilka bestsellerów. Poza tym Bush jest z bogatej rodziny. Na to też trzeba wziąć poprawkę. Zresztą, co bardzo ważne, to są wszystko zależności statystyczne, czyli stosują się do dużych grup. W indywidualnym przypadku podobne predykcje są pozbawione sensu.

 

Chciałbym jednak te miary statystyczne odnieść do siebie.

Czy z badań Jensena wynika, że czterdzieści procent szans, które mam w życiu, daje mi inteligencja?

Jeżeli weźmiemy abstrakcyjnego osobnika, o którym wiemy tylko, że ma wysoki iloraz inteligencji, na przykład sto czterdzieści sześć, i nic poza tym – ani to, jaki jest, ani to, co wie, co umie, z jakiej jest rodziny i tym podobne – to możemy z prawdopodobieństwem okołodwudziestoprocentowym zgadnąć, że ten człowiek odniesie sukces życiowy. Jeśli nie teraz, to za jakiś czas. W generalnym bilansie życiowym będzie miał dużo osiągnięć, sukcesów, zdobędzie wysoką pozycję społeczną, będzie więcej zarabiał, mniej chorował i dłużej żył.

 

To wszystko koreluje z inteligencją?

Tak. Z powodów niekoniecznie psychologicznych, ale praktycznych, bo pieniądze, sukcesy i dobra pozycja to również lepszy dostęp do lekarzy albo mniej stresów wynikających z biedy. Zaraz jeszcze do tego wrócę. Co ważne, to jest tylko statystyczna możliwość, prawdopodobieństwo. Nie ma żadnej pewności. W indywidualnym przypadku, gdy mamy pana X, nawet jeśli dysponujemy wiedzą na temat jego ilorazu inteligencji, nie da się nic na pewno określić, bo ten konkretny człowiek może po prostu z różnych powodów nie osiągnąć niczego w życiu. Może zaprzepaścić wszystko, do czego doszedł, lub popaść w alkoholizm. Posługiwanie się zależnościami statystycznymi jest uprawnione tylko w odniesieniu do dużej grupy ludzi. Można wtedy powiedzieć, że inteligencja jest czynnikiem, na podstawie którego da się statystycznie przewidzieć sukces. Sto osiemdziesiąt parę dolarów daje przeciętnemu, abstrakcyjnemu Amerykaninowi każdy kolejny punkt na skali ilorazu inteligencji ogólnej. Dwa punkty przewagi nad kimś to już jest trzysta sześćdziesiąt kilka dolarów rocznie więcej. Przed opodatkowaniem.(...)

 

CZY INTELIGENCJA TO WIEDZA?

Skoro inteligencja to najlepszy ze wszystkich mierzalnych predyktorów sukcesu życiowego, czy nie powinniśmy najróżniejszych egzaminów typu matura lub egzamin na studia zastąpić testami inteligencji? Wyłonilibyśmy w ten sposób tych, którzy są inteligentni i sobie świetnie dalej poradzą.

 

Myślę, że nie byłby to dobry pomysł. Z dwóch powodów. Po pierwsze, inteligencja jest ogólną, nadrzędną zdolnością intelektualną, którą wykorzystuje się, gdy brak nam specyficznych zdolności do poradzenia sobie w jakiejś sytuacji. Natomiast jeżeli ktoś wybiera matematykę jako kierunek studiów, lepiej, żeby dysponował konkretną sprawnością w rozwiązywaniu problemów matematycznych niż ogólnym urządzeniem do rozwiązywania jakichkolwiek problemów. Wiadomo, że takie ogólne „urządzenie” będzie mniej dostosowane do specyficznych wymagań i bardziej zawodne w konkretnych sytuacjach

 

Drugi powód, dla którego to może nie byłoby najlepsze, jest taki, że pojawia się problem polityczny i etyczny, a mianowicie, czy mamy prawo na podstawie cechy psychicznej kwalifikować kogoś na studia. Nie ma tego dylematu, kiedy wymagamy wiedzy. Możemy kandydatowi powiedzieć: musisz umieć to i to, inaczej cię nie przyjmiemy. Czym innym jest powiedzieć człowiekowi: bądź taki a taki, a jak nie będziesz, to cię nie przyjmiemy. Wiadomo, że wiedza i inteligencja są ze sobą związane, bo żeby się czegoś nauczyć, trzeba dysponować inteligencją; im większą, tym lepiej. Więc wymagając wiedzy, tak naprawdę wymagamy również inteligencji, ale nie wprost. Nie mówimy człowiekowi bezpośrednio: „Bądź inteligentny, bo inaczej nie masz szans się dostać”.

 

Posługuje się pan pojęciem statystycznym bardzo ważnym w psychologii, a mianowicie pojęciem korelacji. Jak przekłada się ono na więzi przyczynowo-skutkowe, bo to nie jest jednak to samo?

Istnieje powiedzenie: correlation is not causation. Korelacja nie pociąga za sobą zależności przyczynowo-skutkowej. To jest jedna z podstawowych rzeczy, której uczy się adeptów nauk społecznych. Może być tak, że jeżeli pewne rzeczy są skorelowane, to jedna jest przyczyną, a druga skutkiem. Mówimy, że iloraz inteligencji koreluje z dochodem, w związku z czym uznajemy, że jest jego przyczyną. Nie można jednak wykluczyć, że dochód zwrotnie działa na iloraz inteligencji. Jeśli nawet nie na tego człowieka, który nim dysponuje, to na iloraz inteligencji jego dzieci. Może tak być, bo jego dzieci są wychowywane w lepszych warunkach, są lepiej odżywione, czytają książki, chodzą do lepszych szkół i dorastają w zasadniczo bogatszym i lepszym środowisku. Czyli co najmniej w ujęciu rodzinnym – społecznym, ponad-

indywidualnym – może być tak, że dochody stymulują inteligencję. W wymiarze indywidualnym rzeczywiście trudniej to sobie wyobrazić, ale też poniekąd się da. Wysoki poziom dochodów powoduje, że człowiek osiąga też wyższą jakość życia, dzięki czemu może do pewnego stopnia podnieść swoją inteligencję, jeśli rozumieć ją jako ogólną sprawność myślenia.

 

Z korelacją może być jeszcze inaczej. Czasem pojawia się trzeci czynnik, który determinuje dwa skorelowane ze sobą zjawiska. Istnieje na przykład empirycznie stwierdzona korelacja między śmiertelnością bezdomnych w Indiach a spożyciem lodów w Stanach Zjednoczonych.

 

Skąd się bierze?

Ze średniej temperatury lata na półkuli północnej. Im wyższa, tym więcej bezdomnych umiera w Indiach i tym więcej lodów jedzą Amerykanie. Nie ma tu żadnej bezpośredniej więzi przyczynowo-skutkowej.

 

W takim razie jak na podstawie badań korelacyjnych mamy stwierdzić, co jest skutkiem, a co przyczyną?

Istnieją zaawansowane techniki statystyczne, które pozwalają analizować związki przyczynowo-skutkowe, ale w gruncie rzeczy ważniejsza jest teoria. Trzeba wiedzieć, co kryje się za stwierdzoną empirycznie zależnością i rozumieć jej charakter. Dopiero wtedy wiemy, co jest przyczyną, a co skutkiem. W świecie społecznym najczęściej są to niesłychanie zawikłane i skomplikowane zależności. Prawie nigdy nie ma jednej prostej przyczyny i jednego skutku.

 

CZY INTELIGENCJA ZALEŻY OD MÓZGU?

Czy myśli pan, że inteligencja jest zdeterminowana biologicznie?

Nie wykluczam takiej możliwości. Trzeba to jednak uściślić. Nie myślę, żeby stuprocentowo słuszna była na przykład teoria dobrego organu, sformułowana przez Arthura Jensena. Badacz ten stwierdził, że poziom inteligencji zależy po prostu od jakości organu zwanego mózgiem, to znaczy od szybkości jego działania i od niezawodności w procesie przesyłania impulsów nerwowych. To byłaby teoria nadmiernie upraszczająca. Pewne źródła inteligencji na pewno mieszczą się w mózgu – to dość oczywista konstatacja. Wyobraźmy sobie, że siedlisko wyższych funkcji psychicznych stanowi wątroba, a nie mózg. Wtedy ludzie, którzy mają marskość wątroby, byliby oczywiście mniej inteligentni. Jest oczywiste, że jakość organu, którym myślimy – czy może lepiej powiedzieć: „który myśli”, aby znów nie popadać w dualizm – musi się przekładać na jakość samego myślenia. Obserwujemy to w przypadkach chorób degeneracyjnych mózgu. Nawet wybitnie inteligentni ludzie tracą swoje zdolności w wyniku na przykład choroby Alzheimera lub innego podobnego schorzenia. Więc na pewno jakość mózgu w pewnym stopniu przekłada się na inteligencję. Jest to jedno ze źródeł tej cechy. (...)

 

[Inteligencja] sama w sobie jeszcze nie jest mądrością. Człowiek młody może być inteligentny, ale jeszcze nie mądry. Zresztą człowiek starszy też nie musi być mądry. Mądrość to wiedza, ale też umiejętność stosowania tej wiedzy w celu rozwiązywania ważnych problemów życiowych. Nie jest ona możliwa bez inteligencji, ale nie jest z nią tożsama. Inteligencja to warunek nabywania mądrości.

 

Konieczny, ale niewystarczający?

Tak. Zresztą nie tylko mądrości. Taka sama jest sytuacja z jakością życia w wymiarze medycznym, społecznym i psychologicznym. Jest ona z inteligencją powiązana, ale jako możliwość, a nie konieczność.

 

Jeśli inteligencja ma podbudowę biologiczną, to czy nie należy również uznać jej za zdeterminowaną genetycznie?

Mechanizmy genetycznego uwarunkowania inteligencji są faktem. Trzeba jednak dodać kilka zastrzeżeń. Po pierwsze, co już mówiłem, jakość mózgu jest ważną przesłanką inteligencji, ale nie jedyną. Kształt dłoni jest określony genetycznie i prawdopodobnie jakość mózgu również. Ciało człowieka – wszystkie jego organy, w tym szczególnie układ nerwowy – jest jednak systemem bardzo plastycznym i podatnym na doświadczenie. Zmienia się radykalnie pod wpływem oddziaływania środowiskowego. Nasze ciało to produkt interakcji genów oraz środowiska, czyli oddziaływań zewnętrznych. Nawet najlepsza w sensie genetycznym ręka może zostać zniekształcona w wyniku długotrwałego oddziaływania zimna i wilgoci. Z inteligencją jest tak samo. Nie można natomiast przeczyć temu, że jest ona zdeterminowana genetycznie, bo takie są fakty. Z bardzo wielu badań wynika, że inteligencja jest w dużej mierze cechą dziedziczną.

 

Potoczne wyobrażenie ludzi o tym, co to znaczy, że coś jest dziedziczne, nie jest natomiast zgodne z tym, czego uczy genetyka. (...) Przekazywanie cech dokonuje się w sposób bardziej złożony. Nie jest wcale konieczne, by w pokoleniu wcześniejszym ktoś miał daną cechę, żeby teraz się ona ujawniła. Mogła równie dobrze pochodzić z pokolenia dziadków i być uśpiona u któregoś z rodziców. Trajektorie dziedziczenia cech są czasami skomplikowane i niebezpośrednie. Działa też czynnik przypadkowy, statystyczny. Jeżeli dwoje rodziców ma wybitnie wysoki iloraz inteligencji, wtedy prawdopodobieństwo, że dziecko też będzie inteligentne, jest oczywiście wyższe niż prawdopodobieństwo, że będzie opóźnione w rozwoju, ale tego drugiego nie można wykluczyć. Tak samo jak nie da się wykluczyć, że rodzicom przeciętnie uzdolnionym, czy nawet troszkę poniżej przeciętnej, urodzi się dziecko niezwykle uzdolnione.

Rozmawiał Janek Sowa

 

 

"POLITYKA" nr 27(2511), 09.07.2005 r. s. 70 NAUKA

BEZŚWIADOMOŚĆ I NIEŚWIADOMOŚĆ

BEZMYŚLNA INTELIGENCJA

Na nasze działania, oprócz świadomości, wpływają też procesy zachodzące w mózgu poza jej zasięgiem. Dobrze byłoby to sobie uświadomić.

Nie tak dawno, gdy chcieliśmy się pochwalić, jakie mądre mamy dziecko, wystarczyło podać jedną liczbę – iloraz inteligencji (IQ – od ang. Intelligence Quotient; polski skrót to II) – która powinna być znacznie powyżej 100. Potem okazało się, że rodzajów inteligencji jest bez liku – możemy być obdarzeni nie tylko inteligencją logiczno-matematyczną czy przestrzenną, lecz także emocjonalną i duchową, a więc każdy może być na swój sposób inteligentny. Ostatnio modne stało się z kolei wśród psychologów twierdzenie, że 95 proc. naszej pracy myślowej wykonujemy bez udziału świadomości, a zatem, rzec można, inteligencja nasza jest głównie bezmyślna.

 

Pomysł, że w naszych umysłowych działaniach ważną rolę spełnia nieświadomość, nie jest oczywiście nowy. Odkrycie to przypisuje się powszechnie Freudowi, choć historia podświadomości – czy może raczej bezświadomości – jest znacznie dłuższa. Wypada cofnąć się przynajmniej do Kartezjusza. Rozszczepiając ludzką naturę na sferę ducha i materii, zaproponował on wizję człowieka jako istoty obdarzonej zwierzęcymi popędami i ciałem, nad którymi usiłuje utrzymać kontrolę niematerialna wola i nieśmiertelna dusza. W pewnym sensie kartezjuszowska bezświadomość miała duchową naturę (dlatego nie wypada jej nazywać podświadomością). Istotny wpływ Kartezjusza na dalszy rozwój psychologii polegał jednak głównie na tym, że jego koncepcja człowieczeństwa zakładała tożsamość procesów myślowych i świadomości. Innymi słowy, jego człowiek nie mógł myśleć, nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedy więc Freud zaczął mówić o nieświadomych procesach umysłowych, wyglądało to trochę jak wewnętrzna sprzeczność, czyli logiczny absurd.

 

Warto przypomnieć, że – mówiąc w wielkim uproszczeniu – Freud zaproponował trójdzielny model ludzkiej osobowości, która podzielona była na id – według jego własnych słów – wrzący kocioł popędów szukających ekspresji, ego, czyli rozumną i świadomą istotę, oraz superego pełniące funkcję sumienia i strażnika naszego poprawnego zachowania. Poprawne zaś było w gruncie rzeczy takie zachowanie, z jakiego dumni byliby nasi rodzice. Najbardziej interesującą, choć nie wyłączną, domeną nieświadomych procesów umysłowych była niesforna i samolubna podświadomość, gnieżdżąca biologiczne żądze domagające się zaspokojenia. Były one zesłane do podświadomości przez mechanizm represji, lecz nadal bruździły i czasem dla psychicznego zdrowia trzeba je było, drogą żmudnej psychoanalizy, wydobyć na powierzchnię świadomości w celu łatwiejszego dobicia. Jest to zaiste romantyczna i działająca na wyobraźnię wizja zmagań jednostki ze społeczeństwem ujmującym w ryzy jej zachcianki i dziś wielu uważa, że jest to raczej wizja literacka niż naukowa.

 

BEHAWIORYŚCI, KOGNITYWIŚCI...

Ambitne zadanie oczyszczenia rozważań o ludzkiej naturze z metafizyki – czyli pojęć takich jak dusza, umysł czy proces myślowy – postawili sobie behawioryści, którzy postanowili zredukować psychologię do obiektywnego, naukowego opisu ludzkich zachowań. Dyskusja na temat nieświadomości, podświadomości czy nawet świadomości została przez nich zakazana, jako że były to twory nieobserwowalne i niemierzalne. I oni jednak nie ustrzegli się metafizyki, przyjmując założenie, że ludzka osobowość jest niczym plastelina, z której drogą właściwej tresury ulepić można, co się chce. Zmierzch wpływów behawiorystów nastąpił dość nagle około 1960 r. i na centralnej scenie nauk psychologicznych zastąpili ich kognitywiści, którzy zgłębiając tajemnice ludzkiego umysłu posługiwali się metaforą komputera. A w komputerze dzieje się wiele rzeczy niewidocznych dla ludzkiego oka, tak więc znów można było zacząć mówić o nieświadomych procesach umysłowych jak o elektronach płynących przez złącza tranzystorowe.

 

Na rehabilitację bezświadomości nie trzeba było długo czekać. Pojęcie bezświadomości poznawczej (cognitive unconscious) zostało w tym nowym kontekście użyte przypuszczalnie po raz pierwszy w 1976 r. przez amerykańskiego psychologa Paula Rozina, ale przełomową rolę odegrał ogłoszony w tygodniku „Science” w 1987 r. artykuł Johna Kihlstroma pod tym samym tytułem. Powołując się na badania dotyczące hipnozy, subliminalnej percepcji (czyli postrzegania bodźców znajdujących się poniżej progu świadomej reakcji), a także niejawnej pamięci, Kihlstrom wystąpił z tezą, że znaczna część pracy umysłowej, jaką wykonuje nasz mózg, jest wykonywana poza naszą świadomością i kontrolą, a te ukryte procesy przetwarzania informacji mają bezpośredni wpływ na nasze, na pozór całkowicie racjonalne i celowe, zachowanie. Praktyka, trening i doświadczenie, o czym wszyscy dobrze wiemy, prowadzą też do automatyzacji wielu działań i na przykład tenisista obserwując nadlatującą piłkę nie zastanawia się, czy uderzyć ją z backhandu, czy z forehandu.

 

BEZMYŚLNA KREATYWNOŚĆ

Kiedy w latach 80. Paweł Lewicki z University of Tulsa ze współpracownikami prowadził serię eksperymentów psychologicznych dotyczących nieświadomego uczenia się, było już jasne, że nieświadomość nasza, wbrew temu co twierdził Freud, nie jest bynajmniej miejscem zesłania niestosownych myśli, odruchów i emocji, które z ukrycia prowadzą dywersyjną robotę. Tam właśnie, poza wąskim ekranem świadomości, mieści się przeważająca część naszego „rozumu”. Jak stwierdził Lewicki, procesy przetwarzania informacji przez nieświadomy mózg są nie tylko nieporównanie szybsze od tradycyjnego myślenia, lecz bardziej wyrafinowane niż można przypuszczać. Te „bezmyślne” procesy umysłowe są też podstawą naszej kreatywności.

 

Nieco wcześniej, bo w 1979 r., Benjamin Libet, profesor fizjologii z University of California w San Francisco, obserwował reakcję pacjentów poddawanych operacji mózgu na elektryczną stymulację rozmaitych jego obszarów. Spostrzegł on, że kiedy pobudzał neurony mózgu, mijało aż pół sekundy, zanim pacjent zdawał sobie z tego sprawę. Odkrycie to tak go zaintrygowało, że kilka lat później przeprowadził serię pomysłowych eksperymentów, w czasie których prosił badane osoby, by poruszyły palcem, mierząc jednocześnie aktywność elektryczną mózgu. Wyniki jego słynnego doświadczenia były zaskakujące i wręcz kłopotliwe. Okazało się mianowicie, że kiedy wykonujemy dobrowolne ruchy, rzeczywiste przygotowanie motorycznych obszarów mózgu do ich wykonania wyprzedza świadomy akt woli, czyli moment decyzji, o około 0,3–0,5 sekundy. Innymi słowy – działanie poprzedza intencję!

 

Odkrycie to, potwierdzone przez późniejsze eksperymenty, miało doniosłe filozoficzne implikacje. W 2002 r. ukazała się na przykład książka harwardzkiego profesora psychologii Daniela Wegnera zatytułowana „Illusion of Free Will” (Iluzja świadomej woli), której autor dowodzi, że – tak przez nas wysoko ceniona – wolna wola jest w gruncie rzeczy złudzeniem, iż sprawujemy kontrolę nad naszymi poczynaniami. W rzeczywistości co najwyżej świadomie akceptujemy już wcześniej podjęte decyzje jakiejś tajemniczej ukrytej w naszym mózgu istoty, z której istnienia i działania nie zdajemy sobie sprawy.

 

Ta dominująca rola poznawczej nieświadomości ma także inne interesujące konsekwencje. Ponieważ wiele ważnych decyzji zapada bez naszej wiedzy, nasze samopoznanie jest też poważnie ograniczone. Jak określił to inny amerykański profesor psychologii Timothy Wilson, jesteśmy w dużej mierze istotami nieznanymi samym sobie, gdyż introspekcja nie jest w stanie przeniknąć w obszary, gdzie dzieją się tak ważne dla nas procesy umysłowe. Jeśli chcemy dowiedzieć się, jacy jesteśmy, powinniśmy spytać o opinię naszych przyjaciół i bliskich, oni bowiem, obserwując nasze rzeczywiste poczynania, wiedzą o nas dużo więcej.

 

PSYCHOLOGIA STOSOWANA

Psychologia nie jest jakąś abstrakcyjną wiedzą jak astrofizyka czy matematyka, które dla większości są bardzo odległe od naszych codziennych doświadczeń. Jednym z testów przydatności wiedzy jest jej zastosowanie do robienia pieniędzy i nie trzeba było długo czekać, by nowe teorie dotyczące roli nieświadomych procesów umysłowych zainteresowały badaczy rynku. Każdy sprzedawca chce przecież wiedzieć, jak naprawdę myślą jego potencjalni klienci.

 

Drugą dziedziną „psychologicznych nauk stosowanych” jest rozległy przemysł literatury propagującej samodoskonalenie. „Jak być szczęśliwym?”, „Co zrobić, by małżeństwo twe trwało do śmierci?” – to przykłady tytułów zapewniających autorom niemal gwarantowany sukces wydawniczy. Na tym rynku ukazało się wiele pozycji eksploatujących wiedzę o „nowej nieświadomości”, spośród których dwie zasługują na szczególne zainteresowanie – choćby z tej racji, że proponują dwa diametralnie różniące się od siebie rozwiązania.

 

Autorem pierwszej, wydanej w 1997 r., książki „Hare Brain, Tortoise Mind: Why Intelligence Inscreases When You Think Less” (Zajęczy mózg, żółwi umysł: Dlaczego twoja inteligencja wzrasta kiedy mniej myślisz) jest brytyjski psycholog Guy Claxton, który pobierał także nauki u buddyjskich mędrców. Jak twierdzi, ludzki umysł wyposażony jest, rzec można, w trzy różne biegi, gdy w grę wchodzi szybkość przetwarzania informacji. Pierwszy jest szybszy niż myśl. Jeśli poślizgniemy się na przykład na zamarzniętej kałuży, uruchamiamy natychmiast serię automatycznych reakcji zapobiegających bolesnemu upadkowi i w tej sytuacji nie ma czasu na zastanawianie się, co należy robić. Kiedy z kolei mechanik usiłuje dociec, dlaczego silnik samochodu nie chce zapalić, najlepiej uczyni podejmując świadomy i systematyczny proces myślowy, czyli odwoła się do intelektu. To właśnie sprawność w tej sferze przysparza nam opinii ludzi bystrych bądź wolno myślących.

 

NAMYSŁ CZY INTUICJA?

Istnieje jednak, zdaniem Claxtona, trzecia i najważniejsza sfera umysłowych procesów – domena kontemplacji i medytacji potrzebnej po to, by naprawdę ważkie myśli i decyzje dojrzewały powoli, jak dobre wino. Proces ten odbywa się głównie poza świadomością, a ambicją Claxtona jest pomóc nam w jego usprawnieniu. Często nie warto łamać sobie głowy usiłując znaleźć rozwiązanie doniosłego problemu życiowego, lecz lepiej na przykład się zdrzemnąć. Stąd podtytuł jego książki.

 

Przeciwną radę daje nam Malcolm Gladwell, dziennikarz z „New Yorkera”, którego nowa książka „Blink: The Power of Thinking Without Thinking” (Mgnienie oka: potęga myślenia bez myślenia) dopiero co wyszła z drukarni. Gladwell jest najwyraźniej człowiekiem mniej cierpliwym niż Claxton. I choć jego model ludzkiego umysłu jest bardzo podobny, uważa on, że sprawność naszego umysłu możemy znacznie udoskonalić bez przewlekłych medytacji.

 

Jak dobrze wiemy, często najlepsze decyzje oparte są na pierwszym, intuicyjnym wrażeniu. Często też, nie ufając naszym intuicjom, psujemy je potem nadmiernym roztrząsaniem szczegółów. Książka Glawella pełna jest przykładów trafnych ocen i decyzji podejmowanych przez ludzi w ułamku sekundy – lub w wyniku kilku minut obserwacji. Nie łudźmy się jednak. Także jego recepta na zaprzęgnięcie naszej nieświadomości do wydajniejszej pracy wymaga ciężkiej – no właśnie – pracy. Tak jak szczęście sprzyja dobrze przygotowanym, tak najlepsze błyskawiczne decyzje (strzelać czy nie strzelać?) podejmują ci ludzie, którzy przeszli długi i staranny trening.

 

Psychologia nie stoi jednak w miejscu. Niedawno Anthony Trewavas, wybitny biochemik z University of Edinburgh, wystąpił z tezą, że także rośliny obdarzone są inteligencją. Tylko patrzeć, jak pojawią się poradniki podpowiadające, jak wyzwolić ukrytą w nas roślinną inteligencję.

Krzysztof Szymborski

 

 

„WPROST” nr 51/52(1304), 2007 r.

KOD UMYSŁU

ROZMOWA Z PROF. STEVENEM PINKEREM, PSYCHOLOGIEM EWOLUCYJNYM Z UNIWERSYTETU HARVARDA

„Wprost": Co decyduje o tym, kim jesteśmy? Wyłącznie wrodzone zdolności?

Steven Pinker: Wiele badań naukowych dowodzi, że jeśli rodzice dużo rozmawiają z dziećmi, te świetnie sobie radzą z nauką języków. A jeśli dziecko często doznaje przemocy, wyrasta na osobę agresywną. Nie jest to jednak wystarczający dowód na to, że to, jacy jesteśmy, zależy od otoczenia. Rodzice nie tylko wychowują dzieci, ale także wyposażają je w geny. Te same geny, które sprawiają, że rodzice są gadatliwi, mogą powodować, że dzieci mają zdolności językowe.

Czyli to nie dzieciństwo ma decydujące znaczenie, lecz odwrotnie – nasze doświadczenia z dzieciństwa kształtuje to, kim jesteśmy?

– Dziewczynki nie bawią się lalkami dlatego, że ubieramy je na różowo. U chłopców skłonność do walki nie wynika z tego, że czytają komiksy. Nie sądzę, żeby nawet w świecie idealnej równości kobiety w takim samym stopniu jak mężczyźni zastanawiały się, jak ulepszyć zmywarkę, a mężczyźni równie często jak kobiety wybierali jako temat pracy magisterskiej twórczość Sylvii Plath. Nie jest też zbiegiem okoliczności, że ludzie we wszystkich społeczeństwach nie znoszą zdrady i świętują, kiedy na świat przychodzi potomstwo. To, jacy jesteśmy, zarówno jako społeczeństwo, jak i pojedyncze osoby, wynika z działania naszego mózgu. A mózg jest produktem ewolucji wcale w nie mniejszym stopniu niż wątroba czy nerki. Został ukształtowany na zasadzie doboru naturalnego.

A gdzie tu miejsce na wolną wolę, osobistą odpowiedzialność za czyny?

– Wolna wola i związana z nią osobista odpowiedzialność każdego człowieka za czyny jest związana z działaniem mózgu. Błędem jest mówienie, że głód, pragnienie czy pożądanie seksualne wynikają z biologii, a rozumowanie, podejmowanie decyzji i uczenie się to coś innego, niebiologicznego. To tylko różne odmiany biologii. Takie biologiczne rozumienie ludzkiej natury nie zagraża ani równości, ani wolności, ani odpowiedzialności. Nie ujmuje też sensu ludzkiemu życiu. Tym wartościom zagraża raczej przekonanie, że człowiek to tabula rasa. Dopiero w takim wypadku można się martwić, czy zapisujemy na niej właściwe rzeczy.

Nie musimy się obawiać robotyzacji człowieka?

– Działanie mózgu jest tak złożone, że nie grozi nam, iż zostanie w jakikolwiek sposób przejęte. Nie jesteśmy robotami genetycznie zaprogramowanymi do tego, by się jedynie rozmnożyć i umrzeć. W genach jest zakodowany potencjał umysłu, który pozwala wytworzyć nieskończoną liczbę idei i zachowań. Dzięki temu nasze człowieczeństwo ma nieograniczone możliwości. Same możliwości nie są jednak zapisane w genach.

Wielu mechanizmów działania mózgu wciąż nie znamy. Czy wiemy, jaki wrodzony potencjał uruchamia w mózgu proces uczenia się?

– W mózgu małego dziecka jest zapisana genetycznie historia ludzkości, włącznie z cechami, które pozwalały naszym przodkom przetrwać, a także wszystkimi ich wariacjami, które sprawiają, że każdy z nas jest inny. Ewolucja karmi się różnorodnością. Inteligencja, którą dawniej uważano za zjawisko nie do zbadania, dziś jest rozumiana jako swego rodzaju proces przetwarzania informacji przez mózg. Jeszcze nie rozumiemy natury ludzkiej na tyle, by zaprogramować komputer o możliwościach dorównujących zdolnościami umysłowymi człowiekowi i oczekiwać od niego, żeby uczył się w naturalny sposób, tak jak to robią dzieci.

Czy badania nad językiem mogą pomóc w zrozumieniu naszej natury?

– Język jest jedną z cech typowych wyłącznie dla homo sapiens. Nie mógłby się jednak rozwinąć, gdyby był jedyną cechą odróżniającą nas od zwierząt. Posługiwanie się językiem idzie w parze z umiejętnością posługiwania się narzędziami, rozwijaniem technologii i nawiązywaniem współpracy z tymi, którzy nie są naszymi krewnymi. Ta triada wrodzonych zdolności czyni z ludzi istoty niezwykłe. Każda z tych cech najprawdopodobniej pomnaża wartość pozostałych.

Czy wiara w Boga również jest zakodowana w mózgu, skoro według sondaży aż 90 proc. ludzi wierzy w Stwórcę?

– Kiedy ludzie mówią „wierzę w Boga", chcą raczej zakomunikować, że postępują moralnie, odczuwają solidarność z innymi osobami chodzącymi do kościoła. Kościoła, który wybrałem zgodnie z wartościami, w których zostałem wychowany i które wyznaję. Jeśli jednak sprawdzilibyśmy, czy ci ludzie naprawdę żyją tym, w co wierzą, odsetek osób religijnych z pewnością by spadł. Sam, jeśli chodzi o wiarę w Boga, mogę powtórzyć słowa osiemnastowiecznego matematyka i astronoma Pierre’a Simona de Laplace’a: „Nie potrzebuję takiej hipotezy".

Richard Dawkins, autor „Boga urojonego", twierdzi, że wiara to nałóg, coś szkodliwego i destrukcyjnego.

– Nie uważam, że religia powinna być uprzywilejowana w stosunku do innych ideologii, które w historii wywarły równie duży wpływ na rozwój ludzkości, jak socjalizm czy kapitalizm. Nie lubię eufemizmu „wiara". Nie lubię także zestawiania wiary z rozumem – jako innej formy poznania. Wiara i religia nie są alternatywnymi sposobami docierania do wiedzy, obok rozumu i nauki. Wiara różni się od rozumu tak jak astrologia od astronomii czy alchemia od chemii. Astrologia była ważną dziedziną w starożytności. Nie da się zrozumieć dramatów Szekspira, jeśli się nie wie, co to jest astrologia. Ale tylko do tego jest ona potrzebna. Podobnie jest z wiarą. Ostro sprzeciwiam się więc zrównywaniu jej z rozumem. Nie ma ona żadnych zdroworozsądkowych podstaw.

Może umysł to coś więcej niż tylko mózg?

– Nie sądzę. To idea, w którą wierzy większość ludzi. Sugestia, że istnieje jakiś rodzaj świadomości poza funkcjonowaniem mózgu, była poważną hipotezą naukową w XIX wieku. Podtrzymywały ją nawet tak znakomite umysły jak Alfred Russel Wallace, współtwórca teorii ewolucji, czy psychofizjolog William James. Obaj angażowali się w nawiązywanie kontaktu z duchami zmarłych. Te eksperymenty się jednak nie powiodły. Nie wydaje mi się, żeby komunikowanie się z tzw. zaświatami było możliwe.

Relacje między umysłem a mózgiem są jednak podstawą dociekań o związkach nauki z religią.

– Przydawanie umysłowi możliwości kontaktowania się z Bogiem wynika z głęboko zakorzenionej intuicji, że człowiek to coś więcej niż ciało i mózg. Ludzie wierzą, że kiedy ktoś umiera, jego świadomość nie przestaje istnieć, że część nas funkcjonuje gdzieś w świecie, podczas gdy ciało spoczywa w grobie. Zdobyte przez neurologów dowody na to, że wszystko, co się dzieje w naszym umyśle, jest wynikiem działania mózgu, jednoznacznie podważają podstawę tych wierzeń.

Filozof David Chalmers przekonywał, że nauka nigdy nie wyjaśni istoty świadomości. Osoby, które przeżyły śmierć kliniczną, opowiadają, że ich świadomość znajdowała się poza ciałem.

– Teoretycznie jest to możliwe, ale tylko teoretycznie. Takie zdarzenia występują rzadko, a najprostszym ich wyjaśnieniem jest zbieg okoliczności lub mistyfikacja. Statystyki dowodzą, że ludzie nie doceniają zbiegów okoliczności, które często zdarzają się w świecie rządzonym przez przypadek. To dlatego tak ważne jest, żeby wykonywać powtarzalne doświadczenia dowodzące, że takie przypadki nie są magią. Jeśli można by udowodnić, że ktoś zdobył jakąś wiedzę bez udziału narządów zmysłu albo że można przerwać nerw wzrokowy łączący oko z mózgiem i nadal będziemy widzieć, uwierzyłbym w takie rzeczy. Takich dowodów jednak nie ma. To przemawia za tym, że świadomość zależy od działania mózgu.

Badania nad chemią mózgu nie mogą jednak na razie wyjaśnić takich zjawisk jak sny czy proces twórczy.

– Twórczość to dobry przykład czegoś, co trudno badać naukowo, ponieważ zdarza się rzadko i jest trudna do przewidzenia. Te zjawiska jednak nie zawierają elementów magii. Kiedy 100 mld neuronów komunikuje się z sobą przez 100 trylionów połączeń nerwowych, może się wydarzyć mnóstwo rzeczy trudnych do zaobserwowania. Twórczość jest trudna do zbadania, ale nie niemożliwa. Badacze procesów twórczych odkryli już wiele fizjologicznych uwarunkowań kreatywności, na przykład to, że o geniuszu Einsteina stanowiła wyjątkowo duża liczba komórek glejowych, usprawniających przetwarzanie informacji.

Czy kiedykolwiek będziemy w stanie zrozumieć twórczy umysł, obserwując jedynie działanie mózgu?

– Przypuszczam, że nie. Nie jestem neurobiologiem, ale psychologiem ewolucyjnym. Dla mnie patrzenie na mózg jako na tkankę nie jest właściwym poziomem analizy. Psycholog musi patrzeć na wyższy poziom organizacji myśli. Tak jak krytyk filmowy nie skupia się na budowie płyty DVD, choć nagrany na niej film jest sekwencją zagłębień i wypukłości na płycie. Psycholog poznaje umysł człowieka, patrząc na całokształt jego zachowania i myślenia. To samo dotyczy twórczości. Może historycy, psychologowie i biografowie, pracując wspólnie, mogliby powiedzieć nam o procesach twórczych więcej niż ktoś, kto jedynie obserwuje neurony i analizuje działanie mózgu.

Monika Florek-Moskal

* Prof. Steven Pinker jest psychologiem ewolucyjnym, profesorem Uniwersytetu Harvarda. Ponad 20 lat wykładał w Massachussetts Institute of Technology. W 2005 r. magazyn „Time" uznał go za jednego ze 100 najbardziej wpływowych ludzi na świecie. Jest autorem wielu książek, m.in. „The Language Instinct", „Jak działa umysł", „Tabula rasa. Spory o naturę ludzką”. Ostatnio wydał „The Stuff of Thought: Language as a Window into Human Nature”.

 

 

WPROST" nr 1055, 16.02.2003 r.  

ILORAZ DŁUGOWIECZNOŚCI

INTELIGENTNIEJSI ŻYJĄ ZDROWIEJ I DŁUŻEJ

Butelka, długopis, okno, lustro, żarówka. Osoby, które nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, który z tych wyrazów nie pasuje do reszty, częściej uczestniczą w wypadkach drogowych. Gdzie tu związek? Okazuje się, że da się go wyznaczyć. Z badań Lindy Gottfredson z University of Delaware wynika, że inteligentniejsi kierowcy rzadziej uczestniczą w wypadkach i rzadziej giną na drodze. To nie jedyna dziedzina, w której można pokazać zależność między jakością życia a inteligencją. Wysoki jej iloraz po prostu sprzyja dłuższemu życiu, w lepszym zdrowiu i nastroju.

 

WCIĄŻ SIĘ UCZYMY

Testy na inteligencję sprawdzają wyłącznie umiejętność rozwiązywania tychże testów - przekonują krytycy pomiarów sprawności intelektualnej. Twierdzenie to nie jest zgodne z prawdą - dowodzą naukowcy, którzy się zebrali niedawno na dorocznym posiedzeniu International Society for Intelligence Research w Nashville. Okazuje się bowiem, że uzyskujący słabe wyniki w testach na inteligencję ponoszą większe koszty związane z ochroną zdrowia i częściej wymagają hospitalizacji. Badanie przeprowadzone w USA wykazało, że 40 proc. ludzi nie wie, co oznacza zalecenie, by zażywać lekarstwo na czczo, a 60 proc. nie rozumie formularzu, który należy podpisać, udzielając zgody na przeprowadzenie zabiegu. To utrudnia dostęp do usług medycznych i leczenie. "Wciąż się uczymy, wyciągamy wnioski i rozwiązujemy problemy, także wtedy, gdy szukamy lekarstwa na nasze dolegliwości. Życie jest testem na inteligencję"- przekonuje Gottfredson.

 

IQ NA DEPRESJĘ

Związek między wysokim IQ a jakością życia można wykazać także w innych dziedzinach. Dzieci o wyższym ilorazie inteligencji rzadziej popadają w gorszy nastrój albo depresję, a zła sytuacja życiowa ma mniejszy wpływ na ich wyniki w nauce - wynika z pracy Jody Hendrix z University of Texas. Hendrix wykorzystała dane z przeprowadzonego w 1998 r. badania National Longitudinal Study of Youth. Naukowcy obserwowali zachowanie 466 dzieci z tzw. rodzin wysokiego ryzyka - o niskim statusie materialnym bądź niepełnych. 160 dzieci, które najrzadziej popadały w przygnębienie spowodowane trudną sytua-cją rodziny, miało wyższe od przeciętnej wyniki w testach na inteligencję.

 

INTELIGENCJA NA LATA

Ian Deary z uniwersytetu w Edynburgu badał 80-latków. W dzieciństwie każdy z nich rozwiązywał testy na inteligencję. Ci, którzy uzyskali bardzo dobre wyniki, na starość znaczenie lepiej radzili sobie z problemami życia codziennego, żyli dłużej i w lepszym zdrowiu. "Wysoki iloraz inteligencji pozwala na życie, w którym po prostu popełnia się mniej błędów, i właśnie to pozwala polepszyć jego jakość i sprawia, że staje się dłuższe" - przekonuje Gottfredson. Chcesz poznać swą przyszłość, znajdź rozwiązanie: butelka, długopis, okno, lustro, żarówka - który z tych wyrazów...

Paweł Górecki

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„FAKTY I MITY” nr 8, 03.03.2005 r.

SKAZANI NA Ż Y  C   I    E

Nic nie wzbudza takich emocji jak życie. Czy jest najcenniejsze, czy przeklęte, primum vivere, deinde philosophari.

Skoro jednak żyjemy, pofilozofujmy... Życie nie jest wiele warte, ale nic nie jest warte życia. Tak myśli człowiek współczesny, wychowany w kulturze zachodniej. Mimo to zdarza się, że ryzykuje życie, ratując innych, a nawet zabija się z miłości lub z rozpaczy.

 

Za cenniejszy od życia uważano honor, pojęcie obecnie prawie nieznane. Z ochotą oddawano też życie za Boga i Ojczyznę, za wolność waszą i naszą. Umrzeć za sprawę było lepiej niż umrzeć za sprawą chorób i starości. Nie na darmo bohaterowie umierają młodo.

Obecnie życie wszystkich ludzi, przynajmniej formalnie, mierzy się jedną miarą, a konstytucje gwarantują swoim obywatelom jego ochronę. Równość wobec prawa – zdobycz Wielkiej Rewolucji Francuskiej – liczy sobie niewiele ponad 200 lat. Jest zresztą powszechnie łamana, bo chociaż wszyscy są równi, to niektórzy – równiejsi. Były i są ustroje (niewolnictwo, feudalizm, totalitaryzm), okresy (inkwizycja), organizacje (Ku-Klux-Klan, Młodzież Wszechpolska), subkultury czy grupy przestępcze, w których wartość życia jest zależna od tego, do kogo ono należy. W czasie wojny zabijanie wroga jest cnotą.

 

W czasie pokoju pozbawianie życia innych też znajduje łatwe usprawiedliwienie. Zazwyczaj odbywa się jeśli nie za zgodą, to przy milczącej obojętności mas. Ludzie wykazują w tym zakresie niewiarygodną stronniczość i niekonsekwencję. Najwięksi przeciwnicy eutanazji są wśród zwolenników kary śmierci. I nie widzą w tym żadnej sprzeczności.

 

Dlaczego ludzie, którzy chcą zabijać innych wbrew ich woli, tak gwałtownie protestują przeciwko prawu jednostki do decydowania o własnym życiu?

Czym jest ludzkie życie? Czy sprowadza się tylko do funkcji biologicznych (oddychanie, przemiana materii, wydalanie)? A jeśli tak, to jaka jest różnica między nami a paprotką czy stułbią? Dlaczego szowinizm gatunkowy pochwala jedzenie roślin i zwierząt, a nagannym czyni kanibalizm? Czy o istocie naszego życia nie stanowi przede wszystkim aspekt świadomościowy i społeczny? A zatem czy żyje organizm, którego istotne funkcje życiowe są sztucznie podtrzymywane przez różne urządzenia, a odłączenie od nich oznacza pozbawienie życia? I tak niepostrzeżenie wkraczamy na ścieżkę rozważań zahaczających o eutanazję, czyli pozbawienie kogoś życia na jego żądanie lub pod wpływem współczucia.

 

Rozróżnia się eutanazję bierną i czynną. Bierna polega na nieprzedłużaniu życia ludziom cierpiącym na nieuleczalne choroby i podawaniu jedynie środków przeciwbólowych, zwłaszcza w ostatniej fazie wyniszczenia organizmu. Eutanazja bierna jest stosunkowo częsta. Przyznaje się do niej wielu lekarzy. W zasadzie nie podlega karze, podobnie jak brak refundacji niektórych leków czy wypisywanie ze szpitala chorych na raka. Natomiast eutanazja czynna polega na podaniu środków lub zastosowaniu metod mających skrócić niechciane cierpienia. Różnica między nimi jest taka, jak między zaniechaniem a działaniem.

 

Najpoważniejszym argumentem przeciwko eutanazji czynnej jest katolicki pogląd, że nie wolno sprzeciwiać się wyrokom boskim. Skoro Bóg dał życie, tylko Bóg może je odebrać. Równocześnie – jeśli to tylko możliwe – ludzie przedłużają życie sobie i swoim bliskim. Są gotowi zapłacić każde pieniądze za ratowanie życia.

Miliony przeznaczamy na badania medyczne. Giną setki tysięcy zwierząt doświadczalnych. Leczenie, operacje, przeszczepy nie są traktowane jako naganne sprzeciwianie się woli bożej. Przeciwnie. Ale wyznawców etyki świętości życia nic nie przekona.

 

I nie ma takiej potrzeby. Mają niezbywalne prawo do życia. Jeśli będą nieuleczalnie chorzy, cierpiący, społeczeństwo ma obowiązek zapewnić im godne warunki egzystencji do ostatniego tchnienia. Nie mają jednak prawa narzucać swoich poglądów innym. Na świecie jest coraz więcej zwolenników etyki jakości życia. Wartość życia jest dla nich nierozłącznie związana z możliwościami zaspokojenia potrzeb i realizacji zamierzeń na oczekiwanym poziomie. Nie wszyscy pragną żyć do naturalnej śmierci. Dla większości ludzi cierpienie nie jest wartością. Są skłonni cierpieć, żeby żyć, ale nie po to, aby umrzeć. Nie boją się niebytu, boją się chwil tranzytu, jak to lapidarnie ujął Sztaudynger. Jeśli z powodu nieuleczalnej choroby nie mogą żyć, tak jak chcą, mają prawo wybrać śmierć jako ostateczne rozwiązanie. Skoro zaś nie mogą sami pozbawić się życia, oczekują w tym zakresie pomocy. Nie mamy prawa nikogo zmuszać do życia. Świeckie państwo nie może tego robić w imię religijnej etyki świętości życia.

 

Nasz stosunek do skracania cierpień jest bardzo niejednoznaczny.

W zasadzie przyznajemy ludziom prawo wyboru między życiem a śmiercią. Usypiamy nasze ukochane zwierzęta, aby nie pozwolić na ich beznadziejne cierpienia. Nie karzemy odratowanych samobójców. Dlaczego bezpodstawnie wyłączamy z tego ludzi nie dość sprawnych fizycznie, aby sami mogli się skutecznie targnąć na swoje życie?

Obecnie w większości cywilizowanych krajów nie można skazywać na śmierć nawet najgorszych zbrodniarzy. Dlaczego można niewinnych ludzi skazywać na życie, którego nie chcą? Czy niesprawność fizyczna uniemożliwiająca popełnienie samobójstwa może usprawiedliwiać wydanie wyroku życia? Niech każdy rozważy to okrucieństwo we własnym sumieniu. Za tydzień prawne aspekty legalizacji eutanazji.

Joanna Senyszyn

 

 

"FAKTY I MITY" nr 39, 04.102007 r.

PRZYMUS Ż Y  C   I    A

(…) Zwolennicy eutanazji twierdzą, że w spełnieniu woli umierającego znacznie łatwiej można doszukać się poszanowania jego godności niż w zmuszaniu go do przestrzegania dogmatu jednej z religii, wyrokującej subiektywnie, co moralne, a co nie.                                               ZW

 

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„FAKTY I MITY” nr 32, 13.08.2003 r.

DOBRA „DOBRA

ŚMIERĆ”

Rodziny pacjentów, których poddano

eutanazji, radzą sobie ze stratą

najbliższego lepiej niż w przypadku

rodzin osób zmarłych śmiercią

naturalną – uważają holenderscy

specjaliści.

Ich badania zamieścił prestiżowy

„British Medical Journal”. Przypuszczalnie

wynika to z możliwości

pożegnania się z odchodzącym, lepszym

przygotowaniem na wydarzenie,

którego termin jest znany, oraz

poczuciem uregulowania spraw doczesnych.

No i co z tego? Jeszcze

nigdy w historii argumenty nauki nie

wygrały z argumentami religii.

 M. Psyk

 

 

FAKTY I MITY nr 18, 12.05.2005 r.

SEN O IV RP

NIESZCZĘŚCIA NIE CHODZĄ PARAMI, TYLKO KACZYMI STADAMI

Rok 2009. Dni od pierwszego do trzeciego maja są Świętami Boga, Honoru i Ojczyzny. Piękną, słoneczną pogodę zapewnia, jak co roku, nowy święty. Igrzyska organizuje miłościwie panująca Chrześcijańska Unia Jedności, która powstała z połączenia PiS, PO, LPR i pomniejszych kanap, pomnych katastrofalnych skutków braku jedności lewicy. Dościgłym wzorem były znakomite wyniki list Frontu Jedności Narodu, które przez kilkadziesiąt lat zapewniały władzę PZPR.

 

Zjazd zjednoczeniowy odbył się 16 października 2006. W pierwszą rocznicę proklamowania IV RP. Wcześniej Bogu patronowała LPR, Honorowi – PiS, a Ojczyźnie – PO. Partyjna drobnica podłączała się rotacyjnie. Stwarzało to chaos, który niepotrzebnie mieszał w głowach. Od samego początku ideałem był ład i porządek. Przede wszystkim – moralny. Potem doszła jeszcze czystość. Po wystąpieniu z UE i załamaniu się rynku artykułów higienicznych dotyczyła wyłącznie ducha, języka polskiego, poglądów i doktryny kaczyzmu. Nowe zadania wymusiły przekształcenie organu ustawodawczego w Sejm Śledczy. IPN został jego jedyną stałą komisją. Pozostałe zmieniono w kongregacje. Było to ustępstwo na rzecz LPR.

 

Prawica szybko zrobiła w Polsce II Raj. Uczyniła sobie lewicę poddaną. Czerwień na fladze wyblakła, opozycja pozaparlamentarna nie istniała, parlamentarnej nie było. O demokracji nikt już nie pamiętał. Były czarne listy, pokazowe procesy, obozy reedukacyjne, przepełnione więzienia. Dla opornych i niewyuczalnych przywrócono karę śmierci. Z każdego dotychczasowego totalitaryzmu wzięto co najlepsze. Nie darmo poseł Kamiński pielgrzymował w swoim czasie do Pinocheta. Lud był nawet zadowolony. Publiczne egzekucje na świeżym powietrzu zapewniały dużo prostej, zdrowej rozrywki. Pozwalały zapomnieć o głodzie i chłodzie. Jeszcze lepsze były czerwone pogromy organizowane przez wszechpolaków. Można się było i zabawić, i obłowić. Konkurowały z nimi akcje wykrywania niedziewic. Po dekrecie o bezwzględnym zakazie rozbierania się – nawet do kąpieli i płodzenia potomstwa – dawały jedyną okazję bezkarnego ujrzenia golizny.

 

Początkowo tylko udawano, że wzbudza ona obrzydzenie.

Z czasem u pokolenia JPII i jego dzieci stało się ono odruchem bezwarunkowym.

Po likwidacji czerwonej zarazy, wszelkiej maści mniejszości i feministek nikt nie czuł się pewnie. Nowi wrogowie byli potrzebni jak powietrze. Jednoczyli i odwracali uwagę od prawdziwych problemów. Tych oczywiście nie brakowało, ale zabroniono o nich mówić i pisać. Bez ograniczeń wolno było tylko przytakiwać, chwalić władzę, organizować wiece poparcia i donosić. Idąc wzorem Michnika i Chronowskiego, obywatele nagrywali wszystko. Spowiednicy przejęli ostatecznie funkcje służb. Kościół początkowo bronił się przed nawałem pracy. Dał się udobruchać dopiero uchwaleniem kaczęciny. Ustalono ją na poziomie 15 proc., przyjętym w IV RP dla wszystkiego – dochodu dla katolików, przychodu dla innowierców i ateistów. Z bożą pomocą i kilkunastoletnim opóźnieniem zadomowiliśmy się na dobre w orwellowskim świecie „Roku 1984”.

 

Wraz z umacnianiem kaczyzmu terror narastał. Historyczna prawidłowość. Pracę i naukę rozpoczynano, jak nową konstytucję, w imię Boga Wszechmogącego. Nauki było coraz mniej, za to pracy – więcej. Budowaliśmy polski mur na Odrze i Nysie. Nie będzie Europejczyk pluł nam w twarz. I dzieci nam konsumeryzował. Na wschodniej i południowej granicy nie budowaliśmy... w nadziei na mocarstwo od morza do morza. Cenzura określiła katalog terminów zakazanych, wierząc Boyowi, że gdzie zatraca się pojęcie, tam i sama rzecz umiera. Na dobry początek spalono baśnie Andersena. Po co napisał „Brzydkie kaczątko”? Kłopot był z braćmi Marx. Jako bracia podlegali ochronie, ale ta ich prześmiewcza „Kacza zupa”! Ostatecznie została w filmotece w dziale prohibitów. Zwyciężył braternizm.

 

Na indeksie był oczywiście Boy. Dlaczego piekło miałoby być tylko kobiet? Polskie piekło było dla wszystkich, co nie są kaczopodobni. Chwilowo dotyczyło to tylko poglądów i rysów twarzy, choć naukowcy intensywnie pracowali nad metodami zmniejszania wzrostu. Jako pierwsi operacjom plastycznym, finansowanym przez NFZ, poddali się przewodniczący zjednoczonych partii i klubów parlamentarnych. Jan Władysław – jako podobniejszy do Jarosława – został wicepremierem. Roman do Lecha, więc wiceprezydentem. Donalda zrobiono dożywotnim marszałkiem, co najbardziej odpowiadało jego osobowości. Prowadząc obrady, mógł oglądać mecze.

 

Obudziłam się w kazamatach IV RP. Przede mną leżała otwarta książka autorstwa braci Kaczyńskich. Zaczęłam czytać: Widmo krąży nad Polską. Widmo kaczyzmu. Tak mógłby się zaczynać Manifest PiS, gdyby bliźniaki miały choć odrobinę poczucia humoru i autoironii. Nie mają, więc to na szczęście dalej sen. Sen o IV RP. Oby nie proroczy.

Joanna Senyszyn

 

 

"FAKTY I MITY" nr 14, 13.04.2006 r. KATEDRA PROFESOR JOANNY S.

ORA ZAMIAST LABORA

Ora et labora. Módl się i pracuj. Dewiza św. Benedykta z Nursji wskazywała przez wieki drogę do świętości.

Jedną z dróg. Wygodną i korzystną dla Kościoła. Zapewniającą mu materialny fundament bytu i duchową władzę. Podążanie nią nie pozostawiało czasu na grzechy. Nawet myślą. O słowach i uczynkach nie wspominając. Życie wypełniać miała praca. Chwile wolne – modlitwa. Zindywidualizowana, a jeszcze lepiej zinstytucjonalizowana. Stworzono dziesiątki jej form i odmian. Pacierze, różańce, koronki, godzinki. Nabożeństwa, adoracje, jasełka. Msze radiowe i telewizyjne. Procesje i pielgrzymki. Do miejsc bardziej i mniej świętych. Każdemu według potrzeb. Od każdego forsa. Na chwałę Pana i potrzeby kleru. Obowiązkowa taca, wymuszone okolicznościowe zbiórki pieniędzy, sprzedaż odpustów. Przekazy na Radio Maryja. Zapisy testamentowe. Darowizny do odliczenia od podatku. Jeśli ktoś pragnie wymiany bardziej ekwiwalentnej – może kupić wino księdza Jankowskiego. Ostatnio zamienione w wodę. Cud na miarę IV RP.

Każda forma świadczeń na rzecz Kościoła jest dobra. Byle systematycznie i z entuzjazmem. Kto szybko daje, dwa razy daje.

W przenośni i dosłownie. Wierni muszą wiedzieć, po co pracują i zarabiają. Mają utrzymywać swoich pasterzy. Nie tylko dusz. Pozwalać się doić i czerpać z tego przyjemność. Jedną z nielicznych dozwolonych przez Kościół.

Politycy pomagają, jak mogą. Jak nie mogą – też. Za nic mają konstytucję i ustawy. Wszak prawo uchwalają ludzie. Zawsze można je zmienić. Dostosować do naturalnego. I do dziesięciu przykazań. Duszpasterze się odwdzięczą. Podsuną pierścień do ucałowania. Obdarzą łaskawszym spojrzeniem. Jak się da więcej, to i dobrym słowem w kampanii. Dla równowagi ekumenicznie obsobaczą politycznych wrogów darczyńców. Wszak to kundelki. Na szczęście szczekają coraz cieniej. Z ręki jeszcze nie żrą, ale gryźć nie mają już siły.

Czasami przez nieuwagę chlapnie coś prawica. Jak minister Urbański, że „nie będzie jeden kardynał decydował o przyszłości Polski”. Takiej bezczelności nawet za PRL nie bywało. Mogły komuchy pomyśleć, ale żeby zaraz mówić... Obrażać majestat. Kwestionować autorytet. W dodatku to herezja. Wierutne kłamstwo. Kościelni dostojnicy zawsze decydowali. Jak nie jeden, to drugi. Ostatecznie Konferencja Episkopatu. Dlaczego miałoby się zmienić. Kraj zamarł z oburzenia. Potraktowano polityka Kościoła, jak innych. Nie powiem normalnych, bo takich ze świecą szukać. Ponoć prezydencki urzędnik się zapomniał. Raczej zapomniał, na jakim świecie żyje. Dziwisz mu przypomniał. Karzącym, dostojnym milczeniem. Kancelista wrócił do rzeczywistości. Mimo początkowych oporów, pokajał się. Zamiast twarzy zachowa stanowisko. Postawił na to, co ma rzeczywistą wartość. Ujdzie mu na sucho. Toż to nie kundelek, ale bulterier. Z PiSiarni. Jarosława K.

Ostatecznie za wszystko zapłaci społeczeństwo. Via budżet. W ramach przeprosin sfinansuje kolejną świątynię, wydział teologiczny, prywatną katolicką uczelnię. Sejm jeszcze parę razy dołoży na Opatrzność, żeby dalej czuwała. Jak nie wystarczy materialnej pokuty, zrobi maturę z religii. Z czasem – wyłącznie. Po co inne przedmioty. Praca idzie przecież w odstawkę. Wchodzi nowa reguła. Ora zamiast labora. „Każda chwila modlitwy liczy się bardziej niż wiele godzin pracy, także apostolskiej”. Ta opinia Jana Pawła II świadczy ponoć najdobitniej o jego świętości. Przynajmniej według kardynała Grocholewskiego. Prefekta Kongregacji Wychowania Katolickiego. Ładne wychowanie. Na miarę IV RP.

Nowa ideologia legitymizuje rosnące za rządów PiS bezrobocie i brak działań w celu jego obniżenia. Teraz to nie praca uszlachetnia, ale jej brak. Dając więcej czasu na modlenie. Prawica, wdzięczna za tę rewolucyjną koncepcję, ściga się w wiernopoddańczych deklaracjach.

W dawaniu budżetowych pieniędzy. W przyjmowaniu pouczeń kleru wyćwiczona od dawna. Ze zrozumieniem łyka głoszone zza suto zastawionego stołu nauki o wartości ubóstwa, ograniczeń i wyrzeczeń. Z całego serca pragnie je wcielać w życie. Innych. Swoje będzie kształtować zgodnie z najnowszym przesłaniem. Bez trudu. Praca od dawna mierzi większość polityków. Część nigdy się nią nie zhańbiła. Teraz wreszcie wiedzą dlaczego. Dążyli do świętości. Intuicyjnie przeczuwali, że to jedyna prawdziwa droga. Teraz kroczą nią pewniej. Marszałek Jurek właśnie przełożył z 4 na 6 kwietnia debatę nad samorozwiązaniem Sejmu. Prawica chce mieć dłużej rzymskie wakacje. Pierwszorocznicowe. Jak Sejmu nie rozwiążą, pojadą do Watykanu jeszcze parę razy. W imieniu Narodu. Jak rozwiążą, może być gorzej. Oby tylko Bóg ustrzegł przed pracą. Z modleniem sobie poradzą. Zaprawieni. Tymczasem z namaszczeniem przyjmują apel kardynała Dziwisza o pojednanie. Nie wiadomo, o co chodzi, ale dobrze brzmi. Tak się dokonuje moralna rewolucja. Na miarę IV RP.

Joanna Senyszyn

 

 

"FAKTY I MITY" nr 32, 17.08.2006 r.

KRAINA OZI

„Pierwsza, druga, wpół do trzeciej...”. Tak leciał czas w przedwojennej piosence.

W naszej niełatwej historii tak zmieniały się Rzeczypospolite. Pierwsza trwała 341 lat. Była demokracją szlachecką. Datuje się od przywilejów nieszawskich nadanych w 1454 roku do trzeciego rozbioru w 1795 roku. Obejmowała Koronę Królestwa Polskiego i Wielkie Księstwo Litewskie. Po pierwszym i drugim rozbiorze coraz mniej. Sama się oczywiście nie numerowała. Była jedyna. Nie tylko w swoim rodzaju. Miała władców wielkich i miernych. Z przewagą tych ostatnich. W czasach elekcyjnych jedenaście razy interrexem był prymas. Raz biskup krakowski. W zastępstwie. Tak musi wyglądać sen Dziwisza.

O jeszcze większej potędze.

II Rzeczpospolita trwała zaledwie dwadzieścia jeden lat. Od 11 listopada 1918 r. do października 1939 roku. Wszystko biegło, jak na starym filmie. W przyspieszonym tempie. Miała Naczelnika, czterech prezydentów, dwudziestu premierów. Sześciu wielokrotnie. Rekordzistą był Bartel. Piastował urząd pięciokrotnie. Najkrócej – 4 dni. Najdłużej – 287 dni. Witos i Sławek premierowali trzy razy. Piłsudski, Grabski i Ponikowski po dwa. II RP w pośpiechu nadrabiała zaległości czasu zaborów. Dawała władzę swoim synom. Niekoniecznie najlepszym.

Po wojnie Polska Rzeczpospolita zamiast numeru była Ludowa. W 1989 roku została potraktowana jak w czasie zaborów. Nawet gorzej. Protestów nie było. Wody w usta nabrali także płatni zdrajcy, pachołki Rosji – jak ich rozszyfrował Moczu.

O łże-elitach nie wspominam, bo zawsze były koniunkturalne. Nawet w świętym oburzeniu. Zadziałał mit kwestii smaku. Jako swoja karykatura. Ci, co mieli smak zaledwie na więcej schabowych, zostali fanatycznymi zwolennikami II RP, w której akurat mięsa jadało się znacznie mniej. Mieli dość pustych półek i kolejek. Pozwolili sobie wmówić, że mają dość urbanizacji, uprzemysłowienia, propagandy sukcesu, wczasów pracowniczych, przymusu nauki i pracy. Beneficjenci reformy rolnej i nacjonalizacji uwierzyli, że ponad wszystko pragną powrotu przedwojennych czasów. Wróciły. Z Senatem, konkordatem, arystokratycznymi balami, karierami Dyzmów i Nikosiów. Co gorsza, także z biedą, głodem, bezdomnością, bezrobociem i wyzyskiem. Rzeczpospolita Postludowa dostała numer III. Symbolizował eliminację PRL-u. Wyrzucał ją z historii narodu i państwa. Zmieniał w czarną dziurę. Orzeł dostał koronę. Polacy – galopującą inflację. Za resztę musieli zapłacić. Wysoką cenę kompensowała duma, że z pomocą Bożą i JPII obalili ustrój. Nie było końca zachwytom, że nasz kraj znowu jest przedmurzem, Mesjaszem narodów i co tam jeszcze. Po latach przyszła refleksja, że nie o take Polske walczyli, a Lechu skakał przez płot. Nawet jeśli – według Walentynowicz – nie skakał.

Wszechogarniającą narodową frustrację wykorzystali Kaczyńscy. Kampanię wyborczą 2005 oparli na krytyce III RP. Stworzyli mit IV. Solidarnej, uczciwej, bez układów. Nie dodali, że dla wybranych. Genetycznych patriotów z nowego układu. Nieskażonych kolaboracją z PRL. Dla reszty będzie kraina OZI. Osobowych źródeł informacji.

Każdy, kto się urodził przed marcem 1972 roku, jest potencjalnym OZI. Wyjątek stanowi Gilowska. W aktach TW Beata. W mediach – Biedna Zyta. Drugi po Kaczyńskim i zapewne ostatni przypadek sfałszowania akt bezpieki. Kapitan Wieczorek bezpodstawnie zarejestrował obiekt jako TW. Teraz żałuje. Daje świadectwo moralności. Esbecy wyżsi rangą współczują. Prawdziwy Wersal. Premier „bardzo się cieszy z przebiegu procesu”. Znaczy, dobrze się spisują. Jeszcze się musi spisać sąd. Dać wiarę zeznaniom, nie – jak w innych sprawach – aktom. Uniewinnić. Uznać za pokrzywdzoną. Szybko. Sprawnie. Rzutem na taśmę. Nie po to sprawa Gilowskiej z naruszeniem prawa weszła na wokandę, żeby było inaczej. Biedna Zyta musi być znowu wicepremierem. Albo choć musi móc.

Trzeba było zdążyć. Nie przed Panem Bogiem. Przed nową, rewolucyjną ustawą. Nie ma w niej pokrzywdzonych. Są winni i podejrzani. Nie ma różnicy, czy donosili za pieniądze, czy byli bezczelnie podsłuchiwani. Pisali raporty, czy czytano adresowane do nich listy. Składali meldunki, czy paplali w gronie znajomych. W każdym przypadku są OZI. Poza podejrzeniem pozostają ślepi, głusi, niemi i duchowni. Ten ostatni rodzaj kalectwa też zwalnia z lustracji. Hejmo, Czajkowski mieli pecha. Nie doczekali nowego. Ciekawe, jak pójdzie „Delegatowi”...

W IV RP OZI będą niższą kastą. Orwellowskimi proletami. Zbuduje się im na wsi fabryki. Podda reedukacji. Polska rewolucja moralna przebije chińską kulturalną. W krainie OZI czarnoksiężnik Kaczyński będzie panem życia. Śmierci, jak się uda przywrócić najwyższą karę. Stara prawda mówi, że lepsze jest wrogiem dobrego. PiS wciela w życie nową: gorsze jest wrogiem złego. Tak hartuje się IV RP. Jej plakatowi obywatele wiedzą, że jest gorsza od III. Dlatego boją się patrzeć Polakom w oczy.

Joanna Senyszyn

 

 

"FAKTY I MITY" nr 9, 08.03.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

KORZENIE

Prawica zawsze trzymała z Kościołem. Wyrosła na gruncie kościelnych, konserwatywnych wartości. Istnieje też prawica niekościelna, liberalna i laicka. Niestety, tej kruchtowej nijak przebić nie może, zwłaszcza w Polsce, gdzie potężny kler popiera tylko własnych przydupasów lub religijnych oszołomów (patrz ostatnie wybory). Ale już taki Olechowski, Tusk, Mazowiecki, nie mówiąc o Onyszkiewiczu czy Frasyniuku, to dla nich niedowiarki – osobniki mało czołobitne i niepokorne, więc podejrzane; pewnikiem masony. Z ust kościelnych nie słyszałem jeszcze tylko krytyki Komorowskiego – pewnie dlatego, że ma dużo dzieci. Pamiętam za to, jak jeden z biskupów opowiadał nam, księżom, o wizycie premiera Mazowieckiego na Jasnej Górze, gdzie miało się odbyć jego spotkanie z Wałęsą i Glempem. – Kiedy przyjechał Wałęsa, najpierw poszedł do cudownej kaplicy pomodlić się. A Mazowiecki tylko łbem pokiwał na boki i od razu skierował się na pokoje – oznajmił biskup z miną śledczego z IPN. Dla kościelnej prawicy Kościół jest oparciem i punktem odniesienia. Widzimy od lat, jak najwięksi fanatycy religijni zdobywają w Polsce najwyższe stołki. Dlaczego?

Bo co chwila odwołują się do wartości kościelnych. Później tymi samymi wartościami uzasadniają swoje debilne poglądy i decyzje. A inni fanatycy, którzy ich słuchają, gotowi są przyklasnąć każdemu pomysłowi, jeśli tylko w jego uzasadnieniu usłyszą odpowiednio dużą ilość wyrazów typu: papież, Bóg, Kościół, ojczyzna, polskość. Dzięki temu katoprawicowcom uchodzi na sucho wiele grzechów głównych. A przecież oprócz katoretoryki stosują oni w praktyce także kleropochodne, obrzydliwe (jak by powiedział Niesiołowski) metody. Jedną z nich jest kłamstwo bezczelne, czyli takie z podniesionym czołem. To odwieczna specjalność firmy watykańskiej, w której dobrem nadrzędnym nie jest zbawienie własne, a tym bardziej dojnych owieczek, tylko pomyślność i dobre imię organizacji. Pisałem już kiedyś o specjalnej konferencji na ten temat, którą wygłosił dla alumnów (byłem wtedy na trzecim roku seminarium) biskup Andrzejewski. Przytoczył on garść życiowych przykładów, które miały doprowadzić do jednej konkluzji: w imię nadrzędnego dobra Kościoła konieczne są czasem najgorsze (z pozoru!) kłamstwa. Opowiadał m.in. o księżach złodziejach, zboczeńcach i innych łajdakach, którzy doprowadzali swoich parafian do białej gorączki, czyli aż przed oblicze biskupie. – Wtedy zawsze staję murem za księdzem, choćbym dobrze wiedział o jego przewinieniach. Daję świadectwo, że to święty kapłan, i zamykam ludziom usta. W ten sposób kończą się zgorszenia w parafii (sic!) i dobre imię Kościoła jest uratowane – chwalił się biskup. Księża powinni kłamać – według niego – także wtedy, gdy na szali leży dobro materialne parafii, kurii czy całego Kościoła. To klesze przykazanie wzięli sobie bardzo do serca już średniowieczni mnisi, którzy – często jako jedyni piśmienni – fałszowali lub prokurowali na potęgę pisma po zmarłych dostojnikach, czyniąc darowizny, np. na klasztory. Zakonnicy mieli dużo wolnego czasu na studiowanie podpisów, a grafologów wtedy nie było. Zaczęło się od sfałszowanej donacji cesarza Konstantyna (na skutek fałszerstwa powstało Państwo Kościelne), kończy zaś teraz, gdy na naszych oczach Polska „oddaje” Watykanowi skradzione w ten sposób lub wyłudzone dobra. Z początku naiwnie sądziłem, że to tylko biskup Andrzejewski tak na zabój kocha Kościół, ale po latach od księży z innych diecezji dowiedziałem się, że oni też mieli podobne „uczulające” konferencje. Niedawno ta zbożna zasada wypłynęła także w USA, przy okazji skandalu pedofilskiego, kiedy kilku księży przyznało przed sądem, że biskupi – powołując się na dobro Kościoła – kazali im okłamywać sędziów i prokuratorów. Nie inaczej zachowywał się adiutant papieża, obecny kardynał Dziwisz, który przez długie lata zamiatał pod watykańskie dywany liczne afery, m.in. gwałcenie dzieci przez księdza Marciala Maciela, założyciela zgromadzenia Legioniści Chrystusa, abpa Paetza molestującego kleryków i wiele innych, o czym napisał „Głos Wielkopolski” i włoska „La Stampa”.Tak wielka kościelna „wartość” nie mogła umknąć sumieniom naszych katolików polityków. Oni także – dla dobra Kościoła, dobra własnej partii (z naciskiem na „własne”), a także w imię samych wartości – kłamią na potęgę, i to publicznie. Kłamią podczas kampanii wyborczych, a zwłaszcza po nich, kiedy już dopną swego. Podobnie jak księża, zawsze wyrażają się w samych superlatywach o swoich kolegach. Choćby ci byli skończonymi niedojdami albo świntuchami, zawsze w ustach partyjnych braci będą „profesjonalistami”, „wysokiej klasy specjalistami”, „ludźmi wielkiej energii” (to ci z PiS), a także „moralnie bez zarzutu” (Samoobrona). Wojujący katolicy na świecznikach władzy momentami przebijają w kłamstwach nawet swych nauczycieli w sutannach. Tacy bracia Kaczyńscy i ich PiS-owskie pieski potrafią przekazywać narodowi największe tragedie jako dobre, ba – najlepsze nowiny! I tak na przykład załamanie handlu z Rosją i nieustanne konflikty z Niemcami – to „powstanie z kolan naszej polityki zagranicznej i odzyskanie MSZ-tu”; zaangażowanie w wojnę iracką i afgańską oraz instalacja tarczy antyrakietowej, a tym samym narażenie Polaków na zamachy terrorystyczne, ogromne koszty i gniew sąsiadów – to „wzrost znaczenia Polski na arenie międzynarodowej”; wchodzenie w tyłek biskupom i grabież na rzecz Watykanu naszego majątku narodowego – to „obrona polskości”. Itd...Na szczęście Kościół, z którego korzeni wyrasta katoprawica, sypie się i traci na znaczeniu. A bez korzeni łodygi miękną. Chyba nawet nie wszystkie dzieci fanatyków prawicowokościelnych pójdą w ślady ojców (patrz: córka prezydenta, Marta) i nie zapewnią im liczebnej przewagi, choć płodzone są na potęgę. Postępów w samodzielnym myśleniu Polaków nie zatrzyma już nawet 12 potomków Cymańskiego i Putry (dobrze, że Roman Giertych nie jest tak rozrzutny!). Za dwa i pół roku będą wybory i już wygląda na to, że PiS z przystawkami ich nie wygra, mimo przejęcia kontroli nad większością publikatorów i teczkowych czystek.

Jonasz

 

 

„NEWSWEEK” nr 1, 09.01.2005 r., strona 104

WŁADZA ABSOLUTNA

IM WIĘCEJ WŁADZY DOSTANĄ POLITYCY W IMIĘ NAPRAWY PAŃSTWA, TYM GORZEJ. MIMO NAJLEPSZYCH INTENCJI BĘDZIE JESZCZE WIĘCEJ KORUPCJI I JESZCZE MNIEJ WOLNOŚCI GOSPODARCZEJ. ZYSKAJĄ TYLKO POLITYCY. I ICH KLIKI.

Po 15 latach nieustannej naprawy państwa powinniśmy już wiedzieć, że im więcej uprawnień otrzymuje rząd i im więcej kontroluje, tym więcej mamy problemów, które wymagają kontroli. Im więcej regulacji w imię sprawiedliwości społecznej, tym więcej niesprawiedliwości.

Niezależnie od dobrych chęci i uczciwości osobistej, bez rozproszenia władzy, prywatyzacji służby zdrowia, ograniczenia wpływu państwa na szkolnictwo, zapewnienia niezależności politycznej prokuratury i policji przyszła koalicja rządowa nic w Polsce nie zmieni. Za dwa lata o tej porze media pełne będą nowych afer, tym razem z politykami prawicy w rolach głównych, a tabloidy znajdą wspaniałą pożywkę w rażącym rozwarstwieniu społecznym i rosnącej strefie nędzy.

Silna scentralizowana władza nie tylko w Polsce prowadzi do aberracji. Spójrzmy w historię. W 1870 roku dochód na głowę mieszkańca w 17 najzamożniejszych państwach świata był 2,5 raza większy od średniej reszty globu. W 1990 roku ten sam współczynnik według Banku Światowego wynosił już 4,5. Dziś zbliża się do 5. Przepaść rośnie.

Dlaczego biedni, mimo postępującej globalizacji i upadku kolejnych dyktatur, wciąż nie mogą dogonić bogatych? Odpowiedź tkwi właśnie w wielkości aparatu władzy. Im mniej państwa, tym bogatsze społeczeństwo. Kanadyjski Fraser Institut, od lat badający wolność gospodarczą, naniósł swego czasu dane o wielkości aparatu administracyjnego na światowy wykres dobrobytu. Nie przypadkiem najbogatsze okazały się te kraje, których wydatki publiczne nie przekraczają 35 proc. wszystkich finansowych obciążeń państwa (Australia, Szwajcaria, Stany Zjednoczone). Na drugim krańcu listy znalazły się kraje z rozbudowaną administracją państwową i bardzo rozwiniętym systemem opieki socjalnej (z wydatkami powyżej 50 proc.).

Okazuje się, że kraje zachodniej demokracji z ograniczonym aparatem władzy przez ostatnie 30 lat odnotowywały średnio dwukrotnie wyższy wzrost gospodarczy (4 proc.). Co ciekawsze, lepiej sobie radzą z problemami socjalnymi. W państwach z najmniejszymi nakładami na opiekę medyczną żyjemy średnio o dwa lata dłużej (79,5 roku). W krajach z rozbudowanym systemem opieki społecznej śmiertelność noworodków według World Health Organization wynosi 6 na 1000 urodzeń. Tam gdzie wydatki są ograniczone - 5,5 na 1000 urodzin.

I dalej. Doroczne badania Transparency International pokazują, że - wbrew zapewnieniom Jarosława Kaczyńskiego - nie regulacje, surowe kary i silna władza centralna, ale ograniczenie i rozproszenie władzy wpływają na zmniejszenie korupcji. Najuczciwsze są kraje, gdzie rząd ma najmniejszy wpływ na gospodarkę oraz władze lokalne i nie ma urzędów do nadzwyczajnej kontroli.

Podobne wyliczenia prowadzone przez ONZ wskazują, że w zachodnich demokracjach, wydających mniej na publiczne nauczanie i mocno ograniczających kompetencje ministerstwa edukacji, liczba dzieci kończących szkoły ponadpodstawowe wynosi 85 proc. W krajach z rozbudowanym systemem edukacji państwowej wskaźnik ten nie przekracza 78 procent.

Komu są więc potrzebne duże opiekuńcze systemy państwowe, skoro nie zapewniają lepszej redystrybucji dóbr ani nie ułatwiają awansu społecznego mniej zamożnym? Służą niemal wyłącznie klasie politycznej - odpowiada John Gray w "Traktacie o ograniczonym rządzie". Zyskują tylko ludzie związani z aparatem państwa. Wszelkie nowe regulacje czy rozporządzenia przygotowywane są tak, aby mocniej uzależnić od siebie inne klasy. Proponowane przez PiS nowe ustawy, mające ograniczyć samowolę urzędników, w rzeczywistości zapewnią tylko nowej elicie politycznej lepszą kontrolę nad tymi urzędnikami i uzależnionymi od nich grupami społecznymi.

Jakbyśmy ich nie nazywali, prawicą czy lewicą, grupą trzymającą władzę, TKM, warszawką, salonem, to te same środowiska skupiają w Polsce niewiarygodną władzę. To oni obdzielają się nawzajem urzędami. Kontrolują i podporządkowują interesom grupy wszystkie trzy wymiary władzy, wzmacniając je dodatkowo układami biznesowymi. Przenoszą się z jednej ciepłej posadki na drugą. Z ministerialnych gabinetów do zarządów. Z państwowych spółek do spółek, które sami z myślą o sobie prywatyzowali. Przysiadają się do tych samych stolików w coraz bardziej egzotycznych restauracjach z coraz bardziej egzotycznymi cenami.

A gdy ich nazwiska pojawiają się w końcu w kontekście skandali, są szczerze zaskoczeni. Mówią o swojej wyjątkowości, światowym obyciu i zbierają dowody poparcia od innych bardzo kulturalnych osób, pisarzy, muzyków, ba - nawet biskupów. Są głęboko przekonani, że z racji przynależności do wybranej grupy należy im się inne traktowanie. Uważają za naturalne, że premier konsultuje z nimi decyzje gospodarcze. Skoro i tak w ich rękach skupiają się największe interesy państwa, to rząd - działając w ich interesie - działa w interesie państwa. To z najnowszej historii - ale za poprzedniej administracji też obserwowaliśmy wykorzystywanie służb do inwigilowania politycznej konkurencji czy prokuratury do atakowania niewygodnych dziennikarzy. I dlaczego niby nie mielibyśmy tego znowu zobaczyć? Tylko dlatego, że zmieni się partia kontrolująca rząd?

Tomasz Wróblewski jest dyrektorem wydawniczym "Newsweeka Polska"

 

 

"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

DIABLI NADALI

ABY POWIEDZIEĆ: „CISZEJ NAD TĄ TRUMNĄ” I ZACZĄĆ BUDOWAĆ PRZYSZŁOŚĆ, NALEŻY ROZLICZYĆ PRZESZŁOŚĆ. A PRZYNAJMNIEJ ZDEFINIOWAĆ JĄ. PARTIA PiS STOI NAD GROBEM. PORA ZATEM – MOŻE PO RAZ OSTATNI – PODSUMOWAĆ WĄTPLIWY SENS JEJ ŻYWOTA.

Każdy naród swoją tożsamość opiera na właściwych sobie mitach. Mit łączy i jest podstawą dumy. Obywatele ZSRR mieli swój mit szturmu na Pałac Zimowy i nieomylnych przywódców. Francuzi mają wielką rewolucję z koncepcją równości i braterstwa, Amerykanie wspominają budowaną oddolnie państwowość i konstytucję. A co mają Polacy?

W czasach zaborów jednoczyło nas przekonanie o mitycznym, sarmackim pochodzeniu. Za PRL-u dzieciom wpajano dumę z walki na wszystkich frontach i zwycięstwa nad faszyzmem. Dziś powszechnie kultywuje się tylko pamięć o przegranych powstaniach, hekatombie w Katyniu, „Solidarności” i stanie wojennym. Na tym jednak trudno scalić naród i budować nowoczesne państwo.

Jednojajowi twórcy Prawa i Sprawiedliwości chcieli niczym bogowie stworzyć zupełnie nowy naród. W tym celu postanowili obalić pomniejsze, niewygodne dla siebie mity, a także zawłaszczyć te, które pasowały im do ogólnej, bogoojczyźniano-dyktatorskiej koncepcji. Przede wszystkim jednak Kaczyńscy postanowili zbudować IV RP na micie zupełnie nowym: boskiego pochodzenia PiS. Na początek rozprawili się z mitem Okrągłego Stołu i mitem 1989 roku.

Mit założycielski i związane z tym rocznice kultywują wszystkie kraje, które odzyskały niepodległość w czasie tzw. jesieni ludów 1990 r. W Polsce podobna rocznica nie funkcjonuje. A przecież o wadze kultu początku państwowości mogliśmy się przekonać w 1966 roku – podczas wielkiego sporu Gomułki z Wyszyńskim o Milenium Państwa. Dla Gomułki chrzest Mieszka był powstaniem nowej struktury politycznej. Kościół chciał zawłaszczyć mit chrztu dla siebie, aby podtrzymać inny mit – bez rzymskich czarowników nie byłoby polskiego plemienia. W wojnie z Kościołem ówczesny aparat państwowy wygrać nie mógł. Wróćmy jednak do PiS.

Otóż bracia K. po zamordowaniu mitu III RP postanowili zbudować swoją potęgę na słowach wytrychach typu: układ, spisek elit, postkomuna itp. A co określa sama nazwa PiS? A to, że tylko u nich jest Prawo i Sprawiedliwość, inni są ipso facto na bakier z prawem i postępują niesprawiedliwie. Manipulacja symboliczna w wydaniu braci K. jest groźna, bo wykorzystuje najprostsze emocje, nie wymaga głębszej refleksji. Czy ktoś w końcu zastanawia się, dlaczego marka Levi Strauss, Mercedes czy Gucci jest lepsza od innych? Nie. Tyle że te marki zasłużyły sobie na swoją pozycję. Bracia zaś poszli bezczelnie na skróty. Wykorzystali też fakt, że spora część społeczeństwa przeszła przez kościelną pralnię mózgów. To w końcu Bóg jest Prawodawcą i Sprawiedliwe wyroki wydaje. A skoro tak, to działacze PiS są nadani przez Boga, są boskim ramieniem. Jak więc można ich zwalczać, mieć zdanie inne niż oni?! Oto dlaczego bracia skumali się z Rydzykiem. To przecież ten sam plan! On również gada, że jest obrońcą Maryi i że wszystko robi na chwałę bożą. Kaczyńscy – urzeczeni (jak niegdyś szczupły pan z wąsikiem) siłą oddziaływania Kościoła – zapragnęli zająć jego miejsce, czemu miała służyć m.in. deprecjacja księży agentów. Wszak w samym PiS-ie ukuto powiedzenie „zakon PC”. To PiS miał w IV RP realizować prawa boże i określać, co jest, a co nie jest dobre. Kościół miał tylko przytakiwać Kaczorom.

Owo „boskie pochodzenie PiS” ma potwierdzać także wielką niechęć wrogich laickich sił wobec polityki braci. Umyślili oni, że są drugim prześladowanym Chrystusem w dwóch osobach, który przyszedł do Polski, aby ją zbawić. Jak inaczej wyjaśnić słowa Jarosława Kaczyńskiego: „Ja jestem samo dobro”? Dlaczego program, jaki przedstawiali w 2005 r., mówił o dwóch kadencjach? Dlaczego teraz mówią o przerwanej pracy? O wyrwie? Odpowiedź znajdziemy... w Biblii, którą Kaczory postanowili wcielić w życie nad Wisłą.

Tak jak lud Izraela odrzucił Boga, tak Polacy w 1992 r. odrzucili rząd Jana Olszewskiego. W Biblii wybranym na króla pośrednika między nawróconym Izraelem a Bogiem jest Dawid. U nas – Kaczyńscy. Ze wszystkich kłopotów i prześladowań zarówno Dawid, jak i bracia K. wyszli bez szwanku. Wszystko dzięki opatrzności bożej.

Gdy król Dawid objął władzę, stoczył zwycięskie walki z wrogami. Bracia zbawiciele w swoich wizjach też walczyli z wieloma wrogami. Dawid umocnił Izrael, braciom K. wydawało się, że budują silne, PiS-owskie państwo. Rządy Dawida to złoty wiek Izraela; Polska pod rządami Kaczorów to ponoć czas rozkwitu. A dlaczego tak bardzo K. chcą przywrócenia kary śmierci? Otóż jest to odwieczne i najbardziej przejrzyste narzędzie boskiej sprawiedliwości: oko za oko, ząb za ząb. Bóg eliminuje zło i niszczy fałszywych proroków, na przykład... Wałęsę.

Bracia wykorzystali w swojej grze numer stary jak świat. Odkurzyli czytelną dla wszystkich koncepcję dualizmu – walki dobra ze złem. To zawsze dobrze się sprzedaje. Nawet książki o Harrym Potterze opierają się na tym pomyśle. Ale Kaczyńscy już przegrali. Dlaczego?

Po pierwsze, poziom wiedzy religijnej Polaków jest bardzo niski. Wiara stała się obrzędem, rytuałem. Nie da się skutecznie zaatakować, odwołując się do starych mitów – świat stał się pluralistyczny. Po drugie, Kościół i religia nie są już jedynymi i jednoznacznymi wyznacznikami tego, co dobre. Autorytety się rozmnożyły. Po trzecie, coraz większą grupę osób uprawnionych do głosowania stanowią ludzie w wieku poniżej 30 lat, a do nich nie należy mówić językiem walki, rewizjonizmu, przeszłości, lecz językiem współpracy, tolerancji – budowania, nie burzenia. PiS w społeczeństwie w 96 proc. katolickim zdobył tylko pięć milionów głosów. I więcej nigdy już nie zdobędzie. Załamała się cała taktyka budowy partii wybranej, opatrznościowej; partii, której liderzy realizują boski plan; partii niepokalanej, z którą nie można wygrać. PiS nie ma już żadnej innej legendy, żadnego mitu, do którego może się odwołać. Nie ma mitu „Solidarności”, bo jej twórcy są dzisiaj w PO i PD. Nie ma mitu solidarności społecznej, gdyż dawał tylko swoim, a podatki pisał pod ludzi zamożnych. Nie ma mitu jedności narodu, gdyż go podzielił. To wszystko uniemożliwi powrót Kaczyńskich do władzy. Efektem będzie trwały rozpad PiS na wiele frakcji i jego zanik. Sam Jarosław K., zszokowany przegranymi wyborami, coraz bardziej utwierdza Polaków w przekonaniu, że jest małym, napastliwym paranoikiem, któremu już nigdy więcej szansy dać nie można. On po prostu nie jest z naszego podwórka.

Jonasz

 

 

 „FAKTY I MITY” nr 11, 22.03.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

PAŃSTWO NA SZÓSTKĘ

Jako rzekłem tydzień temu, żyjemy w informatycznej erze nanometrii, a obok nas toczy się wyścig o najnowsze technologie – jeszcze mniejsze i doskonalsze mikroprocesory, nowe programy, sposoby przesyłu danych itp. Kto pierwszy coś wymyśli i skonstruuje, np. doskonalszą komórkę, ten podbija globalny rynek. Prosta produkcja oznacza cofanie się w rozwoju. Nawet Chiny czy Indie, wykorzystując swoje armie siły roboczej, zyski inwestują już głównie w badania naukowe.

A jak inwestuje Polska? Miliardy z podatków wypracowanych przez Polaków przeżera „tanie państwo” Kaczyńskich – IPN, lustracja, Kościół. Cała para powinna iść w koła, a idzie w gwizdek, w dodatku całkiem niepotrzebny, bo pordzewiały. Premier, zamiast wspierać gospodarkę, otwierać nowe rynki zbytu, zajmuje się sprzątaniem brudów po swoich genialnych wice. Fala lustracyjna, skierowana tylko przeciwko dziennikarzom, może dotyczyć nawet 700 tysięcy osób! Niedawno powstał nowy pion IPN, który dał pracę 100 nowym prokuratorom, nie mówiąc o osobach z obsługi. Kolejne dziesiątki milionów w błoto. Jeździłem ostatnio po Polsce w poszukiwaniu działki pod centrum humanistyczne i oazę „FiM”. Okazuje się, że wiele gmin nie ma już żadnych wolnych terenów pod nowe inwestycje, gdyż wszystko oddano na preferencyjnych warunkach (zwykle za 1 zł!) instytucjom kościelnym, i to na działalność ściśle komercyjną. Polacy (rady gmin!), podobnie jak za panowania powszechnej głupoty i zabobonów w wiekach średnich, niezmiennie osłabiają własne państwo – i tak już biedne i totalnie zadłużone – na korzyść Watykanu.

A świat idzie do przodu. Gdyby – jakimś cudem (bo jakżeby inaczej!) – IV RParafialna zapadła się pod ziemię, wiadomo już, skąd V RP powinna brać przykład. Otóż w światowej rywalizacji – poza Chinami, które mają przeogromny potencjał – wygrywają już nie USA, Niemcy czy Japonia, lecz państwa skandynawskie. Czym one się różnią od nas? Bo przecież nie wielkością mózgu obywateli...

Po pierwsze – etyką, która procentuje w każdej dziedzinie życia. W Katolandzie przypomniano ją sobie jako „coś”, co miało (ewentualnie i teoretycznie) zastąpić lekcje katechezy. Dziś większość polskich gimnazjalistów nie wie nawet, co oznacza słowo „etyka”. Tymczasem w Skandynawii dzieci uczą się etyki od przedszkola! Wiedzą, co nie wypada i czego robić nie wolno, także w dorosłym życiu.

Druga rzecz to przestrzeganie prawa. U nas, gdy ktoś wstaje od stołu po wypiciu paru głębszych i chce usiąść za kółko, nie wywołuje to wielkiego szoku, a na wsi – nawet zdziwienia. Często bywa, że taki potencjalny morderca jest porządnym katolikiem, który następnego dnia pójdzie przykładnie do kościoła na mszę. W mocno zlaicyzowanych państwach skandynawskich prawa przestrzega się, bo tak trzeba i tak wypada. Bo jeśli ktoś tego nie robi – dotyka go ostracyzm, jest wyrzutkiem społeczeństwa; dzikusem, z którym się nie rozmawia i któremu nie podaje się ręki. Skazuje się go na potępienie przez ludzi – czyli już tu, na ziemi, w sposób wymierny.

Trzecia rzecz – przywiązanie do państwa. Szwed jest dumny, że jest Szwedem, kocha tradycję, szanuje swoich sąsiadów i płaci przykładnie wysokie podatki. Do głowy mu nie przyjdzie, że jakieś poważne instytucje państwowe są niepotrzebne lub źle postępują. Programy partii niewiele się różnią, a podczas kampanii wyborczych – zamiast obiecywania gruszek na wierzbie, grożenia teczkami i grzebania w życiorysach dziadków – kandydaci zobowiązują się, że nic nie spieprzą i będą rządzić jeszcze bardziej racjonalnie.

 

W Polsce PiS niszczy instytucje, które nie są zbudowane według jego pomysłów (np. WSI), i po kolei „odzyskuje” (dla siebie) kolejne ministerstwa i sfery życia – służby specjalne, sądy, media itp. Z drugiej strony podważa autorytet władzy, wysyłając jasny sygnał: współpracowałeś z państwem (przed nastaniem IV RP), to jesteś wrogiem publicznym godnym napiętnowania (vide: lustracja). Rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy twierdzą, że już sami zgłupieli – czy III RP to była jeszcze komuna, czy już demokracja? Nie brakuje też zwolenników teorii, że po Kaczorach przyjdzie kolejna lustracja, tym razem dotycząca agentów PiS-u.

Czwarta rzecz to totalne upowszechnienie własności. Wiąże to obywatela – właściciela choćby zaledwie kilkunastu akcji, np. Nokii czy Volvo – z państwem. PiS wolał opylić np. Jelfę litewskiej firmie w taki sposób, że jej nowi właściciele natychmiast wycofali ją z giełdy. Kaczyńscy wstrzymali też wypuszczenie na giełdę innych państwowych molochów. Jak szacują profesorowie Stanisław Rudolf z UŁ oraz Tadeusz Kowalik z PAN – dzięki brakowi upowszechnienia własności tracimy rocznie szansę na zwiększenie PKB o 1,5 procent.

Piąta rzecz to dbałość ze strony państwa, aby różnice płac nie były zbyt rażące. Jednym z czynników generujących niestabilność polityczną Ameryki Łacińskiej w latach 1970–90 były drastyczne różnice w dochodach. Garstka kąpała się w szampanie, a masy nie miały na chleb. Taka sytuacja jest zawsze pożywką dla ekstremistów i demoralizuje ludzi, bo skoro na nic mnie nie stać, to mogę kraść, a masowe kradzieże zniechęcają biznes do otwierania nowoczesnych fabryk i koło się zamyka.

Po szóste – szacunek dla elit. Jajogłowi są szanowani w Skandynawii, bo podnoszą jakość życia. Nie rzuca się pod ich adresem żadnych obelg, nie wyzywa od „wykształciuchów”. Szanuje się również nauczycieli, na każdym kroku podkreślając ich ogromną odpowiedzialność. Tymczasem prezydent IV RP po raz pierwszy od 1919 roku w żaden sposób nie uhonorował nauczycieli w Dniu Edukacji Narodowej 14 października!

Ocena końcowa: Skandynawia ma najnowocześniejszą na świecie gospodarkę i najwyższy dochód na jednego mieszkańca. Polska jest na szarym końcu Europy; biedniejsza i gorzej rządzona niż większość krajów zaliczanych jeszcze niedawno do tzw. Trzeciego Świata. Jest sposób, żeby to zmienić szybko i radykalnie. Ale do tego potrzebny jest nam POTOP! Jonasz

 

 

„FAKTY I MITY” nr 23, 12.06.2003 r.

BUNT I POSŁUSZEŃSTWO

Rozmowa z prof. Marią

Szyszkowską, filozofem,

senatorem RP

– Od dzieciństwa uczy się

nas posłuszeństwa – poddania

woli rodziców, nauczycieli, władzy

państwowej, Kościołowi.

Tymczasem Pani głosi, że w buncie,

czyli nieposłuszeństwie, może

być coś pozytywnego.

– Chrześcijanie uznają posłuszeństwo

za jedną z podstawowych

cnót. Moim zdaniem posłuszeństwo

jest przejawem zniewolenia

przez bezkrytyczne podleganie woli

kogoś oraz obyczajom wskazywanym

przez innych jako właściwe.

Człowiek posłuszny nie szuka

już własnego systemu wartości,

swojego sposobu życia; powiela to,

co otaczający go ludzie wskazują

jako decyzje właściwe. W posłuszeństwie

zawiera się brak krytycyzmu,

a przynajmniej sugeruje się

powstrzymanie krytycyzmu wobec

autorytetów. Chodzi oczywiście

o autorytety

urzędowe, a nie

takie, które sami

skłonni bylibyśmy uznać. Narzucony

autorytet, zamienia człowieka

w niewolnika, który komuś

się podporządkowuje. Nie wartościuje

świata, ludzi, sposobu życia

na własną odpowiedzialność.

Rozum cichnie, a rozwijają się tendencje

naśladowcze. Na drodze

posłuszeństwa nie mogą się rozwinąć

cechy indywidualne. Posłuszeństwo

– ta cnota tak ceniona

w Kościele, a zwłaszcza w zakonach

– nie było znane filozofom

starożytnym. Jego kultywowanie

prowadzi w efekcie do powstania

społeczeństwa mrówek. I zdaje się,

że o to właśnie chodzi określonym

kręgom. Posłuszeństwo ma im zapewnić

wywieranie wpływu i manipulowanie.

Postawą przeciwstawną

posłuszeństwu jest konstruktywny

bunt. Poprzez bunt wobec

tego, co obiegowe i pospolite możemy

dojść do przyjęcia takich wartości

i obyczajów, które szczerze

możemy uznać za swoje. Tak wiele

mówi się obecnie o godności

człowieka, a zapomina się o tym,

że godność zasadza się na zgodności

każdej jednostki z nią samą.

Postawa posłuszeństwa jest postawą

odkształcającą, postawą odejścia

od zgodności ze sobą, właśnie

w imię owego posłuszeństwa. Postawa

ta godzi w godność człowieka.

Tylko twórczy bunt jest zgodny

z godnością człowieka. Bunt

zrodzony nie po to, aby burzyć,

ale odnaleźć siebie.

– Człowiek zbuntowany naraża

się na niebezpieczeństwa,

a w najlepszym przypadku na

przykrości. Czy warto płacić cenę

niedogodności za taką postawę?

– Warto, bo odnajduje się na

tej drodze samego siebie. A życie

autentyczne, zgodne z naszymi właściwościami,

ma podstawowe znaczenie.

Bywa ono bolesne. Narażamy

się na przykład własnej rodzinie,

możemy się czuć odrzuceni,

ale odnajdziemy na drodze buntu

to, co nam w pełni odpowiada.

Droga buntu może nam przynieść

wzmożoną świadomość siebie,

a nawet szczęście. Droga posłuszeństwa

przynosi spokój i poczucie

bezpieczeństwa. Prędzej czy

później przychodzi jednak żal, że

nie miało się odwagi żyć po swojemu.

Z tego, co wiem, nie byłoby

„Faktów i Mitów”, gdyby nie bunt

Jonasza wobec „nieomylnych”

struktur kościelnych, ale także wobec

własnych rodziców. Wiem skądinąd,

że naczelny „FiM” to człowiek

szczęśliwy i spełniony.

– Wspomina Pani często

o pozytywnych cechach życia

w kulturze nędzy. Oderwanie od

gonitwy za pieniędzmi przynosi

często wyzwolenie ze społecznych

konwenansów.

– Owszem, ludzie żyjący w kulturze

nędzy buntują się wobec stereotypów

i norm uznawanych za

rzekomo niepodważalne. Właśnie

oni żyją po swojemu, niczego się

nie boją, bo i tak nie mają nic do

stracenia. Na takim fundamencie

powstał przecież ruch hippisów,

młodych ludzi porzucających zamożne

często domy. To był protest

przeciw mieszczańskiej obyczajowości

ograniczającej wolność jednostki,

a także przeciw owej cnocie

posłuszeństwa.

– Czy nie jest tak, że postęp

człowieka następował na drodze

buntu wobec zastanych schematów?

Dotyczy to nawet postępu

technicznego.

– Dokładnie. Ten, kto poszukuje

nowych dróg, jest buntownikiem

i spotyka się z odrzuceniem. To dotyczy

także polityki, nauki czy spraw

społecznych. Taki los spotkał van

Gogha czy artystów sztuki działań:

twórców happeningów i performance.

Świat jest interesujący właśnie

dzięki buntownikom. Ciekawe, że

czcimy buntowników czasów minionych,

a odrzucamy nam współczesnych.

Przecież Kopernik czy Einstein

byli buntownikami i za to ich

dziś cenimy i czcimy.

Rozmawiał ADAM CIOCH

 

 

BUNT-FRUSTRACJA MŁODZIEŃCZA

SKĄD SIĘ BIERZE, JAK POWSTAJE

Bunt, frustracja młodzieńcza to m.in. wewnętrzna walka między, w tym intuicyjnym, odczuwaniem, postrzeganiem iż ten świat jest dalece niedoskonały, głupi, alogiczny, chory, paranoiczny, niesprawiedliwy, zły, że istnieje przepaść między deklaracjami a postępowaniem, że zwyciężają osobnicy aspołeczni, cyniczni, bezwzględni; kłamstwo, wykorzystywanie, zło, a potrzebą zmian na lepsze warunki rozwoju, bytu, rozsądniejsze postępowanie – zmiany tej sytuacji; potrzebą akceptacji, że trzeba w tym świecie zająć jak najlepszą pozycję (a pozycja krytykanta, buntownika nie jest najczęściej najlepsza), a czas umyka, cwaniacy się urządzają, więc… (i tak źle i tak niedobrze – jak postąpić? Zmiany dałyby korzyść, ale jeśli się dopasować do obecnej sytuacji to też może być dobrze). Do tego dodajmy bezsilność, niemoc (brak środków, wsparcia, zrozumienia), brak wiedzy, doświadczenia, mądrości (bywa więc tak, iż intuicyjnie odczuwa się nonsens rzeczywistości ale nie ma się jeszcze pomysłu jak to, praktycznie, zmienić, rozwiązać). A ci którzy już takie doświadczenia mają najczęściej stopują wszelkie twórcze zapędy innych, jako przykłady niepowodzeń, i tak z pokolenia na pokolenie powstają kolejni trwacze.

Do tego dodajmy „dobre rady mądrzejszych”: „Ucz się” (niepotrzebnych bzdur a i tak będziesz sprzedawał ogórki, albo będziesz bez pracy), „Słuchaj przełożonego, starszych”, „Nie podskakuj/wybijaj się/nie wychodź przed szereg”, „Jesteś wśród wron to kracz jak one”, „I tak niczego nie zmienisz”, „Gdyby kózka nie skakała to by nóżki nie złamała”, „Pokorne cielę dwie matki ssie” itp., itd.

Więc niewyładowana energia, zapał, pozbywanie się ideałów, beznadzieja budzą frustrację, bunt, gniew, które mogą znaleźć destrukcyjne ujście dla takich osób, a niekiedy i otoczenia – skoro nietwórcze.

Więc trudno mówić by otoczenie, w tym dorośli mogliby być autorytetami, wzorcami do naśladowania bez niechęci, rozczarowania, frustracji.

Szkoda iż takiemu potencjałowi się nie sprzyja, nie wykorzystuje i uczy z pokolenia na pokolenie trwacta zamiast konstruktywnej oceny, w tym krytyki, aktywności – twórczego - korzystnego - działania.

 

 

„FAKTY I MITY” nr 20,25.05.2006 r. ŻYCIE PO RELIGII

TRADYCJE

Zdaniem wielu ludzi o poglądach konserwatywnych, to, co jest stare i powszechnie czczone, godne jest kontynuacji i szacunku. Nie ma chyba większej bzdury od tego właśnie twierdzenia.

Polska słusznie uchodzi za kraj konserwatywny, którego mieszkańcy z chęcią oddają się kultywowaniu tradycji. Prawda ta jest tym bardziej jasna i bolesna teraz, kiedy u władzy są środowiska skrajnie zachowawcze, a wszystko, co nowe, jest uroczyście potępiane i odsądzane od czci. W poprzednim numerze („FiM 19/2006) pisaliśmy o Henryku Urbanie z Prawa i Sprawiedliwości, który wezwał do przywrócenia w szkołach kary chłosty. Stwierdził on, że europejska edukacja – zrywając z biciem uczniów – „niesłusznie odrzuciła wielowiekową tradycję”.

To stwierdzenie jest samą kwintesencją konserwatyzmu i tradycjonalizmu, które w tym, co wiekowe, odnajdują poczucie bezpieczeństwa i fundament życia obecnych i przyszłych pokoleń. Ludzie myślący tymi kategoriami nie zastanawiają się jednak nad konsekwencjami swojego sposobu postrzegania świata i oceny zjawisk. Nie widzą też, że to, co dziś uznają za niemal odwieczne (więc nieomylne!), jeszcze przedwczoraj uchodziło za gorszące i zgubne w skutkach nowinkarstwo. Przypomnę banalny przykład bożonarodzeniowych choinek, które trzy pokolenia temu były rzeczą w wielu rejonach kraju nieznaną i obcą „polskiej tradycji i kulturze”. Teraz natomiast ci, którzy nie mają ochoty ich ubierać, uchodzą za ekstrawaganckich dziwaków, nieszanujących „odwiecznej” narodowej tradycji i dobrego, rodzinnego obyczaju.

Warto przypomnieć także, że wiele praktyk, które obecnie uważamy za odrażające i niemoralne, było kultywowanych przez tysiąclecia i stanowiło niezbywalną część kulturowej tożsamości wielu społeczeństw. Jedną z najbardziej długowiecznych był kanibalizm, praktykowany w wielu rejonach świata do połowy XX wieku. Praktyka ta dostarczała cennego białka, zapobiegała marnotrawieniu mięsa (nie wolno marnować darów bożych!) i rozwiązywała kłopotliwy problem pochówków. Miała jeszcze i ten walor, że często towarzyszyła jej otoczka religijno-mistyczna, która pomagała zacieśniać więzy rodzinne, tak cenione przez konserwatystów. Do chwili obecnej przetrwała jedynie w formie symbolicznej, w liturgii chrześcijańskiej. Na miejscu działaczy PiS rozważyłbym jej wskrzeszenie, bo czy godzi się, aby poszła w zapomnienie tak i cenna „wielowiekowa tradycja”?

Podobnie ma się sprawa z niewolnictwem. Ta starożytna instytucja, od XIX wieku istniejąca w formie szczątkowej, należy także do głównego nurtu dziedzictwa ludzkości. Uważano ją w ciągu tysiącleci za moralną, zgodną z naturą i wolą boską. Czołowi ojcowie i doktorzy Kościoła uzasadniali jej istnienie Pismem Świętym. PiS, tak przywiązany do tradycji, powinien poważnie się zastanowić nad przywróceniem niewolnictwa, a Zyta Gilowska bez trudu opracowałaby ekspertyzę ekonomiczną wskazującą, jak istnienie niewolników wspaniale wpływa na wzrost konkurencyjności naszego kraju. Z masową, niewolniczą siłą roboczą przegnalibyśmy wnet Chiny i Indie we wzroście PKB. Niech żyje „wielowiekowa tradycja”!                            Marek Krak

 

 

"FAKTY I MITY" nr 3, 26.01.2006 r. ŻYCIE PO RELIGII

ROZWIEDZIONY POTĘPIONY

Czasy się zmieniają, ale pewne społeczne stereotypy trwają w najlepsze. Tak jest z ukształtowaną przez chrześcijaństwo niechęcią wobec osób rozwiedzionych.

Bardzo poruszyło mnie w ostatnich dniach spotkanie z pewnym starym znajomym. Nie mogę wyjść ze zdumienia, że ten agnostyk, człowiek oczytany i inteligentny, ciągle żyje z poczuciem winy spowodowanym rozwodem. Twierdzi, że jego syn zupełnie słusznie może mieć do niego pretensje o rozwód z matką. Co ciekawe, znajomy ów wcale nie żałuje samego rozwodu, bo związek, jego zdaniem, był nie do uratowania. Skąd zatem poczucie winy?

Żyjemy ciągle w świecie silnie przepojonym tradycjami i postawami wypływającymi z chrześcijaństwa. Jedną z nich jest społeczna niechęć i podejrzliwość wobec osób rozwiedzionych. Postawy te są tak silne i trwałe, że wykazują je czasami ludzie, którzy nie mają już nic wspólnego z jakąkolwiek religią. Co ciekawe – wykazują je nawet wobec siebie samych.

W mojej ocenie w samym rozwodzie nie ma nic złego ani gorszącego. Jeżeli jesteśmy religijnie nieuprzedzeni, to powinniśmy z taką samą naturalnością przyjmować fakt zawarcia ślubu, jak fakt wzięcia rozwodu. Rzecz jasna, po rozwodzie należy otoczyć należytą opieką dzieci, przy czym pochopny rozwód jest czymś równie niepożądanym jak lekkomyślny ślub.

Każdy z nas chciałby, aby jego miłosny związek z inną osobą trwał zawsze, ale bardzo często nie ma takiej możliwości. Składa się na to wiele czynników – niedojrzałość, chęć naśladowania innych, presja społeczna, chciwość (gdy spodziewamy się zysków z zawarcia związku). Nie ma powodu, aby traktować ślub jak rodzaj pułapki, z której nie ma wyjścia: skoro popełniliśmy błąd lub daliśmy się oszukać, musimy mieć drogę wyjścia.

Często jest tak, że małżonkowie szantażują się nawzajem rzekomym nieszczęściem, jakim rozwód miałby być dla dzieci. One same bywają nastawiane przeciwko drugiemu z rodziców, najczęściej temu, z którym po rozwodzie widują się rzadziej. To są praktyki podłe i dla dzieci niebezpieczne, choć często spotykane. Nie są one jednak naturalnym efektem rozwodu, a raczej chorobą charakteru tych, którzy je stosują.

Dzieci, owszem, cierpią często w efekcie rozwodu także dlatego, że społeczeństwo wychowuje je w przeświadczeniu, że rozwód jest czymś nienormalnym, a tak zwana pełna, biologiczna rodzina czymś jedynie słusznym. Dzieci wówczas cierpią, bo czują się gorsze od swoich kolegów, którzy żyją w tzw. normalnych rodzinach. Zauważmy jednak, że także w tym przypadku cierpienie nie jest efektem samego rozwodu, lecz raczej skutkiem otoczki, jaką nadała mu katolicka kultura. Uważam, że dzieci powinny być oswajane z faktem, że rozwody mogą się przydarzać i że dorośli mają do nich prawo. Utrwalanie w dziecku postawy oczekującej, że inni ludzie (w tym przypadku rodzice) będą składali swoje życie w ofierze dla ich dobrego samopoczucia, jest – w mojej ocenie – hodowaniem egocentryków. A nie taki jest chyba cel procesu wychowawczego.                                   Marek Krak

 

 

„FAKTY I MITY” nr 38, 23.09.2004 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

WIEK ŚWIRA

Od kilku dni źle sypiam. Budzę się niemal co godzinę

z uczuciem lęku. W jedną z takich bezsennych nocy coś

sobie przypomniałem. Otóż czytałem przed laty w jakiejś amerykańskiej

powieści wypowiedź starego generała. Podsumowując

swoje życie, obfitujące w niezliczone wojny, kampanie,

potyczki i pacyfikacje Indian, powiedział on: „Od wieków

mąż gromił męża, ale kiedy giną dzieci, trzeba się zacząć bać”.

Jak długo jeszcze w podświadomości będę widział bezwładne

ciała dzieci, ułożone wokół swojej szkoły niczym martwe

rybki na brzegu morza? Jak długo nie będę spokojnie spał?

Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tych, którzy zabijają

dzieci – powtarzają wszyscy – i mają rację. Nawet niepodległość

własnego państwa, nawet śmierć własnych dzieci nie jest powodem do zabijania dzieci morderców, tym bardziej że w Biesłanie nie zginął nikt bezpośrednio odpowiedzialny za mordy na Czeczenach. Czy masowe wysiedlenia Niemców z tzw. Ziem Zachodnich po II wojnie światowej były złem? Obiektywnie tak, choć były również przejawem sprawiedliwości dziejowej. Zbrodnią byłoby mordowanie niemieckich cywilów, a zabijanie ich niewinnych dzieci byłoby zezwierzęceniem.

Sięgnijmy głębiej, do czasów, kiedy Polska była Czeczenią, a caryca Katarzyna Putinem.

Jaki sens miały powstania: kościuszkowskie, listopadowe i styczniowe?

Co dało zabicie 20, 50, 100 tysięcy Rosjan? Gniew wroga, zsyłki

na Sybir, spalony, zniszczony kraj i jeszcze więcej ofiar po stronie

powstańców, ich rodzin, przypadkowych ludzi. W konsekwencji

– oddalenie wizji niepodległości. Brak rozumnej kalkulacji

dowódców doprowadził do wybuchu powstania warszawskiego,

w którym poległ kwiat warszawskiej młodzieży

(ponad 40 tys.) i ludność cywilna (180 tys. zabitych). Racjonalne

(bo niepozbawione nadziei na zwycięstwo), choć niefortunne

było sprzymierzenie się z Napoleonem.

Zastanawiam się, czy gdyby w XIX wieku polscy patrioci

mieli wybuchowy plastik i mogli zdalnie odpalać ładunki,

to czy wysadzaliby w powietrze carskie garnizony i pociągi?

Z pewnością znaleźliby się tacy śmiałkowie. Ale co by z tego

wynikło? Czy takimi akcjami przegoniliby z Polski największą

wówczas armię świata? A jak ocenić partyzantów,

którzy podczas okupacji, z narażeniem własnego życia, zabijali

żołnierzy niemieckich, mając świadomość, że za jednego

Niemca zostanie rozstrzelanych 100 Polaków? Z pewnością

gdyby nie było partyzantki i całego ruchu oporu, a w konsekwencji

niemieckich prześladowań – wojska radzieckie i tak

wyzwoliłyby nasz kraj, w Normandii wylądowaliby alianci,

zaś wojna nie byłaby ani dużo krótsza, ani dłuższa. Bolesna

prawda jest taka, że tysiące, miliony polskich bohaterów

– kamieni – na próżno rzucało się na rosyjski czy niemiecki

szaniec. Głównie zresztą z winy krótkowzrocznych dowódców.

TVN i inne prawicowe media często i namiętnie porównują

walkę narodowowyzwoleńczą Polaków i Czeczenów. Jakże

błędnie! Różnice są bowiem zasadnicze. Czeczeni, owszem,

walczą o niepodległą ojczyznę, ale w imię tej walki – która

niesie za sobą niemal fizyczną likwidację całego narodu – zrezygnowali

z szerokiej autonomii, którą zaoferował im okupant,

czyli Rosja. Nikt z założenia nie chciał na nich uprawiać holokaustu.

Poza tym, powodem nieustannych wojen na Kaukazie

jest w dużej mierze fanatyzm religijny. 13 lat temu prezydent

Maschadow ogłosił wolną Czeczenię, ale zaraz potem

wprowadził prawo islamskiego szariatu. Być może do dziś

byłby tam spokój, gdyby nie sławny najazd czeczeńskiego

komanda na Dagestan w 1999 roku. Dało to Rosjanom pretekst

do nowej wojny i ponownej aneksji. Nie wolno też zapominać,

że Czeczeni to także specjaliści od porwań dla okupu

oraz znani w całym regionie handlarze bronią i narkotykami.

Niechęć do nich jest w Rosji powszechna i uzasadniona.

Jeśli faktycznie stoją oni za mordem w Biesłanie, naprawdę

trudno porównywać ich dalej do polskich powstańców,

jak to robią nagminnie nasze rusofoby.

Gdyby Rosja była państwem islamskim, prawdopodobnie

nie byłoby żadnych problemów, gdyż religia łączyłaby dwa narody,

a tak – jak to najczęściej bywa – dzieli. Podobnie jest

nie tylko na Kaukazie, ale również w Indiach, Pakistanie, Malezji,

Sri Lance, Indonezji, Nigerii, Filipinach, Sudanie, Irlandii

Płn., byłej Jugosławii itd. Ponadto w krajach, gdzie wyraźnie

dominuje jedna religia czy wyznanie (państwa Bliskiego Wschodu,

Rosja, Polska), zawsze dochodzi do przejawów nietolerancji

wobec mniejszości światopoglądowej, klerykalizacji

i indoktrynacji religijnej, a co za tym idzie – do wypaczenia

ludzkiej mentalności i do biedy. W skrajnych przypadkach

rozwija się fanatyzm religijny, odpowiedzialny za globalne

już dziś zagrożenie terroryzmem.

Niestety, globalizacja tylko pogłębi podziały na świecie;

biedni będą jeszcze biedniejsi, a bogaci – dzięki wolnemu

rynkowi i przepływowi kapitału – jeszcze bogatsi. Mocarstwa

takie jak USA (pod dalszą wodzą Busha), Rosja czy Chiny oraz

ogromne światowe korporacje kapitałowe wzmogą ekspansję

na Trzeci Świat, niby pod hasłem pomocy i solidarności, lecz

niezmiennie kierując się ZYSKIEM. Nieuchronny kryzys energetyczny

wywoła jeszcze niejedną inwazję na biedne Południe,

czego doświadczamy już dziś w Iraku. Fanatyzm religijny,

zwłaszcza ten islamski, jest jeszcze zbyt silny, aby można

było pomiędzy meczetami i innymi świętymi miejscami bezkarnie,

programowo i na życzenie zmieniać innym narodom

ich poglądy i ustroje. Tak więc XXI wiek będzie wiekiem terroryzmu,

a być może także – wygenerowanej na jego gruncie

– wielkiej wojny dumnego świata islamu z zadufanym w sobie

światem chrześcijaństwa i demokracji. Osobiście uważam,

że największe zagrożenie z jednej strony stanowi USA,

a z drugiej Iran, który właśnie pracuje nad bombą atomową.

Zaradzić konfliktowi może tylko wycofanie obcych wojsk

z Czeczenii i Iraku, zaprzestanie przez USA gospodarczej eksploatacji

krajów arabskich oraz odsunięcie od władzy przywódców

takich jak Bush, Putin, Szaron i Kwaśniewski. Bogata Północ

posiada świetną i jedynie skuteczną broń do walki z fanatykami

Allacha; jest nią zachodnia cywilizacja z jej humanizmem

i dobrobytem. W ten właśnie sposób Zachód od lat z powodzeniem

pacyfikuje i demokratyzuje wielką islamską Turcję. Ci,

którzy teraz nie chcą się podzielić z biednymi, mogą kiedyś stracić

wszystko. Tak jak w 1939 roku Liga Narodów nie ocaliła

świata przed wojną, tak po wojnie nie uczyni tego również słaba

ONZ. Polska w tej sytuacji powinna siedzieć cicho. Tak, tak,

nie wychylać się; trzymać ściśle – gospodarczo i politycznie

– Unii Europejskiej, gdzie stabilność oraz świadomość narodów

i polityków jest największa, co wynika m.in. z bolesnych

doświadczeń. Dbajmy raczej o wykształcenie naszych dzieci,

o ich godne i bezpieczne życie, zamiast narażać bezbronnych

na niepotrzebną śmierć. Fanatycy religijni będą zawsze, nikt

ich nie zdoła powystrzelać, bo gwałt zawsze gwałtem się odciska,

a ofiary rodzą swoich naśladowców. Wszelkiej maści fanatycznych

świrów omijajmy szerokim łukiem. Czyż nie dość

mamy ich u siebie?                                                       Jonasz

 

 

"FAKTY I MITY" nr 12, 29.03.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII

WROGOWIE POKOJU

Obchodzimy właśnie czwartą rocznicę inwazji na Irak. Nasz superbogobojny rząd wysyła wojsko do Afganistanu i próbuje nam ściągnąć na głowę tarczę antyrakietową, która nas, Polaków, może tylko narazić na ataki terrorystów i gniew sąsiadów. Warto zastanowić się nad zagrożeniem, jakie stanowią fanatycy religijni.

Przywódcy Kościołów i religii chętnie mówią o pokoju, bardzo często nawet do niego nawołują. W niczym jednak nie zmienia to faktu, że to religie są odpowiedzialne za najważniejsze wojny naszych czasów.

Największy i najbardziej brzemienny w skutki konflikt naszej epoki to tak zwana globalna wojna z terroryzmem. Tak się składa, że także Polska jest weń uwikłana – jak zwykle na własne życzenie, a za sprawą naszych genialnych rządzących. Przypomnijmy, że po jednej stronie konfliktu stoją fanatycy islamscy wojujący z „szatańskim” dla nich Zachodem, a po drugiej – Amerykanie i ich sojusznicy. Nie jest bynajmniej przypadkiem, że na czele USA stoją obecnie protestanccy fundamentaliści, widzący swoją rolę w kategoriach boskiej misji i „krucjaty demokratycznej”. Warto podkreślić, że wojna domowa w Iraku, która jest skutkiem inwazji USA, toczy się wokół religijnego jak najbardziej konfliktu pomiędzy różnymi, wzajemnie nienawidzącymi się nurtami islamu – głównie szyitami i sunnitami.

Drugi, nie mniej ważny i właściwie nierozwiązywalny konflikt, jaki zatruwa życie świata, to nienawiść pomiędzy Izraelem a światem arabskim. Ma on także religijne tło, bo sam pomysł osiedlania na Bliskim Wschodzie Żydów (bez pytania o zdanie mieszkających tam Arabów) odnosił się do Biblii, w której Bóg przed tysiącleciami miał obiecać swojemu narodowi wybranemu określony kawałek ziemi. Arabowie odczytują natomiast żydowskie osadnictwo i samo istnienie Izraela w kategoriach religijnej krucjaty. Twórcy państwa żydowskiego przybyli przecież z Europy ze wsparciem i błogosławieństwem krajów chrześcijańskich.

Trzeci konflikt (choć odległy, to jednak łatwo może przeistoczyć się w wojnę atomową) to rywalizacja pomiędzy islamskim Pakistanem a Indiami – świeckimi, ale zamieszkanymi głównie przez wyznawców hinduizmu. Warto pamiętać, że jedynym powodem powstania Pakistanu było stworzenie ojczyzny dla zamieszkujących Półwysep Indyjski muzułmanów.

Także najważniejsze w ostatnim półwieczu krwawe konflikty Europy – jugosłowiański i irlandzki – mają w tle religijną rywalizację.

Widać zatem, jak bardzo negatywny wpływ na życie świata mają religie. Dlatego tym gorliwiej, jak sądzę, należy propagować świecki humanizm, światopogląd laicki, wzywający do pokojowego współistnienia ludzkości i do poszanowania praw człowieka. Jednym z podstawowych postulatów humanizmu jest tworzenie świeckich państw, które stałyby się prawdziwymi domami dla wszystkich swoich mieszkańców, bez względu na wyznawany przez nich światopogląd.

Dopóki rządzą światem fanatycy religijni, nie pozostaje nam nic, tylko protestować przeciwko ich polityce i sprzeciwiać się bezsensownej przemocy wszelkimi dostępnymi sposobami. Dlatego zachęcamy do wzięcia udziału w demonstracji, która odbędzie się w sobotę 24 marca na placu Zamkowym w Warszawie o godz. 13.00. Manifestacja jest protestem przeciwko wojnie w Iraku, wysyłaniu polskich żołnierzy do Afganistanu i zamiarom wybudowania w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej bez oglądania się na zdanie większości społeczeństwa.

                                                                                     Marek Krak

 

 

"FAKTY I MITY" nr 51/52, 04.01.2007 r. NIE DO WIARY

NIEPRAWDOPODOBNE? A JEDNAK…

Jest wrzesień 1967 roku. Thomas Phill ma już dość życiowych niepowodzeń i postanawia popełnić samobójstwo. W tym celu przedostaje się do tunelu londyńskiego metra, idzie kilkaset metrów w głąb czeluści, kładzie się na torach i czeka na śmierć pod kołami pociągu.

Kolejka metra pędzi na spotkanie nieszczęśnika z szybkością 100 km na godzinę. Nagle rozlega się przeraźliwy pisk hamulców. Wagoniki dosłownie stają dęba, sypią się iskry spod kół i... skład zatrzymuje się kilkadziesiąt centymetrów od ciała Thomasa. Błyskawiczny refleks motorniczego? Otóż nie! Jedenaście osób – spośród ponad trzystu podróżujących tym składem metra – pociągnęło niemal jednocześnie za hamulec bezpieczeństwa. Późniejsze śledztwo, dokładnie udokumentowane, nie przyniosło rozsądnego wyjaśnienia zaistniałego fenomenu. Nikt z jedenastu podróżnych nie znał Philla i osoby te nie znały się również wzajemnie. Wcześniej nigdy nie przyszło im do głowy, żeby w ten sposób zatrzymywać pędzący pociąg! Wszystkie natomiast twierdziły, że czyn ich był spowodowany jakimś zupełnie niewyjaśnionym impulsem. Po prostu wewnętrzny nakaz skłonił je do pociągnięcia za rączkę hamulca. W końcu śledztwo umorzono, nie znajdując żadnego wytłumaczenia zaistniałego faktu, ale matematycy szybko wyliczyli, że podobny zbieg okoliczności (jeśli to rzeczywiście nie był jakiś niewytłumaczony imperatyw) mógł się zdarzyć raz na 100 trylionów przypadków. To mniej więcej tak, jakbyśmy spacerując po wszystkich plażach Florydy wybrali losowo jedno jedyne właściwe ziarnko piasku. Nieprawdopodobne? A jednak...

 

Nadzwyczajnymi przypadkami czy – jak kto woli – zbiegami okoliczności nauka zajmuje się od dawna, wyliczając ich prawdopodobieństwo.

Z punktu widzenia prawa wielkich liczb jest ono równe zeru, a jednak się zdarza. Spróbujcie wziąć do ręki zwykłą talię kart i rzucić nią w górę. Później popatrzcie na efekt: oto 26 kart czerwonych upadło koszulkami do dołu zaś karty czarne koszulkami do góry. Absurd oczywisty, rzecz nie do zrobienia, choćbyśmy nie wiadomo ile razy takie próby ponawiali.

Może i tak, ale posłuchajcie o historii, która wydarzyła się u wybrzeży Australii. Gdyby rzecz cała nie była doskonale udokumentowana w kartotekach Lloyda, można by wzruszyć ramionami i powiedzieć: niemożliwe. Tymczasem...

Był 16 października 1829 roku. Szkuner „Marmaid” wypłynął na pełne morze z zatoki Sydney. Na jego pokładzie znajdowało się 18 członków załogi, trzech pasażerów oraz kapitan jednostki Samuel Nolbrow. Prognozy pogody były wspaniałe i statek spokojnie płynął do portu przeznaczenia w zatoce Collier.

Z minuty na minutę pogoda zaczęła się jednak dramatycznie pogarszać i wkrótce lekki wiatr przemienił się w wichurę i sztorm. Gigantyczne fale najpierw roztrzaskały dziób statku, a później rzuciły cały szkuner na ostre jak brzytwy rafy.

Chwilę później dwudziestu dwóch mężczyzn wylądowało na skale wielkości połowy boiska do siatkówki. Bez szans na ratunek, bez kropli wody pitnej i okruszka chleba. Trzy dni i trzy noce oszalały żywioł próbował zmyć rozbitków z wystającego z morza kamienia. Ci, którzy wpadali do wody byli ratowani przez kolegów lepiej akurat „zakotwiczonych” na skale. Takich akcji ratowniczych przeprowadzono w ciągu kilkudziesięciu godzin ponad czterysta.

Kiedy już niemal wszyscy nieszczęśnicy opadli z sił do tego stopnia, że nie mogli wczołgiwać się z powrotem na kamień, w oddali zamajaczyły kształty jakiejś jednostki pływającej. Była to barka „Swiftsure”, którą sztorm zagnał przypadkowo w tę stronę morza. Pomimo własnych kłopotów stateczek zabrał rozbitków na pokład. Nie zginął nikt.

Następne kilkadziesiąt godzin minęło we względnym spokoju na opowieściach o niebywałym szczęściu... Które skończyło się nagle, kiedy nieoznaczony na mapach prąd morski cisnął i w jednej chwili rozbił barkę o nadbrzeżną rafę. Z niesłychanym wysiłkiem graniczącym z cudem obie załogi (z pierwszego i drugiego statku) dostały się wpław do rafy i wydostały na jej wystający ponad wodę fragment. Tym razem nie czekali długo na ratunek. Już pięć godzin później szkuner „Givernor Ready” podjął rozbitków na swój pokład. Znów nikt nie zginął.

Na pokładzie małego statku płynęły trzydzieści dwie osoby, więc nie bez trudu znaleziono miejsce na dwie nadprogramowe załogi z dwóch wcześniejszych katastrof. Ledwie szkuner podniósł żagle, a kapitan wydał rozkaz do dalszego rejsu, gdy na jednostce wybuchł pożar. Tak gwałtowny, że w kilka minut cały kadłub stanął w płomieniach. Na szczęście miejsc w szalupach ratunkowych wystarczyło dla wszystkich. Było to wielkie szczęście, gdyż kilkadziesiąt osób znajdowało się wiele mil od brzegu, z dala od linii żeglugowych, pośród kolejnego sztormu. Już po godzinie siedem z piętnastu szalup pływało do góry dnem a ich załogi utrzymywały się na powierzchni, trzymając się burt.

A jednak żaden z nieszczęśników nie wyczerpał przydzielonej mu porcji szczęścia. Trzy godziny później we mgle zamajaczyła sylwetka australijskiego kutra rządowego „Comet”. Półżywi rozbitkowie zostali wciągnięci na pokład. Wszyscy co do jednego.

Nie mieli jednak za dużo czasu, by nacieszyć się zadziwiającym zbiegiem przypadków, bo „Comet” wpadł w sam środek szkwału i zatonął. Osiemnaście godzin prawie setka osób pływała w morzu uczepiona kawałków desek i odganiała się od stada rekinów, które zamierzały skorzystać z darmowego obiadu.

Poranionych i prawie nieprzytomnych ludzi podjął z wody australijski statek pocztowy „Jupiter”. Nieszczęśników po osuszeniu i nakarmieniu ułożono na pokładzie i policzono.

Z czterech kolejnych katastrof ocaleli wszyscy. Co do jednego!

Ale to nie koniec nadzwyczajnych przypadków, które towarzyszyły tej historii. Oto pasażerką „Jupitera” była niejaka Sarah Richey. Starsza kobieta wyruszyła w podróż statkiem, żeby szukać w Australii swojego syna, który zaginął przed piętnastu laty. Odnalazła go i rozpoznała bez trudu – był jednym z wyratowanych członków załogi zatopionego „Marmaida”.

 

Podobnie niesłychane zbiegi okoliczności miały miejsce w Wielkiej Brytanii w roku 1985 (pomiędzy wiosną a jesienią). W północnej Anglii doszło wówczas do serii (prawie dwieście) groźnych, zupełnie ze sobą nie powiązanych pożarów. „Zupełnie nie powiązanych”? Otóż nie całkiem. Łączył je pewien wspólny element: portret, a właściwie reprodukcja obrazu przedstawiającego płaczącego chłopca. Straż pożarna i policja w sporządzanych protokołach ze zdarzeń zapisała: wszystko spłonęło doszczętnie, ogień całkowicie strawił ściany i sprzęty domów z wyjątkiem małego obrazka, zawsze takiego samego. On jeden pozostawał nietknięty.

Oto jeden ze 196 identycznych niemal przypadków:

Rodzina Goldberów z Yorkshire straciła dom wskutek zagadkowego pożaru, którego przyczyn nie udało się wyjaśnić. Spłonęło wszystko. Ratownicy na szczycie pogorzeliska znaleźli dwa nietknięte przez płomienie obrazy – były to dwa portrety płaczącego chłopca. Jeden z nich od lat wisiał w salonie, a drugi – w pokoju dziecinnym.

Wkrótce wydarzył się kolejny pożar: w willi państwa Amossów w Heswall wybuchła butla z gazem. Płomienie zamieniły w popiół ściany, dach, meble, dywany... wszystko. Strażacy dogaszali pogorzelisko przez dwie godziny, by stwierdzić w końcu, że tylko jeden jedyny przedmiot ocalał. Już wiecie, jaki?

W Anglii rozpętała się prawdziwa histeria. Nic dziwnego, skoro doniesienia o pożarach i ocalałym „chłopcu” zaczęły także dochodzić z innych części kraju. Renomowana stacja BBC przerwała w końcu swoje milczenie na ten temat i poważnie zajęła się fenomenem.

Tym bardziej że w całej Anglii zaczęły się mnożyć przypadki jeszcze dziwniejsze. Oto 12 października Malcolm Vaughan zgodził się pomóc przyjacielowi i zniszczyć na jego prośbę trzy kopie feralnego „obrazu, który wywołuje pożary”. Gdy wrócił do domu... już go nie zastał. Przyjaciel spłonął jak pochodnia z niewyjaśnionych przyczyn. Ocalał tylko jeden jedyny przedmiot...

Po długotrwałym i żmudnym śledztwie policja brytyjska wykluczyła celowe działania jakiegoś maniaka, który mógłby np. podrzucać obrazki na pogorzeliska. O tej zdumiewającej historii nakręcono kilka dokumentów i napisano kilkanaście rozpraw. Wszystkie one relacjonują wydarzenia, nie odpowiadając jednak na pytanie, jak to było możliwe!

 

No właśnie... Jak to możliwe?! – należy zapytać przy okazji takiej jeszcze historii. Niejaki Henry Ziegland po okresie burzliwej miłości zerwał ze swoją dziewczyną. Ta z rozpaczy popełniła samobójstwo. Jej brat, szukając zemsty, odnalazł Henry’ego i wypalił doń z rewolweru. Kula drasnęła mężczyznę i utkwiła w rosnącym nieopodal drzewie, ale niedoszły zabójca – pewien skuteczności pierwszego strzału – następny oddał w swoją skroń, zabijając się na miejscu.

Dwadzieścia lat później Henry Ziegland postanowił wysadzić dynamitem rzeczone drzewo, bo przeszkadzało mu podczas rozbudowy domu. Eksplozja wprawiła w ruch tkwiącą w drewnie kulę. Pocisk śmiertelnie przeszył pierś wiarołomnego kochanka.

 

I na koniec jeszcze coś takiego: podczas urlopu w Hiszpanii Amerykanin James Wilson otrzymał wiadomość o śmierci ojca. Natychmiast przerwał wypoczynek, aby wziąć udział w pogrzebie. Wcześniej jednak wysłał siostrze widokówkę z wiadomością o tragedii. Otrzymawszy przesyłkę kobieta skonstatowała, że przedstawia ona hiszpańską plażę o zmierzchu i idącego brzegiem morza samotnego mężczyznę. Był to faktycznie jej zmarły ojciec, który odwiedził Hiszpanię jeden jedyny raz. Trzydzieści lat wcześniej.

 

Podobno każdemu człowiekowi przytrafia się co najmniej raz w życiu historia, której żadnymi racjonalnymi przesłankami nie da się wytłumaczyć.

Macie w swoim życiorysie taką opowieść? Podzielcie się nią z nami. Najciekawsze i najbardziej niesłychane z nich wydrukujemy. Warunek jest jeden: opiszecie to, co wydarzyło się naprawdę!                         MarS

 

 

PRZYKŁAD RACJONALNEGO I EMOCJONALNEGO (BEZMYŚLNEGO) POSTĘPOWANIA (JAK BY MOGŁO BYĆ)

Jest początek lat 80., stwierdzono pierwsze przypadki HIV. Zarządzono natychmiastowe, zbiorowe, obowiązkowe badania, kwarantanny. Zarażonych odizolowano od społeczeństwa. Efekt: nie stwierdzono dalszych przypadków zarażenia; organizacje wolnościowe zażądały natychmiastowego wypuszczenia z oddzielonych obszarów zarażonych stwierdzając, że jest to bezprawie, ograniczanie praw, łamanie konstytucji itp. Nikt nie ugiął się pod presją żądań –pandemia zażegnana/Rządy ugięły się pod naciskiem – efekt wiadomo...! Która z opcji bardziej P. odpowiada...

PS

Podobnie ma się sytuacja i z innymi problemami. Może więc i do nich warto podejść racjonalnie (chyba już znacie jakiegoś racjonalistę... – może więc warto postarać się by mógł zacząć działać na odpowiednią skalę)?

 

 

SPOŁECZEŃSTWA MAJĄ TAKĄ SYTUACJĘ, JAKĄ SOBIE WYPRACOWAŁY (jak się postępuje tak się ma – jak ktoś sobie zasłużył).

Wspieracie kor, no to kor rośnie w siłę; jesteście bierni w wobec działań tej org., no to sobie ta org. używa – przejmuje inicjatywę; oszukiwanie, wyłudzanie i nieróbstwo cieszy się poważaniem – no to oszuści, wyłudzacze i nieroby triumfują i się mnożą.

Zostawiacie na marginesie ludzi twórczych - nie wykorzystujecie ich potencjału - no to jest on marnotrawiony i inni mają nauczkę... – do władzy dochodzą pozostali: nieudacznicy-karierowicze, którzy wszystko partolą i dobrze im się wiedzie. Itp., itd.

 

PS

Czy którakolwiek redakcja choćby wspomniała o mnie... – a dobijam się oto od lat (a znają moje pismo wszystkie; tak im zależy na twórczym działaniu, konstruktywnych zmianach, ukróceniu spirali destrukcji... A jakie są rzetelne, odważne... – jaki to wzór dla społeczeństwa...). Dalej będą biadolić jakie to potwory znowu żądzą; że nadziei żadnej nie widać... poza kolejnym obrotem karuzeli – powrotem, już wcześniej opisywanej..., poprzedniej/-następnej zmiany – I tak w kółko...

Dalej uważacie, że powinienem robić jako fizol i być na marginesie a pozostali... triumfować – niema sprawy (patrz tytuł)...

 

 

TEST Z PODPOWIEDZIAMI...

Kiedyś - autentyczne - udusiła się para niemieckich nurków (byli na b. dużej głębokości i nie mogli od razu wypłynąć), bo asystujący im na powierzchni jeziora Polak nie znał j. niemieckiego i nie domyślił się, czego potrzebują od ich, również niemieckojęzycznego, partnera, który wypłynął na powierzchnię po pomoc.

Postanowiłem zapobiec podobnym sytuacjom i przygotowałem test z podpowiedziami.

Czego mogli potrzebować:

1.   Zapałek.

2.   Talerz zupy.

3.   Trąbki.

4.   Cukru.

5.   Ręcznika.

6.   Zatańczyć.

7.   Kanapek.

8.   Farbek akwarelowych.

9.   Suchego ubrania.

10. Drzewa na rozpałkę.

11. Papieru toaletowego.

12. Skakankę

13. Suszarkę

14. Kredę.

15. Sznur do suszenia bielizny

16. Butle z sprężoną, odpowiednią dla danej głębokości mieszanką do oddychania.

PS

Prawidłowa jest odpowiedź nr 16: Butle z sprężoną, odpowiednią dla danej głębokości mieszanką do oddychania (oczywiście pełne).

Dlaczego to przytoczyłem? No cóż, wiele osób (m.in. zatroskane redakcje..., bogacze (w tym milionerzy, tak podobno uczciwie działający)) dalej nie wie, czego potrzeba by coś konstruktywnego zdziałać m.in. w tym kraju. A ja cały czas wyjaśniam (czy mam przygotować kolejny test (modłów, forsy dla kor, oglądać tasiemce w tv, kolejnej zamiany w parlamencie, słuchać reklam (kup, ciesz się, miej (hyyy), Raaadiooo Zeeet, Essska 105 i 6 (hyyy), RFM FM, truć się alkoholem, trucizną nikotynową, narkotykami itp...))...

Mi też jest nieprzyjemnie... żyć w tym kraju, na takim świecie.

 

 

NIE MAM NIC PRZECIW KRYTYCE, A NAWET JESTEM ZA, ALE KONSTRUKTYWNĄ KRYTYKĄ. GOŁA JEST WYKORZYSTYWANA PRZEZ KARIEROWICZÓW, BY ZNÓW DOSTAĆ SIĘ DO KORYTA

To dzięki niej do władzy dochodzą cwaniacy i nieudacznicy! A w tego wyniku (afer, złych efektów ekonomicznych) społeczeństwo jest bezproduktywnie frustrowane i demoralizowane, a nie edukowane!

OBECNIE, TAK CZY INACZEJ, PROMOWANE UGRUPOWANIA NIE SĄ WZGLĘDEM SIEBIE, DLA NAS, ŻADNĄ ALTERNATYWĄ. CHODŹ PRZYZNAJĘ, IŻ JEST DIAMETRALNA RÓŻNICA MIĘDZY POWODZIĄ A SUSZĄ...

To media ciągle robią pranie mózgu swoim odbiorcom „gołą” krytyką rządzących. – Gdy jedni są krytykowani to siłą rzeczy drudzy, czekający na swoją kolej-powrót..., są promowani – wiele osób myśli płytko, emocjonalnie: skoro ci są źli, no to widocznie drudzy są dobrzy, a przynajmniej mniej źli; zależnie od opiniodawcy i słuchacza ta sama opinia będzie naganą lub pochwałą (jeśli np. komuniści kogoś negatywnie oceniają to dla katolików jest to atut dla tej osoby i odwrotnie).

Więc, w efekcie, „potwory” tylko się naprzemiennie zmieniają.

Tak więc obecną sytuację zawdzięczamy mediom – bo na podstawie ich informacji wyborcy dokonują głosowania. Oprócz krytyki trzeba odbiorców edukować i przedstawiać konstruktywną alternatywę, wybić się z tego obłędnego kręgu. Może Państwo jakąś znają...

PS

Od udzielających wywiady trzeba wymagać merytorycznego podejścia, np.: Twierdzi P. iż oni są źli, a pańska opcja jest dobra. Proszę i jedno i drugie uzasadnić. Proszę przedstawić swoje pomysły i je uzasadnić. To, że wymienia P. kto co ukradł, zmarnował, czego nie zrobił, że sam P. nic nie ukradł itp. nie jest wystarczającym powodem pańskiego kandydowania – bo miliony innych mają takie same argumenty.

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

UPADEK

Człowiek, żeby nie wpaść w przygnębienie w związku z upływającym czasem, powinien znaleźć jakiś powód, dla którego czas ten pracuje na jego korzyść. Ja też sobie taki powód znalazłem, a jest nim kurcząca (kacząca?) się kadencja braci Kaczyńskich i PiS-u. Przecież każdy tydzień, a w takim rytmie żyję od ponad 7 lat, przybliża nas do wyzwolenia. Czas pracuje na naszą korzyść. Ergo: spieszmy się kochać Kaczki, zobaczycie, jak szybko odlecą!

Zanim się to jednak dokona, warto napisać o studium zbrodni, jaka dokonała się na żywym organizmie Polski jesienią 2005 roku. Jak to się stało, że w XXI wieku w dużym, europejskim kraju do władzy doszły hordy barbarzyńców o mentalności (a czasem i wyglądzie) neandertalczyków?

Wspominałem już, że Jarosław K. od młodzieńczych lat zafascynowany był bonapartyzmem. W systemie tym wszystkie organy władzy podlegają szefowi państwa (cesarzowi). W praktyce nie ma mowy o żadnym niezależnym i niezawisłym sądownictwie, Kościele czy samorządach. Czyli nie ma mowy o społeczeństwie obywatelskim. Społeczeństwo nie ma prawa do samoorganizacji. Kaczyński, podczas debaty w sprawie wotum zaufania dla rządu K. Marcinkiewicza w listopadzie 2005 r., śmiał powiedzieć: „Społeczeństwo obywatelskie to mit, rzekome prawa do wolności ekspresji przekonań nie mogą naruszać zasad moralnych większości społeczeństwa, ja sobie tego nie życzę”. Odwoływanie się do mitycznej „większości społeczeństwa” to klasyczny numer wszelkich dyktatorów. Warto w tym miejscu przypomnieć, że PiS zostało wybrane zaledwie przez 11 procent wszystkich dorosłych obywateli RP. Ale droga do wprowadzenia w Polsce zamordyzmu z tak małym mandatem zaufania nie była łatwa. W końcu oszołomom musiała chyba pomóc opatrzność. Pierwsza kacza partia – Porozumienie Centrum (centrum ekstremy!) – skończyła się totalną klapą. Z kilku powodów. Po pierwsze, Kaczyńscy prowadzili wojnę z dziennikarzami, nie budowali w mediach żadnych przyczółków sympatii, a przejęty przez siebie popularny „Express Wieczorny” przekształcili w partyjny biuletyn wyborczy.

Po drugie, społeczeństwo w latach 1991–1993 żyło jeszcze świeżo odzyskaną wolnością i Polacy bardziej szanowali demokrację wtedy niż w 2005 r. Po trzecie, konflikty i rozłamy w PC były znacznie silniejsze niż w dzisiejszym PiS. Terenowi działacze PC chcieli państwa demokratycznego, zaś Jarek K. chciał od razu budować państwo autorytarne. I stąd brały się liczne rozłamy w PC. Wielu wówczas od braci odeszło, np. były senator, a obecny prezes Trybunału Konstytucyjnego, Jerzy Stępień.

Jarosław Kaczyński po klęsce w 1993 r. zrozumiał, że aby zdobyć i utrzymać władzę, musi zmienić taktykę. Wiedział, że nie wygra w społeczeństwie tolerancyjnym, gdzie szanuje się mniejszości, gdzie kobiety mają prawo do aborcji, a dziennikarze piszą i mówią według własnych przekonań. W tym celu nawiązał kontakt z najbardziej skrajnymi skrzydłami prawicowej prasy oraz agentami Opus Dei i przez prawie 7 lat dawał im kasę pochodzącą z przechwyconego majątku RSW „Prasa-Książka-Ruch”. Kasa szła na przykład na wydawanie skrajnie prawicowego, wywrotowego pisemka „Nowe Państwo”, które rozdawano studentom. To właśnie w środowisku redakcyjnym i wydawniczym „Nowego Państwa”, przez które przewinęła się większość obecnych liderów PiS, przygotowywano pełny plan skolonizowania i zawłaszczenia państwa.

Brakowało jednak mocnego uderzenia, środka na wejście, dzięki któremu można wmówić opinii publicznej, że tylko „my” jesteśmy silni, skuteczni i mamy pomysł na Polskę. W realizacji owego scenariusza pomógł braciom K. Leszek Miller, a raczej „niezależne”, prawicowe media, które wywoływały wrażenie, że kraj się rozpada. Podsycanie afer rzekomych i prawdziwych sprawiło, że ludzie odwrócili się od SLD i szukali siły politycznej, która mogła ratować państwo...

Jarosław Kaczyński jest mistrzem w obmyślaniu planów i strategii, a jego celem zawsze jest zwycięstwo. Oczywiście, nie zwycięstwo Polski i Polaków, ale braci Kaczyńskich i ich chorych pomysłów. Premier (prezydent Lech to tylko jego emanacja) jest uważnym obserwatorem. Już w strategii wyborczej sztab PiS wykorzystał wiele sposobów sprawdzonych od setek lat w Kościele. Przede wszystkim Teorię Zarządzania Strachem. Kler straszy piekłem, PiS-owcy straszyli pustymi lodówkami, wnukami dziadków z Wehrmachtu, prawdziwymi i mitycznymi układami, szarą wszechobecną siecią itp. Przy takim spiętrzeniu negatywnych emocji wystarczy już tylko zaprezentować siebie samych jako jedynych zbawców, którzy są – żeby nie było już żadnych wątpliwości – prawi i sprawiedliwi. Do tego doszło jeszcze stare sprawdzone Gott mit uns i jeszcze starsza metoda: dziel i rządź. W ten sposób wygrał przecież Bush w USA, kraju równie religijnym jak Polska. Im było bliżej wyborów w Ameryce, tym częściej w TV pojawiały się nagrania Osamy bin Ladena. Przestraszeni ludzie są w takich sytuacjach bardziej podatni na opowiadania o mesjaszu, który powstrzyma siły zła. Taktyka cyniczna i niszcząca psychicznie jednostkę. Wiadomo, że większość przestraszonych ludzi przestaje myśleć.

Jarosław, który gardzi demokracją, musiał ją jakoś adaptować. Wybrał model demokracji plebiscytowej, gdzie pozornie słucha się woli ludu, ale rząd robi czystki, przejmuje media, a władzy raz zdobytej nie chce oddać. Nie inaczej postępuje Łukaszenko na Białorusi, choć on ma o wiele większe faktyczne poparcie. Takie rządy zabijają społeczeństwo obywatelskie, które jest podstawą nowoczesnych, zachodnich demokracji. Demokratyczne dyktatury walczą z każdym przejawem tolerancji i społecznej inicjatywy, nie szanują praw mniejszości, przeprowadzają nagonki na wybrane grupy społeczne, napuszczają jednych na drugich, a część kupują, oferując na przykład likwidację habilitacji i szybkie awanse na stanowiska profesorów oraz dostęp do atrakcyjnych posad (studenci prawa, młodzi naukowcy i lekarze). W wyniku lustracji pojawią się tysiące nowych posad dla swoich na uczelniach, w spółkach skarbu państwa czy innych miejscach. Tak kupieni – już zawsze będą dyspozycyjni. Stworzą nową elitę PiS-u. Oponentów się odsunie, upokorzy i ośmieszy. Wrogów klasowych – pozamyka.

Oto Polska roku 2007, początku XXI wieku, w centrum Europy. Kaczory ludziom zgotowały ten los. Ale ich czas się kończy. Bezpowrotnie.

Jonasz

 

 

„FAKTY I MITY” nr 16, 26.04.2007 r.

KACZOR UDŁAWIŁ SIĘ PRZYSTAWKĄ

Kościół wypuścił harcowników do awantury pod obłudnym hasłem „obrony życia”. Teraz liczy zyski i zaciera ręce. Starorzymskie divide et impera (dziel i rządź) to jego dewiza, a cel – władza i kasa. Jedyne życie, jakiego naprawdę broniono, to życie zdychającego LPR-u.

Za sznurki na polskiej scenie politycznej pociąga Kościół. Żywotny interes tej instytucji to osłabianie Polski, bo tylko słaby rząd musi szukać poparcia z ambony i Radyja, a to kosztuje, i to słono. Nie przypadkiem Polska od 1991 r. nie miała rządu większościowego i żadna partia nie wygrała wyborów po raz drugi z rzędu. Każdy rząd, który za wysoko urośnie, musi zostać sprowadzony na ziemię. Najczęściej gwałtownie. Tezie tej zdawał się przeczyć rząd PiS-u, bo sługi tak wiernego panom w czarnych kieckach nawet w Polsce wcześniej nie było. Czy więc watykański okupant szkodziłby własnej agenturze?

Cechy główne obłudnej „nauki” Kościoła to mściwość oraz pogarda dla biednych i maluczkich, zwana „katolicką miłością”. Z historii Kościoła wiemy, że swoich wrogów kler wykopywał z grobów nawet wiele lat po śmierci (także jednego papieża – Formozusa!), szczątki palił, prochy rozsypywał na rozstajach dróg, a po wynalezieniu artylerii... wystrzeliwał z armat. Duchowni dbali, by ich wrogowie nie mieli nawet grobu. Na tym nie poprzestawali: rodzinę wroga pozbawiali majątku, piętnowali, upadlali. A najlepiej to wroga od razu spalić na stosie. Poganie mieli bardziej humanitarne obyczaje. Kto nie wierzy w to katolickie zdziczenie, niech poszuka grobów Wiklefa, Husa, Savonaroli, Hubmeiera, Zwinglego, Socyna, Vaniniego, Łyszczyńskiego i setek innych. Powodzenia! Historia Kościoła nasuwa nieodparcie wniosek: cywilizacja śmierci to katolicyzm.

Kaczory nadepnęli klerowi na odcisk niewybaczalnie: lustracją ruszyli tę zgraję najemników, a nawet jednemu uniemożliwili posadzenie zada na tronie. A taki był wygodny i śliczny. Zrobili to w świetle jupiterów, hyr poszedł na całą Europę. Tego mściwi obłudnicy w sukienkach nie wybaczą. Nie o taką lustrację im chodziło. Wszak „solidarnościowy” rząd oddał teczki księży agentów Kościołowi. Lustrowani mieliśmy być my, Polacy, a umundurowani funkcjonariusze obcego państwa, Watykanu, mieli się tej rozróbie przyglądać z góry i robić za autorytety moralne. Swoją drogą, czy premierzy Rakowski i Mazowiecki oraz ich odnośni ministrowie nie powinni gnić w kryminale za oddanie Kościołowi dokumentów tajnych, stanowiących tajemnicę państwową? A za posiadanie ich osoby do tego nieuprawnione też czeka wyrok. Do posiadania tych dokumentów Kościół nie jest uprawniony. Wszak za to aresztowano np. Wachowskiego i dom mu przeszukano. A czym Wachowski różni się od Glempa? Tuszę, że to kraj prawa i wszyscy są wobec prawa równi... Czekamy, panie ministrze Ziobro – czy żyjemy w kraju prawa, czy Prawa i Sprawiedliwości?

Srodze się jednak czarni okupanci zawiedli, bo nie docenili systemu pracy SB. „Kwity” nie szły do jednej teczki, ale też do teczek spraw i osób trzecich: obiektów donosów, kandydatów na agentów. Tak zachował się nawet trzeci komplet.

Harcownikami kleru byli Giertych i inny katolicki fanatyk dwojga imion – Marek Jurek. Czy Giertych wygrał z Kaczorami, pokaże czas. Dla LPR-u marna różnica1 proc. głosów pomiędzy 4 a 5 proc. to sprawa życia i śmierci, byt w Sejmie, grube diety, stołki, przywileje, honory i – co najważniejsze – uznanie ojca dyrektora. Roman odgryzł się Kaczorowi za zmarginalizowanie LPR-u i za „przystawkę”. Teraz „przystawka” stanęła Kaczorowi w gardle i może się nią udławić na śmierć. I po trzecie: LPR wyprzedził PiS w wyścigu do łask Kościoła i Radyja. Wykorzystał, że jego fundamentalistyczna partyjka jest potrzebna biskupom do dzielenia polskiej sceny politycznej, a dziś – do osłabienia PiS-u, który zbyt urósł i śmie deptać po odciskach, wyciągając teczki. Co teraz Kaczor będzie musiał obiecać watykańczykom? Cokolwiek obieca, zapłacimy my, Polacy. A i tak prędzej czy później dadzą mu kopa. Jedno jest pewne: Giertych jeszcze nieraz zafunduje nam igrzyska. Na nasz koszt, oczywiście. Przeto powiadam Wam, Romek wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda skoro Kaczora wystrychnął na dudka.

Marek Jurek jest teraz pistoletem Kościoła wymierzonym w skroń PiS-u. W każdej chwili Kościół może dać sygnał jemu i innym swoim agentom z Opus Dei. Jurek pomoże Polakom (myślącym!) dostrzec obłudę „obrońców życia”. Słychać teraz głosy o jego szlachetności... To właśnie ten „szlachetny obrońca życia” w 1999 r. złożył w areszcie w Londynie hołdowniczą wizytę zbrodniarzowi Pinochetowi. Ta „katolicka szlachetność” doskonale koreluje z beatyfikowaniem przez JP2 kardynała Stepinaca, patrona chorwackich ludobójców (patrz: „Jasenovac – bałkański Oświęcim” w „FiM” 8/2007), toczącą się beatyfikacją Piusa XII, „papieża Hitlera”, i wybielaniem zbrodniarza księdza Tiso na Słowacji.

Poglądy manifestantów w „obronie życia” są przerażające. To w większości wiekowi ludzie, przekonani, że walczą z aborcją „na życzenie”, że prezerwatywa nie zabezpiecza przed AIDS, szkodzi zdrowiu kobiety, a homoseksualizm to choroba i zboczenie, które trzeba leczyć. Kto im wbił do głów te piramidalne bzdury? Kościół na czele z dyrektorem z Torunia. Tragiczne, że ogłupianie tych ludzi prowadzi do ludobójstwa, bo nie można inaczej nazwać żniwa śmierci z powodu AIDS w Afryce, do czego walnie przyczynia się Kościół katolicki. Warto przypomnieć, że sprawy przeciwko Karolowi Wojtyle o zbrodnie przeciw ludzkości Trybunał w Hadze nie przyjął, bo Wojtyła... był głową państwa.

Niebywałym kłamstwem jest twierdzenie, że walka toczy się przeciw aborcji „na życzenie”. Aborcji „na życzenie” w Polsce nie ma, a awanturę wszczął Kościół dla wprowadzenia bezwzględnego jej zakazu. Skutki mogą być tragiczne. Wskutek bezwzględnego zakazu produkcji i dystrybucji alkoholu (prohibicja z lat 1920–1933) w USA powstała przestępczość zorganizowana, której nie zwalczy się do końca świata. U nas powstanie podziemie aborcyjne.

Kościół boi się tylko jednego: myślących ludzi. Dlatego jak ognia unika referendum, bo dotąd przegrał prawie wszystkie w sprawach rozwodów i aborcji, i to w krajach nawet najbardziej katolickich. Watykan to ostatnia dyktatura w Europie. Ciekawe, że walczymy z reżimem Łukaszenki, a nie żądamy demokracji w państwie Watykan. Kościół nie dopuści, by naród wypowiadał się w sprawach, które ten samozwańczy pośrednik uzurpował sobie na wyłączność.

Inna sprawa, że bezwzględny zakaz aborcji wydaje się sprzeczny z Konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, której art. 3 zakazuje nieludzkiego i poniżającego traktowania. Bo czy nie jest nieludzkim i poniżającym traktowaniem zmuszanie kobiet do urodzenia dziecka z gwałtu i do urodzenia dziecka, gdy zagrożone jest życie lub zdrowie matki? Albo zmuszenie do urodzenia i wychowywania dziecka upośledzonego?

Politycy dostali lekcję: każdy, kto chce sprzeciwić się Kościołowi, musi iść na całość i zacząć od wypowiedzenia kolonialnego konkordatu, likwidacji złodziejskich przywilejów i wprowadzenia podatku wyznaniowego. Zmiana w konstytucji, której trzeba się domagać, to przywrócenie oddzielenia Kościoła od państwa, usuniętego z niej w 1997 r., o czym większość Polaków nawet nie wie. Czy znajdą się jednak politycy, którzy tę lekcję odrobią?

LUX VERITATIS

 

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rys. z „FiM”

 

 

 

 

ŻARTY:

WRZUCANIE ZNIENACKA DO WODY (umieszczanie śpiącego na materacu na wodzie).

 

POKRZYWKA – pocieranie skóry co powoduje, niekiedy jej trwałe, uszkodzenie, ślady (plamy) na niej

 

STRASZENIE, UDERZANIE ZNIENACKA W PLECY – lęki (i tego dalsze skutki), jąkanie się (...)!

 

TZW. MUKA – markowanie ciosu, przyczyniające się do lękowych urazów (strachu przed zbliżająca się osobą, napinania w odruchu mięści)

 

DEPTANIE NOWYCH BUTÓW – zamiast do dobrego samopoczucia, satysfakcji odczuwa się lęk, frustrację podczas chodzenia w nowym obuwiu!

 

NAGŁE POBUDKI – frustracja, rozdrażnienie; arytmia serca, zaburzenia snu i tego dalsze skutki!

 

   absurdy

   anegdoty lub opis prawdziwych zdarzeń

     cytaty

     działania

     myśli

     pomysły

     postulaty

     powiedzenia

     inne, różne

 

ANEGDOTY LUB OPIS PRAWDZIWYCH ZDARZEŃ:

Do gabinetu lekarskiego wchodzi atrakcyjna kobieta. W środku ciemno, że nic nie widać. Po chwili rozlega się głos: proszę się rozebrać. Po chwili rozebrana kobieta pyta się: A gdzie mam położyć ubranie? Na co słyszy odpowiedź: obok mojego...

 

Stary proboszcz wraca wieczorem z miasteczka, a dwaj wikarzy chleją, muzyka gra na całego. Stanął we drzwiach jak wryty i pyta, z jakiej okazji taki jublobajzel na plebanii. „Proszę księdza proboszcza, nasza gosposia dostała w końcu okres!” – krzyknęli obydwaj mocno wstawieni księża i wznieśli w górę pełne kielichy. Proboszcz zamrugał oczami, podszedł do stołu i ze słowami: - „Aaa, to w takim razie i mnie nalejcie!!!” – przyłączył się do balangujących...

 

Felek poszedł do spowiedzi.

Ksiądz – ciekaw, czy wierny korzysta

z usług panien lekkiego prowadzenia

– pyta:

– A u tej Walaskowej byłeś?

– Nie pamiętam – odpowiada

wykrętnie Felek.

– A może u Helki Nowaków?

– Też nie pamiętam.

– A u Jadźki Pipkiewicz?

– Nie.

– A może u Maryśki Mocek?

– Nie byłem.

Po spowiedzi i wyjściu z kościoła

podbiegli do Felka koledzy i pytają,

czy dużą pokutę dostał.

– Dwie zdrowaśki, ale za to

mam kilka fajnych adresów.

 

 

CYTATY:

„METROPOL” 12-14.05.2006 r.

STRONA CZYTELNIKÓW

ROZMOWNI POLITYCY

„Męczy mnie już liczba rozmów z politykami przeprowadzanych we wszystkich możliwych mediach. Może zamiast udzielać wywiadów, wzięliby się w końcu do pracy?”                                                   Błażej

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MYŚLI:

W ogóle trza zrobić porząndek na Ziemi i z Ziemnią!: bezbożną Statuę Wolności w USA trza przerobić na Wojtyłostatuą Wolności Katolickiej – co by wszystko było wolno tylko po katolicku, krzyż przy krzyżu – tak, gdy jeden tracimy z oczu to żeby następny się ukazywał; pozamnieniać te bezbożne nazwy np.: Europa na Katopa, Polska na Katolska, Warszawa na Krzyżawa itd.; no i wreszcie tą niezgodną z katolicką wiarą Ziemnię trza

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

przerobić na płask albo na krzyż i unieruchomić, a słońce i gwiazdy majom sie kręcić na wokoło; no i trza zrobić porzondek w niebie, gdzie sie ponoszom jakiś Bóg i inne Chrystusy (każdy ma swoje mniejsce, a Chrystus ma w jakienś szopie (o ile siem nie mylem), a Bóg – wie gdzie) co Łojcu Świntemu JPII sie plonczom pod nogami (pozamiatać czy coś raz w tygodniu mogom – ale po cichu). No! A jak by komu co nie pasowało to krzyżem go po krzyżu! Katolicki porząndek musi być!

PS

Tylko ludziska muszom nabrać katolickiego rozumu (trza tylko posłuchać ksiundzuw i Maryjowego Radia) i zagłosować na świntom LPR!

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

INNE, RÓŻNE

Uwaga, ważny komunikat jednej z partii: ateiści to Ludzie Pozbawieni Rozumu! Głosuj na LPR!

 

Tony Blair i Bush jr omawiają

plany trzeciej wojny światowej. Podchodzi

dziennikarz i pyta ich, co

ustalili.

Tony: – Zabijemy 20 milionów

islamistów i jednego dentystę.

– A dlaczego dentystę? – pyta

dziennikarz.

Tony: – Widzisz, George, mówiłem

ci, że nikt się nie zapyta

o te 20 milionów.

 

 

„FAKTY I MITY” nr 51/52, 01.01.2004 r.:

Dostaliśmy około TYSIĄCA kawałów...

Wiele było dobrych, a niektóre

wprost rewelacyjne. Jeśli jesteście

już po wigilijnej kolacji, to możecie

poczłapać na ciepły kibelek,

rozłożyć naszą wkładkę z humorami,

a rechotanie pobudzi mięśnie

Waszego brzucha i pomoże Wam...

Zaczynamy od grand prix. Ten

dowcip redakcyjne jury jednogłośnie

okrzyknęło hitem nad hitami:

USA. Przed rozpoczęciem lekcji

nauczycielka przedstawia nowego

ucznia w amerykańskiej klasie:

– To jest Sakiro Suzuki z Japonii.

Lekcja się zaczyna. Nauczycielka

mówi:

– Dobrze, zobaczymy, jak sobie

radzicie z historią. Kto mi powie,

czyje to są słowa: „Dajcie mi wolność

albo śmierć”?

W klasie cisza jak makiem zasiał,

tylko Suzuki podnosi rękę

i mówi:

– Patrick Henry, 1775 rok, w Filadelfii.

– Bardzo dobrze, Suzuki. A kto

powiedział: „Państwo to ludzie, ludzie

nie powinni więc ginąć”?

Znowu wstaje Suzuki: – Abraham

Lincoln, 1863, w Waszyngtonie.

Nauczycielka spogląda na

uczniów z wyrzutem i mówi:

– Wstydźcie się! Suzuki jest Japończykiem

i zna amerykańską historię

lepiej niż wy!

W klasie zapadła cisza. I nagle

słychać czyjś głośny szept: – Pocałuj

mnie w dupę, pieprzony Japończyku!

– Kto to powiedział? – krzyknęła

nauczycielka. Suzuki podniósł

rękę i bez wahania wyrecytował:

– Generał McArthur, 1942,

w Guadalcanal, oraz Lee Iacocca,

1982, na walnym zgromadzeniu

w Chryslerze.

W klasie zrobiło się jeszcze ciszej

i można było usłyszeć cichy

szept:

– Rzygać mi się chce...

– Kto to był? – wrzasnęła nauczycielka,

na co Suzuki szybko odpowiedział:

– George Bush senior do japońskiego

premiera Tanaki w 1991 podczas

obiadu.

Jeden z uczniów, naprawdę już

wkurzony, wstał i powiedział kwaśno:

– Postaw mi cygaro!

Na to nauczycielka zrezygnowanym

tonem:

– To już koniec... Kto tym razem?

– Bill Clinton do Moniki Levinsky

w 1997 roku w Gabinecie Owalnym

w Białym Domu – odparł Suzuki

bez drgnienia oka.

Na to inny uczeń wstał i krzyknął:

– Suzuki to kupa gówna!

Na co Suzuki: – Valentino Rossi

w Rio na Grand Prix Brazylii

w 2002 roku.

Klasa już całkowicie popada

w histerię, nauczycielka mdleje.

Otwierają się drzwi i wchodzi dyrektor:

– Cholera, takiego burdelu

to ja jeszcze nie widziałem.

Na co odpowiada Suzuki: – Leszek

Miller do wicepremiera Hausnera

na posiedzeniu komisji budżetowej

w Warszawie w 2003 roku.

No to mamy już główną nagrodę,

ale dostaliśmy też setki żartów

wcale nie gorszych. Posegregowaliśmy

je tematycznie.

WYBRAŃCY NARODU

Rolnik i jego żona wyjeżdżają

do rodziny, a na gospodarstwie zostaje

ich synek.

Rodzice chcą go sprawdzić

i na stole zostawiają

obrazek

z Jezusem,

sto złot

y c h

oraz butelkę

wódki.

– Jeżeli weźmie kasę,

to kiedyś zostanie

biznesmenem – mówi ojciec. – Jeżeli

obrazek, to będzie księdzem.

Ale jeżeli weźmie wódkę, będzie pijakiem

i rozrabiaką.

Kiedy wrócili, nie znaleźli ani

pieniędzy, ani świętego obrazka, ani

wódki.

– I co, stary? – pyta żona. – Kim

będzie nasz syn? – Tego się obawiałem

– wyszeptał rolnik. – Wstąpi

do Samoobrony!

Co do uczciwości owych wybrańców

narodu, opinie są mieszane:

Na sejmowym parkingu zatrzymuje

się samochód. Wychodzi facet.

Podbiega do niego ochroniarz

i krzyczy:

– Co pan tu parkuje?! Nie wolno!

– Dlaczego?!

– Tu, kurna... sejm... tylko ministrowie,

politycy, posłowie...

– Nie szkodzi, włączyłem alarm.

Choć na czele naszego państwa

stoi człowiek wszechstronnie wykształcony,

dysponujący unikalnym

wręcz tytułem naukowym „prawie

magister”, zaś tzw. elity polityczne

umieją się poruszać na najbardziej

prestiżowych salonach, to często

– nie wiedzieć czemu – uważa się

ich za zwykłych ćwoków:

Spotyka się Aleksander Kwaśniewski

z królową Anglii:

– Jak ty to robisz, że masz taki

autorytet? – pyta „prawie magister”.

– To proste... wystarczy otaczać

się inteligentnymi ludźmi.

– Po czym się to poznaje?

– Zademonstruję – mówi królowa

i podnosi słuchawkę telefonu:

– Cześć, Tony (to do premiera), odpowiedz

mi na jedno pytanie: kto

to jest – dziecko twojej mamy, dziecko

twojego taty, ale nie jest twoim

bratem ani siostrą?

– Jak to, kto?! – odpowiada Blair.

– To przecież ja.

– Widzisz, jakie to proste?

– zwraca się królowa do Kwacha.

– Dzięki, już kumam – zapewnia

ucieszony Olek i w te pędy gna

do Polski. A tam:

– Leszek... mam do ciebie takie

pytanie: kto to jest dziecko twojego

taty, dziecko

twojej mamy,

ale nie jest

t w o i m

bratem

ani siostrą?

– A..., hmm..., no... jutro ci odpowiem.

Premier zwołuje radę ministrów

i przedstawia zadany przez prezydenta

problem. Nikt nie zna odpowiedzi,

ale głos zabiera Pol: – Idź

do Korwina-Mikkego, to łebski

gość, na pewno będzie wiedział!

– Korwin, kto to jest... (itd.)

– Przecież to proste. To ja!

– odpowiada Korwin.

Rozradowany Miller biegnie do

Kwacha i już od progu krzyczy:

– Wiem, wiem... to jest Korwin-Mikke.

Na to Kwaśniewski odpowiada:

– Durny jesteś, Leszek, i wcale

mnie nie dziwi, że tak nam spada

poparcie. To nie żaden Mikke, tylko

Tony Blair.

_ _ _

Klęczy Kwaśniewski pod Męką

Pańską i, modląc się, pyta: – Chryste

Panie, dlaczego nas, Polaków, nazywają

głupimi bucami?

Nastała jasność i klęczący usłyszał

z góry:

– Zdejmij mnie z tego krzyża,

to spróbuję ci wytłumaczyć.

Olek organizuje obcęgi

i drabinę, wyciąga gwoździe

z jednej i drugiej ręki.

Ciało z łomotem spada, łamią

się przybite nogi i znowu rozlega

się przepojony rezygnacją głos:

– Najpierw nogi, bucu

głupi!!!

_ _ _

Trzej polscy chirurdzy

chwalą się swoimi

osiągnięciami. Pierwszy

mówi:

– Niedawno przywieźli

do mnie faceta z obciętą

ręką. Przyszyłem ją i teraz

jest wspaniałym pianistą!

– Mojego pacjenta – mówi

drugi – przywieziono z obciętą

nogą. Przyszyłem mu ją

i po roku wygrał maraton w Nowym

Jorku!

– To jeszcze nic – mówi trzeci.

– Kiedyś, jadąc samochodem, byłem

świadkiem strasznego wypadku,

po którym na jezdni został tylko

koński zad i okulary. Obecnie

efekt mojej pracy zasiada w naszym

sejmie.

O premierach – byłych i obecnym

– nie mamy na ogół najlepszego

zdania, ale jak tu im nie współczuć:

Oleksy, Buzek i Miller dyskutują

o nerwicy, jakiej nabawili się

podczas sprawowania urzędu:

Oleksy: – Ja, jak mnie posądzili

o współpracę z wywiadem rosyjskim,

to w ogóle nie czytałem

gazet, bo tak trzęsły mi się ręce,

że litery się zlewały i nic nie widziałem.

 

Napisaliśmy kilka tygodni temu, że Polacy to smutasy,

bo brak w narodzie woli do pośmiania się. A jak

naród się nie śmieje, to znak, że coś jest nie tak

z narodem. Otóż myliliśmy się, bo efekt ogłoszonego

konkursu przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania.

 

Buzek: – A ja tak się bałem Maryjana,

że przed podjęciem jakiejkolwiek

samodzielniej decyzji nie mogłem

się napić kawy, bo tak mi się

trzęsły ręce, że wszystko wylewałem.

Miller: – Panowie... to jeszcze nic.

Mnie po ostatnich aferach tak się ręce

zaczęły trząść, że zanim się wysikam,

trzy razy mam orgazm...

Chociaż... Po wypadku śmigłowca

Polacy jakby nieco cieplej zaczęli

traktować Millera:

Do bram Nieba puka premier

z nadzieją na przyjęcie do Raju. Święty

Piotr wychodzi, by go powitać, ale

facet... znika. Chwilę później znów

słychać pukanie, więc św. Piotr znów

wychodzi, a petent... znów znika.

Scena powtarza się jeszcze

kilka razy, aż wreszcie

zniecierpliwiony święty woła

do duszyczki:

– Te, bawisz się ze

mną w chowanego?

– Nie – szepce Miller,

który znów właśnie

zaczął znikać: – Tam na

dole próbują mnie reanimować...

Leszek z drużyną

narzekają na notowania.

A co ma mówić

taka Liga Polskich

Rodzin?

Nauczycielka pyta dzieci o zawód

rodziców. Pada na młodego Giertycha:

– Mój tato w barze dla gejów

nago na rurze tańczy.

(Dalej normalnie: siadaj, pała,

przyjdź z mamą, a po powrocie do

domu – obróbka tylnego zakończenia

gówniarza.)

Młody drze się wniebogłosy i krzyczy

do matki: – A co? Wolałabyś, żebym

przyznał się, że mój tato jest przewodniczącym

takiej partii?

Prezes NBP nie cieszy się estymą.

A szkoda, bo człowieka o takiej jak

on wrażliwości na ludzką biedę – ze

świecą szukać:

Podjeżdża Balcerowicz mercedesem

i, widząc bezrobotnego, który siedzi

pod urzędem pracy i robi kanapkę,

smarując chleb gównem, pyta go:

– Co, bida?

– No, bida...

– To czemu tak grubo smarujesz?

Polacy nie mają też złudzeń co

do ludzi pokroju Macierewicza:

Przychodzi Antek do psychiatry:

– Nikt mnie nie kocha, nikt mnie

lubi, mam ogromne problemy z ułożeniem

sobie stosunków

z ludźmi. Czy

możesz mi pomóc,

ty wstrętny

ŻYDOKOMUCHOMASONIE?!!

 

Nieustającą

osnową kpin są

Lepper i jego

kumple. Wodzowi bardzo podoba się

„bycie posłem” ale dopiero u siebie,

na wsi, może być naprawdę sobą:

Wczesnym rankiem przychodzi

Lepper do obory, mocno zmęczony

po całonocnych „obradach” sejmowych.

Stawia wiaderko i zabiera się

do dojenia krowy. Krasula, co niejedno

już w życiu widziała, pyta:

– Co, piło się, Jędruś, wczoraj?

– No...

– I zmęczony?

– No...

– To łap za cycuszki, a ja poskaczę.

_ _ _

Wczesny poranek. Wieś, dom,

obok domu chlew. Z domu wychodzi

Lepper – dwudniowy zarost,

podkrążone oczy, ręce jak bochny,

kufajka, gumofilce, berecik z antenką.

Powolnym krokiem idzie przez błotniste

podwórko do chlewu. Z chlewu dochodzą

pierwsze niepewne pokwikiwania.

Jędrek podnosi wiadro z pomyjami

i wchodzi do środka. Wszystkie świnie

kwiczą i tłoczą jak najbliżej. Nalewa

breję do koryta – świnie w spazmach,

pełen entuzjazm, kwik nie do

wytrzymania. Andrzej przez chwilę stoi

i patrzy na nie z uśmiechem zażenowania.

Powoli odwraca się i wraca do

domu. W domu zdejmuje kufajkę i podchodzi

do sczerniałego kawałka lustra

wiszącego nad miską, przygładza tłuste

włosy i patrzy na swoje odbicie...

W końcu mruczy do siebie:

– Begerowa to rozumiem, ale co

one takiego we mnie widzą???

Posłowie poprzednich kadencji też

nie byli lepsi, co skrupulatnie opisała

słynna Anastazja P.

Hotel sejmowy. Niesiołowski wstaje

rano na kacu. Bałagan w głowie, niewiele

pamięta. Na pewno dużo wypił

i była ostra orgietka z jakąś laską. Łóżko

pokrwawione. Idzie do łazienki, staje

przed lustrem. Ogląda to, co pozostało

z jego wizerunku. Przygląda się

dokładniej i widzi, że z kącika jego ust

zwisa... sznureczek. Powoli, z niepokojem,

zaczyna ciągnąć. I myśli:

– Boże, spraw, żeby to była herbata...

Miłościwie panujący w Łodzi prezydent

Jerzy Kropiwnicki w niektórych

kręgach – nie wiedzieć czemu – nazywany

jest damskim bokserem. Kto

„nie wiedzieć”, temu wiele wyjaśni

taki dowcip:

Pani prezydentowa zaraziła się

feminizmem i pojechała na międzynarodowy

kongres pań wyzwolonych.

Podjęto jednogłośnie uchwałę: „Dość

wyzysku. NIE BĘDZIEMY IM

PRAĆ ANI GOTOWAĆ”.

Na kolejnym spotkaniu delegatki

dzielą się spostrzeżeniami:

Angielka: – Wróciłam do domu

i mówię: „John, od dziś nie piorę

i nie gotuję”. Pierwszego dnia – nic

nie widzę. Dzień drugi – nic nie widzę,

ale trzeciego dnia widzę... John

gotuje jajko!

Frenetyczne oklaski sali. Na mównicę

wchodzi Francuzka.

– Identyczna sytuacja. Pierwszego

dnia nic nie widzę, drugiego dnia

nic nie widzę, za to trzeciego widzę...

Pierre pierze majtki!

Oklaski na stojąco, a na mównicę

wchodzi Kropiwnicka:

– Koleżanki... u mnie podobnie!

Wróciłam do domu i mówię: „Jurek,

od dzisiaj nie piorę i nie gotuję”. Pierwszego

dnia nic nie widzę, drugiego dnia

nic nie widzę, trzeciego dnia nadal

nic nie widzę i dopiero czwartego... zaczęłam

widzieć na prawe oko.

 

WYBRAŃCY PANA B.

Większość żartów nt. funkcjonariuszy

Kościoła kat. wiąże się z tym,

co im najbardziej dokucza, czyli z celibatem.

Opisywaliśmy liczne wpadki

księży związane ze sferą seksu i wyraźnie

widać, że nasze artykuły inspirująco

podziałały na autorów.

Konfesjonał, a w nim młodziutki

wikary tuż po święceniach. Spowiada

się kobieta:

– Proszę księdza, uprawiałam miłość

francuską, wiem, że zgrzeszyłam

i bardzo tego żałuję...

– No tak, pierwszy raz spotykam

się z tym grzechem. Czy może pani

przyjść jutro po pokutę?

– Tak, mogę.

Spotkał się ksiądz wieczorem

z proboszczem i pyta:

– Księże proboszczu, ile ksiądz

daje za miłość francuską?

– Przeważnie 200 złotych, ale ty

możesz się targować...

_ _ _

Wielkanoc. Przed konfesjonałem

klęczy speszona nastolatka.

– Zgrzeszyłam, ale się wstydzę

powiedzieć...

– To mów oględnie, „kółkiem

ogródkiem”, a ja ocenię, czy to był

grzech.

– Przyszedł do mnie Janek.

– To nie grzech, ale mów dalej.

– Tak, ale usiadł koło mnie.

– Wymaga tego gościnność, by

zaprosić sąsiada. Śmiało, mów.

– Pocałował mnie...

– Może to grzech, może nie...

– Położył na kanapie...

– Mów, mów dalej!

– Zdjął majteczki...

– Nie możesz mówić szybciej?!

– Rodzice weszli...

– Psiakrew, nie mieli kiedy

wejść!!!

Jurnym duszpasterzom zdarza się

wpaść w sidła szantażystów. Podstawiona

panienka, kamera – a potem trzeba

płacić za milczenie. Ba, nawet agencje

towarzyskie nie są całkiem bezpieczne:

Do domu uciech przychodzi proboszcz.

Poprosił o pannę, po czym

spędził z nią fantastyczną noc.

– Ile się należy? – pyta rano burdelmamę.

– A nic... – odpowiada przełożona

– był ksiądz świetny!

Facet się zdziwił: – Jak to? Taka

cudowna noc i nic nie płacę?

– Nic, nic, proszę, jeszcze to dla

księdza – dodaje szefowa przybytku,

wręczając gościowi 200 zł.

Klechę zamurowało. Nie dość, że

poużywał w najlepsze, to jeszcze dostał

dwie stówy. Na drugi dzień pochwalił

się swoją przygodą wikaremu.

Ten oczywiście też chciał spróbować.

Podobnie jak poprzednik spędził

fantastyczną noc z panną. Rano

podchodzi do szefowej:

– Ile się należy?

– A nic, nic, spokojnie... był ksiądz

świetny.

Po czym wręcza facetowi 50 zł.

Konsternacja...

– Super! – mówi wikary. – Nie

dość, że było fajnie, to jeszcze kasa

17

za to... Ale mam pytanie...

– kontynuuje. – Dlaczego

dostałem 50 zł, kiedy

mój proboszcz wczoraj za

to samo dostał 200?

– Wie ksiądz, wczoraj

szło na satelitę, a dziś tylko

na kablówkę...

Wiadomo, że są kochliwi.

Wiadomo, że z racji

wykonywanego zawodu

muszą być ostrożni. Bywają

też podstępni...

Młody hippis wsiada do

autobusu i zauważa księdza

z młodą i bardzo ładną

zakonnicą. Siada obok

niej i pyta, czy nie chciałaby

z nim uprawiać seksu.

– Nie! – odpowiada

zakonnica. – Jestem poślubiona

Bogu.

Wstaje i zmieszana

wysiada na następnym

przystanku. Jednak ksiądz

jedzie dalej. Po chwili mówi

do młodziana:

– Jeśli naprawdę

chcesz się z nią przespać,

to mogę ci powiedzieć, jak

to zrobić.

– Nawijaj – zgadza się

hippis.

– Ona codziennie chodzi

o północy na cmentarz

na nocne modlitwy.

Wystarczy, że ubierzesz

się w białą szatę z kapturem,

wyskoczysz znienacka

i powiesz, że jesteś Bogiem.

Tak też hippis zrobił. Przebrał

się, wyskoczył zza nagrobka, powiedział,

że jest Bogiem i chce seksu

z zakonnicą. Ta zgodziła się bez wahania,

ale poprosiła, żeby był to stosunek

analny, bo ona musi pozostać

dziewicą. Hippis na to „ależ oczywiście”,

a kiedy skończył, zrzucił

kaptur i krzyknął:

– Ha, ha! Jestem hippisem!

– Ha, ha! – krzyknęła zakonnica.

– Jestem księdzem proboszczem!

Jakoś tak się w Polsce porobiło,

że z papieża można żartować tylko

w konspiracji lub na łamach „FiM”.

Za sprawą kultu Wojtyły nasze dzieci

już od najmłodszych lat wdrażają

się do życia według recepty: „nie

mów o czym myślisz, lecz myśl,

o czym mówisz”.

Lekcja religii. Katechetka pyta:

– Kogo ludzie z całego świata kochają

najbardziej?

Kasia zgłasza się pierwsza i odpowiada:

– Michała Wiśniewskiego

z zespołu Ich Troje.

– Trójka – ocenia katechetka

i tłumaczy: – Michał jest rzeczywiście

lubiany przez młodzież, ale ludzie

z całego świata bardziej kochają

kogoś innego.

Zgłasza się Jacuś: – Adam Małysz!

– Masz czwórkę. Tak, Małysz jest

popularny w Polsce, a nawet w Europie.

Ale na świecie nie wszyscy ludzie

go znają. No dzieci, kto wie?

– pyta cierpliwie katechetka.

Jasiu, ociągając się, powoli podnosi

paluszek, wstaje i odpowiada: – Ludzie

na całym świecie najbardziej kochają

Ojca Świętego, Jana Pawła II.

– Brawo Jasiu, po raz pierwszy

dostajesz „szóstkę z uśmiechem”

– katechetka jest rozanielona.

Jasiu siada, schyla się nad tornistrem

i szepce do niego: – Winnetou,

mój kochany Winnetou, wybacz

mi, ja kocham tylko ciebie, ale

postaraj się zrozumieć – biznes to

biznes!

Co tam Małysz! Przy Karolu Wojtyle

wysiadają największe gwiazdy ekranu

i legendy sportu:

Najznakomitszy w historii futbolu

czarnoskóry Brazylijczyk Pele,

odwiedził Kraków. Spacerując

na Błoniach, zauważył grających

w piłkę nożną chłopców. Podszedł

do nich, podniósł futbolówkę, podbił

ją sto razy prawą nogą, sto razy

lewą, sto razy głową, zadryblował

i strzelił z przewrotki. Chłopcy oniemieli.

Jeden z nich nieśmiało zapytał:

– Ktoś ty?

– Co, nie poznajecie mnie? Przecież

ja jestem najlepszy i najbardziej

znany na świecie – podpowiedział

im Pele.

Jeden z chłopców przypatrzył mu

się uważnie i wykrzyknął: – No tak,

poznaję cię, Ojcze Święty! Ale gdzieś

się tak opalił?

Choć papież cieszy się świetnym

zdrowiem, jego współpracownicy wolą

wiedzieć zawczasu...

Arcybiskup Dziwisz pyta Ojca

Świętego, gdzie mają

spocząć jego doczesne

szczątki:

w Wat

y k a -

nie, czy

r a c z e j

w umiłowanej

ojczyźnie.

– Ależ nie, ja

pragnę spocząć

w Ziemi Świętej

– rzekł

JPII.

Skontaktowano

się z rządem

Izraela:

– To dla nas

wielki zaszczyt,

jednak za miejsce

spoczynku

tak znakomitej

osoby trzeba będzie

zapłacić sto

tysięcy dolarów – odpowiedzieli Żydzi.

Dziwisz przekazuje szefowi dobrą

nowinę, na co ten wykrzykuje oburzony:

– Co? Sto tysięcy za trzy dni?!!

NASZE BOLĄCZKI

Zmagamy się na co dzień z mnóstwem

kłopotów. No i czasem trzeba się

wybrać do lekarza, wykonać badania

lub poddać się innym fanaberiom medycznym.

Ponieważ nakłady na służbę

zdrowia są jakie są, lekarze ratują się...

pomysłowością:

Pan Nowak udał się do warszawskiego

szpitala po wyniki badań żony.

Lekarz mówi: – Bardzo nam przykro,

ale mieliśmy tu trochę zamieszania.

Wyniki badań pańskiej małżonki wróciły

z laboratorium razem z wynikami

jakiejś innej pani Nowak i teraz nie

wiemy, które są które. Szczerze mówiąc,

ani te, ani te nie są nadzwyczajne...

– Co to znaczy?

– Jedna z pań ma alzheimera,

a druga uzyskała pozytywny

wynik testu na AIDS.

– Ale chyba badania

można powtórzyć?!

– Teoretycznie

można, ale te badania

są bardzo drogie,

a Narodowy Fundusz

Zdrowia nie zapłaci za

dwa testy dla tego samego

pacjenta.

– To co ja mam robić?

– Zalecałbym zawieźć żonę

do śródmieścia i tam zostawić.

Jeśli trafi sama do domu,

po prostu proszę zrezygnować

ze współżycia.

Całkiem wesołe bywa

życie chirurga:

Po wiejskim weselu,

na którym tradycyjnie wybuchła

bijatyka, medyk

opatruje jednego z poszkodowanych:

– Niech mi pan powie, jak

to się stało?

– No, bo to było

tak... Tańczę sobie

z panną młodą jeden

taniec... drugi...

trzeci, a tu

nagle podbiega

pan młody i jak nie

kopnie pannę młodą między

nogi!

– Uuu... to musiało

boleć!

– I to jak! Trzy palce łobuz

mi złamał!!!

Gdy lekarza nie ma pod ręką, trzeba

umieć sobie radzić samemu...

Jedzie facet swoim nowym porschem

ponad 200 na godzinę i za zakrętem

uderza w jadącą z naprzeciwka

furmankę. Rozbija furę w drobny

mak, konie ledwo żyją, a woźnicy

urwało nogi. Kierowca wysiada, bierze

z bagażnika siekierkę i po kolei

dobija męczące się konie.

Staje, rozgląda się, zatrzymuje

wzrok na

woźnicy... Ten, przykrywając

kikuty kocem,

mówi:

– Patrz pan,

a mnie nawet

nie drasło.

Zdrowie

naszych pociech

jest zdecydowanie lepsze, choć nie

każde wakacje spędzają pod żaglami,

a zimowe ferie na nartach. Ale czyż muszą

być okazami tężyzny fizycznej? Czyż

nie jest ważniejsze zdrowie psychiczne

zagwarantowane przez lekcje religii? Czasem

jednak nawet katecheta okaże się

bezsilny i trzeba zaprowadzić dorastające

dziecię do „cywilnego” specjalisty:

Psycholog w poradni psychologicznej

rozmawia ze sfrustrowanym

uczniem:

– Powiedz mi, jakie jest twoje ulubione

zajęcie?

– Eee?

– No, co lubisz robić najbardziej?

– No... jarać.

– Aha... A coś konkretnego? Masz

jakieś hobby?

– Yyy... noo... jaranie.

– Taaak. Ale jakąś czynność. No

wiesz... majsterkowanie... czy coś takiego?

– ... no... jaranie.

– A lubisz seks?

– ... ymm... no... czasami.

– A jak już jesteśmy przy seksie,

to jaką pozycję lubisz najbardziej?

– Noo... od tyłu.

– Taaak? A dlaczego?

– Bo wtedy mogę jarać!

Jednak zdecydowanie najlepsze jest

wychowanie poprzez dobry rodzinny przykład:

Syn pyta ojca: – Tato, co to jest

POLITYKA?

Ojciec odpowiada:

– Zobacz, ja przynoszę pieniądze

do domu, więc jestem KAPITALISTĄ,

twoja mama rządzi tymi pieniędzmi,

więc jest RZĄDEM, dziadek

uważa, żeby wszystko było na swoim

miejscu, więc jest ZWIĄZKIEM

ZAWODOWYM, nasza pokojówka

jest KLASĄ ROBOTNICZĄ, a wszyscy

mamy jeden cel – aby się tobie

lepiej wiodło! Ty jesteś LUDEM,

a twój młodszy brat, który leży jeszcze

w pieluchach, jest PRZYSZŁOŚCIĄ!

Zrozumiałeś synku?

Chłopiec zastanawia się i mówi,

że musi się z tym wszystkim jeszcze

przespać. W nocy budzi go płacz

młodszego brata, który narobił

w pieluchy i drze się wniebogłosy.

A że chłopiec nie wiedział, co ma

zrobić, poszedł do pokoju rodziców.

W pokoju była tylko mama, ale spała

tak mocno, że nie mógł jej dobudzić,

więc poszedł do pokoju pokojówki,

gdzie akurat zabawiał się

z nią ojciec, a dziadek podglądał ich

przez okno. Wszyscy byli tak sobą

zajęci, że malec postanowił wrócić

do łóżka.

Rano ojciec pyta

go: – Synku, możesz mi

powiedzieć własnymi

słowami, co to jest POLITYKA?

– Tak – odpowiada

syn. – KAPITALIZM

wykorzystuje

KLASĘ ROBOTN

I C Z Ą,

Z W I Ą Z K I

ZAWODOWE

się temu

przyglądają,

podczas gdy

RZĄD śpi,

LUD jest całkowicie

ignorowany,

a PRZYSZŁOŚĆ

leży w gównie!

TO JEST POLITYKA!!!

 

ROZTERKI

EGZYSTENCJALNE

Czasem wierzymy,

ale często zmagamy się

z wątpliwościami. Nie

każdy ma niezachwianą

pewność...

Mały duszek pyta mamę:

– Mamusiu, czy ludzie

w nas wierzą?

– Widzisz, dziecko, to bywa

różnie... Są tacy, którzy nas

widzą i w nas nie wierzą – i to

są niedowiarki. Są tacy, którzy

nas nie widzą, a mimo to w nas

wierzą – i to są wierzący. Ale są też

tacy, którzy nas ani nie widzą, ani

w nas nie wierzą, a jeszcze z nas żyją

– i to są... duszpasterze!

Weźmy inny problem. Pan Bóg

kojarzy się wierzącym jako facet. Miły,

dobroduszny, ale jednak facet!

Krążą wszak plotki, że na POCZĄTKU

było tak:

Rajski ogród. Ewa zwraca się

do Boga:

– Wiesz, zdaję sobie sprawę

z tego, że to ty stworzyłeś te wszystkie

cudowności – przepiękny ogród,

zwierzęta, tego śmiesznego węża,

ale – mimo wszystko – ja jestem

strasznie nieszczęśliwa.

– Dlaczego?

– Czuję się samotna i rzygam

już jabłkami.

– OK, stworzę ci mężczyznę.

– Mężczyznę?

– Będzie wadliwym stworzeniem

o wielu złych cechach. Będzie kłamał,

oszukiwał i będzie próżny.

Czeka cię ciężkie życie. Będzie wyglądał

głupio, kiedy się podnieci,

ale nie powinnaś narzekać, bo dostarczy

ci fizycznej satysfakcji. Będzie

nierozsądny i będzie zabawiał

się walką lub kopaniem piłki. Nie

będzie zbyt sprytny, więc również

będzie potrzebował twojej rady, aby

mógł postępować rozsądnie.

– Brzmi wspaniale – powiedziała

Ewa.

– Możesz go mieć tylko pod jednym

warunkiem.

– Jakim?

– Będzie dumny, arogancki,

egocentryczny, więc musisz mu mówić,

że został stworzony pierwszy.

Pamiętaj, to nasz malutki sekret.

Wiesz, tak między nami, kobietami...

 

„Fakty i Mity” nr 51/52 (198/199) 19.12.2003 r.

...CO WAM TU DAŁY...

POLSKIE WADY I ZALETY

Twierdzimy, że jesteśmy tolerancyjni,

ale tak naprawdę...

Na komisariat doprowadzono

trzech mężczyzn, oskarżonych o wywołanie

strasznej bójki w tramwaju.

Komisarz przesłuchuje ich jednego

po drugim. Pierwszy zeznaje Murzyn:

– Moja nic nie rozumiecz. Moja

jechacz sobie spokojnie tramwaj

i nagle meczizna stojąca near

mnie dacz mi w ryj.

Drugi zeznaje student:

– Jechałem sobie tramwajem

na uczelnię. Nagle widzę: wsiada

Murzyn i staje koło mnie. No nic,

Murzyn jak Murzyn, jadę sobie

dalej. I wtedy Murzyn stanął mi

na stopie. Myślę sobie: Murzynowi

zwracać uwagę to tak jakoś głupio,

pewnie nie za dobrze rozumie

po polsku, może sam zejdzie.

Dam mu minutę. Odczekałem

z zegarkiem w ręku minutę, a ten

mi dalej stoi na nodze. No to dałem

mu jeszcze minutę. A ten, jak

gdyby nigdy nic, dalej stoi na mojej

stopie. Wytrzymałem ze cztery

kolejne minuty, a potem tak

się wkurzyłem, że po prostu dałem

mu w dziób.

Trzeci przedstawia się jako

działacz Młodzieży Wszechpolskiej

i zeznaje:

– Jadę sobie tramwajem. Patrzę,

przede mną stoją koło siebie

Murzyn i student. I ten student

tak patrzy – to na zegarek,

to na Murzyna. I znowu – to na

zegarek, to na Murzyna. Nagle

spojrzał na zegarek i jak Murzynowi

nie da w mordę! No to ja

od razu pomyślałem, że w całej

Polsce się zaczęło...

_ _ _

Trójka dzieci z pierwszej

klasy stoi przed ostatnią

szansą, aby otrzymać promocję

do drugiej. Przepytuje

je osobiście wizytator

z kuratorium:

– Jasiu, przeliteruj

słowo „tata”!

– T – A – T – A.

– Świetnie, zdałeś!

– A teraz, Monika,

przeliteruj słowo „mama”

– M – A – M – A.

– Doskonale! Przechodzisz

do drugiej klasy...

No, Ahmed, na ciebie kolej. Przeliteruj

proszę: „dyskryminacja

w świetle polskich praw konstytucyjnych”...

Co do łapówek panuje w narodzie

powszechna zgoda: póki

co, w Polsce tylko ryba nie bierze.

W klasyfikacji zawodów najbardziej

podatnych na wziątki, za

liderów robią oczywiście politycy.

Ale czują już na plecach oddech...

celników:

Główny Urząd Ceł postanowił

przeprowadzić ankietę wśród

celników na temat łapówkarstwa.

Jedno z pytań zadawanych przez

komisję brzmiało: „Ile czasu potrzebujesz,

aby za łapówki kupić

BMW?”.

Celnik na polsko-niemieckiej

granicy odpowiada:

– Dwa, trzy miesiące.

Celnik na polsko-czeskiej:

– No, z pół roku.

Celnik ze „ściany wschodniej”,

po dłuższym zastanowieniu:

– Dwa, trzy lata.

Komisja zadziwiona pyta:

– Tak długo?

Celnik ze „ściany wschodniej”:

– Chłopaki, nie przesadzajcie,

BMW to w końcu duża firma...

Pijemy zdecydowanie za dużo.

A potem... jesteśmy świadkami zdarzeń

niezwykłych:

Przychodzi mysz do baru, staje

na progu i pyta barmana szeptem:

– Czy jest

kot?

– Jest, ale śpi.

– To poproszę setkę i już

uciekam.

Po chwili wraca:

– Kot jeszcze śpi?

– Śpi.

– To nalej

jeszcze raz

setę.

Mysz wypiła,

wytarła

wąsy, czknęła

i mówi: – Jeszcze

raz seta

i obudź kota!

K i e d y ś

„ugruntowywaliśmy”

p r z y j a ź ń

z Rosjanami

bez w i ę k s z y c h

szkód dla zdrowia członków obu

stron sojuszu. Natomiast kiedy Amerykanie

założą u nas swoje bazy, może

być nieciekawie...

Z pamiętnika żołnierza amerykańskiego:

Dzień pierwszy. Popiliśmy z Polakami.

Dzień drugi. Chyba umieram.

Dzień trzeci. Znowu popiliśmy

z Polakami...

Dzień czwarty. Boże, czemu ja

wtedy nie umarłem?!

Przyjaźń z jankesami kwitnie również

w Iraku. Podobno tubylcy są

niesłychanie szczęśliwi, że pojechaliśmy

ich oswobodzić. Podobno...

Przed szpital w Bagdadzie wynoszą

walczących o wolność Iraku

rannych żołnierzy koalicji. Za chwilę

zostaną ewakuowani do kraju.

W pobliżu stoi tłumek Irakijczyków

głośno przeklinających nieszczęsne

ofiary. Wśród gawiedzi kręci się

zaaferowana babina i prosi:

– Cicho, prawowierni, na Allacha,

cicho!

– Ty kolaborantko! – warczą

groźnie mężczyźni.

– Ukamienować babę! – rozlegają

się okrzyki, a co gorliwsi już

szukają kamieni.

Rozwścieczona kobieta nie wytrzymuje:

– Zamknijcie się, durnie! Dajcie

wreszcie posłuchać, jak jęczą!

 

MIĘDZYNARODOWY KOGEL-MOGEL

Po upadku muru berlińskiego

Słowianie ruszyli w świat i zaskakują

pragmatyzmem zachowań:

Wsiada Rosjanin do pociągu relacji

Paryż–Bruksela. Wszystkie miejsca

są zajęte przez pasażerów, a jedno

z podwójnych siedzeń zajmuje

francuska gospodyni z małym

pieskiem, który rozwalił się jak car

na tronie. Rosjanin prosi:

– Madame, nie mogłaby pani

wziąć swojego pieska na ręce?

Kobieta ostro odpowiada:

– Wy, Rosjanie, jesteście jak

zwykle bezceremonialni. Moja Fifi

jest zmęczona. Niech sobie pan poszuka

wolnego miejsca w innym wagonie!

Rosjanin poszedł szukać innego

miejsca, ale nie znalazł. Wraca

więc i mówi:

– Lady, jestem bardzo zmęczony,

chciałbym usiąść. Niech pani

weźmie swojego psa na ręce.

Francuzka, bardzo rozeźlona,

krzyczy:

– Wy, Ruscy, jesteście gruboskórni

i nieokrzesani! W Europie

ludzie się tak nie zachowują. To nie

do pomyślenia!

Wtedy Rosjanin nie wytrzymał

i wyrzucił suczkę przez okno, a sam

usiadł sobie wygodnie. Kobieta

w szoku, przeklina, miota się,

wrzeszczy. Do rozmowy nagle włącza

się siedzący obok Anglik

– dżentelmen w każdym calu:

– Wy, Rosjanie, wszystko robicie

nie tak jak trzeba, jakby nie od

tej strony. Podczas obiadu trzymacie

nóż w lewej ręce, samochody

jeżdżą u was po prawej stronie,

a teraz pan wyrzucił przez okno nie

tę sukę, co trzeba...

Niemcy świetnie pamiętają o pozostawionych

w Polsce majątkach,

choć samą wojnę i okres ją poprzedzający

– niekoniecznie...

– Dziadku, kto to jest tu, na tym

zdjęciu?

– To jest Adolf Hitler, wnusiu.

– A kto jest tutaj?

– To ja, mój skarbie.

– Dziadku, a czemu tak stoisz

z podniesioną ręką?

– Bo ja mu mówię: hola, hola,

ty zły człowieku!

A w Ameryce Bushowi zaczęło

spadać...

Podczas propagandowej trasy prezydent

Bush odwiedził pewną szkołę

w celu wyjaśnienia swojej polityki.

Potem poprosił dzieci o zadawanie

pytań. Mały Bob zabrał głos:

– Panie prezydencie, mam trzy

pytania:

1. Jak się pan czuje po sfingowanych

wyborach, które pan wygrał?

2. Dlaczego bezpodstawnie zaatakował

pan Irak?

3. Czy nie myśli pan, że bomba

w Hiroshimie była największym

atakiem terrorystycznym wszech

czasów?

W pewnym momencie zadzwonił

dzwonek i wszyscy wyszli z klasy.

Po powrocie z przerwy Bushowi

dalej stawiano pytania, lecz tym

razem zabrał głos Joe:

– Panie prezydencie, mam pięć

pytań:

1. Jak się pan czuje po sfingowanych

wyborach, które pan wygrał?

2. Dlaczego bezpodstawnie zaatakował

pan Irak?

3. Czy nie myśli pan, że bomba

w Hiroshimie była największym

atakiem terrorystycznym wszech

czasów?

4. Dlaczego dzwonek na przerwę

był 20 minut wcześniej?

5. Gdzie jest Bob?

I to byłoby na tyle. Mamy nadzieję,

że zdołaliśmy naszych Kochanych

Czytelników nieco rozbawić.

Bo za kilka dni zasiądziecie (jak to

w święta) przed telewizorem, z pilotem

w ręku zaczniecie „skakać” po

kanałach, a tam:

Program I: Msza święta...

Program II: Pasterka – transmisja

na żywo z Watykanu...

Program III: Koncert na rzecz

budowy Świątyni Opatrzności Bożej...

TVN: Film pt. „Jak to Maryja

została dziewicą”...

TRWAM: Siedzi Rydzyk i mówi:

„No i czego, palancie, bez przerwy

przełączasz kanały?”.

No więc, czyż nie lepiej posiedzieć

dłużej na kibelku, czytając...

Marek Szenborn

Anna Tarczyńska

 

 

"FAKTY I MITY" nr 11, 22.03.2007 r.

TELEWIZYJNA RAMÓWKA IV RP

6.00 – Zaczynamy głębokim ukłonem (czoło dotyka podłogi) w stronę Watykanu. Intonujemy „Kiedy ranne wstają zorze”. Następnie modlitwa poranna z Ojcem Dyrektorem.

6.30 – Anielskie pienia – chór posłów koalicji śpiewa pieśni poranne.

7.30 – Moherowe cudeńka – Wiejskie Koło Miłośniczek Radia Maryja proponuje majsterkowanie przy różańcu.

8.00 – Karmimy kaczki – program ekologiczny.

9.00 – Rozśpiewane PiSanki – program dla dzieci prowadzi Maria Kaczyńska.

10.00 – Na czworaka – najnowszy

teledysk Ani Fotygi.

10.05 – Nieoczekiwana zmiana miejsc – komedia familijna prod. USA, w rolach głównych Radek Sikorski i Alek Szczygło.

11.00 – Nie rzucim ziemi – magazyn ogrodniczy.

12.00 – Samolotem do Gdańska – relacja z 40 podróży z prezydentem.

12.30 – Rospudam wszystko, czyli minister Szyszko na tropie ekologów.

13.30 – Ssanie z palca – kolejna odsłona raportu WSI.

14.00 – Papka informacyjna.

14.15 – Z gejem nie jem – cz. 2 – program kulinarny z udziałem Wojciecha Wierzejskiego. Dziś kaczor po pekińsku.

14.45 – Nadubowcy – serial kryminalny.

15.45 – Koncert pobożnych życzeń prosto z sanktuarium toruńskiego.

17.00 – Ojczyzna wolszczyzna – czy jaszczomb to patalogia? – 154 gawęda profesora Jana Miodka.

18.00 – Wszyscy jesteśmy agentami – film dokumentalny w reżyserii A. Macierewicza.

19.00 – Wieczorynka – Zakapowałem Prosiaczka – porażające wyznania Misia Uszatka, agenta WSI.

19.30 – Wiadomości wieczorne poprawione – prowadzi ojciec kapucyn.

20.05 – Z tarczą czy na tarczy? – dyskusja panelowa

20.30 – Nikt mnie nie przekona, że czarne jest czarne – dramat psychologiczny

21.30 – Co z tą Wolską? – program publicystyczny Tomasza Pisa.

22.30 – No i co, komuszki? – program rozrywkowy Tadeusza Mroczki.

23.30 – Seks, kłamstwa i kasety wideo – krótka historia Samoobrony – tylko dla widzów dorosłych.

00.05 – Czy można zgwałcić prostytutkę? – wykład profesora Andrzeja Leppera – tylko dla widzów dorosłych.

1.00 – Jak się bawi Młodzież Wszechpolska? – reportaż dla widzów o mocnych nerwach.

1.50 – Chłop żywemu nie przepuści – wyznania Tadeusza Łyżwińskiego – tylko dla dorosłych.

2.15 – Bura suka – telenowela brazylijska.

2.45 – Nocne leżenie krzyżem w Pałacu Prezydenckim – transmisja.

                                                                               Opracowała @

 

 

Pole tekstowe: