Pole tekstowe: WOLNY ŚWIAT         

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


NR 2 [Ostatnia aktualizacja: 08.2009 r.]

ARTYKUŁY (MEDIA)

 

 

"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII

BŁOGOSŁAWIENI DOCIEKLIWI

Ludzka skłonność do zmyślania i dawania wiary w opowieści zmyślone jest tak silna, że aż fascynująca. Historia, także ta najnowsza, nie przestaje dostarczać przykładów tej specyficznej człowieczej „twórczości”.

Na łamach „FiM” wspominaliśmy już o mitach i legendach, w jakie obrosło wydarzenie stosunkowo nieodległe – słynny poznański Czerwiec’56. Sprawa jest fascynująca, bo przecież rozruchy, o których mowa, nie działy się przed wiekami i w jakimś odległym zakątku świata. Żyją wśród nas świadkowie tamtych wydarzeń, są zdjęcia i dokumenty. Tymczasem poważni badacze tamtych wydarzeń wciąż demaskują artykuły prasowe i książki pełne kłamstw o tamtych wydarzeniach, nie brak też „świadków” i „kombatantów”, których zeznania uznano za zmyślone. I jak zwykle zmyślone opowieści przenikają do świadomości zbiorowej i funkcjonują własnym życiem, jakby kompletnie niezależnym od rzeczywistych wydarzeń sprzed pół wieku.

Kilka dni temu na łamach „Przeglądu” ukazał się tekst pt. „Poznański Katyń”, którego autor, dr Łukasz Jastrząb, demaskuje niektóre kłamstwa na temat wydarzeń poznańskich, m.in. o rzekomych masowych egzekucjach, ostrzeliwaniu miasta z powietrza, zaginionych, zbuntowanych przeciw władzy żołnierzach, a nawet piersiastych, rudych Rosjankach (sic!) strzelających z okien do polskich kobiet i dzieci.

Dlaczego te sprawy miałyby interesować czytelników „Życia po religii”? Otóż skłonność do zmyślania i powielania wymyślonych opowieści ma nieodłączny związek z funkcjonowaniem mitów religijnych. Wyjaśnienie mechanizmów powstawania tego rodzaju legend miałoby kapitalne znaczenie dla oceny zjawisk religijnych, świadectw o cudach, uzdrowieniach itp.

Sprawa wymagałaby, oczywiście, badań całych zespołów naukowych, ale na potrzeby niniejszego tekstu zwróćmy uwagę na dwa elementy związane z kwestią tworzenia zmitologizowanych relacji – motyw zysku oraz – czasem z nim luźno związany, czasem niezależny – czynnik mitomański. Na przykładzie historii poznańskiego Czerwca widać, że w przypadku tego rodzaju wydarzeń zawsze pojawiają się osoby skłonne czerpać korzyści z rozpowszechniania kłamliwych opowieści. W Poznaniu np. pojawiły się osoby, które zaczęły się określać mianem „przywódców antykomunistycznego powstania”. Niektórzy z nich załapali się nawet na niezasłużoną sławę w mediach. Wykreowano nigdy nieistniejącą tajną szkołę podchorążych AK, której absolwenci rzekomo mieli brać udział w owych wydarzeniach. Ponoć absolwenci tej pochorążówki sami tłoczą medale i sami się nimi dekorują. Najbardziej „zasłużony” miał nawet otrzymać 40 (sic!) takich odznaczeń.

Sądzę także, że wiele tego typu historii zostaje puszczonych w obieg przez ludzi, którzy mają zwyczaj łączenia swoich życiorysów z ważnymi wydarzeniami lub osobami, co poprawia im znacząco samopoczucie i podnosi ocenę własną. Nie wykluczam, że część z nich szczerze wierzy w zmyślone przez siebie opowieści. Problem polega na tym, że ludzie zupełnie normalni, ale nie dość dociekliwi i krytyczni, dają wiarę takim historiom, powielają je i upowszechniają.

Można się z tego wszystkiego śmiać, gdyby nie to, że tego typu mistyfikacje są udziałem znacznej części ludzkości. Ludzie budują swoje życie na fundamencie „świadectw” spisanych przed tysiącleciami, których prawdziwości w żaden sposób nie jesteśmy w stanie udowodnić, nie wiemy też z całą pewnością, kto je spisał i ile razy przeredagował. Teksty te uważane są obecnie za „natchnione”, nieomylne i nienaruszalne. Zdumiewające zmitologizowanie wydarzeń poznańskich (mimo iż upłynęło od nich zaledwie 50 lat!), w których przecież uczestniczyło tysiące ludzi, niech będzie dla nas przestrogą, aby zbytnio nie ufać zeznaniom nawet „naocznych świadków”, jeśli istnieje podejrzenie, że mogli ulec zbiorowej histerii. Roztropny sceptycyzm jeszcze nikomu nie zaszkodził – bezgraniczna ufność natomiast pozbawiła miliony ludzi jeśli nie samego życia, to z całą pewnością wielokrotnie zawartości portfela.

Marek Krak

 

 

„WPROST” 43(1245), 29.10.2006 r.

OSTATNIE SŁOWO PRZED WYSIŁKIEM

Wszyscy nasi dziennikarze powinni myśleć Lisem, mówić Lisem i pisać Lisem

Dawno temu, bo w roku 1987, Instytut Publicystyki Uniwersytetu w Moguncji przeprowadził taki eksperyment: 140 niemieckim dziennikarzom przedłożono wiadomość agencyjną o tym, że "premier rządu krajowego uzyskał dla swojej partii pieniądze, w sumie 100 tysięcy marek". Z tej informacji nie wynikało, czy polityk je ukradł, znalazł, pożyczył, wygrał na loterii, czy też wziął łapówkę bądź uzyskał tę kwotę ze sprzedaży rodzinnych sreber. Po prostu postarał się o pieniądze dla partii, a czy było to legalne, czy nie, depesza nie wspominała. Dziennikarzy poproszono o napisanie komentarza, przy czym połowa z nich otrzymała tę depeszę z nazwiskiem Franza Josefa Straussa, chadec-kiego premiera Bawarii, a druga połowa - z nazwiskiem Johannesa Raua, socjaldemokratycznego premiera Nadrenii Północnej-Westfalii. Wszyscy napisali zgodnie ze swoimi sympatiami politycznymi, a nie z wiedzą o sprawie. Kto nie lubił CSU i Straussa, od razu rozstrzygał o kryminalnych machinacjach i wzywał Straussa do dymisji. Komu nie był miły Rau i socjaldemokraci (nawiasem mówiąc - mniejszość), pisał o zastraszającej korupcji i domagał się rozpisania w Nadrenii nowych wyborów.

Wniosek pomysłodawcy tego eksperymentu prof. Matthiasa Rosenthala był dla dziennikarzy raczej przygnębiający: "Usprawiedliwianie dziennikarskich interwencji w prawa osobiste, a szczególnie powoływanie się przy tym na wykonywanie zadań służących interesowi społecznemu jest bezpodstawne. Służba społeczeństwu pełni w tym wypadku funkcję alibi dla publicystycznej interwencji (de facto motywowanej własnymi interesami prasy i jej współpracowników) w osobiste prawa polityka". Innymi słowy, publicyści, przynajmniej niemieccy i z roku 1987, przy waleniu w bębny, trąbieniu i wykrzykiwaniu szlachetnych haseł dawali po prostu wyraz własnym upodobaniom politycznym i realizowali własne interesy polityczne.

(...)

Maciej Rybiński

Autor jest publicystą "Dziennika" i "Faktu"

 

 

"ANGORA" nr 17, 23.04.2006 r.

"WARSAW POINT" nr 4. Cena 7,90 zł

CZY GAZETY KŁAMIĄ?

Czy gazety kłamią? Rzadko.

Czy piszą prawdę? Nigdy!

Czy można ograniczyć kłamstwa? Tak.

Czy można zmusić gazety do napisania prawdy?

Nie. Dlaczego nie da się tego zrobić?

Trzej reporterzy relacjonują

ten sam makabryczny

wypadek drogowy.

Każdy z nich ma na

to 30 sekund w programie

informacyjnym albo

20 wierszy gazetowego

druku. Jeden będzie opisywał

zmasakrowane

ciała. Drugi opowie

o okolicznościach zdarzenia.

Trzeci skupi się

na tragedii pięcioletniej

dziewczynki, która przeżyła wypadek jako jedyna

z rodziny. Który z nich

przekaże ludziom prawdę?

Wszyscy albo żaden.

Każdy przekaże jakiś kawałek prawdy, ale żaden

nie może uchwycić jej

w całości. Każdy musi

coś wybrać, a co innego

pominąć, bo wszystko

się nie zmieści.

A gdyby zamiast 30 sekund

albo 20 wierszy

mieli po 5 minut albo po

całej stronie w gazecie?

Czy wówczas pokazaliby

prawdę? Jeden opowiedziałby może więcej

o tym, co z ostatnich

chwil zapamiętała dziewczynka

kłótnię między

rodzicami, albo zasypiającego

ze zmęczenia ojca.

Drugi skupiłby się na

tym, dlaczego pasażerowie

nie mieli zapiętych

pasów, z jak zawrotną

prędkością pędziły samochody,

ile mandatów za przekraczanie

prędkości płacili wcześniej kierowcy,

i ile groźnych wypadków zdarzyło

się wcześniej w tym miejscu. Trzeci

skupi się na minimalnych szansach

przeżycia w tego rodzaju zdarzeniach,

na wrażeniach świadków i potrzebie

poprawienia przepisów. Z pewnością

przekażą trochę więcej prawdy, ale też

nie całą. Znów coś musieli wybrać,

a coś innego pominąć. Znów każdy

z nich zauważy coś trochę innego i coś

innego umknęło jego uwagi.

A gdyby zamiast 30 sekund i 20 wierszy

mieli do dyspozycji dokumentalny

serial w telewizji albo całą książkę – czy

któryś z nich przekazałby prawdę?

Dobrze wiemy, że nie. O powstaniu

warszawskim, o Jałcie, o Janie Pawle

II są całe półki książek. Wiele z nich

zawiera tylko prawdę, ale żadna nie zawiera

Prawdy. Bo prawda ma to do siebie,

że jest bezkresna i niepodzielna

zarazem. Prawdziwa mapa świata musiałaby mieć skalę 1:1.

W każdej innej skali z czegoś musimy rezygnować,

czyli arbitralnie odrzucamy jakieś części prawdy.

To jest oczywiste. Teraz powstaje

pytanie, co odrzucamy, a co pokazujemy.

Tu się zaczynają schody,

które nieuchronnie prowadzą do zarzutu,

że media okłamują, manipulują, kłamią,

przemilczają... Każdy z tych zarzutów jest słuszny w odniesieniu do

każdej relacji – nie tylko dziennikarskiej.

Kiedy Jaś opowiada mamie, co

się działo w szkole, też nigdy nie powie

jej wszystkiego, nawet jeżeli chce być

z nią całkiem szczery. Powie to, co zauważył,

co zapamiętał i co uważa za

ważne. Ale może się mylić w ocenie tego,

co dla mamy ważne, może

o czymś zapomnieć i może czegoś

ważnego dla mamy po prostu nie zauważyć.

Albo może chcieć coś przed

nią ukryć... W każdym wypadku mama

może czuć się oszukana. Tak jak każdy

z naszych czytelników i widzów,

którzy bardzo słusznie zwracają uwagę,

że nasze relacje się istotnie różnią

Ludzie, a ostatnio zwłaszcza politycy,

oczekują, że się poprawimy. Jest to

oczekiwanie z gruntu beznadziejne już

chociażby tylko z tego prostego powodu,

że jesteśmy ludźmi, czyli istotami dalece

niedoskonałymi. Nasze mózgi się

różnią, nasza wiedza się różni i nasze

emocje się różnią. Mamy swoje sympatie,

swoje oparte na różnorodnej

wiedzy subiektywne oceny tego, co

jest ważne, i swoje hierarchie wartości.

Jak kogoś bardzo nie lubimy, łatwo

uwierzymy w różne oskarżenia. Jak kogoś

lubimy, łatwo uwierzymy w jego

wyjaśnienia. Nawet w źródle tak obiektywnym,

jak kwartalne raporty urzędu

statystycznego każdy ekonomiczny

ekspert wyczyta trochę co innego. Liberał

skupi się zapewne na dynamice

produkcji. Konserwatysta na stopie

bezrobocia. Socjalista na płacach. Podobnie

z tego samego przemówienia

prezesa Kaczyńskiego każdy reporter

albo komentator zrozumie co innego.

Zwolennik PiS-u zauważy zapowiedź

ważnych reform. Zwolennik PO zauważy

nowe ciężary grożące przedsiębiorcom

i niedostatek reform budżetowych.

Przeciwnik POPiS-u zauważy

głównie zagrożenia dla demokratycznych

swobód. Nawet jeżeli każdy

wspomni o reformach, ciężarach i niebezpieczeństwach,

to w najlepszym razie inaczej rozłoży akcenty.

Autor przemówienia, który starał się je po

swojemu wyważyć, każdą relacją

będzie rozczarowany, podobnie jak czytelnicy

reprezentujący opcję inną niż

autor. W starych demokracjach o tych

mechanizmach rodzice opowiadają

dzieciom, a nauczyciele uczniom.

Każdy dobrze rozumie, czego się może

spodziewać po medium liberalnym,

konserwatywnym albo lewicowym. Polakom

nikt jakoś tego nie zdążył powiedzieć,

więc szerzy się wiara w spiski

i przekonanie, że media wciąż kłamią,

co jest oczywistym absurdem. Bo na

pluralistycznym, konkurencyjnym rynku

kłamstwo ma krótkie nogi. Prawdziwe

dziennikarskie kłamstwa niezwłocznie

są ujawniane przez „życzliwych”

kolegów, którzy nie mają żadnego powodu,

by nam je darować. Nawet jeżeli

czasem ktoś z nas ma ochotę skłamać,

to się powstrzymuje ze strachu

przed kompromitacją. Co nie znaczy,

że nie możemy się mylić w rozmaitych

ocenach. Mylimy się bez przerwy. Jak

każdy.

Jacek Żakowski

 

 

 www.o2.pl |Paweł Rybicki | Niedziela [21.06.2009, 9:10]

TOMASZ LIS: DZIENNIKARZE OGŁUPIAJĄ POLAKÓW!

Znany dziennikarz nie zostawił suchej nitki na środowisku, którego sam jest ważnym reprezentantem.

W "Polska The Times" ukazał się felieton Tomasza Lisa na temat kondycji mediów w naszym kraju. O dziwo, jeden z najsłynniejszych polskich dziennikarzy zdaje się mówić jednym głosem z wieloma politycznymi blogerami. Blogerzy od dawna piszą to, co skonstatował redaktor Lis. Jego zdaniem polskie media podejmują intensywne starania:

"by naród ogłupić tak szybko, jak się da, tak bardzo, jak się da".

Wypadałoby Lisowi pogratulować odwagi w wygłaszaniu opinii. Jest jednak pewne "ale". Czy przypadkiem redaktor nie wspiął się właśnie na "Himalaje hipokryzji"?

Tomasz Lis miał okazję – jako jedyny w Polsce redaktor – stworzyć od podstaw dwa programy informacyjne. Najpierw "Fakty" na TVN, a następnie "Wydarzenia" na Polsacie. Wprawdzie teraz Lis pracuje w TVP, lecz wielu dziennikarzy "Faktów" oraz "Wydarzeń" zapewnia, że to były szef jest ich guru. I jak wyglądają programy robione przez uczniów Lisa?

Otóż, "Fakty" oraz "Wydarzenia" dokładnie odpowiadają sporządzonemu przez Lisa opisowi "ogłupiających mediów":

(...)

Jako przykład promowania nieistotnych informacji Lis podał – całkiem słusznie – niedawne podniecanie się w Polsce niezwykle epokowym wydarzeniem: prezydent Obama zabił muchę. Ostatnie działania amerykańskie przywódcy na arenie międzynarodowej i ekonomicznej naszych mediów już, rzecz jasna, nie obchodzą.

 

Sytuacja wygląda więc następująco: Lis najpierw stworzył w Polsce model dziennikarstwa polegający na serwowaniu odbiorcom miękkiej papki, a teraz się oburza na swych akolitów. Przychodzi mu to tym łatwiej, że w tej chwili prowadzi wyłącznie własny autorski program (za który zresztą wszyscy mu płacimy wielką kasę).

Trzeba jednak przyznać, iż Lis w pewnym momencie solidaryzuje się z kolegami i przyznaje do wspólnych win:

"Nie kłopoczcie się ludziska, my niczym ważnym głów Wam zawracać nie będziemy. My staniemy na głowie, żeby Was ogłupić, a jak już nam się uda, to będziemy biadolić, że ważnych rzeczy w dziennikach nie dajemy, bo nie chcecie ich oglądać".

    .

W zakończeniu swego tekstu pan redaktor podkreśla, że w najbliższych latach media skutecznie "odmóżdżą" Polaków. Czy jednak Lis ma rację? Może to raczej przykład typowej dla ludzi mediów buty. Dziennikarze się ogłupiają, to fakt, ale nigdy zbyt mądrzy nie byli. Za to Polacy nie muszą się tak łatwo poddać medialnemu zidioceniu.

Paweł Rybicki

 

 

"WPROST" 10/2009 (1365)

PLUS UJEMNY - CYNGIEL

Kto jest czyim cynglem, na ogół wiadomo. Są cyngle uczciwi, oficjalnie zwani elegancko rzecznikami. Nikt do nich nie ma pretensji, że mówią to, co każe im zleceniodawca, i biorą za to pieniądze. Mają oni jednak niewielki wpływ na kształtowanie opinii. Najwartościowsi są cyngle w przebraniu dziennikarzy, profesorów, lekarzy czy prawników. Bezcenny jest cyngiel przebrany za autorytet moralny, który może napiętnować przez siebie zdefiniowanych dyplomatołków, eurofobów czy nieudaczników, wywołując radość gawiedzi. Głównym zadaniem cyngli jest wykluczenie osoby uznanej przez nich za wroga. Pytanie: „Ile masz pan szabel?" dzisiaj powinno brzmieć: „Ile masz pan cyngli?", bo to decyduje o potędze władzy nad opinią publiczną.

Michał Cichy, były dziennikarz „Gazety Wyborczej", w wywiadzie dla „Dziennika" ujawnił grupę zasłużonych cyngli redakcyjnych „Gazety”. Opisał też najwyższą formę cyngla, który ulega samoistnemu wzbudzeniu bez jakichkolwiek instrukcji od szefa.

 

Cyngiel samoczynny to najwyższa forma przetrwalnikowa w „Gazecie", gwarantująca jej egzystencję nawet po odcięciu głowy. Tylko dżdżownica tak potrafi.

Cyngle funkcjonują na całym świecie, nie tylko w Polsce. I osiągają sukcesy. Najsłynniejszy cyngiel, obsypany nagrodami w Europie, pochodzi z USA. To Michael Moore, twórca „Fahrenheit 9.11". Plastikowy cyngiel postępowych intelektualistów, którego zadaniem było dobić George’a Busha. W swoim filmie zgromadził taką ilość niezręczności, wpadek i przejęzyczeń Busha, że po obejrzeniu każdy wykształcony głupek poczuł się dowartościowany. Trudno się zatem dziwić, że na festiwalu opanowanym przez użytecznych idiotów, czyli w Cannes, Moore dostał – nomen omen – Złotą Palmę. W czasach ZSRR dostałby Nagrodę Leninowską na festiwalu w Moskwie. Czyim cynglem jest Michael Moore? Oczywiście jest cynglem sił postępu, które zatłuką każdego, kogo uznają za swego wroga. Niestety, nic tak szybko się nie zużywa jak cyngle, choć i tak trwa to za długo. Świadczy o tym nie tylko „kariera" Moore’a, którego dziś już niewielu pamięta. Potwierdzają tę prawdę „odkrywcy” afery Watergate. Okazuje się, że Carl Bernstein i Bob Woodward byli cynglami FBI, które chciało wykończyć Richarda Nixona. Był to tyleż triumf wolnego dziennikarstwa, ile triumf potęgi amerykańskich tajnych służb.

 

Ani dekonspiracja, jak uczynił to Michał Cichy, ani napiętnowanie nie zniechęci cyngli do wytężonej pracy. Funkcja, którą wybrali, jest sensem ich życia, ba!, daje poczucie udziału we władzy nad życiem innych. Każdy sukces mobilizuje szwadrony cyngli, a każda porażka umacnia w nienawiści do ludzi niezależnych i niezłomnych. Ostatnim wielkim sukcesem cyngli jest odwołanie szefa radiowej Trójki Krzysztofa Skowrońskiego. Tak jak w PRL sukces osoby niezależnej musiał się skończyć porażką, tak musiał się skończyć sukces Skowrońskiego w państwowym radiu. Gdyby tak się nie stało, niewolnicy cyngli podnieśliby głowy.

 

Cyngli ci u nas dostatek i kiedy ich liczba przekroczy granicę przyzwoitości, wytłuką się sami.

Autor: Marek Król

 

 

"WPROST" Numer: 32/2006 (1235)

SŁOWOTRYSK

Duet Lepper - Doda zwyczajowo w południe wykręca numer, a radio i telewizja od razu puszczają to w eter

Rano Lepper, wieczorem Doda. Rano Doda, wieczorem Lepper. Jakiego kanału byś nie włączył, jakiej gazety byś nie otworzył. Nie, żeby duet Lepper - Doda - a rozumie się, że to symboliczne figury naszego życia publicznego - od razu czegoś dokonał albo i nie dokonał. Duet Lepper - Doda - zwyczajowo w południe wykręca numer: chlapnie coś, wyskoczy z czymś, zrobi cokolwiek. Radio i telewizja puszczają to w eter od razu, gazety biorą na papier następnego ranka. Ale w eterze i w druku to już nie jest ten sam numer, co w południe. Olejnik, Żakowski, Hennelowa i z pięć tuzinów pomniejszych ekspertów od Leppero-Dody produkuje bowiem tymczasem o ich numerze cały traktat. Z badaniem OBOP i z dwudziestoma przypisami na okoliczność. Co duet powiedział faktycznie, co chciał powiedzieć, co mógł powiedzieć, co miał na myśli i jak to wpłynie. Z boczku słupki popularności i diagram szans w nadchodzących wyborach. I do tych gazet z wykładnią i ze słupkami duet dorywa się z samego rana. Bo duet dwie rzeczy wie na pewno: raz, że chlapie bez sensu i dwa - zawsze znajdzie się gładki redaktor, który dla elektoratu znajdzie w tym chlapnięciu myśli państwowotwórcze. I jak Lepper z Dodą przeczytają te myśli u redaktora, to teraz - proszę bardzo - oni mogą pojechać do telewizji i się odnieść. Do tego, co już wiedzą, że powiedzieli wczoraj. I oczywiście, chlapnąć coś na jutro. A jak chlapną, to Olejnik - Żakowski - Hennelowa od ręki to naświetlą, wydrukują, duet sobie rankiem poczyta, odniesie się. I tak dalej, i tak bez końca.

(...)

Wiesław Kot

 

 

 

 

Czy telewizję ma oglądać jak najwięcej widzów(?!), czy też priorytetem powinno być, by jej odbiór przynosił jak najwięcej korzyści?

 

 

 

 

2006 r.

PROMOCJA POLITYKÓW.

TO MEDIA W ZNACZNEJ MIERZE SĄ WSPÓŁODPOWIEDZIALNE ZA TO, IŻ RZĄDZENIEM ZAJMUJĄ SIĘ CI, KTÓRYCH NA CO DZIEŃ WIDZIMY I CZEGO SKUTKI... PONOSIMY. TO W ICH RĘKACH TKWI KLUCZ BY TO ZMIENIĆ I WYPROMOWAĆ OSOBY KONSTRUKTYWNE.

                              SZANOWNE... REDAKCJE

ODWAŻNI, UCZCIWI, WSPÓLNIE DLA DOBRA WSZYSTKICH.

Ogłaszam apel by od nowego roku wszyscy zaczęli postępować uczciwie, konstruktywnie. A dać przykład powinny media, gdyż mają wpływ na miliony ludzi, kreując, w znacznej mierze, rzeczywistość. Niech od teraz istnieje TYLKO wspólny interes - nasze dobro - i to w dalekosiężnej perspektywie z korzyścią dla wszystkich (ci, którzy kosztem innych mają majątki wcale nie są z tego powodu szczęśliwi: dręczy ich strach – o utratę tego co nakradli, poniesienie tego konsekwencji, uświadomione bądź nie wyrzuty sumienia, są szantażowani; ponoszą tego skutki zdrowotne (w tym trucia się alkoholem, lekami, narkotykami); tylko nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę).

W bogatym społeczeństwie łatwiej jest się wzbogacić, w dodatku uczciwie, a więc bez lęków i z satysfakcją, zyskując przy tym wdzięczność innych, w tym np. współpracowników/,pracowników/,klientów. Takie społeczeństwo generuje pozytywne uczucia, które się na każdym kroku udzielają, tym bardziej, iż liczba i skala problemów maleje – co wszystko razem jest samonapędzającym się konstruktywnym mechanizmem – ludzie mają większe możliwości na takie właśnie działania zamiast zajmować się egzystencjonalną walką o przetrwanie. W takich warunkach łatwiej jest nie tylko odnaleźć ale i realizować swoje aspiracje życiowe, być szczęśliwym. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, a właściwie: wszyscy za wszystkich! Kto się wyłamie od tego procesu...

 

PS1

Na koniec dam przykład jak można bez tchórzostwa, krótkowzrocznego egoizmu, konformizmu tak właśnie postępować. Otóż od lat tak właśnie funkcjonują redakcje tygodników, np.: „NIE”, „FAKTY I MITY”, „ANGORA”, „PRZEGLĄD” (i oczywiście ja...). I co, mają się B. DOBRZE – mogą być i są z siebie dumni, mają satysfakcję, wiernych i wdzięcznych czytelników, pieniądze, działają pozytywnie i tak oceni ich historia. A was...

 

PS2 [To jeden z wielu e-maili które Im wysłałem]

NOWA DROGA; NORMALNY, ZDROWY, WOLNY OD PATOLOGII, RACJONALNY ŚWIAT

Wspólnie. Mamy jeden cel. Czy osiągnęliście już państwo odpowiedni poziom świadomości by to dostrzec, zrozumieć; do jego realizacji; do współpracy; by konstruktywnie działać; że byliście P. oszukiwani, zaślepieni krótkowzrocznym postrzeganiem rzeczywistości.

Mam nadzieję.

 

Redaktor internetowego pisma www.wolnyswiat.pl Piotr Kołodyński

 

P3

Pojawienie się moich tekstów (zawartość mojego pisma - z podaniem źródła - jest do Państwa dyspozycji) na łamach państwa pisma będzie oznaką że tak.

 

 

 

 

APEL/LIST OTWARTY 10.10.2008 r.

 

DO REDAKCJI

Kogo popieracie, wspieracie, świadomie bądź nie, promujecie...!! A kogo zamilczacie, świadomie bądź nie, marginalizujecie...!!; Dlaczego, świadomie bądź nie, demoralizujecie społeczeństwo (w tym opisując bezkarność aferzystów, bez domagania się sprawiedliwości, prawości, i promowania, wspierania odpowiednich osób), odstraszając od konstruktywnej działalności osoby pozytywne, a zachęcając do pasożytniczej, utopijnej destrukcji karierowiczów, kłamców, oszustów, cwaniaków, fanatyków itp...!!

Więc kim sami jesteście...!!

PS1

Czy po przeczytaniu waszych tekstów czytelnik-członek społeczeństwa-obywatel rozumie, wie dlaczego jest źle...; co zrobić by było lepiej...; na kogo głosować... Czy też dostarczacie tylko demoralizującej, bezproduktywnej sensacji np. o kolejnej aferze, złych konkurentach własnej opcji politycznej (to bardzo odważne, rzetelne, etyczne (...) informować, sugerując w ten sposób, że istnieją tylko takie opcje polityczne, ustrojowe, ekonomiczne)...

A skutki...!!

PS2

Czy naprawdę jest tak źle i nie wyciągacie rozsądnych wniosków nawet z własnych tekstów, bądź liczy się tylko wasz krótkowzroczny interes...?!!

 

6. ILE NAS KOSZTUJĄ, CO IM ZAWDZIĘCZAMY, CZYM SIĘ ZAJMUJĄ... PARTIE - RZĄD, SAMORZĄDY (CZ. 1):

 http://www.wolnyswiat.pl/6h3.html  

 

6a) ILE NAS KOSZTUJĄ, CO IM ZAWDZIĘCZAMY, CZYM SIĘ ZAJMUJĄ... PARTIE - RZĄD, SAMORZĄDY (CZ. 2):

 http://www.wolnyswiat.pl/6ah3.html

 

7. DOPŁATY. M.IN. DO GÓRNIKÓW, ROLNIKÓW I PARLAMENTARZYSTÓW:

 http://www.wolnyswiat.pl/7h3.html

 

1. ZAGŁADA ŻYCIA. CZY WYGINIEMY:

 http://www.wolnyswiat.pl/1h2.html

 

5. EKONOMIA:

 http://www.wolnyswiat.pl/5h2.html

 

 

 

 

17.10.2008 r.

Gdy któraś redakcja osiągnie wyższy stopień świadomości, wzniesie się na wyższy poziom etyki - i zacznie zamieszczać moje teksty - to proszę mnie o tym poinformować (najlepiej sama Redakcja).

A na razie dalej opisują Millerów, Lepperów, Olejników, Kaczyńskich, ich mądre, nieemocjonalne, dogłębne przemyślenia (dlatego m.in. mamy takie mądre, świadome społeczeństwo, wyborców)...; Jak robić bezkarne przekręty, prosperować (trwać przy żłobie) np. na: "rolnika", "kapłana", "polityka" itp... 

 

DO REDAKCJI, WYDAWCÓW (i wszystkich innych)(CZ. 1)

Czy jesteście wstanie wskazać (nie będę aż tak wymagający) choćby w połowie tak wybitne, wszechstronne, dogłębne, uświadamiające, konstruktywne teksty jak moje (jeśli wciągu tygodnia nie wskażecie, to wam tak dosunę, że będziecie chodzić tydzień do tyłu, a zacznę tak: TO KURWA MAĆ...).

 

Np.:

9. STOPNIE ŚWIADOMOŚCI I TEGO OBJAWY ORAZ SKUTKI

 http://www.wolnyswiat.pl/9h5.html  

 

11. RACJONALNE MYŚLI (kompentium mojego pisma www.wolnyswiat.pl )(cz. 1)

 http://www.wolnyswiat.pl/11h5.html

 

11a). RACJONALNE MYŚLI (kompentium mojego pisma www.wolnyswiat.pl )(cz. 2)

  http://www.wolnyswiat.pl/11ah5.html   

 

11. WYPŁOCINY REKLAMOWE

 http://www.wolnyswiat.pl/11h1.html

 

16. TRUCIZNA NIKOTYNOWA

 http://www.wolnyswiat.pl/16h1.html  

 

5. EKONOMIA

 http://www.wolnyswiat.pl/5h2.html  

 

1. (TZW.) NAUKA

 http://www.wolnyswiat.pl/1h3.html

 

 

 

 

24.10.2008 r.

DO REDAKCJI, WYDAWCÓW (i wszystkich pozostałych)(CZ. 2)

 

ZACZNIJMY OD SAMEGO POCZĄTKU:

 

TO PISMO WYSŁAŁEM REDAKCJOM 05.02.1999 r., A ROK PÓŹNIEJ PRZEKAZAŁEM KANCELARII SEJMU I KILKUNASTU POSŁOM

KIEDY SIĘ MÓWI O BIEDNYCH RODZINACH JEDNYCH GRUP SPOŁECZEŃSTWA – TO JA MÓWIĘ O BIEDNYCH RODZINACH POZOSTAŁYCH GRUP, KTÓRE TE PIERWSZE MUSZĄ UTRZYMYWAĆ

GÓRNICY, JAKIM PRAWEM DOMAGACIE SIĘ PIENIĘDZY NA NISZCZENIE (W TYM I WASZEGO) ZDROWIA I PRZYRODY!!

Wieloletni i od początku nieuzasadniony ekonomicznie, a więc wrogi gospodarce - czyli nam wszystkim - problem górnictwa należy natychmiast rozwiązać, gdyż wywiązuje się błędne koło między ceną jaką za to płacimy, a brakiem funduszy na jego rozwiązanie. Jest nim uświadomienie sobie rzeczywistych kosztów (ceny) jakie ponosimy za górnictwo, a więc m.in.: degradacja środowiska związana z zatruwaniem powietrza, wody i gleby przez elektrownie węglowe i dziesiątki tysięcy domowych pieców, przez miliony ton popiołów zalegających na ogromnych obszarach, obniżanie się wód gruntowych, związane z pracami wydobywczymi, skutki tąpnięć, sam transport węgla wraz z jego obsługą. Proszę sobie wreszcie uzmysłowić, że ten stan rzeczy to nie tylko ogromne straty w przyrodzie, ale i zdrowotne społeczeństwa!! Jakie są koszty leczenia ludzi, utrzymywania szpitali (które trzeba wybudować), personelu (który trzeba wykształcić), wypłacania rent (w tym górnikom) itd.?!! Jakie są rzeczywiste koszty budowy i utrzymywania firm i całej rzeszy ludzi współpracujących z górnictwem, np. taboru kolejowego: tysięcy wagonów, setek lokomotyw, ludzi je obsługujących (wszystko trzeba zbudować, a ludzi wcześniej wykształcić) itd.?! Czy ktoś to kiedyś obliczył i czy to da się w ogóle zrobić?! Kto i jak doszedł do wniosku, że źródła odnawialne (które nie obejmują tych wszystkich wydatków) są nieopłacalne, albo że nie ma na nie pieniędzy.

To na setki tysięcy ludzi, na cały potwornej wielkości sprzęt są pieniądze?! Co z ogromnymi stratami ekologicznymi, zdrowotnymi?! Niech te osoby wyjaśnią , że elektrownie np. wiatrowe czy wodne są nieuzasadnione ekonomicznie, ekologicznie i zdrowotnie!

– Czekamy, a właściwie czekamy, aż ktoś normalnie to wszystko oceni i przedsięweźmie odp. kroki, bo na dyskusję nie ma czasu.

PS

W razie manifestacji rząd powinien wysłać do protestujących górników delegację z transparentami popierającymi ich... np.: „Spaliny na wsi i w mieście to jak rodzynki w cieście; I tak kiedyś trzeba umrzeć; Precz z lasami – to  my będziemy decydować kiedy drzewom mają opadać liście, igły, oraz wody gruntowe; Bądź patriotą i wdychaj dym z polskiego węgla; Polak patriota nie boi się polskiego dymu, a jak umrze, to przecież ksiądz się za niego (za odp. opłatą oczywiście) pomodli”; itp. Górnictwo, rolnictwo, hutnictwo itp. grupy – trzeba  bezwzględnie obciążać kosztami blokad, zamieszek, zniszczeń. – To kolejne wydatki!

Te grupy społ., które życzą sobie dopłat niech założą ogólnie znane na nie konto.

 

*

Tylko w latach 1990-2005 dopłaty do górnictwa wyniosły 65 mld. zł! 

* 

Według wyliczeń rządu w ciągu następnych 15 lat z podatków będziemy musieli dołożyć górnikom jeszcze 97 mld. zł!

 – Ile z tych pieniędzy zostanie przeznaczonych na bryki, meble, telewizory, alkohol itp. – czyli nie na usamodzielnienie się, by muc znów za jakiś czas zacząć narzekać na krzywdę i domagać się jej rekompensaty...

*

Sposobem na tą pogrążającą resztę społeczeństwa, a w perspektywie i same kasty, sytuację jest maksymalne ułatwienie podjęcia własnej działalności gospodarczej tym zdegenerowanym ludziom: bez podatków, rejestracji (tylko zaświadczenie z wykazem możliwej działalności, w tym na jak długo i gdzie) na dowód osobisty – tam gdzie nie są wymagane uprawnienia itp.. Jak nie wyjdzie jeden interes można podjąć 2-gi, 3-ci itd. nabierając doświadczenie. Takie rozwiązanie powinno dotyczyć i innych grup i sytuacji gdy np. bezrobocie przekracza określony próg, a nie ma pieniędzy na zasiłki; ustawowe zabronienie stosowania łapówek przedwyborczych – dopłat (a ci którzy je do tej pory stosowali muszą sami ponieść tego konsekwencje przepadkiem mienia na dotychczasowe dopłaty).

*

Dziękuję za pomoc przy zdobyciu wykorzystanych inf. GUS, ZUS, Ministerstwu Finansów, Ministerstwu Zdrowia.

 

 

 

 

TO PISMO WYSŁAŁEM REDAKCJOM 05.02.1999 r., A ROK PÓŹNIEJ KANCELARII SEJMU I KILKUNASTU POSŁOM

KIEDY SIĘ MÓWI O BIEDNYCH RODZINACH...

INTERWENCYJNY SKUP PIASKU...

W związku z krytyczną sytuacją  rolnictwa, która trwa już od wielu lat, proponuję: (by nie dopuścić do przejedzenia dochodu narodowego, bo wtedy wiadomo co nam zostanie do podzielenia ...) aby wspomagać tylko tych rolników, którzy posiadają  produkcję  mającą sens ekonomiczny. Pozostałym rolnikom, którzy zdecydują się swoje gosp. odsprzedać, przyznawać zasiłki, z których żyją tysiące innych ludzi (dotyczy to także pozostałych osób zajmujących się gospodarstwem), oraz zapewnić bezpłatne kursy przekwalifikujące do innych zawodów. Jeśli nie wprowadzi się radykalnych i natychmiastowych działań obejmujących m.in. problemy rolnictwa, górnictwa, lecznictwa, a  podjęte działania nie będą miały aspektu ekonomicznego, grozi nam taki sam kryzys jak w Rosji (obecnie w Argentynie). Wtedy naprawdę nie będziemy posiadali środków na inwestycje, bezpieczeństwo, lecznictwo itp.. Cofniemy się do okresu super kryzysu, którego składnikiem będzie m.in. wzrost przestępczości i korupcja. Proszę nie słuchać (zwracam się do: rolników, górników i innych potencjalnych ofiar) głosów waszych pseudosprzymierzeńców. Bo gdyby ich martwił wasz los, to by wam tego nie gotowali, a chodzi tylko o to by wtedy dorwać się do władzy i mieć straszak na opozycję, a tym straszakiem byłaby sytuacja do jakiej chcą doprowadzić.

Rolnicy, w Polsce  jest gosp. rynkowa. Jakim prawem domagacie się od biednego narodu, aby traktował was jak święte krowy, które trzeba dokarmiać?! Jeśli czyjeś gosp. nie przynosi dochodu to proszę je sprzedać i zająć się czymś innym. Jakim prawem ciągle domagacie się naszych wspólnych pieniędzy. Przecież ciężka sytuacja dotyczy nas wszystkich. Przejedzone pieniądze nie poprawią niczyjej sytuacji na dłuższą metę. Jedziemy na tym samym wozie. Podkreślam strzeżcie się waszych pseudo sprzymierzeńców, którzy nawet nie próbują wytłumaczyć wam waszej sytuacji.

PS (do Rządu)

Dlaczego szastacie naszymi pieniędzmi, zamiast przeznaczać je na działania ekonomiczne. Czyżby to strach przed utratą władzy?! Stracicie ją tym bardziej, jeśli nie będziecie gospodarni i doprowadzicie do kryzysu dopłat, bo wtedy nie będzie pieniędzy ani na dopłaty, ani na nic!

 

 

FRAGMENTY TEKSTÓW Z MOJEGO INTERNETOWEGO PISMA SPRZED KILKU LAT:

Wkrótce należy się spodziewać kryzysu ogólnoświatowego (tak naprawdę to już jest) – efektu kumulacji i wzajemnego potęgowania się wielu problemów (które opisałem w „WŚ”). Być może dopiero wówczas będzie możliwe nasze medialne zaistnienie, a przede wszystkim społeczności zaczną nas słuchać. Trzeba by było wówczas przedstawić plon dotychczasowych form funkcjonowania ludzkości, działań rządów – RAPORT O STANIE ZIEMI/NASZEJ CYWILIZACJI, oraz alternatywę. – To szansa na stworzenie ogólnoświatowego rządu racjonalistów, który ustanowiłby podstawowe prawa i obowiązki dla wszystkich (jest to też ogromna szansa przestawienia toku myślenia ludzkości z emocjonalnego (bezmyślności) na racjonalny).  

 

Więc wzywam do ratowania milionów młodych ludzi, w tym dzieci – by nie przybywało niedorozwiniętych, przyszłych inwalidów obciążających tym samym kolejne pokolenia (udowodniono, iż, to jak się odżywiają matki, przez całe życie, a nie tylko w okresie ciąży, ma generalny w pływ na zdrowie, w tym płodność ich potomstwa – w końcu to nie eureka.). Jesteśmy nie wypłacalni. Jeżeli u władzy pozostaną obecni osobnicy - będzie obowiązywał obecny system, układ - dalej będzie pogłębiać się nędza. – Nie będzie lepiej ani za 5, 10 czy 20 lat (przecież raj obiecuje się  już od kilkudziesięciu lat! Najpierw za jedynie słusznego socjalizmu, później kapitalizmu, a teraz katolicyzmu)! Bo niby dlaczego, jakim sposobem, gdzie są produktywne inwestycje, skąd mają wziąć się pieniądze, dobrobyt?! Od ilu lat i w ile msc przekazuję swoje postulaty i co z nich wprowadzono (jest, nie respektowana, ustawa antynikotynowa; zabraniająca działalności w tzw. systemie argentyńskim (raczej zawdzięczamy ją  jednej z zdesperowanych ofiar z bronią...); przybyło trochę przewoźnych toalet; próbuje się uregulować emisję wypłocin reklamowych (poprzednią próbę nasz prezydent zawetował (jeszcze byśmy mieli za mądre społeczeństwo – toż to byłoby zagrożenie dla jedynie słusznej kliki!); zakaz eksponowania symboli kojarzących się  z narkotykami;  i może coś jeszcze). Proszę sobie wyobrazić w jakiej bylibyśmy sytuacji gdyby je wprowadzono chociaż w 2000 roku). Ci ludzie nie myślą racjonalnie, w tym perspektywicznie. To trwacze, a parlament to ostatnie mse dla takich osobników. Również kondycja zdrowotna naszego społeczeństwa się pogarsza, mimo coraz większych, a i tak zawsze za małych, wydatków na tzw. służbę zdrowia.

Rosną tylko długi, krajowy i zagraniczny, bieda, przestępczość, w tym liczba afer*! Do tego trzeba dodać kolejne dziesiątki tys. ludzi, którzy wyjadą - jeżeli dalej tak będzie! - m.in. utrzymywać z podatków starszych ludzi za granicą, a w których zainwestowaliśmy miliardy zł (samo wyposażenie dzieci do szkoły kosztuje rodziców ok. 3,5 mld zł)!

Nie, nie będzie w tym przypadku optymistycznego akcentu na koniec, bo niema ku temu przesłanek. – Jakie są szanse, że wyborcy (trwacze) wypieprzą z karuzeli sejmowej tą hałastrę i dadzą dojść do władzy jakiemuś konsekwentnemu radykaliście, który myśli racjonalnie, konstruktywnie, perspektywicznie, a przede wszystkim będzie tak działał?!

* Te afery polegają też na bezkarności - nie odzyskiwaniu pieniędzy - bądź co najwyżej na niewielkich wyrokach!

PS 

Już widzę te oceny: „Ludobójca!”, „Emeryci ciężko wypracowali sobie emerytury” itp... Proszę raz jeszcze, nie emocjonalnie tylko racjonalnie, przeanalizować ten tekst i zastanowić się czy ja chcę kogokolwiek zabijać (kto do nędzy i jej skutków doprowadził?!) czy ratować; przemyśleć kogo należy w pierwszej kolejności –

na co - w obecnej sytuacji - jest lepiej przeznaczyć pieniądze - nas stać -: na armię rencistów, emerytów i cały przemysł medyczno-farmaceutyczny nimi się zajmujący (w tym armię  ludzi), służbę zdrowia (3-cią armię ludzi) czy m.in. na właściwy rozwój, życie dzieci, młodzieży, młodych ludzi. Czy to ich wina, że są w takiej sytuacji...! Dalej mamy „inwestować”?!

Czy sam jestem gotów poświęcić się dla dobra innych? – cały czas to robię; i w odpowiednim momencie usunąć się? Ależ oczywiście, to postanowiłem już wiele lat temu!

 

 

[odpowiedź na moją poprzednią odezwę – red.]

www.faktyimity.pl

Kapitan/pią, 17 październik 2008 14:16

Bo to jest WOLNOŚĆ, nie wiesz o tym? Ta wolność daje możliwości, przeważnie odważnym miernotom. U nas to widać najlepiej. Ostatnio nawet Niemcy zauważyli, że Polska nierządem stoi.

Miernoty nie mają przeważnie nic do stracenia, a wszystko do zyskania. Wystarczy tylko jakiś polityczny ekshibicjonizm, i już wszystkie media prześcigają się w promowaniu takiego idiotyzmu.

A ci tzw. "trwacze", zrobią wszystko, aby nie przedostało się nic, co odbiega od ich miernego poziomu.

Nasza historia od 1989 roku to jeden wielki przekręt.

A miało być tak wspaniale!!!???

[Niestety zgadza się. Rozmawiałem o tym z pracownikiem pewnej dużej stacji telewizyjnej. Odpowiedział mi tak: Bo ludzie, widzowie, nie chcą słuchać mądrych ludzi, bo są nie rozumiani, więc dla nich nieciekawi – oni się źle sprzedają. Ludzie chcą sensacji, emocji – to się dobrze sprzedaje... (Proszę Państwa: Ojciec Święty wezwał do poszanowania uczuć religijnych... bez wiary ludzkość by zginęła... katolicka Irlandzka Armia Republikańska znów użyła bomby zabijając 11 osób... islamscy terroryści zabili bombą 17 osób... Co najmniej 362 pielgrzymów zostało zadeptanych przez tłum podczas rytualnego kamieniowania szatana w miejscowości Mina pod mekką... Do 224 wzrosła liczba pielgrzymów stratowanych na śmierć przez tłum w hinduistycznej świątyni w mieście Dżodhpur w indyjskim Radżastanie - poinformowała policja... Co najmniej 19 nastolatków zginęło stratowanych na dyskotece w środkowej Tanzanii, gdzie świętowano zakończenie ramadanu... spalono żywcem kilkanaście dziewcząt w internacie za noszenie zbyt krótkich spódnic... Terror, mordy, gwałty, grabieże, stosowanie tortur – w tym obdzieranie żywcem ze skóry. W ten sposób z innowiercami walczy OBECNIE Boża Armia Oporu, przyznająca się do katolickich korzeni. W afrykańskim państwie pojawił się były katolicki katecheta – Joseph Kony. Kony, znany z częstych ekstatycznych wizji i prywatnych rozmów z Bogiem, obwołał się prorokiem i posłańcem bożym. Prowadzony w klasycznie inkwizycyjny sposób terror LRA, kosztował już życie około 100 tysięcy ludzi!... głód!.. kryzys!.. afera... nędza... korupcja... skażenie... zanieczyszczenie... choroby... przybywa chorych dzieci... przeludnienie... katastrofa... zagłada... Kaczyński powiedział... Lepper odpowiedział... kończy się ropa... wojna...

A teraz zapraszam na reklamę, po której powrócimy do pozostałych sensacji! – red.]

 

 

PYTAM SIĘ RETORYCZNIE: KTO PRZEZ TE WSZYSTKIE LATA PRAŁ MÓZGI CZYTELNIKOM I PROMOWAŁ UTOPIE, KARIEROWICZÓW, CWANIAKÓW, NIKCZEMNIKÓW, KANALIE...; A ZAMILCZAŁ LUDZI KONSTRUKTYWNIE TWÓRCZYCH, O POZYTYWNYM POTENCJALE...; KTO ZMARNOWAŁ SWÓJ OGROMNY POTENCJAŁ...

 

Polak przed szkodzą i po szkodzie głupi (Jan Kochanowski w XVI w.)...

Czy to nasze narodowe motto ma być dalej aktualne...

 

A REDAKCJE DALEJ SWOJE...

Ponieważ nie byliście w stanie - łącznie setki redaktorów z ogromnym doświadczeniem, zapleczem, tysiące forumowiczów - wskazać nawet w połowie tak wartościowych treści jak moje, a mimo to dalej mnie zamilczacie, a wspieracie ludzi, którzy są marginesem etycznym, intelektualnym, twórczym – to jaki poziom sami reprezentujecie, jak rozumujecie, co rozumiecie, kim jesteście, czym się zajmujecie, z kim współpracujecie, do czego doprowadziliście, do czego jesteście zdolni, za co współodpowiedzialni, w czyim interesie działacie, co wspieracie, jaki jest z was pożytek dla nas, pracujących na to wszystko mas, i ile miliardów, łącznie, pieniędzy za to wzięliście od czytelników (a niektórzy nie tylko od nich)(kogo opisujecie w tekstach o aferach, bezmyślności itp. a jednoczenie kto bohaterów tych tekstów wypromował)...!!; Jaka jest obecnie sytuacja ekonomiczna, gospodarcza, ekologiczna, zdrowotna, polityczna, geopolityczna – za czyją sprawą, dzięki komu...; Czy zdajecie sobie sprawę z swojego ogromnego długu wobec społeczeństwa, przyrody za swoje świadome, nieświadome kłamstwa, postępowanie (bezmyślność)?!

 

Lub jeszcze inaczej:

TO TYLKO... REDAKTORZY OPINIOTWÓRCZYCH PISM

Oto jaką wykazują inwencję; jak dogłębnie rozumieją współczesne wyzwania, sytuację w kraju, na świecie, naszej planecie; wagę problemów, w jakich kategoriach postrzegają swoją misję, jacy są skorzy do konstruktywnej, dla obopólnego, wszystkich dobra, współpracy, jacy świadomi (oto jaki stopień świadomości osiągnęli); jacy odważni, rozsądni, etyczni; jaką wykazują odpowiedzialność, jak poczuwają się do obowiązku wobec Nas, losów przyrody, kolejnych pokoleń; jak wspaniale tłumią swój rozsądek, instynkt samozachowawczy...

Czy dzięki swojemu postępowaniu czujecie się, można się czuć, bezpieczniejsi, patrzycie na swój, swoich bliskich, naszego społeczeństwa, świata los optymistycznie; macie satysfakcję, jesteście dumni ze swej postawy; stanowicie pozytywny, konstruktywny wzorzec...

 

Czy te pytania dały wam do myślenia, zreflektowaliście się (do czego prowadzi realizowanie utopii, co jest warte obecne emocjonalne, krótkowzroczne, populistyczne, egoistyczne postępowanie)???

 

TO KURWA MAĆ NA CO CZEKACIE!!!

Aż zejdę z tego świata, dojdzie do totalnej katastrofy ekonomicznej, ekologicznej itd.– zagłady życia!!! A gdzie odpowiedzialność, rozsądek, instynkt zachowania życia!! Czy jesteście tylko trwaczami (o pierwszym, góra drugim stopniu świadomości)!! To w Waszych rękach tkwi klucz do rozwiązania tej paranoi, zakończenia patologii – a mianowicie możliwość wsparcia, wypromowania mnie! CZY KTOŚ MA NAJMNIEJSZE WĄTPLIWOŚCI (zapraszam do polemiki chętnych (przeczytaj co najmniej 5 razy moje całe pismo, przemyśl to co najmniej 10 razy, i poradź się przynamniej 20 najmądrzejszych ludzi do jakich masz dostęp (żeby nie było, że nie ostrzegałem/zanim puścisz plamę))...)?!!

TO DO ROBOTY (ZBLIŻAJĄ SIĘ WYBORY, i nie chcę więcej słyszeć o Kaczorach Donaldach (chyba, że w kreskówkach) ITP...)(a może ktoś chce porównać do mnie wartość, nawet łączną wszystkich razem, obecnych, medialnych – to jest ich główna wartość..., kandydatów na prezydenta...; ile to to już siedzi w sejmie, ile afer, milionów, miliardów nas to kosztowało...)!!

 

16. KANDYDAT NA PREZYDENTA:

 http://www.wolnyswiat.pl/16h3.html

 

17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod

inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)

 http://www.wolnyswiat.pl/17.php

 

21. WPŁATY I WYDATKI

 http://www.wolnyswiat.pl/21.html

 

22. MOJA KSIĄŻKA

 http://www.wolnyswiat.pl/22.html

 

 

 www.interia.pl | 19.10.2008 r.

POLACY CHCĄ NOWYCH WYBORÓW

Dwie trzecie Polaków chciałoby przyśpieszonych wyborów parlamentarnych i samorządowych, razem z prezydenckimi - w 2010 r. - wynika z badań Pentora na zlecenie "Wprost".

Za połączonymi wyborami opowiedziało się 66 proc. ankietowanych. Przeciw było 23 proc. Aż 11 proc. badanych nie miało zdania.

Tak wysoki odsetek Polaków opowiadających się za przyspieszonymi wyborami to reakcja na trudną kohabitację między premierem a prezydentem, zwłaszcza żywą w pamięci "wojnę krzesełkową". Połączone wybory sprzyjałyby wybraniu jednolitej władzy.

"WPROST"

 

 

 

 

18.03.2009 r.

SZ. REDAKCJE...

To tylko realizacja utopii/skutki zmilczania (...)...

http://www.wolnyswiat.pl/forum/viewtopic.php?t=120&start=0

 

PS1

Co tam słychać u Leppera, Giertycha, Millera, Olejniczaka, Kwaśniewskiego, Rydzyka, Lisa, Dody itp., itd...

 

PS2

 

 

 

 

LUDZI DZIELIMY M.IN. NA:

- OSOBY UPOŚLEDZONE, NIEDOROZWINIĘTE; UŁOMNE INTELEKTUALNIE, ich aktywną odmianą są DEBILE. – to oni wspierają, współtworzą absurdalną, chorą rzeczywistość; aktywnie szkodzą (współpracują z psychopatami).

- TRWACZY*1 – dla nich każda zastana sytuacja jest prawidłowa, bądź niemożliwa do zmiany. Stąd nie uczynią niczego, co mogłoby zmienić rzeczywistość.

 

Tylko kilkanaście procent ludzi czyta coś wartościowego, z tego tylko 30% procent rozumie to, co czyta, a z nich tylko kilka procent wyciąga, przynajmniej z części materiałów, trafne wnioski... 70% czytających, odbiorców programów inf. nie rozumie treści przekazu, z tego ponad 40% niemal kompletnie...

 

Osoby te najczęściej są odbieraczami przekazu z radia, telewizji, przygotowanego przez psychopatów, debili - tego co serwują, jak leci -, i najczęściej przymuszają, m.in. w ten sposób stresując, okaleczając psychicznie, uwrażliwiając, do tego odbioru inne osoby; zezwalają na szkodzenie sobie, przymuszają też innych do zaśmiecania, wypaczania; pustoszenia; degradowania psychiki, intelektu; umysłu (a tych, którzy się przed tym bronią, często uważają za nienormalnych).

 

Proszę się zastanowić, czy warto słuchać nie tylko setki tysięcy razy nazw stacji, ich sloganów reklamowych odnośnie stacji i jej oferty, nie tylko dziesiątki tysięcy godzin tzw. reklam, ale nawet sekundy niechcianych, ogłupiających, wypaczających i zatruwających umysł, życie „informacji”; czy warto, świadomie, nieświadomie, nabywać urazy, zezwalać na powodowanie braku zdolności do skupienia się, myślenia, rozumienia...; stawać się debilem/ką…

 

Nikt rozsądny nie chce, nie przyczynia się do tego, żyć w społeczeństwie zestresowanym, sfrustrowanym, znerwicowanym, schorowanym i ogłupionym!

 

Powyższe grupy nie rozumieją elementarnych rzeczy, i często nie zdają sobie z tego sprawy. Porozumiewają się oni za pośrednictwem emocjonalnego bełkotu, oczywistości i debilizmów; myślą, postępują alogicznie (absurdalnie, na odwrót, w tym nie rozróżniają co jest przyczyną, a co skutkiem), egoistycznie (nie rozumieją, iż postępowanie kosztem innych, przynosi szkody i im), destrukcyjnie (nie rozróżniają dobra od zła), w tym część swoim zachowaniem uwrażliwia, uszkadza psychikę innym.

Są oni biernymi bądź czynnymi utrwalaczami zastanej sytuacji, rzeczywistości (m.in. dlatego rozczarowuje nas tak wielu np. tzw. rządzących, przełożonych, współpracowników, nauczycieli itp. Dlatego tak trudno obalić destrukcyjne reżimy, organizacje religijne mają się, w tym tak długo, dobrze (często po stosunku do nich można ustalić kto kim jest); zrobić coś konstruktywnego).

 

- o wysoce wyrafinowanych zdolnościach intelektualnych TWÓRCÓW (w tym skupiających się na tym co odbierają, bo mających umysł analityczny – czyli to, co odbierają... analizują).

- WRAŻLIWCÓW (często są nimi twórcy).

- bezwzględnych - nieczułych - świadomych/nieświadomych, cały czas aktywnych/okazjonalnie/, w stanie uśpienia (ci ostatni są pobudzani, werbalnie, negatywnym przykładem, instynktem stadnym, do destrukcyjnego działania przez aktywnych psychopatów, innych zaktywizowanych; psychopatyczne zachowanie jest łatwo zaraźliwe – udziela się i innym osobom w sprzyjających temu zjawisku okolicznościach. Dochodzi wówczas do zdeprawowania, antyspołecznego okaleczenia psychiki, kodowania w umyśle negatywnych wzorców. Co rozprzestrzenia to zjawisko, i zwiększa prawdopodobieństwo zaistnienia podobnej sytuacji kolejny raz (efekt lawiny). Okaleczające psychicznie, deprawujące jest już samo uświadomienie, iż ktoś w swoich działaniach ma na celu (w sposób świadomy, nieświadomy) szkodzenie!),

zidentyfikowanych/niezidentyfikowanych PSYCHOPATÓW/KI(-DEBILI/KI)*2/osoby niedorozwinięte, upośledzone etycznie, pozbawione proludzkich cech, okaleczone, wypaczone psychicznie.

Jedną z ich zdolności, cech, taktyk działania, jest bardzo przekonujące, przebiegłe, emocjonalne, bez żadnych skrupułów, kłamanie, w tzw. żywe oczy, z zażegnywaniem się, z zacietrzewieniem, w tym przypisywanie własnych intencji, cech, działań swoim ofiarom, które doprowadzone do rozstroju nerwowego, rozpaczy, wściekłości, mogą coś, w akcie desperacji, nieroztropnego uczynić, co będzie, taka prowokacja, mylnie zinterpretowane, odebrane przez otoczenie, dzięki sugestiom, opisowi psychopaty/ki. Ofiara „staje się” napastnikiem, a dręczyciel „ofiarą”.

Psychopaci najpierw okaleczają psychicznie, uwrażliwiają na bodźce (wykorzystują też skutki działań innych psychopatów), a następnie utrzymują swoją ofiarę w stanie pobudzenia – regularnie ją nękając (przy innych pojedynczymi „błahymi” bodźcami, na nowo otwierając rany psychiczne, wywołując kawalkadę (ciągnącą się dniami, tygodniami, miesiącami) traumatycznych wspomnień, lęki, stany depresji, wściekłości). Bez względu na reakcję ofiar, np. skuteczne czy nieskuteczne prowokowanie ich do wybuchu, i tak wszystko zostanie użyte przeciwko nim, i taka działalność, uszkadzanie psychiki, pogarszanie intelektu, zdrowia, relacji z otoczeniem ofiary; niszczenie, będzie kontynuowana (...). Co ponownie może sprowokować ofiarę do dalszych nieskutecznych działań „obronnych”(same, pożądane, wszechstronne zyski..., w tym z powodu wyprowadzenia z równowagi ofiary, wprowadzenia otoczenia w błąd; ogłupienia, zmanipulowania). Dzięki czemu psychopata/ka jest dodatkowo jeszcze bezkarny/a, a nawet ich działania „odwetowe” są  przyjmowane przez otoczenie ze zrozumieniem.

Proszę też, oczywiście nie zawsze, nie dopatrywać się, nie przypisywać winy ofiarom psychopatów, nie doszukiwać się jakiegokolwiek sensu, zasadności, logiki w działaniach takich osobników (przecież nawet tzw. zwykli ludzie postępują absurdalnie, czego objawem jest np. nikotynizm, alkoholizm, narkomania, religijność, uleganie politycznej socjotechnice, wystawianie swojego (innych) umysłu na przekaz z RTV – jak leci, w tym na przemoc, destrukcję, reklamową)(o osiągnięcie m.in. takiego efektu psychopatom właśnie chodzi). Po za tym osoby psychopatyczne wykorzystują pierwotny instynkt: podporządkowywania się najagresywniejszym członkom stada, którzy w zamierzchłych, pierwotnych czasach stawali się przywódcami stada, czy tez pełnili w nim funkcje przybocznych przywódcy.

Psychopaci już tylko demonstrując, eksponując, rozpowszechniają, w sposób uświadomiony, nieuświadomiony, niekorzystne, szkodliwe wzorce wzrokowo-mimiczne, werbalne, co, wtórnie, z powodu tzw. genów lustrzanych; w wyniku negatywnego programowania umysłu (sprzężenia zwrotnego); naśladownictwa, już niesie negatywne reperkusje dla otoczenia (podobnie jak pokazywanie, eksponowanie, np. nikotynizmu, alkoholizmu, narkomani, przemocy, destrukcji, reklamowej, religijności) – tego odbiorców-nabywców.

PS

Dla psychopaty, debila, dany atak (np., bardzo popularne, gwizdnięcie, kaszlnięcie, strzelenie gumą do żucia, w tym znienacka, z tyłu, pod drzwiami, oknami, w nocy, „rąbnięcie” drzwiami, uderzenie, sprowokowanie psa do szczekania) będzie miał mse np. „tylko” jeden raz, dla jego ofiary mogą to być „setki, tysiące razy”; dni, tygodnie, miesiące – gdy jest to człowiek okaleczony przez osoby debilne, psychopatyczne, i będzie przechodził z tego powodu kawalkadę traumatycznych wspomnień, lęków, koszmarów!!

 

1*TRWACZY – co do przyczyn trwactwa, trzeba podać lęk przed zmianami (aktywni trwacze potrafią nawet walczyć z próbami zmian, m.in. zyskując aprobatę (awans) w swoim otoczeniu za obronę jedynie słusznego stanu; wolą by było źle, bo zmiany mogą spowodować że będzie jeszcze gorzej (a tacy ludzie często nie są zdolni do oceny potencjału jaki mogłyby przynieść zmiany)), a więc koniecznością dostosowania się do nowych warunków, co potencjalnie wiąże się z ryzykiem pogorszenia swojej sytuacji/utraty obecnych zdobyczy (szczególnie gdy będzie ona wymagała konstruktywnych zdolności (boją się tego osoby o niskim potencjale)); Poglądy w znacznej mierze zależą od otoczenia w jakim żyjemy, więc ich zmiana może wiązać się z dezaprobatą, agresją tego otoczenia (a ci ludzie chcą być akceptowani); stąd tak trudno jest to zjawisko przełamać, zachęcić kogoś do zdobycia informacji innych, niż takie, które utwierdzałyby o słuszności swoich poglądów, postępowania.

Przy niedostatkach umysłowych, braku innych walorów (np. estetycznych), lojalność wobec zastanego sytemu, czerpiących z niego korzyści, może być skutecznym sposobem na własną prosperitę. A preferowane sposoby, to prosperita kosztem innych, mogących zaszkodzić w karierze, szczególnie jeśli mają wyższy potencjał. Więc lepiej działać tak, by inni byli głupi, nieświadomi, biedni, pozbawieni możliwości wykazania inicjatywy (ich niski status gwarantuje bezpieczeństwo dla własnych interesów). Stąd w systemach utopijnych awansują, prosperują miernoty, osoby upośledzone etycznie, zdegenerowane, a przegrywają osoby wartościowe, wybitne.

 

2*PSYCHOPATÓW(-DEBILI) – świadomie, celowo, szkodzących innym ludziom; debili – gdyż nikt nie odnosi realnych korzyści z ich atakowania ludzi/ogólny bilans jest zdecydowanie ujemny, a więc postępują nie tylko aspołecznie, ale i absurdalnie!

Są ludzie, z którymi może zetknąć się 100 psychopatów/ek, i żaden/a nie zrobi im krzywdy. A są i tacy, że wystarczy, żeby osoba psychopatyczna tylko się o takiej osobie dowiedziała, by poświecić swoje życie na jej niszczenie (latami). Ta pierwsza jest wolna od zainteresowania, ataków, bynajmniej nie z powodu walorów, tylko ich braku. Ta druga – wręcz  przeciwnie, jest wrażliwa, i ma walory – są więc odpowiednie warunki, podatny potencjał, do ataków, i co niszczyć (w tym usuwając (potencjalne) zagrożenie (pozbawianie społeczeństwa potencjału osoby potencjalnie wartościowej; zyskanie wroga – jest zyskiem...) dla własnej prosperity psychopaty/ki – osoby pozbawionej, czy o niskich walorach). W ten sposób odbywa się selekcja negatywna.

 

TO NIE PSYCHOPACI, DEBILE; KANALIE; DEGENERACI PRZYCZYNIAJĄ SIĘ DO PROBLEMÓW, TYLKO BRONIĄCY SIĘ, INNYCH PRZED PROBLEMAMI, W TYM STRESAMI, URAZAMI, NAŚLADOWNICTWEM (IRYTUJĄCEGO ZACHOWANIA, RELIGIJNOŚCI, NAŁOGAMI), CHOROBAMI ITP...

A oto objawy w wypowiedziach (które składają się z emocjonalnego bełkotu, oczywistości i debilizmów):

„Ale mi/innym, pozostałym to nie zaszkodziło/nie szkodzi /nie przeszkadza, więc jak tobie/komuś/innym/pozostałym może przeszkadzać???”...

- Wszystko, w tym irytujące zachowanie, dźwięki (w tym nie lubiana, w niechcianym czasie muzyka), hałasy, trucizna nikotynowa, wszystkim przeszkadza, szkodzi, tylko nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę (są też świadomi i nieświadomi wrażliwcy, są też osoby o umysłach analitycznych, czyli to, co odbierają analizują). Brak obrony jest objawem bezmyślności, niezrozumienia, choroby, i prowadzi do pogorszenia swojego i innych stanu, w tym utrwalania destrukcyjnej postawy osoby postępującej szkodliwie, aspołecznie, oraz przyczynia do demoralizacji, naśladownictwa, zarażania takim zachowaniem, postawą następnych!

„Będę robić co mi się podoba!” - Ludzie normalni robią co im się podoba...

„To nie słuchaj/nie wdychaj jak ci to przeszkadza!”... - To nie oglądaj jak ci świecę latarką/migam lampą błyskową w oczy...

„Babcia paliła...” - I urodziła, wychowała co najmniej m.in. debili uzależnionych od nikotyny, i jeszcze nie rozumiejących sytuacji!

„Ale mnie/innych to nie spotkało, więc nie możliwe, by kogoś innego to spotkało.”... „Ale on/a do tej pory jeszcze mi/nikomu nic nie zrobił/a, więc...” - Więzienia są pełne ludzi, którzy wcześniej „nic nie zrobili”.

„Ale to jest osoba starsza.” - Np. starzy, wiele lat działający, zasłużeni... debile, psychopaci; kanalie zasługują na uznanie, szacunek...

„Ale ja tak chcę/lubię.”, „Ale to mnie nie obchodzi, że to komuś przeszkadza!” - Ale to mnie nie obchodzi, że to P. nie obchodzi...

„Ale środowisko i tak jest skażone.” - Dodatkowe trucie np. trucizną nikotynową, eksponowanie nikotynizmu, po pierwsze stresuje, co powoduje problemy same w sobie, wywołuje uraz (a w niektórych przypadkach jeszcze chorobę psychiczną)! Po drugie – przyczynia się do naśladownictwa (dlatego P. truje się, innych)! Po trzecie – osłabia organizm, bo musi walczyć z skutkami zatrucia, usuwać toksyny, zmiany chorobowe! Po czwarte – zwiększa, nawet o kilkadziesiąt procent, prawdopodobieństwo choroby (śmierci), tym bardziej, jeśli organizm jest osłabiony innymi czynnikami, np. spalinami samochodowymi!

„A co mnie to obchodzi (że komuś robi krzywdę, co będzie za 100 lat/po jego śmierci)! I tak będzie co ma być/co komu pisane/Taki już los.”...

Tacy ludzie robią to, co inni, i to jest mądre. A jeżeli czegoś nie rozumieją to, to jest głupie (widocznie otaczają ich głupcy)...

LICZY SIĘ TU, TERAZ, I CO ON/A (BEZPOŚREDNIO) BĘDĄ Z TEGO MIEĆ.

 

Niektóre negatywne skutki przejść życiowych, działań innych osób, wpływu, oddziaływania różnych czynników, ujawniają się dopiero po latach, i często nie są kojarzone w ogóle, bądź z właściwą przyczyną. A korelacje, kombinacje bywają niekiedy bardzo zawiłe, skomplikowane, złożone.

 

Jeżeli pozwoli się na jedno irytujące zachowanie, destrukcyjne działanie, to zadziała demoralizująco na tą osobę i innych, i w efekcie zaczną sobie pozwalać na kolejne irytujące zachowania; destrukcję.

 

PS

Kim są np.: zarażający chorobami (m.in. wenerycznymi; HIV, wirusem C), trujący się, zachęcający do trucia się (np. trucizną nikotynową, alkoholową, narkotyczną, chemikaliami na porost mięśni), zarażający nałogami, pseudolekarze, pseudouzdrowiciele, producenci, trujących, nieskutecznych tzw. leków, szkodliwej żywności, nikotynowej, alkoholowej, narkotykowej, na porost mięśni – trucizn, tego sprzedawcy, oszuści finansowi, aferzyści gospodarczy (politycy), przymuszający do słuchania (dla pozostałych:) wycia, jazgotu muzycznego, wypłocinoreklamodawcy, egoistyczni bogacze (kosztem zużywania bezcennych, nieodnawialnych surowców mineralnych, i innych zasobów, skażania środowiska, zatruwania przyrody, trucia, zdrowia, ludzi, ich eksploatowania, wyzyskowi, kosztem przyszłych pokoleń), koncerny naftowe, spalinowo-samochodowe, sekciarze i ich naganiacze, bandyci, recydywiści; osobnicy nie rozumiejący elementarnych rzeczy, a mimo to aktywni, kim są świadomie robiący krzywdę innym ludziom, kim są bezwzględni, nie przejmujący się niczym ani nikim egoiści...

 

 

 

 

Wiecie kto..., i co macie na sumieniu...!!!

 

 

 

 

15.04.2009 r.

DO BIEDNYCH, NIEDOINFORMOWANYCH REDAKCJI...

Więc mówita, że poza Tuskiem i Kaczyńskim nic nie wiecie o żadnym innym kandydacie (nie da się nikogo innego wypromować/wypromowaliście np. Leppera, ale kogoś konstruktywnie zdolnego, pożytecznego, to się nie da. I trzeba będzie, niestety, dalej opisywać nieudolność, niekompetencję itp.; ponosić tego konsekwencje)... Nie wiecie też nic m.in. o ekonomii racjonalnej, dogłębnej etyce...; alternatywie dla obecnych utopii, tragedii, zagłady...

 

 

 

 

22.04.2009 r.

SZ. REDAKCJE...

Czy wasze postępowanie jest rozumne, dobre; mądre (czy takim jest schlebianie najniższym gustom, konformizm, koniunkturalizm, trwactwo)...

 

 

 

 

09.05.2009 r.

SZANOWNE ITD...

Jeżeli ktoś działa konstruktywnie, i w dodatku mógłby to robić na większą skalę, to jest to i w twoim interesie, więc Go poprzyj, wspomóż, zachęcając, dodatkowo, w ten sposób do takiej działalności i innych. Jeśli Go nie poprzez, nie wesprzesz, to stracisz, w tym zniechęcając do podejmowania takiej działalności innych. Dotarło (czy dodać jeszcze coś o debilach, pojebach, niedorozwojach; trwaczach, itp...)?!

 

Link do części moich materiałów na moim selektywnym forum

 http://www.wolnyswiat.pl/forum/viewforum.php?f=2&sid=5467b595166f3c73e12bb777f33e5b04

 

 

 

 

12.05.2009 r.

DO REDAKCJI

Zróbcie eksperyment, i pierwszy raz postąpcie „na odwrót” – wbrew temu, co wam wpojono, swojemu instynktowi; odstąpcie od tradycji, reguły; trwactwa, i zamiast obecnych osobników wesprzyjcie ich całkowite przeciwieństwo: osoby wybitne, prawe; etyczne, dalekowzroczne; mądre, w tym takiego kandydata na prezydenta. Może być to bardzo interesujące.

PS1

Czy kiedykolwiek wskazaliście odpowiednich np. polityków, w tym prezydenta...! Czy Ja kiedykolwiek nie miałem racji (czy nie słuchanie mnie przyniosło kiedykolwiek korzyści)...

Więc NAPRAWDĘ: POSTĄPCIE ODWROTNIE NIŻ DO TEJ PORY!!!

PS2

Ciekawe, jakie będą skutki zaprzestania realizacji utopii...

 

 

 

 

JEDYNI KANDYDACI NA PREZYDENTA RP WG MEDIÓW...:

Donald Tusk

Lech Kaczyński

Jolanta Kwaśniewska

Jerzy Buzek

Itp...

 

 

„WPROST” nr 1046, 15.12.2002 r.: 500 miliardów złotych wyłudzili (w ciągu 12 lat) od nas górnicy, kolejarze, rolnicy i politycy.

Tylko w latach 1990-2005 dopłaty do górnictwa wyniosły 65 mld zł.

„NEWSWEEK” nr 34, 28.08.2005 r.: Według wyliczeń rządu w ciągu 15 lat z podatków będziemy musieli dołożyć górnikom 97 mld zł.

www.wp.pl | 03.07.2008 r.

W Polsce najwięcej można zarobić w górnictwie. W IV kwartale 2007 roku średnia pensja brutto w tej branży wyniosła 6,4 tys. złotych - wynika z opublikowanego w czwartek raportu Money.pl

 

www.interia.pl | Czwartek, 27 listopada (17:05)

Dodatkowy koszt stosowania węgla w gospodarce to 354 mld euro rocznie - wynika z raportu organizacji ekologicznej Greenpeace, zaprezentowanego w czwartek na konferencji.

 

 www.o2.pl | Wtorek [31.03.2009, 08:33] 4 źródła

BONUSY DLA GÓRNIKÓW I HUTNIKÓW KOSZTUJĄ NAS PONAD 6 MLD ZŁ

Państwo płaci za trzynastki, czternastki, deputaty, zniżki i gwarancje zatrudnienia.

Na deputaty węglowe dla górników kopalnie wydają ponad pół miliarda złotych rocznie - pisze „Gazeta Wyborcza". - 120 tys. górników dostaje od 6 do 8 ton na głowę w zależności od lat pracy.

Górnicy otrzymują także „barbórkę" oraz czternastkę. W sumie ponad 10 tysięcy zł na osobę. Hutnikom z KGHM przysługują dodatkowo pieniądze na urlop; to około 1,8 tysiąca zł na osobę. Pracownicy firm energetycznych otrzymali natomiast gwarancje zatrudnienia do roku 2017. Kupują także prąd z 80-procentową zniżką.

Państwowe firmy wyciągają z naszych kieszeni pieniądze na inwestycje, a swoje przeznaczają na nagrody i podwyżki - powiedział Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan".

Zdaniem ekspertów odebranie przywilejów grozi utratą poparcia w wyborach, a rządy się tego boją. | TM

 

 www.o2.pl | Środa [22.04.2009, 07:24] 2 źródła

GÓRNICY TO NAJBOGATSI EMERYCI

Dostają najwyższe emerytury w Polsce - wynika z raportu ZUS za 2008 rok.

Górnicy dostają średnio 2937 zł. To dwa razy więcej niż polska średnia, która wynosi 1471 zł, pisze „Gazeta Wyborcza".

Jak podaje gazeta, kolejarze pobierają emerytury w wysokości 1422 zł, a nauczyciele 1629 zł.

Wysokie uposażenia górnicze biorą się z wysokich dopłat budżetu państwa - mówi "Gazecie Wyborczej" Jeremi Mordasewicz, członek rady nadzorczej ZUS.

Dodaje, że budżet państwa, co roku, dopłaca górnikom do emerytur 4 mld zł. A górnicy nie finansują nawet połowy swoich świadczeń.

Osobny system emerytalny finansowany przez państwo mają rolnicy (ok. 730 zł), sędziowie i prokuratorzy (średnio 4-5 tys. zł), a także policjanci oraz żołnierze (ok. 2,5 tys. zł). | JK

 

 

6. ILE NAS KOSZTUJĄ, CO IM ZAWDZIĘCZAMY, CZYM SIĘ ZAJMUJĄ... PARTIE - RZĄD, SAMORZĄDY (CZ. 1)

http://www.wolnyswiat.pl/6h3.html

 

6a). ILE NAS KOSZTUJĄ, CO IM ZAWDZIĘCZAMY, CZYM SIĘ ZAJMUJĄ... PARTIE - RZĄD, SAMORZĄDY (CZ. 2)

http://www.wolnyswiat.pl/6ah3.html

 

7. DOPŁATY. M.IN. DO GÓRNIKÓW, ROLNIKÓW I PARLAMENTARZYSTÓW

http://www.wolnyswiat.pl/7h3.html

 

 

www.mf.gov.pl

MINISTERSTWO FINANSÓW

Zadłużenie Skarbu Państwa nr 12/2008

Na koniec grudnia 2008 roku zadłużenie Skarbu Państwa (SP) wyniosło 569.945,5 mln zł (tj. ok. 136,6 mld EUR lub ok. 192,4 mld USD – w przeliczeniu po kursach z dnia 31 grudnia 2008 r.: 1EUR = 4,1724 PLN, 1USD = 2,9618 PLN). W porównaniu z końcem grudnia 2007 roku zadłużenie to wzrosło o 68.414,5 mln zł, tj. o 13,6%.

 

Zadłużenie Skarbu Państwa nr 2/2009

Na koniec lutego 2009 roku zadłużenie Skarbu Państwa (SP) wyniosło 598.214,8 mln zł (tj. ok. 128,4 mld EUR lub ok. 162,7 mld USD – w przeliczeniu po kursach z dnia 27 lutego 2009 r.: 1EUR = 4,6578 PLN, 1USD = 3,6758 PLN). W porównaniu z końcem stycznia 2009 roku zadłużenie to wzrosło o 14.363,7 mln zł, tj. o 2,5%.

 

Zadłużenie Sektora Finansów Publicznych (SFP) przed konsolidacją na koniec I kwartału 2009 r. wyniosło 639.754,6 mln zł, w tym:

- zadłużenie sektora rządowego 603.933,1 mln zł (94,4% długu

ogółem),

- zadłużenie sektora samorządowego 33.434,8 mln zł (5,2% długu

ogółem).

- zadłużenie sektora ubezpieczeń społecznych 2.386,7 mln zł

(0,4% długu ogółem).

 

 

Zadłużenie Skarbu Państwa grubo przekroczyło 640 mld zł! Zadłużenie Polaków w kredytach hipotecznych wyniosło pod koniec 2008 r. 150 mld zł, w kredytach gotówkowych 100 mld zł, na kartach kredytowych ok. 10 - 20 mld zł! Zagraniczne długi przedsiębiorstw działających w Polsce to już kwota 82 mld euro! Od wstąpienia do UE od 2004 r. zadłużenie to podwoiło się! Banki zagraniczne działające w Polsce są też zadłużone na łączną kwotę 35 mld euro, a wartość kredytów w złotych zaciągniętych przez polskie przedsiębiorstwa to 165 mld zł! Również potrzeby finansowania i pozyskiwania kapitału zagranicznego dla rolowania starych długów tylko w 2009 r. znacząco rosną. Wyniosą astronomiczną kwotę 120 mld dolarów. Jesteśmy w tej materii całkowicie uzależnieni od dopływu środków z zagranicy!

 

 

ANI SŁYCHU, ANI WIDU...:

http://www.wolnyswiat.pl/forum/viewforum.php?f=2&sid=d008f4b07755c7079634eeae4e62f9ec

 

16. KANDYDAT NA PREZYDENTA

http://www.wolnyswiat.pl/16h3.html

 

PS

Do polemiki; przedstawienia kontrargumentów, wątpliwości, zarzutów; uzasadnienia, itp. też nie ma ani jednego chętnego (do wspierania opisanych osobników/narzekania, lamentu, itp. zawsze są za to tabuny)...:

9. TO TYLKO MEDIA...

http://www.wolnyswiat.pl/forum/viewtopic.php?t=183&start=120

 

 

 

 

ACH CI GŁUPCY I SZKOLĄCY ICH CHWALIPIĘTY...

Ciągle gdzieś czytam jak to jakiś przestępca był głupi... i dał się podpuścić, coś przeoczył, popełnił jakiś błąd, dzięki jakiej metodzie, technice, przypadkowi, sprytowi itp. został zidentyfikowany. Gratuluję oświecającym, w tym potencjalnych, przestępców redaktorom i policjantom poczucia wyższości swojego intelektu (planuję doskonałe przestępstwo finansowe – proszę mnie oświecić, bym nie popełnił jakiegoś błędu. Chciałbym też zająć się odpłatnym szkoleniem w tym zakresie innych)...

UJAWNIANIE JAK DOSZŁO DO USTALENIA, KTO POPEŁNIŁ PRZESTĘPSTWO (JAKIE POPEŁNIŁ BŁĘDY) TO BEZMYŚLNOŚĆ, KRETYŃSTWO – SPRZYJANIE PRZESTĘPCZOŚCI (W TYM ZBRODNIOM)(JEST TO TEŻ PRZYCZYNĄ SPADKU WYKRYWALNOŚCI, WZROSTU KOSZTÓW DOCHODZEŃ, CZYLI WYDATKÓW NA WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI)!! TAKIE INF. MUSZĄ BYĆ TAJNE, A UJAWNIANIE ICH SUROWO KARANE!

Do skutecznych metod walki z przestępczością, w tym z terroryzmem, należy zaliczyć obowiązującą w wszystkich krajach dyskrecję czyli zachowanie w tajemnicy - nie ujawnianie w żadnym czasie - wszelkich metod i jakichkolwiek inf. o działaniach policji i innych służb specjalnych (w tym o ukrytych kamerach) oraz błędach jakie popełnili przestępcy. Przestępcy nie mają przenosić się w inne mse, ale zaprzestać działań przestępczych z uwagi na ich wysoką wykrywalność. Proszę sobie wyobrazić, jaka byłaby skuteczność wykrywania przestępczości, i o ile by zmalała, gdyby nigdy nie ujawniono możliwości ustalania tożsamości dzięki liniom papilarnym (maskowano by to innymi, pozornymi działaniami by nie wskazać właściwej metody). A jeśli do tego dodamy jeszcze inne, zachowane w tajemnicy, techniki stosowane w walce z przestępczością, to efekt byłby taki, że wystarczyłby 1%, a może i mniej obecnej ilości przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, prewencji. Czyli nastąpiłoby odpowiednio zmniejszenie kosztów z tym, w tym z skutkami przestępstw, związanych. Obecnie prasa, w tym pisma związane z tą problematyką, i inne środki przekazu, to źródła bezcennej wiedzy dla przestępców.

 

 

 

 

„FAKTY I MITY” nr 47, 25.11.2004 r.

NADMIAR CUDÓW

Zastanawia mnie, ilu ludzi pracujących

w naszej publicznej telewizji

na etatach religijnych orzeka

o tym, który zbieg okoliczności czy

wybryk natury należy uznać za cud.

Każdy cud musi być komuś przypisany.

Nie ma cudów anonimowych.

Nie wiem, czy to szczęśliwe uratowanie

spod gruzów po trzęsieniu

ziemi matki z dwójką dzieci należy

przypisać naszemu „świętemu” JPII,

a może niepokalanej i cnotliwej Pannie-

Mężatce, ks. Popiełuszce, Matce

Teresie z Kalkuty, Buddzie czy

Mahometowi…

Po takich nagminnych uniesieniach

religijnych naszych informatorów

należy zapytać, gdzie tkwi

przyczyna włączenia „cudów” do codzienności

życia ludzkiego na naszej

planecie.

Czy aby nie w zapisie o przestrzeganiu

wartości chrześcijańskich

w ustawie o radiofonii i telewizji?

 wierny Czytelnik

 

 

„ANGORA” nr 18, 30.04.2006 r.

INSTYTUT NAUKOWEJ REKLAMY

Polscy naukowcy z branży spożywczej robią nas w balona i za pieniądze uzyskane od koncernów żywnościowych polecają w reklamach produkty o wątpliwej jakości. Przekrój wyliczył, że instytucje takie jak centrum Zdrowia Dziecka, łódzkie CZMP, Instytut Matki i Dziecka oraz Instytut Żywności i Żywienia użyczają swojego logo produktom spożywczym. Za jego umieszczenie na opakowaniu koncerny płacą im od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych. Okazało się, że wiele przetestowanych przez niemieckie laboratoria reklamowanych produktów na nadawało się do regularnego spożycia. I tak w wodzie Żywiec Zdrój, polecanej w żywieniu najmłodszych, było więcej bakterii niż w zwykłej kranówce.

Oprac. Zbigniew Natkański

 

 

"WPROST" nr 51(942), 17.12.2000 r.

PRZECIWSTAWIANIE TROSKI O STAN FINANSÓW PUBLICZNYCH PAŃSTWA TROSCE O LUDZI JEST JEDNYM Z NAJCZĘSTSZYCH CHWYTÓW W WALCE POLITYCZNEJ

ETYKA RYWALIZACJI

Trwają rozmaite kampanie wyborcze: na skalę kraju i w partiach. Pomyślałem, że warto w związku z tym przypomnieć kilka elementarnych norm etycznych, które bywają naruszane w ogniu przedwyborczej rywalizacji. Nie robię tego gwoli łatwego moralizowania, bo tego bardzo nie lubię. Nie wpadam też w naiwne przekonanie, że po opublikowaniu niniejszego szkicu znikną jak ręką odjął wszelkie patologie demokratycznej rywalizacji. Ale może niektórzy się zastanowią przed zaangażowaniem się w nieuczciwą konkurencję, a inni będą na manipulacje bardziej odporni? W demokracji drobne przesunięcia w preferencjach mogą mieć przełomowe skutki. Dlatego pozwalam sobie dzisiaj podzielić się z czytelnikami krótkim opisem najpospolitszych (a dla mnie szczególnie rażących) naruszeń etyki demokratycznej rywalizacji. Można by je ująć w formie krótkich przykazań.

 

Nie stosować w ocenach podwójnej moralności, czyli moralności Kalego.

Równość w ocenianiu analogicznych zachowań jest jednym z fundamentów etyki - przynajmniej w naszym, zachodnim kręgu kulturowym. Dlatego to naruszenie jest wyjątkowo rażące. Mamy z nim do czynienia wtedy, kiedy jedna strona (lub jej sojusznicy) potępia słusznie bądź niesłusznie pewne postępowanie jako naganne, podczas gdy sama postępuje tak samo, podobnie lub gorzej, albo przynajmniej milcząco toleruje takie zachowania u siebie. Podwójna moralność jest oczywiście szczególnym przypadkiem obłudy.

 

Nie stosować fałszywych przeciwstawień.

W naszej debacie publicznej aż się roi od takich chwytów. Jednym z najczęstszych jest przeciwstawianie troski o stan finansów publicznych państwa trosce o ludzi. Tymczasem chore finanse publiczne, a konkretniej ich duży deficyt, są jednym z najczęstszych powodów załamań gospodarki i w efekcie pogorszenia warunków życia całych społeczeństw, a zwłaszcza osób najbiedniejszych. Z kolei zdrowe finanse państwa to jeden z niezbędnych (choć rzecz jasna niewystarczających) warunków sukcesu gospodarczego narodów i społeczeństw.

 

Nie sprowadzać wizerunku rywala do karykatury.

Jest to forma agresji, podobnie zresztą jak chyba wszystkie wypadki rażącego naruszania norm etycznych w rywalizacji. Karykaturalne przedstawianie oponenta często polega na jego redukowaniu do jednego wymiaru, i to w taki szczególny sposób, aby wywołać wśród odbiorców niekorzystne dla zwalczanej osoby skojarzenia. Jeśli ktoś zajmował się określoną dziedziną, manipulatorzy mogą sugerować, że interesuje się tylko nią i nic innego go nie obchodzi. Nierzadko dochodzi tu do połączenia dwóch nieuczciwych chwytów: redukowania wizerunku oponenta do karykatury oraz fałszywego przeciwstawienia, na przykład finanse kontra ludzie.

Inny przykład sprowadzania wizerunku przeciwnika do karykatury jest taki: X opowiada się za wolnością (liberalizmem), a zatem X jest za samowolą, rozpasaniem, nihilizmem itp. Opisany zabieg nie zawsze wynika ze świadomej manipulacji, ale bywa u niektórych po prostu przejawem powielania stereotypów. Wtedy nie jest kompromitacją moralną, lecz intelektualną.

 

Nie posuwać się do insynuacji.

Z tym naruszeniem etyki mamy do czynienia wtedy, gdy formułuje się wobec kogoś w sposób pośredni bądź podstępny bardzo mocne zarzuty bez żadnego lub wystarczającego dowodu. Jedną z podstaw etyki jest zasada, że moc publicznych zarzutów powinna być proporcjonalna do mocy dowodów. Inna głosi, że osobie obwinionej przysługuje prawo do rzetelnej obrony. Tej zasady należy przestrzegać nie tylko w wymiarze sprawiedliwości i rywalizacji politycznej, ale i w postępowaniu środków masowego przekazu. Dlatego za rażącą manipulację należy uznać celowe i publiczne formułowanie bez żadnego lub wystarczającego dowodu dyskredytującego (przynajmniej w zamierzeniu) zarzutu, aby zaatakowany nie zdążył się obronić przed ważnym rozstrzygnięciem, na przykład wyborami. Tak są prowadzone niektóre brudne kampanie wyborcze. Nieczysty chwyt polega wówczas na tym, że nie mogąc uderzyć w osobę, którą chciałoby się zaatakować, uderza się w jej domniemanego lub faktycznego sojusznika w nadziei, że odium spłynie na naszego przeciwnika. Ten chwyt można nazwać atakiem przez podstawienie.

 

Nie zastraszać oponentów.

Stosowanie potajemnych gróźb jest naruszeniem etyki rywalizacji. Ważnym ograniczeniem skuteczności stosowania gróźb jest w demokracji tajność głosowania, dlatego stanowi jej fundament.

 

Nie mylić wrażliwości społecznej z socjalną demagogią.

Osobiście z rezerwą podchodzę do lansowanego przez niektórych polityków wyrażenia "wrażliwość społeczna". W posługiwaniu się nim dostrzegam bowiem niekiedy niebezpieczeństwo, że posłuży do przyklejenia oponentom etykietki niewrażliwych społecznie. Widzę też, że wielu z tych, którzy lubią się powoływać na wrażliwość społeczną, używa tego pojęcia po to, aby wydrzeć więcej cudzych pieniędzy (czyli pieniędzy podatników) dla swoich grup w oczekiwaniu na polityczne zyski. Wtedy nie chodzi o żadną wrażliwość społeczną, ale po prostu o społeczną demagogię. Są i tacy, którzy w imię wrażliwości społecznej idą na ustępstwa wobec nacisków silnych grup związkowych. Wtedy mamy do czynienia bądź z ogromnym pomieszaniem pojęć, bądź - co bardziej prawdopodobne - ze zwykłym oportunizmem.

Wrażliwość społeczna - jeśli szukać jej głębokiego sensu - wyraża się przede wszystkim w sensownych i wytrwałych działaniach na rzecz szybkiego i nieprzerwanego rozwoju Polski, który daje wiele produktywnych miejsc pracy. To główny, niezastąpiony sposób usuwania sfer niedostatku. Rozwój, który daje pracę, jest także elementarnym warunkiem poszanowania godności człowieka i spoistości rodziny. Wrażliwość społeczna to dążenie do wyrównywania szans oświatowych i walka z przywilejami. To również osobiste (i bez rozgłosu) wspieranie ludzi w prawdziwej potrzebie.

I wreszcie - czy wrażliwość społeczna nie powinna oznaczać, że w rywalizacji przestrzega się elementarnych norm etycznych?

Leszek Balcerowicz

 

 

"ANGORA" nr 42, 15.10.2006 r.

CO JESZCZE?!

Na początku kilka zdań odniesienia

do Stanowiska Zarządu Głównego Stowarzyszenia

Dziennikarzy Polskich. Do

SDP należymy od wielu lat i zawsze wydawało

nam się, iż jest to Stowarzyszenie

wolnych, niezależnych dziennikarzy,

a nie szmaciarzy i wazeliniarzy, którzy

nie w swojej twórczości, a w lizusostwie

upatrują szansy na zrobienie nazwiska

i kariery. Jakże się myliliśmy.

Stanowisko podpisane przez Wiceprezesa

SDP Jerzego Kłosińskiego oraz

Dyrektora Centrum Monitoringu Wolności

Prasy SDP Miłosza Marczuka jest

haniebne i kompromituje naszą organizację.

Redaktorom Morozowskiemu

i Sekielskiemu należą się duże brawa

i nagrody, a nie akty strzeliste potępiające

ich pracę. Wstyd nam, że nasze

Stowarzyszenie nie miało odwagi stanąć

po stronie zaszczuwanych i obrażanych

przez polityków PiS-u dziennikarzy,

tylko wbrew treści swojego Stanowiska

przedłożyło walkę polityczną

nad dziennikarstwo i stanęło po stronie

prześladowców. Jeżeli SDP pójdzie

drogą wyznaczoną przez sygnatariuszy

tego podłego, wrednego Stanowiska,

to wPiSdu z takim Stowarzyszeniem

i takimi dziennikarzami. My się na to nie

piszemy!

Od kiedy Braciszkowie przejęli całkowitą

władzę w Polsce, nie mówi się o niczym

innym, jak tylko o jakimś enigmatycznym,

wszechpotężnym układzie, który

nie pozwala zrealizować programu

wyborczego PiS. Gdyby nie to imperium

zła, Polska od roku miałaby co najmniej

10% wzrost PKB, z milion wybudowanych

mieszkań, a autostradami wzdłuż

i wszerz Polski śmigaliby zadowoleni

z rządów braci Kaczyńskich Rodacy. Niestety,

układ trzyma się mocno i Przewodnia

Siła Narodu PiS nie może nawet

przeprowadzić staruszki przez ulicę, bo

nawet dla niej pali się czerwone, postkomunistyczne

światło. A co tu mówić

o przeprowadzeniu lustracji, dekomunizacji,

dezynfekcji, dezynsekcji, deratyzacji

i destylacji. Te wszystkie utyskiwania

Braciszków, to całe zwalanie swojej niemocy

i niekompetencji w rządzeniu na

bliżej niezidentyfikowany układ byłoby

nawet zabawne i śmieszne, gdyby nie

chodziło o kraj, o ludzi mieszkających tu

i teraz. Ta ich kacza, zakłamana retoryka

obraża Polaków. Niechże w końcu powiedzą

nam Braciszkowie, jaka cholera,

jaki czort czy inna franca przeszkadza

im ujawnić tych, którzy rozwalają

naszą gospodarkę, niszczą media, torpedują

politykę rządu. PiS, jak żadna

inna partia od 1989 r. skupił w swoich rękach

CAŁĄ WŁADZĘ! Prezydent, premier,

marszałek Sejmu, marszałek Senatu,

wojsko, policja, służby specjalne, prokurator

generalny, minister sprawiedliwości,

CBA, publiczne radio i telewizja

z nadania PiS-u. Co jeszcze potrzebne

jest Braciszkom, żeby zdemaskować legendarny

układ? Skoro Lech i Jarosław

Kaczyńscy wiedzą, kto bruździ w polityce,

gospodarce i mediach, czemu zasłaniają

się tajemnicą państwową? Czemu

tych łotrów nie pokażą społeczeństwu,

nie postawią przed sądem i nie skażą?

Dlaczego pozwalają im nadal mieszać

w polityce, rujnować gospodarkę i zakłamywać

media? Przy takim nagromadzeniu

władzy i przy takiej olbrzymiej wiedzy

można nie jeden, ale wszystkie układy

porozbijać w drobny mak. Pod warunkiem

oczywiście, że takowe istnieją nie

tylko w owładniętych manią prześladowczo-

spiskową głowach Braciszków. Nie

ma żadnych racjonalnych przesłanek,

żeby tego nie zrobić.

Sobczak i Szpak

PS

Dlaczego tajemnica państwowa

ma chronić łajdaków, którzy niszczą Polskę?

Braciszkowie powiedzcie, dlaczego

to robicie, dlaczego mówicie, że trzeba

odtajnić, ALE NIE ODTAJNIACIE?!!!

DLACZEGO?!!!

 

 

„FAKTY I MITY” nr 30, 29.07.2004 r.

DEZODORYZACJA

Na początku XX wieku, kiedy

krzepł kapitalizm w amerykańskim

stylu, w Nowym Jorku modna

była parafraza wespazjańskiego

pecunia non olet (pieniądze

nie śmierdzą) – milionowe pieniądze

dezodoryzują się same.

Amerykański sen od pucybuta

do milionera ziszczał się na setkach

przykładów nowych milionerów,

którzy nie wiadomo, w jaki sposób

dorobili się swych gigantycznych fortun.

Jedno natomiast było pewne

dokonali tego w nieuczciwy sposób.

Do tej pory funkcjonuje powiedzenie

z tamtych lat: Pierwszy

milion dolarów trzeba ukraść. Nie

wszyscy późniejsi potentaci biznesowi

robili to dosłownie. Dorabiali

się swych fortun, bez pardonu

niszcząc konkurencję, sprytnie omijając

prawo, tanio wykupując ziemię,

po której później biegły tory

kolejowe, korumpowali ludzi władzy,

zmuszali farmerów do sprzedaży

terenów roponośnych, gwałcili

przepisy antytrustowe itp.

Przykładem takich działań była

kariera jednego z najbogatszych

ludzi świata, Johna Davisona

Rockefellera (1839–1937), który

z potomka skromnie wegetującej

rodziny farmerskiej stał się królem

nafty i monopolistą. Kongresman

Robert La Folette nazwał Rockefellera

największym przestępcą naszych

czasów. Podobnie mówiła bohaterka

sztuki „Lew i mysz” (wystawiono

ją na Broadwayu w 1905

roku), a wszyscy wiedzieli, że chodzi

o Rockefellera: „To największy

złodziej na świecie. Kocha pieniądze

i władzę bardziej niż ludzkość”.

Jego nazwisko budziło wówczas

największe emocje, chociaż znani

już byli inni potentaci, jak William

Vanderbildt, Edward Harriman

(kolejnictwo), Andrew Carnegie

(stal), Wiliam Clark (węgiel i ruda

żelazna), Philip Armour (przemysł

mięsny). Pod olbrzymim naciskiem

opinii publicznej, która zarzucała

Rockefellerowi, że dorobił

się, bezwzględnie niszcząc rywali

i wywłaszczając mniejszych posiadaczy,

przez co wypaczał kapitalizm,

podcinając jego korzenie, czyli

wolną konkurencję – Sąd Najwyższy

USA rozwiązał wreszcie Rockefellerowski

monopol naftowy

Standard Oil Company. Jednakże

sprytny Rockefeller podzielił gigantyczny

koncern na szereg drobnych

przedsiębiorstw (pozornie niezależnych),

które nadal koordynowały

wspólnie wydobycie i sprzedaż. Kiedy

Rockefeller przeszedł w końcu

na emeryturę (w 1917 roku imperium

objął John D. II, jego syn),

dysponował osobistym majątkiem

o wartości miliarda dolarów.

Płotki przeistoczyły się w rekiny

i dziś nikt nie pamięta machlojek

protoplasty rodu, jego wzlotów

i upadków, ale wszyscy znają założoną

przez rodzinę Rockefellerów

fundację, której hojne dary i zasługi

społeczne spotkały się z uznaniem

Ameryki. I tak Rockefeller

z łupieżcy przekształcił się w filantropa

zgodnie z zasadą, że brudne

pieniądze dezodoryzują się same.

A jak wygląda u nas „sen” od pucybuta

do milionera? Polscy bogole

nawet nie silą się na zakładanie

fundacji wspomagających ubogich

(wolą dać Kościołowi, aby mieć

plecy). Mają za to iście rockefellerowski

łeb do robienia interesów.

To wprost nie do wiary, ale dzięki

otrzymanej koncesji na telefonię

komórkową (Era GSM) – Jan

Kulczyk pobił rekord świata w zysku:

w 1996 roku zapłacił za udziały

16 mln zł, a w 1999 sprzedał je

za... 825 mln zł!

Dzięki inwalidom Bogusław

Cupiał, właściciel Tele-Foniki, przekształcił

ją w zakład pracy chronionej

i tylko do 1999 r. wyciągnął

z Państwowego Funduszu Rehabilitacji

Osób Niepełnosprawnych

aż... 141 mln zł. PFRON jest nadal

dojony przez Tele-Fonikę. Czy

osoby kalekie mogą pracować przy

produkcji kabli? Nie mogą. Co robi

Cupiał? Tworzy w swojej firmie...

dział krawiecki, zatrudnia

tam niepełnosprawnych, a więc nie

musi płacić VAT, dostaje preferencyjne

kredyty, za pieniądze

PFRON-u tworzy nowe linie technologiczne,

kupuje maszyny i wszystko

gra, jest zgodne z prawem! Żerowanie

na kalekach Cupiał zrekompensował

daniną na Kościół,

a mianowicie przekazał pół miliona

zł na organizację papieskiej

pielgrzymki w 2002 r.

Takich przykładów można podać

setki, ale po co się denerwować...

Nasze „Rockefellerki” mogą

liczyć na przychylność władzy, mediów,

a metody przez nich stosowane

potwierdzają wespazjańską zasadę,

że pieniądze nie śmierdzą.

A jeśli nawet trochę cuchną, to

wcześniej czy później się zdezodoryzują.

Andrzej Rodan

 

 

„DETEKTYW” z 06.2001 r. (Wydanie specjalne 2/2001)

ULUBIEŃCY MEDIÓW

Pieszczochy fortuny, ulubieńcy mediów, bohaterowie z pierwszych stron gazet. Opisywano ich trudne lub biedne dzieciństwo, pracowitą młodość, a nade wszystko ich genialne umysły, owe niezwykłe talenty do interesów, które - jak się zachłystywano - w połączeniu z pracowitością doprowadziły do stworzenia gigantycznych fortun. I wprowadziły ich na listy najbogatszych Polaków. Pieniądze i sława - przywilej wielkich, przedmiot zazdrości maluczkich. Ale pieniądze i sława windują wysoko, zaś upadek z wysokości jest bardzo bolesny. A gdy pieniądze nie są czyste - wielka sława to chwila, wielka sława to żart...

 

Lech Grobelny zaczynał jako właściciel studia fotograficznego. Potem założył sieć kantorów, wreszcie Bezpieczną Kasę Oszczędności. Reklamował ją we wszystkich środkach masowego przekazu tak skutecznie, że zyskał bezgraniczne zaufanie ponad siedmiu tysięcy drobnych ciułaczy, którzy postanowili powierzyć mu oszczędności całego życia. Pod siedzibą „Dorchemu” (tak nazwał swoją spółkę) stały kolejki chętnych do wpłacania oszczędności na rewelacyjnie wysokie oprocentowanie. 

 

Grobelnego pełno było w mediach. Wywiady z nim zamieszczały najpoważniejsze tygodniki, występował w programach telewizyjnych, gdzie pouczał rządowych ekspertów od finansów jak wyprowadzić z kryzysu polską gospodarkę. Cała Polska ekscytowała się jego telewizyjną polemiką z ówczesnym szefem PKO Marianem Krzakiem, polemiką, z której zwycięsko w oczach telewidzów wyszedł Grobelny - przedsiębiorczy, prężny i do tego życzliwy ludziom. Jak bowiem inaczej można było ocenić człowieka, który przekonywał, że zależy mu na tym, aby obniżyć wreszcie kurs dolara, tylko nieudolne polskie banki w tym przeszkadzają.

 

Kariera Grobelnego trwała niespełna dwa lata. W 1990 okazało się, że założona przez niego spółka „Dorchem” zbankrutowała, a biznesmen i „genialny” finansista Lech Grobelny uciekł za granicę. W efekcie prokuratura postawiła mu zarzut zagarnięcia 9,6 miliarda starych złotych. Poszukiwany był listami gończymi w całej

 

Europie. Krążyły plotki, że nie żyje. W 1992 roku Grobelny został zatrzymany, trafił do aresztu i został osądzony. Na wolność wyszedł po pięciu latach.

Początek lat dziewięćdziesiątych to był okres, kiedy afera goniła aferę. Ledwie przebrzmiały echa „Dorchemu” i Grobelnego, gdy z Polski uciekło dwóch innych biznesmenów: Bogusław Baksik i Andrzej Gąsiorowski.

 

Ich kariera była jeszcze bardziej błyskotliwa i spektakularna. Byli ulubieńcami mediów i zwykłych Polaków, którzy z uwielbieniem patrzyli na dwóch młodych chłopaków, utalentowanych muzyków i biznesmenów, co to i Szopena potrafią zagrać, i pieniędzmi zarządzać tak genialnie, że pomnażają je w błyskawicznym tempie. Geniusz młodych biznesmenów polegał na umiejętnym wykorzystaniu luk w przepisach bankowych. Jednak prokuratura uznała, że stworzony przez nich „oscylator” był sprytnym sposobem wyłudzenia pieniędzy z banków.

 

Założona w 1989 roku spółka Art.-B stała się jednym z największych o najbogatszych przedsiębiorstw w Polsce. Gazety rozpisywały się jak to Baksik i Gąsiorowski uratowali przed upadkiem zakłady „Ursus”, wykupując całą roczną produkcję traktorów. Firma Art.-B zatrudniała kilkanaście tysięcy ludzi, posiadała najbardziej luksusowe samochody a nawet samolot, zaś pasją jej szefów była nie tylko muzyka, ale także kolekcjonowanie obrazów. Nie było takiej gazety, która

 

nie pisałaby o nich z uznaniem. Dziennikarze nie przeczuwali krachu. Przewidujący byli natomiast szefowie Art.-B. Czując, że wokół nich zaczyna się robić gorąco, w połowie 1991 roku uciekli z kraju, dosłownie na dzień przed aresztowaniem. Do dziś nie ustalono, kto ich ostrzegł. Uciekli, wywożąc za granicę 35 milionów dolarów. To precedensowe zdarzenie nie ma sobie równych.

 

Wkrótce po ucieczce rozesłano za nimi listy gończe, podczas gdy, oni spokojnie robili interesy w Izraelu. Nadal mówiły o nich media, panowie Baksik i Gąsiorowski zaprzątali głowy polityków, nawet samego prezydenta Lecha Wałęsy, który obiecywał, że „puści ich w skarpetkach”. Pewna polska dziennikarka pojechała do Baksika, aby zebrać materiał do książki o nim i jego karierze.

W 1966 roku, po pięciu latach od chwili ucieczki, Bogusław Baksik został zatrzymany w Zurychu. Jego ekstradycji DO Polski towarzyszyło ogromne zainteresowanie. Ci, którzy przed kilkoma laty go uwielbiali, teraz z lubością dowiadywali się, „że wreszcie sprawiedliwości stanie się zadość i pan Baksik zostanie ukarany”. Tymczasem za biznesmena Baksika poręczyli inni biznesmeni, dzięki czemu wyszedł on na wolność za ogromną kaucją - 2 milionów nowych złotych.

 

Wielka sława nie opuszcza pana Baksika do dziś. Wprawdzie nie tak często jak kiedyś, ale wciąż jeszcze jest bohaterem mediów - a to z powodu objęcia stanowiska prezesa spółki futrzarskiej w Kurowie, a to znowu za przyczyną romansu ze znaną prezenterką telewizyjną. Wydaje się taż, że opinia publiczna zaczęła znowu być mu przychylna. Nie ustalono

 

Nie miał tyle szczęścia inny wielki biznesmen z pierwszych stron gazet, Aleksander Gawronik. Niedawno został aresztowany, między innymi pod zarzutem współpracy z mafią pruszkowską. Ta sama prasa na początku lat dziewięćdziesiątych uwielbiała go, rozpisywała się o jego wielkiej fortunie, którą ponoć zrobić miał dzięki swojej przedsiębiorczości. Był tak popularny, że bez trudu zdobył w 1993 roku mandat senatora, a dwa lata później chciał startować w wyborach na

 

prezydenta, z czego jednak zrezygnował. Mandat senatora uchronił go od aresztowania, już wtedy bowiem toczyła się przeciwko niemu sprawa o przywłaszczenie dzieł sztuki należących do Art.-B. Zamierzał przejąć i „uratować” tę spółkę, jednak zrezygnował po kilkunastu dniach. Wtedy też zniknęły należące do spółki dzieła sztuki.

Kiedy skończyła się kadencja parlamentu, były senator ponownie stanął przed sądem. Nadal był bohaterem mediów, tyle że w innym już kontekście. Dziś prokuratura zarzuca mu oszustwa gospodarcze a także współdziałanie ze zorganizowaną grupą przestępczą. Prasa donosi o jego (podobno) bliskich związkach z bossami mafii pruszkowskiej - „Pershingiem” i „Masą”.

 

O innym ulubieńcu mediów - Ryszardzie Boguckim pisaliśmy na naszych łamach niedawno, przy okazji jego zatrzymania i ekstradycji z Meksyku. Jemu też wielka sława zawróciła w głowie. Sięgał po najdroższa samochody i najpiękniejsze kobiety. Jego żoną była zwyciężczyni w konkursie Miss Polonia, w jago salonie sprzedawano luksusowe zachodnie auta, a on sam opowiadał na łamach gazet, jak przedsiębiorczość i inteligencja prowadzą do wielkiej fortuny. Potem wielka

 

sława okazała się żartem - nikt już nie chciał pamiętać o nim jako o „biznesmenie roku”, za to wszyscy czytali o Boguckim - jako o gangsterze poszukiwanym listami gończymi przez Interpol.

Sic transit gloria mundi - chciałoby się powiedzieć. Jednak za tymi wielkimi jest cała masa sezonowych „gwiazdek biznesu”, które pojawiają się i znikają, zanim jeszcze zdąża nacieszyć się sławą.

Eliza Solska

 

 

"FAKTY I MITY"  nr 21, 27.05.2004 r. OKIEM HUMANISTY (76)

ERA TELEWIZJI

Rozmowa z prof. Marią

Szyszkowską, filozofem,

senatorem RP

– Chyba nie do końca zdajemy

sobie sprawę z wpływu, jaki

wywiera na nas telewizja. Ona nie

tylko zapełnia czas, ale niektórym

osobom także ten czas organizuje:

rozkład zajęć codziennych

niejednokrotnie jest uzależniony

od pory emisji filmów, seriali,

dzienników i innych programów.

Ostatnio nawet dzieciom komunijnym

jako prezenty kupuje

się telewizory...

– Niestety, telewizja ma ogromną

moc zniewalającą. Podaje gotowe

wzorce zachowań, mody, urządzania

wnętrz. To wszystko z potężną

siłą narzuca się oglądającym.

Można się temu biernie poddać

i na przykład kupować określone lekarstwa

tylko dlatego, że są one sugestywnie

reklamowane w telewizji. Zatruwamy

się tymi lekami, bo wmawia

się nam, że usuną wszelkie bóle,

a nawet uczynią nas szczęśliwymi.

Telewizja podpowiada, co i jak

mamy jadać, narzuca polityczne oceny

zjawisk oraz sugeruje, jakie obyczaje

mamy kultywować. Osłabia

naszą zdolność do samodzielnego

rozumowania i własnego krytycznego

osądu rzeczywistości.

– Prawdziwy problem z telewizją

polega chyba na tym, że dla

części ludzi stała się ona prawdziwym

życiem. Są osoby, które

po wykonaniu niezbędnych czynności

życiowych oddają się tylko

jednemu – oglądaniu. Nie mają

już własnego prawdziwego życia,

które chciałyby jakoś samodzielnie

kształtować, żadnych zainteresowań,

dążeń, tylko bierne

patrzenie.

– Zresztą bardzo często imieniny

czy urodziny odbywają się przy

włączonym telewizorze. Telewizja paraliżuje

więc życie towarzyskie, bo

po co wychodzić z domu i jechać

do znajomych, skoro tam będzie włączony

telewizor z takim samym programem?

Ginie powoli potrzeba nawiązywania

kontaktów z innymi. Dodam,

że dochodzi do nas – z radia

i telewizji – zbyt wiele informacji,

głównie sensacyjnych. Ruguje to potrzebę

refleksji nad własnym życiem,

bo wprowadza w stan rozproszenia

wewnętrznego.

– W życiu politycznym era

telewizyjna sprawia, że głosujemy

tylko na tych, którzy są pokazywani

na szklanym ekranie.

Dzięki temu żyjemy w iluzji, że

znamy tych ludzi, a wybieramy

właśnie tych, o których sądzimy,

że ich znamy. Ci, którzy nie mają

szansy, aby dostać się na wizję,

są z góry skazani na porażkę,

np. partia RACJA. To jest

bardzo niebezpieczne, bo rządzą

nami okołotelewizyjne koterie, natomiast

niektórzy sensowni ludzie

często są dyskwalifikowani, bo nie

pokazywano ich przed kamerą.

– Skutek zwykle jest taki, że osoby

skompromitowane, które wielokrotnie

zmieniały partie i programy,

są jednak popularne, a to tylko dlatego,

że lansuje je telewizja. Ponadto

telewizja sprawia wrażenie, że jedyny

prawdziwy świat i jedyne prawdziwe

problemy – to te telewizyjne.

Dzięki temu wielu z nas żyje w świecie

zupełnie nierealnym, zmanipulowanym

przez tych, którzy mają

wpływ na telewizję.

– Wspaniałym przykładem

wpływu telewizji jest sukces partii

Borowskiego, a wcześniej Platformy

Obywatelskiej. Dzięki świetnej,

a jednocześnie dyskretnej reklamie,

jeszcze zanim przedstawiono

program, okazało się, że

na SdPl chce głosować 19 procent

wyborców.

– Tak, kiedy ludzie się dowiadują,

że na daną partię chce głosować

wiele osób, to chętnie się przyłączają.

Chcą należeć do dużej, znaczącej,

silnej grupy. Dlatego partiom takim

jak RACJA, pozbawionym zaplecza

telewizyjnego, trudno się przebić.

A co do ankiet popularności

– wiem, że czasem są one wypełniane

przez samych ankieterów, za biurkiem,

a nie przez ankietowanych na

ulicy czy przez telefon... Rząd Millera

rozpadł się m.in. dlatego, że media

komercyjne – pozostające pod

wpływem prawicy – nie były mu przychylne.

Również telewizja publiczna

nie zawsze była obiektywna.

– Telewizja urosła do rangi

cenzora życia politycznego, a nawet

religijnego. Przecież autorytet

Jana Pawła II jest zbudowany

w dużej mierze na odpowiednim

przekazie telewizyjnym.

– Skoro ludzie przez lata – zamiast

słowa papież – słyszą wypowiadany

przez spikerów, premierów

i prezydentów z nabożną czcią

tytuł „Ojciec Święty”, to nie można

się dziwić, że jego osoba jest w Polsce

uważana niemal za Boga. Nadużyciem

jest fakt, że inne wyznania

religijne w Polsce nie mają swojego

czasu antenowego. Obecna sytuacja

jest zagrożeniem dla demokracji, bo

nie pozwala na kształtowanie się

u nas społeczeństwa obywatelskiego,

czyli wieloświatopoglądowego.

Rozmawiał Adam Cioch

 

 

„PRZEGLĄD” nr 43, 28.10.2002 r. 

W PUŁAPCE MEDIÓW

POJĘCIE CZWARTA WŁADZA PRZESTAŁO BYĆ AKTUALNE. MEDIA SĄ CZĘŚCIĄ ŚWIATA USŁUG. WIDZOM I CZYTELNIKOM TRUDNO W TO UWIERZYĆ
WLEWKI
W upolitycznionych polskich mediach dominuje prawda "autorytetu", a nie autorytet prawdy.
Tylko w Warszawie codziennie odbywa się kilkadziesiąt konferencji prasowych organizowanych przez firmy chcące zachwalić swój produkt. Na wysłanników prasy, radia i telewizji czekają suto zastawione stoły i prezenty.

Naprawdę duże tematy są przynoszone do redakcji. Cichym informatorem może być zaprzyjaźniony polityk, poseł, biznesmen, specjalista od tzw. przecieku kontrolowanego czy funkcjonariusz służb specjalnych.

Efektowna blondynka atakuje na ekranie ministra zdrowia. - Co pan zrobił dla biednych emerytów, lista leków refundowanych jest za krótka! - podnosi głos w oburzeniu. Dziennikarce gorzeją świetnie "zrobione" oczy, kaskada lśniących włosów raz po raz spada na pół twarzy, więc potrząsa głową, aby odrzucić je do tyłu. Trudno oderwać od niej wzrok.

Za dwa dni dostanie dziękczynny list od emerytki z Łomży, która już teraz wie, że dziennikarka z telewizji broni biednych przed sytą, nachapaną władzą. - Codzienne modlę się za panią - wyznaje mieszkanka Łomży.

Biedna emerytka nie kupuje "Gali" ani "Twojego Stylu", nie ma więc szansy zobaczyć zdjęcia jej ukochanej obrończyni w eleganckiej długiej sukni na jakimś rządowym party. Dziennikarka stoi tam objęta poufale przez pewną bardzo ważną osobistość z pierwszych stron gazet. I przepija toast do krytykowanego ministra.

MY I ONI
Telewidzowie i czytelnicy nie muszą znać medialnej kuchni. Dla większości, co potwierdzają badania CBOS, w układzie: oni - władza i my - społeczeństwo dziennikarze stoją po stronie społeczeństwa. Nie jest też powszechnie wiadome, że dziś wielu dziennikarzy pracuje jako rzecznicy prasowi w ministerstwach,

 

agencjach public relations i reklamowych. Że prowadzą płatne kursy dla polityków w dziedzinie kształtowania wizerunku.
"Dziennikarze wycierający sejmowe korytarze - piszą autorzy "Mitów czwartej władzy": Piotr Legutko, wykładowca Studium Dziennikarskiego PAT, i Dobrosław

 

Rodziewicz z Radia Kraków - na poczekaniu wymienią kilka najbardziej spektakularnych akcji, przeprowadzonych na Wiejskiej w ostatnich latach: np. przeciw ograniczaniu reklam alkoholowych i papierosów czy podniesieniu podatku VAT w budownictwie. Prawdopodobnie teksty, jakie się przy tych bataliach ukazały,

 

należały do najwyżej opłacanych w historii polskiego dziennikarstwa. Niekoniecznie przez wydawców. (...) Gra polega nie tylko na pisaniu scenariuszy kampanii medialnych za lub przeciw. Są też zlecenia specjalne, realizowane poza ekranem, eterem czy szpaltami gazet. Dziennikarze coraz częściej pełnią rolę pośrednika miedzy ludźmi biznesu i polityki".

ETOS W LAMUSIE
A w opinii społecznej dziennikarze to grupa o szczególnym etosie zawodowym, mająca legitymację do zadawania władzy najbardziej kłopotliwych pytań. I dobrze z tego korzystająca. Aż 69% respondentów w sondażu CBOS z marca br. uznało dziennikarzy za dociekliwych, a 63% za uczciwych.

Czytelnicy, widzowie i radiosłuchacze są też przekonani, że dziennikarze to prawdziwi zawodowcy, że są zawsze dobrze poinformowani (w aktualnych badaniach CBOS sądzi tak 60% pytanych). I dlatego powinni kształtować nasze poglądy polityczne.

Ale prawda jest inna. To nie dziennikarze - choć młodym reporterom biegającym po korytarzach gmachu sejmowego na Wiejskiej może się tak wydawać, gdy podtykają posłowi dyktafon pod nos - ale właściciele mediów i ich polityczni dysponenci mają największy wpływ na zdobyte kawałki czwartej władzy. Stratedzy siedzą w gabinetach i nie tłumaczą szeregowemu dziennikarzowi, po co robi zamówiony temat.

Dariusz Szymczycha, b. naczelny "Trybuny", dziś w gronie doradców prezydenta Kwaśniewskiego, obawia się, że traktowanie dziennikarstwa jako swego rodzaju misji czy też działalności pozytywistycznej to wyobrażenie trochę anachroniczne. - Dzisiaj - przypomina - w tym zawodzie pracują tysiące ludzi i dziennikarstwo staje się dla nich pracą w kolejnej fabryce.

A może właściwiej byłoby powiedzieć, choćby na przykładzie największego dziennika w Polsce - kombinacie, biznesowym przedsięwzięciu, w którym redagowanie gazety jest tylko jednym z modułów przedsiębiorstwa.

Potwierdza to Marek Miller, socjolog, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa UW i w Szkole Reportażu Collegium Civitas. Wyznaje on z przykrością, że coraz częściej spotyka się z opinią swych młodych słuchaczy, że dziennikarstwo to dla nich stan przejściowy do innych celów, bardziej prestiżowych. Albo że "najważniejszą rzeczą dla dziennikarza jest firma: koncern, stacja, partia, gazeta układ, któremu najwięcej zawdzięczam. Jestem częścią układu, gram z układem przeciwko innym układom, ta gra to gra interesów".

WZIĄTKI
Tylko w Warszawie codziennie odbywa się kilkadziesiąt konferencji prasowych organizowanych przez firmy chcące zachwalić swój produkt. Na wysłanników prasy, radia i telewizji czekają suto zastawione stoły i prezenty, nieraz kosztowne, potocznie nazywane przez bywalców wziątkami.

To, że dziennikarze są często przekupni, potwierdzają sami darczyńcy. Związek Firm Public Relations zlecił przeprowadzenie odpowiedniej ankiety firmie ARC Rynek i Opinia. W badaniu wzięło udział przeszło 120 osób zajmujących się promocją w firmach i wyspecjalizowanych agencjach. Ponad 53% badanych twierdzi,

 

że w Polsce istnieją grupy dziennikarzy sprzeniewierzających się etyce zawodowej. Korupcja może przybierać rozmaite formy - od wręczenia gotówki za napisanie o firmie lub porzucenie niewygodnego tematu przez nagrody rzeczowe, np. wycieczki zagraniczne. 28% ankietowanych jest zdania, że publikacje nie są

 

konsekwencją tego, że dziennikarz ocenia dany materiał jako ciekawy, lecz efektem zapłacenia za ukazanie się tekstu. Fakt publikowania informacji prasowych (lub ich wstrzymania) - to opinia 54% fachowców od public relations - wiąże się z wykupieniem przez zainteresowane firmy płatnego ogłoszenia czy reklamy u wydawcy danego tytułu. Szczególnie podatni na odstępstwo od etyki dziennikarskiej są zajmujący się motoryzacją, farmaceutykami i towarami szybko zbywalnymi.

WŁADZA = BIZNES
Niezależne media to zbrojne ramię demokracji - uczą politolodzy. Ale gdzie znaleźć pismo, którego byt zależy tylko od sympatii kupujących je czytelników? Bez podłączenia do innych źródeł finansowania?

Odbiorca rzadko na tym się zastanawia. Jeśli kupuje codzienną gazetę z grubym grzbietem reklam, a nie zamierza ich studiować, po odejściu od kiosku wyrzuca środek do najbliższego kosza.

Tymczasem media nie istnieją w próżni. Funkcjonują w układzie uzależnień. Jego elementy to: reklama, władza uznaniowa urzędów państwowych i przepisy. Trzeba się układać z poszczególnymi decydentami. Reklam nie zdobywa się pojedynczo, od tego są potężne monopolistyczne agencje, dotarcie do nich wymaga układów.

 

Media są więc sługą innych władz, nie społeczeństwa. Owszem, węszą, ale zazwyczaj w "słusznym" kierunku. W takich strategicznych sprawach problem, czy podjąć jakiś temat, rozstrzyga się nie na redakcyjnych kolegiach, ale w ciszy gabinetów. Media to też biznes. I to nie jest prawda znana tylko w Polsce.

W naszym kraju pierwszy wyraził to publicznie Mariusz Walter, współwłaściciel TVN. Na pytanie, jaka jest jego misja, odpowiedział, że biznesowa.
- Wiarygodność informacyjna mediów, misja publiczna są w praktyce istotne o tyle, o ile podnoszą rentowność - mówi Andrzej Goszczyński, były dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy.

GRY SOCJOTECHNICZE
Uzależnione od rynku media nie tylko nie są sługą społeczeństwa, ale brakuje im solidarności, gdy mimo uwarunkowań mogą upomnieć się o interes czytelników.
- Redakcje - twierdzi specjalista od mediów, prof. Tomasz Goban-Klas - działają na własną rękę, nie wspierają się wzajemnie również w przypadku wykrycia korupcji władzy. W polskich mediach upolitycznionych aż do bólu dominuje prawda autorytetu, a nie autorytet prawdy. Ważniejsze jest, kto ujawnił skandal niż

 

prawdziwość faktów. Upór w drążeniu tematów dotyczy tylko przeciwników politycznych i tu wypominaniu nie ma końca. W rezultacie mamy nie tyle czwartą władzę jako siłę kształtowania opinii publicznej, ile gry socjotechnicze za pomocą mediów.

Profesor zauważa, że dziś najbezpieczniejszą formą uprawiania politycznego (quasi) dziennikarstwa jest zapraszanie do porannych i wieczornych salonów radiowych, monitorów, kropek itp. Wywodów polityków nie moderują pytania ekspertów - jak to np. dzieje w CNN - ale uszczypliwości dziennikarzy omnibusów, każdego ranka znających się na czymś innym. Jeśli któreś z mediów wystąpi z tego szeregu, zostaje przywołane do porządku. Tak zdarzyło się po

 

prezentacji w telewizji publicznej filmu dokumentalnego "Dramat w trzech aktach" o finansowaniu partii PC. Stronnicza prasa, zamiast uruchomić dziennikarstwo śledcze dla dogłębnego wyjaśniania sprawy, oskarżyła autorów telewizyjnego programu o włączenie do tematu braci Kaczyńskich.

Media są więc władzą, ale w sprawie decyzji, w jaki sposób informacja będzie podana, co zostanie przemilczane, a co nagłośnione.
"Jeśli media są przedsiębiorstwami służącymi do zarabiania pieniędzy (a w sporze z rządem powołują się na wolność lokowania kapitału) - zauważa przekornie w

 

"Przeglądzie" prof. Bronisław Łagowski - to nie mogą być żadną władzą: ani czwartą, ani piątą. Podmiotom ekonomicznym nie przysługuje przecież prawo

kontrolowania rządu. Jeśli jednak media są tą czwartą władzą, to jak każda, mogą robić tylko to, do czego zostały powołane. Prawo robienia wszystkiego, co nie

 

jest zakazane, przysługuje obywatelowi, ale nie władzy".
"Jednym z zadań opiniotwórczych mediów jest dostarczanie obywatelom pojęciowych środków kontrolowania władzy. Te funkcje media pełnią źle albo bardzo

 

źle", twierdzi prof. Łagowski. Demokracja istnieje albo nie, zależnie od tego, czy ludzie mogą kontrolować władzę. A do kontrolowania władzy potrzebują prawdziwych wiadomości. Szerzenie przez media nieprawdziwych informacji, błędne naświetlanie działań takiej czy innej władzy, oskarżanie niewinnych i wybielanie winnych, należy do przestępstw cięższych niż urzędnicze łapówkarstwo czy malwersacje, choćby na skalę PZU Życie.

KOMUNIKACJA PERSWAZYJNA
Dziennikarze nie powinni mówić tego, co ludzie mają myśleć, tylko jak myśleć. Ich zawód jest misją publiczną, która wyklucza manipulację - to kolejne przykazania z profesjonalnego dekalogu.
Tymczasem rozziew między teorią a życiem staje się coraz większy. Manipulacja (w reklamie nazywana zręcznie komunikacją perswazyjną) stała się jednym z ważnych filarów mediowego bytu w polityce. Jedna strona zarzuca drugiej tego rodzaju praktyki. Maciej Iłowiecki, który po pracy w "Polityce" w latach 1960-

 

1981 i upadku "Spotkań", których był naczelnym, uznał się za specjalistę od etyki w mediach i wolności słowa (wygłosił około 600 wykładów na ten temat - dodajmy, w duchu niekoniecznie zgodnym z tym, co poprzednio na dziennikarskiej niwie robił), twierdzi teraz, że największym grzechem polskich mediów są manipulacje natury politycznej w prasie lewicowej.

Niepokoi go też manipulacja mediów w sferze obyczajowej. Media lansują filozofię permisywizmu, postawę zakładającą bezużyteczność lub nawet szkodliwość zakazów obyczajowych. Wystarczy zaprosić odpowiednich ekspertów, którzy udowodnią w tej dziedzinie każdą tezę.

Również Legutko z Rodziewiczem pochylają się nad tą trudną - jeśli wykonać ją profesjonalnie - taktyką. Bo manipulacja skuteczna jest dla odbiorcy niezauważalna; on powinien uważać, że sam doszedł do takich wniosków. Trzeba tak zrobić, aby odbiorca postrzegał rzeczywistość w sposób podsunięty przez programatora.
W gruncie rzeczy przeciętny czytelnik czy telewidz jest podatny, nie broni się przed informacyjną papką, oczekuje potwierdzenia swoich sympatii i poglądów. Słucha i ogląda bez podejrzliwości, bo jest zmęczony po pracy, nie chce się denerwować. Umyka mu przemilczanie pewnych informacji, wyrywanie z kontekstu,

 

dorabianie nowego czy ucięcie zdania - zwłaszcza w telewizji. Podbijanie bębenka nastrojów, nagłaśnianie feralnej informacji, jak ostatnio o handlu "skórami". A przecież można jeszcze manipulować statystyką, podpierać się autorytetami (tzw. chwyt na profesora) albo wykorzystać wyrwane z kontekstu słowa Jana Pawła II.
I Kowalski to kupuje.

Pewnego rodzaju manipulacją są też wspólne akcje dziennikarzy, wynikające z tego, że mają tych samych właścicieli, z czego odbiorca nie zdaje sobie sprawy, przekonany, że jednomyślność autorów wynika z ważności tematu.

Na przykład Tok FM, które samo nazywa się radiem bez cenzury, nigdy nie skrytykuje publikacji z "Gazety Wyborczej", przeciwnie, chętnie ją pochwali. I trudno się dziwić, skoro w tej radiostacji udziały ma Agora, spółka wydająca "Wyborczą".

UZALEŻNIONE
Tematy leżą na ulicy - zwykli mówić dziennikarskiej młodzieży starzy wyjadacze w tym zawodzie, aby nauczyć ją samodzielności. Nie jest to do końca prawda. Gdy młody reporter zdobędzie ostrogi, przekona się, że te naprawdę duże tematy są przynoszone do redakcji. Cichym informatorem może być zaprzyjaźniony

 

polityk, poseł, biznesmen, specjalista od tzw. przecieku kontrolowanego, funkcjonariusz służb specjalnych. Ten ostatni nie idzie pod nieznany adres. Wie, że przy którymś z redakcyjnych biurek może znaleźć swego utajnionego kolegę z branży.

Czy możliwe jest, że na ulicy znaleziono takie głośne swego czasu afery jak: palenie teczek SB, bank Bogatina, komputeryzacja rządu premiera Pawlaka przez firmę Inter Ams, korupcja w poznańskiej policji, afera żelatynowa Kazimierza Grabka i dwóch kolejnych rządów albo afera korupcyjna w MON za wiceministra

 

Szeremietiewa - mówią otwarcie nie tylko w dziennikarskich kręgach.
Sposób naświetlania tych tematów w poszczególnych mediach różnił się diametralnie. Dlaczego? - Bo nie stworzyliśmy - mówi prof. Wiesław Godzic,

 

medioznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego - czytelnego systemu odpowiedzialności za media. A uzależnienie prywatnych mediów od ich właścicieli - dopowiada ks. Wiesław Niewęgłowski, krajowy duszpasterz środowisk twórczych - jest chyba nie mniejsze niż uzależnienie od wydziału prasy KC PZPR w czasach PRL-u.

Również Ryszard Kapuściński ubolewa (w redakcyjnej dyskusji "Tygodnika Powszechnego"), że dziennikarstwo, które było dotąd dość ekskluzywną profesją, stało się zajęciem masowym dla tysięcy ludzi niemających żadnego doświadczenia profesjonalnego ani etycznego. Centra medialne zostały opanowane przez wielki

 

kapitał, ponieważ okazało się, że informacja jest towarem przynoszącym największe zyski. Dlatego, zdaniem tego najwybitniejszego dziennikarza w Polsce, dzisiaj pojęcie czwarta władza przestało być aktualne. Bo media są w większości częścią dynamicznie rozwijanego się w skali planetarnej świata usług. Media-worker jest

 

dziś prezenterem w telewizyjnym dzienniku, jutro może być rzecznikiem rządu, a pojutrze maklerem. Dla niego ta praca nie jest związana z żadną powinnością społeczną czy obowiązkiem etycznym. On jest od sprzedawania towarów.
Helena Kowalik

TEKST UZUPEŁNIAJĄCY
Prasowy rozbiór Polski
Karty (niektórzy twierdzą, że znaczone) do gry na rynku medialnym zostały rozdane dziesięć lat temu. Ale ostatecznie pożegnanie monopolu RSW Prasa Książka Ruch odbyło się dopiero w ub. roku. W atmosferze skandalu. NIK stwierdziła, że Komisja Likwidacyjna RSW, której większość członków związana była ze

 

środowiskiem dzisiejszej Unii Wolności, naraziła skarb państwa na duże straty, oddając gazety - 71 tytułów - za darmo spółdzielniom dziennikarskim. Bo dziennikarze, nie mogąc utrzymać takiego przedsięwzięcia, od razu przekazali (poza kilkoma wyjątkami, do których należy m.in. "Polityka") tytuły własnościowe

 

różnym spółkom. Dzięki takiemu wtórnemu obrotowi np. powiązany z Art B katowicki Bank Handlowo-Kredytowy wykupił dziewięć dużych dzienników, które potem sprzedał francuskiemu potentatowi prasowemu, Robertowi Hersantowi. A ten - niemieckiemu koncernowi Neu Passauer Presse. Trzeba jeszcze dodać, że zagraniczne koncerny medialne kupowały za bezcen w Polsce nie tylko prasę, także jej zaplecze - drukarnie i agencje reklamowe.

Ostatecznie rynek prasowy podzielił się na początku lat 90. między trzech konkurentów: niemiecką Neu Passauer Presse, norweską Orklę Media i Agorę jako m.in. wydawcę "Gazety Wyborczej".

Są jeszcze Media Express, właściciel "Super Expressu", i niemiecki koncern Axel Springer, który na amerykańskiej licencji stworzył polską edycję "Newsweeka". W prasie kobiecej natomiast królują: Bauer, Gruner+Jahr Polska oraz Edipresse Polska. Potęga Bauera jest też widoczna w grupie pism telewizyjnych - to 4 mln 265 tys. egzemplarzy łącznego jednorazowego nakładu wszystkich tego rodzaju pism.

PRASA REGIONALNA U NIEMCA
I tak nastąpił prasowy rozbiór Polski. Wszelki opór okazał się niemożliwy. Świadczą o tym dzieje "Trybuny Śląskiej" w Katowicach. Jeszcze w 1999 r. w "TŚ" dwie trzecie udziałów było w rękach należącej do Neu Passauer Presse Polskapresse, a reszta w rękach polskich udziałowców z ówczesnym redaktorem

 

naczelnym, jednocześnie prezesem Górnośląskiego Towarzystwa Prasowego, Tadeuszem Biedzkim. Pomimo posiadania większościowego pakietu koncern Passauera nie miał wpływu na gazetę, bo tak postanowiono w umowie. Ale Niemcy naciskali. Passauer nie dawał reklam, hojnie obsypując nimi swą całkowitą, nie

 

buntującą się własność, "Dziennik Zachodni". W Polsce jest tylko jedna licząca się firma sprzedająca powierzchnię reklamową w regionalnych dziennikach - to należące do Passauera Media Tak. - Propozycje, aby polscy właściciele sprzedali swoje udziały, składano nam dwa razy do roku - skarżył się wielokrotnie ówczesny redaktor naczelny "Trybuny Śląskiej". Usiłował ratować się zmianą szaty graficznej, ale Ślązacy nie lubią tak gwałtownych zmian i sprzedaż znów spadła.

 

I wtedy Polacy musieli sprzedać swoje udziały Niemcom.
Krzyk z ław sejmowych, że kapitał zagraniczny na rynku prasowym grozi naszej tożsamości narodowej, podniósł się dopiero w roku 1995 r. Wprowadzono

 

wówczas wymóg 49-procentowego udziału polskiego kapitału w prasie. Ale giganci skończyli już podział tytułów, pozostało im tylko wprowadzanie gazet bezpłatnych - też dla zgarnięcia reklam i zapełnienia ewentualnych nisz czytelniczych przed konkurencją.

Jest to więc już tylko płacz nad rozlanym mlekiem. W gazetach regionalnych nastąpiła całkowita homogenizacja formy i komercjalizacja treści. Pracujący tam dziennikarze szybko pojęli, jakich oczekuje się od nich tematów. O aferze w swoim regionie dowiadują z dzienników centralnych. Nietykalną władzą są reklamodawcy, co często oznacza burmistrza czy prezydenta miasta.

MEDIA ELEKTRONICZNE (TO ŚRÓDTYTUŁ)
Nieco inaczej jest z mediami elektronicznymi. Teoretycznie rządzi nimi KRRiTV. Jej skład personalny ma odzwierciedlać układ polityczny kraju, ale nie w danej chwili. Co dwa lata kończy się kadencja jednej trzeciej jej członków, ta płynność ma służyć uniezależnieniu składu rady jako całości od konstelacji politycznych.

Od kilku lat telewizją naziemną rządzi sześciu nadawców: TVP (Jedynka Dwójka i regionalna Trójka), Polsat, TVN, PULS (dawna Telewizja Niepokalanów), RTL7 i TV4 jako odłam Polsatu. Najważniejsi prezesi to Robert Kwiatkowski, Mariusz Walter i Zygmunt Solorz. Ale już widoczny jest pęd do łączenia się w struktury sieciowe innych mniejszych nadawców.

Ustawa o radiofonii i telewizji z 1992 r. wprowadziła 33-procentowy limit udziału kapitału zagranicznego w stacjach radiowych i telewizyjnych. To umożliwiło rozwój polskich grup medialnych. W lipcu br. rząd zainicjował prace nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji.
Wprawdzie potrzebne są nowe regulacje, które dostosują polskie ustawodawstwo do prawa unijnego, ale nikt nie ukrywa, że chodzi głównie o przełamanie monopolu informacyjnego.

DROGA DO MONOPOLU (TO ŚRÓDTYTUŁ)
Wydawnictwo Agora to "Gazeta Wyborcza", portal internetowy, 19 lokalnych rozgłośni radiowych, nieformalne powiązanie z TVN i ścisła współpraca z Radiem Zet, które należy do holdingu Eurozet Radio Zet. Mówi się o kupieniu przez ten dom medialny Polsatu i przejęciu RUCH-u.

Sympatycy "Gazety Wyborczej" nie chcą nowelizacji ustawy w proponowanym przez rząd kształcie. Należący do nich senator Krzysztof Piesiewicz w czasie konferencji w Centrum Monitoringu Wolności Prasy zauważył, że skoro obecne przepisy zostały całkowicie skompromitowane przez polityków wszystkich opcji, właśnie odpolitycznienie publicznych mediów powinno być głównym celem projektowanej noweli ustawy o radiofonii i telewizji, a nie zakaz koncentracji kapitału

 

medialnego. Największe emocje budzą projekty wzmocnienia sfer mediów publicznych kosztem nadawców komercyjnych oraz zakaz łączenia rożnych mediów w jednym ręku.
 
Skąd "czwarta władza"?
Termin ten nie został wymyślony w Polsce. Językoznawca Walery Pisarek mówi, że importowaliśmy z Zachodu produkt nieoryginalny; na język polski należałoby przetłumaczyć the fourth estate jako czwarty stan - bo tak w XVIII w. filozof angielski, Edmund Burke, nazwał po raz pierwszy dziennikarzy traktowanych jako osobny stan Królestwa. Można też odnieść się do trzech władz Monteskiusza.
 
Według danych CBOS z listopada 2000 r., aż 96% respondentów wiedzę o działaniach rządu i parlamentu czerpało z telewizji publicznej lub radia. 71% - z prasy regionalnej i lokalnej, 54% - z ogólnokrajowej. Zdaniem zdecydowanej większości ankietowanych - 77% - TVP w swoich programach zachowuje niezależność polityczną.

Helena Kowalik

 

 

Spadek nakładów najbardziej renomowanych gazet opiniotwórczych oraz przejmowanie ich przez międzynarodowe koncerny nastawione wyłącznie na zysk jest zjawiskiem coraz bardziej niepokojącym. Kryzys prasy zagraża demokracji – twierdzi filozof Jürgen Habermas.

„POLITYKA” nr 28 (2612), 14.07.2007 r.

CZWARTA WŁADZA IDZIE POD MŁOTEK

Habermas wie, o czym mówi. W swej wydanej niemal pół wieku temu pracy „Strukturalna zmiana opinii publicznej” wykazał, że w XVIII w. rozwój wolnego rynku stworzył nowoczesną opinię publiczną i demokrację parlamentarną. Dziś jednak przestrzega przed nieograniczonym wolnym rynkiem medialnym. „Żadna demokracja nie może sobie na to pozwolić” – przestrzega na łamach monachijskiej „Süddeutsche Zeitung”.

 

Nie bez powodu wybrał właśnie tę lewicowo-liberalną gazetę. „SZ” jest w Niemczech największym i najlepiej redagowanym dziennikiem ponadregionalnym. Sprzedaje się lepiej niż konserwatywno-liberalna „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (365 tys. sprzedanych egzemplarzy dziennie). Pięć lat temu oba te okręty flagowe niemieckiego „dziennikarstwa najwyższej jakości” poważnie uszkodził orkan na rynku ogłoszeń. Obie gazety musiały wprowadzić radykalne oszczędności („FAZ” zwolniła ponad stu dziennikarzy i zlikwidowała prestiżowe dodatki). Dziś „Süddeutsche” ma stabilny nakład 450 tys. egzemplarzy i przynosi zyski. A jednak zawisł nad nią miecz Damoklesa. Właśnie dlatego, że jest w doskonałej kondycji, właściciele chcą ją sprzedać z jak największym zyskiem.

 

Nie jest to przypadek odosobniony. W USA podobny los (po „New York Times”, „Los Angeles Times” czy „Washington Post”), grozi renomowanemu „The Wall Street Journal”, a we Francji – „Le Monde”. Czwarta władza idzie pod młotek, stwierdza sucho „Die Zeit”. Hamburski tygodnik ma szczęście. Przez niemal pół wieku wydawał go Gerd Bucerius, liberał, który pilnie uczestniczył w kolegium redakcyjnym, był niezłym publicystą i swych redaktorów naczelnych traktował jako partnerów, a nawet jako rodzinę.

 

Po jego śmierci „Die Zeit” próbowała utrzymać się sama. Potem jednak została przejęta przez koncern Holtzbrinka. Przeszła pewne zawirowania graficzne (na pierwszej stronie pojawiły się najpierw rozluźniające wielkie białe plamy, a potem kolor); personalne – najpierw jedna zmiana naczelnego, potem druga; i programowe – wraz ze stopniową zmianą pokoleniową w redakcji pojawił się styl magazynowy. Ale nakład wrócił do pół miliona sprzedanych egzemplarzy tygodniowo i „Die Zeit” – wciąż mając format naszego „Tygodnika Powszechnego”, tyle że pięć razy grubszego – pozostała fabryką myśli, bez której nie może się obejść żadna demokracja.

 

 

Takich fabryk myśli Niemcy mają kilka: „SZ”, „FAZ”, springerowska „Die Welt” i kulejąca bliska SPD i Zielonym „Frankfurter Rundschau”. Cóż w tym złego, że jeden czy drugi tytuł przejmie medialny gigant? Przecież współwłaściciel ma prawo z zyskiem sprzedać swe udziały. Business as usual. Nieprawda – odpowiada Habermas. Jeśli Wall Street przejmuje tytuły najważniejsze dla jakości amerykańskiej opinii publicznej, to znaczy, że dzisiejszy rynek nie pozwala się utrzymać tytułom gwarantującym najwyższą jakość dziennikarskiej informacji i kształtowania opinii publicznej. A tym samym przestaje być kołem zamachowym oświeconej opinii publicznej.

 

Ciężki zarzut. Ale może to tylko samoobrona starointeligenckich elit, od Los Angeles po Berlin i jeszcze dalej na Wschód? W końcu wyższe zyski zdrowo wyszczuplonych gazet jedynie potwierdzają, że potrzeby przeciętnego konsumenta są prostsze i bardziej trywialne. Zaś to, co wykształciuchy uważają za dziennikarstwo ambitne i wysokiej jakości, to tylko mędrkowanie i pouczanie. Wcale nie trzeba im wciskać obszernych analiz i skomplikowanej argumentacji, skoro chcą informacyjnej rozrywki. W końcu konsument prasy sam wybiera odpowiadające mu treści...

 

To także nieprawda, upiera się 77-letni filozof „demokracji deliberatywnej”, opartej na dialogu i racjonalnej wymianie opinii. „Ta zasuszona szkolna mądrość nie odnosi się do szczególnego charakteru tego towaru, jakim jest komunikacja kulturowa i polityczna. Ponieważ akurat ten towar sprawdza i zmienia preferencje tych, którzy go nabywają“. Czytelnicy gazet, radiosłuchacze i telewidzowie rzeczywiście chcą rozrywki, którą sobie wybierają z medialnej oferty. Gdy jednak sięgają po programy kulturalne czy polityczne, to – z własnej woli – poddają się procesowi uczenia, który może zmienić ich zapatrywania, a nawet system wartości. Nikt im tego nie narzuca, ale wysoka jakość argumentacji niezależnego dziennikarza i uznanie dla danego tytułu uruchamia w odbiorcy proces krytycznego myślenia.

 

Właśnie dlatego, że oświata i informacja nie są jedynie towarem, a konsument mediów jest również obywatelem, przypomina Habermas, obowiązuje w Niemczech system podwójny. Telewizja prywatna – zależna od reklam – działa według zasad rynkowych, ale publiczna ma dbać nie tylko o komercję. Inaczej jest z prasą najwyższej jakości. Jej nie chroni żaden rezerwat publicznoprawny. Niemniej w ciągu czterdziestu lat starej Republiki Federalnej wytworzył się solidny system kilkunastu dzienników, tygodników i miesięczników narzucających tematy. Gdyby – twierdzi Habermas – inwestor nastawiony na szybki zysk zaczął przebudowywać redakcje i wprowadzać radykalne oszczędności ograniczające rzemiosło dziennikarskie, opinia publiczna w Niemczech przestałaby działać prawidłowo. Skarlałaby bez dopływu nowych informacji, które wymagają kosztownych zabiegów, bez subtelnych argumentów, opartych na kosztownych ekspertyzach i wykształceniu i wiedzy komentatorów. „Demokratyczna opinia publiczna ma wymiar poznawczy – przypomina – ponieważ chodzi w niej także o krytykę błędnych twierdzeń i ocen”. Bez wnikliwej opiniotwórczej prasy społeczeństwo traci demokratyczną energię – konkluduje Habermas.

 

 

Skoro państwo jest odpowiedzialne za zaopatrzenie ludności w elektryczność i wodę, to czy nie powinno być odpowiedzialne za zaopatrywanie w energię duchową, bez której demokracja przestaje działać? Pytanie, jak to ma robić? W Niemczech rząd Hesji jednorazowo dał zastrzyk podupadającej „Frankfurter Rundschau” bez większego skutku. Kto trzyma na kroplówce, ten uzależnia od siebie. Dlatego lepszym modelem byłyby fundacje z publicznym udziałem i ulgi podatkowe dla rodzinnych przedsiębiorstw w branży medialnej. Ale idea państwowej interwencji w rynek prasowy źle się kojarzy, przyznaje Habermas. Niemniej wolny rynek mediów może spełniać ożywczą rolę tylko dopóty, dopóki prawa ekonomii nie przenikną do treści kulturowych i politycznych.

 

Patrząc znad Wisły można powiedzieć: diagnoza słuszna, ale czy terapia dobra? W naszej części Europy, która tak niedawno uwolniła się od przypieczętowanej cenzurą nadopiekuńczości państwa nad mediami, wołanie o państwową kroplówkę dla mediów kojarzy się źle, bo z tworzeniem nowej prasy „reżimowej” i „odzyskiwaniem” telewizji przez kolejne ekipy rządowe.

 

W Europie Zachodniej i Ameryce perspektywa jest nieco inna. Co na przykład robić, gdy Rupert Murdoch, ten australijski nuworysz, który zajmuje mózgi Amerykanów (i Europejczyków) widowiskami w rodzaju „Idola”, a londyńskiego „Timesa” zamienił w popularny tabloid, sięga teraz po „The Wall Street Journal”, klejnot koronny amerykańskiego dziennikarstwa? Przede wszystkim nie wpadać w apokaliptyczny nastrój. Nakłady prasy amerykańskiej od lat dramatycznie spadają, stwierdza cierpko komentarz „The New Republic”. Wcale nie jest powiedziane, że Murdoch połykając „The Wall Street Journal” pogłębi kryzys. Nie wygląda na to, by chciał upstrzyć notowania giełdowe zdjęciami nagich dziewczyn, a strony redakcyjne wypełnić komentarzami swych bulwarówek „Fox News” i „The Weekly Standard”, które stanowią jego główną broń ideologiczną. Kryzys gazet to raczej sprawa percepcji niż konkretnych wskaźników – twierdzi „The New Republic”.

 

Spadek czytelnictwa powoduje co prawda umieranie gazet wieczornych, ale nakłady gazet porannych wzrosły od 1980 r. o 60 proc. Natomiast w takich dziennikach jak „The Washington Post”, które mają kłopoty, wzrosła liczba wejść internetowych. W Ameryce podobnie jak w Niemczech rosną też zyski wydawców. „New York Times”, „The Washington Post” i „The Wall Street Journal” nadal są w rękach rodzin założycieli tych gazet, ale wartość tych gazet już określa giełda. Kiedyś Sulzbergerowie, Grahamowie i Bancroftowie służąc swym gazetom byli zdolni do reform i niezależni. Skoro jednak giełda nie docenia wysokiej jakości ich produktów, to dzisiejsi właściciele tych gazet powinni znaleźć takich inwestorów, którzy pomogą im utrzymać swe prywatne spółki – i to z dala od długich rąk Ruperta Murdocha.

 

Również w dziennikarstwie zdaje się obowiązywać zasada Kopernika, że lichy towar wypiera dobry. Bulwarówki osaczają stare, czcigodne tytuły. Nawet w Szwajcarii. Podczas gdy klasyczne okręty flagowe jak „Neuen Zürcher Zeitung” czy „Tages-Anzeiger” zaczynają tracić czytelnika, to rozdawana bezpłatnie bulwarówka „20 Minuten” bije wszelkie rekordy.

 

Debata wszczęta przez Jürgena Habermasa nie jest nowa, ale wciąż żywa. Dlaczego najlepsze tytuły słabną, a najgorsze kwitną? Jeśli ludzie chcą przede wszystkim rozrywki i potwierdzenia własnych uprzedzeń, to gdzie mają być dyskutowane i przygotowywane konieczne, ale niepopularne decyzje, które w demokracji też muszą uzyskać akceptację większości? Filozof jest przeciwny skrajnemu urynkowieniu mediów. Nawet jeśli czytelnik nie podziela wszystkich jego argumentów, to jednak trudno nie przyjąć konkluzji Habermasa, że przemysł medialny trzeba traktować bardzo nieufnie. A już na pewno tezę, że rynek ma błogosławiony wpływ na media.

 

W poglądach Habermasa jest pewien paternalizm. Niektórzy komentatorzy zarzucają profesorowi nawet klasyczny lewicowy elitaryzm. A także to, że pomija Internet. Niestety, najnowsze analizy roli Internetu – przygotowane przez Steffena Range i Rolanda Schweina na zlecenie Fundacji im. Friedricha Eberta – nastrajają raczej minorowo. Również dziennikarstwo internetowe jest coraz bardziej zależne od mechanizmów rynkowych i najtrywialniejszego populizmu. Niemal wszystkie redakcje internetowe kierują się nie tyle jakością tekstów, ile liczbą wejść. Rezultatem jest wychodząca naprzeciw modom selekcja tematów.

 

 

Konsument Internetu wygląda na dość bezradnego i zdekoncentrowanego, co utrudnia mu głębsze korzystanie z dziennikarskiej oferty. Urynkowieniu mediów towarzyszy coraz bardziej niecierpliwa publiczność, która łatwo traci zainteresowanie i dość obojętnie surfuje po programach. Dramat dziennikarstwa internetowego polega na tym, że informacje wysokiej jakości można dostać tylko za opłatą, natomiast klasyczny internauta to freerider: niech płacą inni, ale nie ja.

 

Internet z całą pewnością zliberalizował przemysł dziennikarski. Złamał tradycyjne oligarchie medialne, ale zarazem wprowadził inteligentny konformizm rynkowy, uważa filozof Robin Meyer-Lucht, omawiając tezy Habermasa na stronach najlepszego niemieckiego portalu – www.perlentaucher.de. Habermas ma rację, gdy broni równowagi między rynkiem a normatywnymi wymogami dziennikarstwa. Ale nie tyle państwo, ile publiczność powinna wymuszać kulturę odpowiedzialności, poprzez organizacje w rodzaju Amnesty International, które korygowałyby ekscesy medialnego rynku, a przede wszystkim poprzez własne wybory.

 

Zamiast interwencjonizmu państwowego – interwencjonizm społeczny? Wracając do Habermasa: okazuje się, że swą filipiką w obronie dziennikarstwa wysokiej jakości przestraszył właścicieli „Süddeutsche Zeitung”. Podobno na razie odstąpili od pomysłu opchnięcia gazety byle komu.

Adam Krzemiński

 

                                                

FAKTY I MITY” nr 47, 27.11.2003 r.

GŁASKANIE JEŻA

Napisał Jonasz komentarz o dziennikarzach

i pozornej wolności mediów. No to mu pozazdrościłem

i postanowiłem do jego felietonu dodać swoje trzy grosze.

„Nie było, nie ma i nie będzie polowania

na dziennikarzy” – ogłosił

minister sprawiedliwości Grzegorz

Kurczuk. Kłamał! Jesteśmy oto zwierzyną

łowną dla wszystkich przekręciarzy,

złodziei, oszustów i kłamców.

Aby to Państwu udowodnić, przywołam

poniedziałkowy wyrok w tak zwanej

i tak „wielkiej” aferze starachowickiej.

Co to się nie wyrabiało: czołówki

gazet, newsy największych telewizyjnych

programów informacyjnych,

opluwający się nawzajem politycy,

dymisje ministrów, szefów policji

i... góra zrodziła mysz. Starosta starachowicki,

któremu udowodniono

kilkuletnią współpracę z gangiem, dostał

rok do odsiadki.

Podsumujmy: korupcja, zorganizowana

przestępczość, gangsterstwo,

nepotyzm, wykorzystywanie wysokich

stanowisk dla celów przestępczych

i g... guzik. Dla porównania – inne

orzeczenia sądu. Moja koleżanka

i przez kilka lat partnerka w zdobywaniu

informacji i pisaniu tekstów

(w jednym z największych polskich

dzienników), Iwonka, popełniła artykuł

o ustawionym przetargu na

sprzedaż pewnej kamienicy. Oszust

– podkreślam: ewidentny oszust!

– poczuł się dotknięty do żywego

i pobiegł do sądu. Iwona – po trzech

latach procesu i kilkudziesięciu w sumie

dniach spędzonych na ławie

oskarżonych – została skazana na dwa

lata więzienia za de facto obronę interesu

społecznego i ujawnienie szalbierstwa.

Ale to nie była jedyna kara.

Ta młoda, wrażliwa kobieta

o delikatnej konstrukcji psychicznej

nie chciała, aby osoby zgromadzone

na sali sądowej widziały, że płacze,

więc założyła okulary. – O, nie... natychmiast

proszę to zdjąć! Niech wszyscy

widzą, że pani płacze, to będzie

dodatkowa kara – tak dokładnie wypowiedział

się Wysoki Sąd, a oskarżający

Iwonę oszust śmiał się w kułak.

Śmiał się na cały głos! „Nie ma

polowania na dziennikarzy” – powtórzmy

raz jeszcze za Kurczukiem

i teraz my roześmiejmy się w kułak.

Jakiś czas temu napisałem, że Miejskie

Przedsiębiorstwo Komunikacyjne

źle działa, że przynosi wyłącznie

straty, a stan techniczny jego taboru

zagraża życiu pasażerów. No i co? No

i zarząd MPK pozwał mnie do sądu,

a sąd – UWAGA! UWAGA! – skazał

mnie na dwa lata więzienia. To

nie są żarty. Na dwa lata, a starostę

starachowickiego za związki z mafią

– na rok. Miesiąc po wyroku nowo

wybrane władze miasta wywaliły na

zbity pysk cały zarząd MPK, a na konferencji

prasowej oświadczyły, że dlatego

tak uczyniły, iż: MPK działa

źle, przynosi wyłącznie straty, a autobusy

są w stanie katastrofalnym.

Trzymając w ręku wydrukowane

oświadczenie władz, pobiegłem do sądu.

Sędzina, która mnie skazała, piła

właśnie poranną kawkę: – Czy wie

pani, że zarząd MPK został zwolniony

z pracy? Jak teraz widzi pani swój

wyrok? – zapytałem z nadzieją na

rehabilitację: – Spierdalaj!

Tak dokładnie powiedziała do

mnie przedstawicielka Temidy, w kraju,

gdzie podobno nie ma polowania

na dziennikarzy. To może jest i śmieszne,

ale mnie wówczas do śmiechu nie

było. Każdy pismak mógłby pewnie

dodać w tym miejscu co najmniej

kilka opisów polowania na samego

siebie. Dla uzupełnienia obrazu dodam

jeszcze coś takiego: „wybitny

prawnik”, prezes sądu okręgowego,

zechciał niedawno kandydować do

Senatu. – Bardzo mi zależy na tym,

aby pan zrobił ze mną długi wywiad

– oświadczył mi bezczelnie. – Nic

z tego, panie prezesie. Ja nie robię

wywiadów sponsorowanych – tak powiedziałem,

bo chyba zwariowałem.

– No... wie pan... pańska gazeta ma

kilka procesów... Nie wiadomo, jak

one mogą się zakończyć... – odparł

prezes, a mój ówczesny naczelny (wielki

ogólnopolski dziennik) na wieść

o tej propozycji nie do odrzucenia

wykopał mnie natychmiast na ów interwiew.

Oczywiście mogłem powiedzieć

„nie”, ale mam żonę i dzieci.

Nie ma polowania na dziennikarzy?

Tak? A co Pan powie, Panie Kurczuk,

na te ponad dwa tysiące procesów

karnych przeciwko dziennikarzom?

Wszystkie są zasadne? Bzdura! Tacy

na przykład urzędnicy magistratów

biegną do sądu prawie ZAWSZE, gdy

tylko ukaże się o nich drukiem choćby

jedno krytyczne zdanie. Dlaczego?

Ponieważ wszelkie koszty sądowe

kryje za nich urząd miasta, gmina,

powiat itp., czyli MY. Nie ma

polowania? To dlaczego jest taki jeden

bardzo znany prawnik, który sam

fatyguje się do skrytykowanego przez

nas księdza i nakłania do wytoczenia

„FiM” procesu? Co w takim razie robić?

Nie wiem. Wiem tylko tyle, że

w „Faktach i Mitach” przyjęliśmy zasadę,

iż nic – nawet galery – nie zatrzymają

nas przed opisywaniem rzeczywistości.

I jeszcze na koniec coś

Wam, Drodzy Czytelnicy, powiem:

oto ksiądz Pawłowicz – skazany wyrokiem

sądu pedofil gwałcący chłopców

– rozważa możliwość pozwania

nas za opublikowanie jego zdjęcia!

Wysoki Sąd już niedługo będzie miał

możliwość nam przyłożyć (zamiast nagrodzić

za ujawnienie i złapanie zboczeńca)

– w myśl naczelnej zasady, że

nie ma w Polsce polowania na dziennikarzy.

 Marek Szenborn

 

 

„PRZEGLĄD” nr 10, 06.03.2006 r.

WOLNE PTAKI Z PIS-U

Mówić ludziom prawdę czy to, co chcieliby usłyszeć? Przed takim dylematem stoi każda władza i od tego, co wybierze, zależy charakter państwa.

Prawo i Sprawiedliwość uznało, że skoro wielu ludziom w Polsce podoba się ucieranie nosa profesorom, lekarzom czy sędziom, to trzeba ten kurs kontynuować. Przyszła więc pora na media i dziennikarzy. I na spór, czy media są wolne. Jałowe to dywagacje. Łatwo bowiem dowieść, że nigdzie na świecie media nie są totalnie i bezgranicznie wolne. Zawsze są przecież konkretni właściciele mający konkretne poglądy polityczne i światopogląd. I tak jak znajdą się dowody na zniewolenie dziennikarzy, tak znajdą się dowody na wolność mediów. Prawdą jest zarówno to, że bez wielkich pieniędzy nie zbuduje się silnej gazety, a tym bardziej stacji telewizyjnej. Jak i to, że byli już tacy mądrale, którzy wpakowali miliony w pomysły, które rychło zbankrutowały. Kazimierz Górski zwykł mówić, że gdyby o sukcesie w piłce nożnej decydowały pieniądze, to mistrzem świata byłaby Arabia Saudyjska. No właśnie. Wiele potężnych dziś mediów zaczynało dosłownie od zera. Od sensownego pomysłu i talentu realizatorów. Demokracja i tylko demokracja daje ludziom taką szansę.

Jak z tej szansy korzystają, to inna sprawa. Najważniejsze jest przecież to, że mogą! Że są instrumenty prawne pozwalające na budowanie mediów ludziom o najróżniejszych poglądach, od skrajnej prawicy po skrajną lewicę.

Cynizm polityków PiS, zamartwiających się brakiem wolności mediów, nie pozwala im spojrzeć na własny, więzienny los. Jak powszechnie przecież wiadomo, najbardziej wolne polityczne ptaki to parlamentarzyści tej partii. Debaty klubu poselskiego PiS to nieustanne intelektualne utarczki z Jarosławem Kaczyńskim, który mozolnie i niestrudzenie przekonuje swoich kolegów do własnych poglądów. A często ulega innym argumentom. Jak się tam demokracja tak rozwinie, to niebawem demokraci z PiS poprowadzą szkolenia w ojczyźnie Abrahama Lincolna.

A w Polsce paradoks coraz bardziej goni paradoks. Do generalnych porządków i odnowy moralnej wzięła się ta grupa zawodowa, która sama wymaga najgłębszego remontu. W uczciwość i rzetelność polityków wierzy tylko ośmiu na stu Polaków. Z roku na rok coraz mniej.

Gdy za pomocą niemałej części mediów PiS i bracia Kaczyńscy wygrywali wybory, media były w porządku. Co więc się stało w ciągu tych czterech miesięcy, że wielu, zwłaszcza młodych dziennikarzy zauroczonych programem PiS, dziś zaczyna się wstydzić swojej naiwności?

A tak w ogóle dość ryzykowna dla samego PiS jest teza, że media przez ostatnie lata źle i stronniczo opisywały liderów tej partii. Z każdym bowiem tygodniem można się przekonać, że ówczesne oceny wcale nie były od rzeczy. Każdy dzień przynosi tego nowe dowody.

Jerzy Domański

 

 

"FAKTY I MITY" nr 32, 16.08.2007 r.

RADIO WOLNA POLSKA

Już wkrótce z Polski popłyną w eter, w kierunku Białorusi słowa niosące prawdę i wolność. To takie Radio Wolna Europa dla Białorusinów – zatriumfowały nasze rządowe agencje informacyjne. No cóż, mają poddani Łukaszenki farta jak jasna cholera...

Pamiętacie Radio Wolna Europa? Ja pamiętam bardzo dobrze i wspominam nie bez sympatii i pewnego wzruszenia. Każdy, kto słuchał RWE, miał swoje sposoby i patenty na zagłuszarki. Moim była wielgaśna metalowa patera, którą ustawiałem przy radioodbiorniku od strony południowej, czyli od strony masztu emitującego denerwujący burczek. W ten prymitywny sposób, ekranując zagłuszanie pozwalałem falom średnim (albo krótkim) docierać do mojej anteny w jakim takim stanie. Wszystko po to, aby usłyszeć o godzinie 22.00 słowa: „Tu mówi Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. Dobry wieczór państwu”. Owo „Dobry wieczór państwu” było dla mnie antidotum na towarzysze i obywatele, na propagandę

jedynie słusznego światopoglądu i na kłamstwa sączące się dzień cały z rządowych szczekaczek. Na rok 68 (który już jako tako pamiętam), na rok 70, 76, 80, 81 itd.

Czy RWE miało patent na rację i prawdę? Ależ skąd, ale niosło ze sobą jakiś cudowny posmak wolności, wewnętrznej emigracji no i pewnego rodzaju konspiracji, a przecież każdy i duży, i mały chłopiec lubi bawić się w „Indian”.

Dziś „My, Naród” – wolny i niezależny

– mamy swój dług do spłacenia wobec ludzkości, czyli np. wobec Białorusi. Tylko że... Tylko że gdy zabieramy się za uczenie innych wolności, sami powinniśmy pojąć, co to słowo tak naprawdę oznacza.

Tak sobie siedzę i dumam, czy np. w serwisie „ze świata” w owym Radiu Wolna Białoruś wyemitujemy taki np. news: „Polska. Główny prezenter i wydawca Wiadomości, najważniejszego polskiego dziennika telewizyjnego, Marcin Leśkiewicz został zwolniony z pracy za – jak to określił zarząd TVP – »nieprawidłowe podejście do zawodu dziennikarza«. Według naszych ustaleń, Leśkiewicza zwolniono, bo nie godził się na cenzurowanie przygotowywanych przez niego dzienników. Od czasu gdy rządy w Polsce przejęli bracia Kaczyńscy, w państwowej telewizji (trzy programy) powrócono do znanego z czasów komunistycznych ręcznego sterowania informacją. Najnowsze wiadomości redagowane są w taki sposób, aby zawsze w korzystnym świetne pokazywały rządzącą partię PiS. Czuwa nad tym specjalnie powołany zespół redaktorów w osobach Doroty Maciei i Patrycji Koteckiej. To cenzorskie gremium nie zgodziło się np. na emisję przemówienia polskiego reżysera Kazimierza Kutza, który nad grobem zmarłej śmiercią samobójczą byłej posłanki Barbary Blidy powiedział, że »zabili ją ludzie o kamiennych sercach«. To samo ciało ocenzurowało nawet wypowiedź polskiego biskupa

Michalika krytykującego w swojej homilii rządzących. Z naszych informacji wynika, że dziennikarze polskiej telewizji spróbowali ostatnio zaprotestować przeciwko takim praktykom.

W odpowiedzi prezes TVP Urbański zwołał zebranie załogi i oświadczył, że »demokracja demokracją, ale jak się komuś coś nie podoba, to może się zwolnić«. Na sali zapanowała pełna konsternacji cisza, którą przerwał wspomniany wcześniej Leśkiewicz, oświadczając, że jemu się nie podoba i że cenzura oraz przeinaczanie faktów to w wolnych mediach jest hańba. Odpowiedzią zarządu TVP było wręczenie mu wypowiedzenia z pracy. Od tej pory w centrali polskiej telewizji panuje jeszcze większy strach przed narażeniem się kierownictwu poprzez wyemitowanie jakiejś niewłaściwej, nieprorządowej informacji. Podobna atmosfera panuje we wszystkich programach i stacjach państwowego radia”.

No jak myślicie, Kochani: pójdzie w eter Radia Wolna Białoruś taki news z wolnej Polski, czy raczej nie pójdzie? Może zamiast pouczania Białorusinów i Łukaszenki, na czym polega wolność mediów, powinniśmy pierwej uruchomić jakąś podziemną rozgłośnię Radia Wolna Polska. Bo na falach średnich, ot tam – przy liczbie 700, tam gdzie strzałkę skali trzeba było dokładnie umieścić pomiędzy cyferkami 7 i 0, panuje cisza, której nikt nie przerywa słowami: „Tu mówi Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa”. Wielka szkoda. Znów by się przydała!

Marek Szenborn

 

 

Pole tekstowe:

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rys. z „FiM”

 

 

„WPROST” 51(942), 2000 r.

TYDZIEŃ BEZ AUTORYZACJI

AUTORYZACJA WYPOWIEDZI TO MOŻE I RELIKT, ALE TEŻ JEDEN Z OSTATNICH SZNURKÓW, KTÓRE OGRANICZAJĄ NASZĄ ŚWIĘTĄ KROWĘ, CZYLI MEDIA

W tygodniu na przełomie listopada i grudnia pobiłem chyba rekord życiowy, jeśli chodzi o liczbę głupich, nieudanych i niechlujnych wypowiedzi publicznych.

Zaczęło się od pytania dziennikarki "Życia", czy przekazanie przez rektora niepaństwowej szkoły wyższej szkolnych pieniędzy na inne konto jest przestępstwem. Odpowiedziałem, że nie będę o tym mówił, bo po pierwsze - sam jestem rektorem takiej szkoły, a po drugie - jako adwokat nie powinienem formułować takich ocen, bo czyni to prokurator. Później przeczytałem, że wprawdzie nikt z prawników nie chciał dziennikarce odpowiedzieć na pytanie, ale Falandysz powiedział, że w sprawie wypowie się prokurator. Stary dziennikarski chwyt. Pytają na przykład, czy w jakimś głośnym zdarzeniu kryminalnym zachodzi obrona konieczna. Odpowiadam, że jeżeli fakty są takie, jak podajecie, można mówić o przypadku klasycznym. A później pisze się: "F. uważa, że w sprawie X zachodzi obrona konieczna". W efekcie takiej pisaniny przychodzi do mnie na uniwerek matka zabitego z pretensją, że wypowiadam się w sprawie, której nie znam.

I cienko brzmi tłumaczenie, że padłem ofiarą dziennikarskiego nadużycia.

Rozmowa z jakąś przemiłą panią z "Super Expressu" o śniadaniu w Zetce i gwiazdach rozgłośni. W locie pomiędzy jakimiś innymi czynnościami. Coś mi się pomieszały fakty i w ogóle było dość bełkotliwie. I w gazecie pojawiła się wypowiedź przygłupa, co zauważyli nawet niektórzy uczestnicy śniadania. Ciekawe, co sobie pomyśleli czytelnicy?

Miła rozmowa z sympatycznym i inteligentnym młodym człowiekiem z "Gazety Wyborczej" o Wyższej Szkole Handlu i Prawa w Warszawie, o konflikcie z uniwersyteckim wydziałem prawa i w ogóle o kondycji niepaństwowego szkolnictwa wyższego. W weekendowej "Gazecie" cała strona pod sensacyjnym tytułem "Walka o prawników" oraz opatrzone fotkami rozmowy ze mną i dziekanem Wyrzykowskim. W mojej, poza głupim tytułem, przeważa bełkot. Przeczytałem rozmowę dziekana - też nie najlepiej. Spotykam Mirka Wyrzykowskiego na uniwerku i pytam, czy autoryzował wypowiedź. Mówi, że nie, i nie wygląda na zadowolonego.

Środa rano po pechowym tygodniu.

I tak miałem zamiar o nim pisać, ale mój macierzysty tygodnik "Wprost" był szybszy, publikując tekst "Rozmowy kontrolowane", w którym potępiono autoryzację wypowiedzi prasowych jako relikt cenzury. Wbrew słusznym tezom autorów tekstu postanowiłem, że będę jednak częściej prosił o autoryzację. Może to i jakiś relikt, ale to także jeden z ostatnich sznurków ograniczających jeszcze trochę naszą kochaną świętą krowę, czyli media. Panowie Goszczyński i Łuczak nie dostrzegają w autoryzacji niczego dobrego. Nawet tego, że czasami zapobiega nieuczciwości, bezmyślności, łatwiźnie, głupocie i rozpasaniu.

 

Kocham nasze swawolne media i nie będę już dalej na nie narzekał. Bywa, że moje krótkie felietonowe wypociny kogoś tam zainteresują. Miło przeczytać później o "dowodzie absurdu" czy "handlu 'Pruszkowem'" (ostatni "Wprost" i "Gazeta Polska"). Mało tego: media nasze już tak są dla mnie miłe, że zaczynają reklamować moją praktykę zawodową i kancelarię Smoktunowicz-Falandysz. Fajnie jest przeczytać we "Wprost" ("Jednoręki bandyta"), że "hazardowe lobby zamierza zmienić ustawę o opodatkowaniu automatów do gry". Szkoda, że tekstu nie miał kto autoryzować, bo roi się w nim od błędów i nieścisłości, ale to w końcu mało ważne. Materiał nie ma być poprawny. Ma być ciekawy i robić wrażenie.

W "Gazecie Polskiej" znalazłem natomiast tajemnicze i zabawne ogłoszenie, które również wiąże się z moją praktyką adwokacką. Brzmi ono następująco: "Za wiadomość o przetargu mienia Skarbu Państwa ogłoszonym przez Starostę płacę 3 proc. wartości wygranego przetargu. Tel. (...)".

Lubię żyć w oparach absurdu. Bez cenzury, bez autoryzacji, bez głowy, bez sensu, bez ładu i składu.

Lech Falandysz

 

 

„WPROST” 51(942), 2000 r.

TYDZIEŃ BEZ AUTORYZACJI

AUTORYZACJA WYPOWIEDZI TO MOŻE I RELIKT, ALE TEŻ JEDEN Z OSTATNICH SZNURKÓW, KTÓRE OGRANICZAJĄ NASZĄ ŚWIĘTĄ KROWĘ, CZYLI MEDIA

W tygodniu na przełomie listopada i grudnia pobiłem chyba rekord życiowy, jeśli chodzi o liczbę głupich, nieudanych i niechlujnych wypowiedzi publicznych.

Zaczęło się od pytania dziennikarki "Życia", czy przekazanie przez rektora niepaństwowej szkoły wyższej szkolnych pieniędzy na inne konto jest przestępstwem. Odpowiedziałem, że nie będę o tym mówił, bo po pierwsze - sam jestem rektorem takiej szkoły, a po drugie - jako adwokat nie powinienem formułować takich ocen, bo czyni to prokurator. Później przeczytałem, że wprawdzie nikt z prawników nie chciał dziennikarce odpowiedzieć na pytanie, ale Falandysz powiedział, że w sprawie wypowie się prokurator. Stary dziennikarski chwyt. Pytają na przykład, czy w jakimś głośnym zdarzeniu kryminalnym zachodzi obrona konieczna. Odpowiadam, że jeżeli fakty są takie, jak podajecie, można mówić o przypadku klasycznym. A później pisze się: "F. uważa, że w sprawie X zachodzi obrona konieczna".

 

 

„FAKTY I MITY” nr 42, 27.10.2005 r.

W KRAINIE MANIPULACJI

Tegoroczne wybory – tak parlamentarne, jak i prezydenckie – jeszcze raz udowodniły słabości polskiego systemu politycznego. A przede wszystkim to, że nasza demokracja jest demokracją dekoracyjną, czyli pozorną.

Jeszcze nigdy dotąd przebieg kampanii wyborczej i jej rezultaty nie zależały w takim stopniu od manipulacji sondażami wyborczymi o od siły rażenia telewizji. To bardzo źle rokuje na przyszłość, bo znaczy, że jako społeczeństwo stajemy się coraz bardziej podatni na medialny spektakl, zaś w podejmowaniu decyzji coraz

 

mniej używamy rozumu, poddając się wrażeniom i uczuciom pokazywanym na szklanym ekranie.

Wielokrotnie pisaliśmy na tych łamach, że demokracja źle się udaje w krajach zacofanych cywilizacyjnie, peryferyjnych mentalnie, kulturowo i gospodarczo, czyli takich jak Polska. Przypomnijmy, że protestanckie ojczyzny demokracji mają setki lat tradycji demokracji wewnątrzparafialnej. Z tego wolnego protestanckiego

 

ducha płynie świadomość, że człowiek coś znaczy we wspólnocie i że należy kierować się w życiu rozumem. Katolicy natomiast uczeni są tego, iż nic nie mają w parafiach do powiedzenia, bo ostatnie zdanie ma i tak ksiądz dobrodziej, a kierować się powinni posłuszeństwem wobec autorytetów. To jest mentalność dobra dla pańszczyźnianych chłopów, a nie dla społeczeństw wolnych obywateli.

 

Polacy uwierzyli sondażom i poddali się urokowi telewizyjnej manipulacji. Uwierzyli, że już nie ma wyboru, że wszystko postanowione. Nawet kandydaci nie wierzyli już we własne szanse – Borowski jeszcze przed pierwszą turą wyznał, że w drugiej zagłosuje na Tuska. Jeżeli on sam tak się wygłupił, to jak mogli wierzyć w niego wyborcy?!

Sondaże to bardzo sprytna broń. Po pierwsze – nie można sprawdzić ich wiarygodności i tego, czy nie są po prostu kupione. Po drugie – jeżeli w kilku sondażach są wyraźnie dwaj liderzy górujący poparciem nad innymi, to powstaje efekt śnieżnej kuli. Ludzie porzucają swoich dotychczasowych faworytów i popierają

 

silniejszych. Taka jest nasza polska mentalność, że modnie jest należeć do potencjalnych zwycięzców. Wszak okazji do fetowania jakichkolwiek zwycięstw mamy w Katolandzie tak niewiele... Jeżeli sfabrykuje się kilka pierwszych sondaży, to sprawa jest przesądzona – kolejne nawet bez wielkich manipulacji będą wskazywały na przewagę wylansowanych liderów.

 

Dlatego w polskich warunkach konieczne byłoby zabronienie publikowania sondaży już na kilka miesięcy przed wyborami. Niezbędny byłby również zakaz publikowania dodatkowych, płatnych reklam telewizyjnych partii i kandydatów, a w zamian – danie jednakowego czasu antenowego wszystkim kandydatom,

 

zarówno w telewizji publicznej, jak i prywatnej. Nasze prawa i wolności są bowiem zbyt cenne, aby oddać je na łaskę manipulacji. Ktoś powie, że to też pewnego rodzaju ograniczenie. Ale jest przecież mnóstwo koniecznych ograniczeń wolności (na przykład w prawie o ruchu drogowym), które istnieją po to, aby umożliwić nam bezpieczne życie wśród innych ludzi. Bez ograniczenia manipulacji sondażowo-telewizyjnych nigdy nie dorobimy się sprawiedliwości w tym kraju.

Adam Cioch

 

 

„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r.

PECUNIA OLET

Sprawdziłem. Ani giełda we Frankfurcie, ani w Londynie, ani nawet w Tokio nie podaje aktualnego kursu srebrnika. Szkoda, bo moglibyśmy sprawdzić, ile dzień w dzień zarabia koncern medialny Axel Springer – wydawca „Dziennika” i „Faktu”.

Trzy lata temu byłem na Słowacji, by stamtąd jako reporter „Faktów i Mitów” relacjonować pielgrzymkę JPII. Pamiętam, że w naszych sprawozdaniach nie dominowało ani nadzwyczajnie niskie zainteresowanie Słowaków wizytą „dostojnego gościa”, ani skandalicznie źle zorganizowana ochrona głowy światowego Kościoła, do którego trzej dziennikarze „FiM” podeszli na wyciągnięcie ręki, niezatrzymywani ani niesprawdzani przez kogokolwiek.

W naszych relacjach z Bańskiej Bystrzycy i innych miejsc pielgrzymki dominowało zwykłe ludzkie współczucie i złość, że grupa drani w purpurze i politycznych pieczeniarzy wystawia ciężko chorego, niedołężnego i nie do końca przytomnego starca na wielogodzinne promienie palącego słońca, że kuglarsko obwozi go i pokazuje jak dziwadło jakieś, za nic mając fakt, że powoli umierający człowiek nie ma już nawet siły wydobyć z siebie kilku zrozumiałych słów.

„Karola Wojtyły po prostu nam żal” – napisaliśmy my – ludzie, którzy przez lata nie ukrywali i nie ukrywają niechętnego stosunku do wstecznych i zachowawczych nauk skądinąd wielkiego aktora i poligloty, którego przesłanie cofało jednak katolicki świat (a Polskę cofa nadal) o pokolenia.

„Antyklerykalny brukowiec”; „Gazeta, która drwi sobie z uczuć religijnych Polaków”; „Prymitywna antyreligijność obrażająca papieża, prezentowana przez »Fakty i Mity«”... – to tylko niektóre epitety, jakimi przez ostatni rok określały nas niemieckie gazety (koncern Axel Springer) w polskojęzycznej wersji... np. „Fakt” czy „Dziennik”.

I nawet nie chciałoby się nam polemizować z tymi inwektywami, gdyby nie zdarzenia ostatnich dni. Oto niemiecki „Die Welt” – gazeta siostrzana dla „Dziennika” (dla „Der Dziennika” i „Der Faktu”) – w drugą rocznicę śmierci JPII pisze o Wojtyle jako o „śmiesznym i niesympatycznym starcu”, który jedyne triumfy święcił w wyścigu wózków dla kalek, zdobywając laury na paraolimpijskich igrzyskach w... Port Parkinson!!! To najłagodniejsze i „najbardziej lotne” dowcipasy, jakimi wielkie wydawnictwo Axel Springer ośmiesza zmarłego człowieka, drwiąc z jego niedołężności, starości, choroby...

A dlaczego to robi? Bo nienawidzi Wojtyły i głupkowatymi chichotami drwin ściga go nawet w zaświatach? Nic podobnego! Cały Axel Springer ma gdzieś i papieży, i polityków, i sportowców, i naukowców, i jakiekolwiek autorytety (albo antyautorytety). Liczy się tylko jeden cel, jeden papież i jeden Bóg – pieniądz, czyli co, gdzie, komu i za ile sprzedać w odpowiednim czasie i miejscu.

Proszę uprzejmie zwrócić uwagę, że w tym samym dniu, gdy „Die Welt” opluwa JPII, jego polski klon – „Dziennik” – zamieszcza wielki artykuł pod tytułem „Europie brakuje mądrości Jana Pawła II”. A „Fakt”? Ten po prostu zamieszcza na pierwszej stronie ukrzyżowanego Chrystusa, wzywa do modlitwy do papieża, spowiedzi wielkopostnej itp. Czy można się w tym pogubić? Tylko pozornie. Niemiecki wydawca doskonale wie, że w Polsce sprzeda się świetnie apologetyka papieża, zaś nad Renem nieźle zapłacą za dowcip w stylu: „Należy sprawdzić, czy ziemia, którą całował Wojtyła, pozbyła się pryszczy i innych syfów. Może to będzie dowód cudu?”.

Oto poziom tzw. opiniotwórczych gazet. Oto prawdziwe oblicze wydawnictwa, które blisko 40 razy w ciągu jednego tylko, ostatniego roku opluwało nas w rozmaity sposób za „prymitywny antyklerykalizm” i za „obrażanie uczuć religijnych”.

Jaka szkoda, że tego obrzydliwego wyrachowania (bo przecież nie schizofrenii – o nie!) przeliczanego wyłącznie na kasiorę, nie mogę nazwać zwykłym, ale jakże w tym przypadku adekwatnym słowem „skurwysyństwo”. Nie mogę, bo Jonasz zabronił nam używania brzydkich słów. Tacy to jesteśmy prymitywni i brukowi. Marek Szenborn

PS

Niemieckie wydawnictwo Axel Springer wydaje w Polsce „Dziennik”, „Fakt”, „Newsweek”, „Forbes”, a także „Dziewczynę” i „Popcorn”.

 

 

„NEWSWEEK”  nr 37, 18.09.2005 r.

BROŃ WYBORCZA

Internet, ta pozornie najczystsza i wolna od manipulacji forma wymiany myśli, padł ofiarą gier wyborczych. Firmy PR oferują kandydatom usługi wchodzenia na otwarte fora dyskusyjne i promowania tam kandydatów. Ale nie tylko. Często też zajmują się szkalowaniem konkurencji. „Newsweek” dotarł do oferty firmy CR Media.

Można w niej przeczytać o „moderowaniu komentarzy na grupach dyskusyjnych i forach”, o „inicjowaniu tam dyskusji” na temat kandydata i „kreowaniu pozytywnego szumu” wokół niego. Tomasz Cisek z powiązanej z CR Media spółki Sabela przyznaje: – Jesteśmy konsultantem jednego z kandydatów na prezydenta. Którego? Cisek zasłania się tajemnicą kontraktu.

 

Gdzie tu etyka? Internauta, który wchodzi na fora dyskusyjne, nie wie, że ma do czynienia z dobrze zaplanowaną mistyfikacją. Gdy wynajęci dyskutanci zauważą, że rozmowa internautów schodzi na tematy niebezpieczne dla ich kandydata, sprowadzają ją na właściwe tory. Jeśli sztabowi zależy na rozpropagowaniu jakiejś informacji, inspirują rozmowę na forum. Tak ją prowadzą, by racje kandydata zawsze były na wierzchu.

 

Te zabiegi kosztują. W CR Media 18 tys. zł miesięcznie. Taniej to robić za pomocą partyjnych wolontariuszy. Do takiego monitorowania list dyskusyjnych przyznaje się jedynie sztab Lecha Kaczyńskiego.

Karol Manys

 

 

"FAKTY I MITY" nr 50, 20.12.2007 r.

ANTEK I INNI

Podpisuje się „Antek Emigrant”. Wszystkich odwiedzających co rano dyskusyjne fora internetowe wita słowami: „CZEŚĆ, KOMUSZKI!”. Nie śpi, nie je, najpewniej nie pracuje, tylko pisze i pisze. O tym, że Kaczyńscy i PiS są opatrznością dla Polski, a kto jest innego zdania, to świnia albo nawet Żyd, a może – o Boże! – komunista i gej!!!

Zna go każdy. Antek jest niewątpliwą gwiazdą internetu. Wszędzie go pełno, wie o wszystkim, zdanie ma na każdy temat. Skrystalizowane. Wściekli internauci (Antek jest w sieci znienawidzony i nazywany Trollem) podejrzewają nawet, że za tą ksywą kryje się Kurski, Putra albo Cymański. Może Macierewicz? Otóż nie. Spece od internetu z pewnej mało jawnej służby – zdumieni i zaniepokojeni aktywnością owej persony – sprawdzili i ustalili, że Antek to kobieta. Zwykła, za to... sowicie opłacana mieszkanka Warszawy. Taką ma baba po prostu robotę – siedzieć w necie i pluć: że Tusk to potomek hitlerowca, kłamca, germanofil, aferzysta i oszust; że Pitera to niewyżyta seksualnie, brzydka lesba (sic!); Sikorski – obcy agent; Ćwiąkalski – Fantomas; Komorowski – przygłup; Bartoszewski – dziad, sklerotyk; LiD – organizacja przestępcza; a Olejniczak to dewiant... A za to Rydzyk...

Za to Rydzyk jest krynicą prawdy, a Jarosław i Lech są prawie jak Piłsudski. Prawie, bo marszałek nawet do pięt im nie dorasta.

Ktoś w Onecie policzył, że jeśli AE ma za jednego posta tylko złotówkę, to zarabia około 80 złotych dziennie. Ale ma więcej. Znacznie.

A skąd to wiem? A stąd, że jestem w kontakcie z grupą młodych ludzi, którzy przypadkowo odpowiedzieli na ogłoszenie: „Jest praca od zaraz. 10 zł za godzinę. Wymagania: biegła znajomość internetu, łatwość formułowania wypowiedzi, dyspozycyjność”. Poszły tedy małolaty na spotkanie rekrutacyjne i tam dowiedziały się, że cała robota to siedzenie na internetowych forach i udział w dyskusjach. Udział podług przesyłanych e-mailami i SMS-ami ściąg i instrukcji. Proste? Otóż nie do końca... Zatrudniony ma obowiązek odwiedzać różne kafejki internetowe i tylko stamtąd surfować po sieci. Chodzi najpewniej o to, że prywatny komputer bardzo łatwo namierzyć, a jego właściciela zidentyfikować. Kawiarenka zaś pozostaje w jakimś stopniu anonimowa.

– No to co dokładnie mamy robić? – zapytał znajomy małolat.

– Jest rano jakiś news w portalu. Na przykład że ma powstać komisja śledcza, czego chce LiD. Włączacie się więc do dyskusji na ten temat – objaśnił prelegent.

– No i co piszemy?

– A to, to już my wam powiemy. Płacimy 5 złotych za jeden opublikowany w portalu post. Można zarobić nawet 100 złotych dziennie. Bez podatku. Z ręki do ręki. Każdy wybiera sobie własne ksywy, czyli nicki. Najmniej kilka. Tak będziemy was rozpoznawać. I tak rozliczać.

Z opisywanej tu grupy pięciu studentów nikt się nie zdecydował na tę robotę. Ale ilu w Pcimiu, w Kaczych Dołach, w Rzeszowie, Kielcach, Bydgoszczy i Radomiu odpowiedziało: TAK? W to nam graj. Kasa łatwa, lekka i przyjemna.

Ilu? To widać, wchodząc na Onet, na WP, na Interię i inne portale. Tak zmasowanego ataku na Platformę i LiD jeszcze nie widziałem. Przeliczając wpisy, można stwierdzić, iż cała rządząca obecnie koalicja plus lewica mają poparcie góra 10-procentowe (w rzeczywistości ok. 60 proc.). 90 natomiast procent populacji Polaków kocha PiS (i rozpacza w imieniu ojczyzny po jego porażce), uwielbia posłankę Sobecką i słucha Radia Maryja. Od rana do wieczora. Przerywając to rozkoszne zajęcie tylko na wpisy w forach dyskusyjnych.

No więc jest „Antek Emigrant”, jest „prawdziwypolak”, jest „Aleksandra_IQ168”... I setki innych. Oni to robią dla forsy, ale kto im płaci? Nietrudno się chyba domyślić. Cel? Też oczywisty: hektolitry plwocin, tony wymiocin wlewających się co dzień do internetu mają wywołać wrażenie, że tak myśli, że tak właśnie wierzy lwia część „zdrowej substancji narodu”. A kto jest innego zdania, ten siedzi w jakiejś antypolskiej komuszej niszy i jest wyalienowany, godny pogardy. Wierzcie mi – to działa. Działa także i na opluwanych, którzy dzień w dzień poddawani są dawce sporego stresu. Znam pewną miłą posłankę, która takie obsobaczające ją posty bardzo przeżywa. Traci zapał i ochotę do działania. Czasem jest „tylko” wściekła, czasem „aż” smutna. A przy okazji – operatorzy, tj. cenzorzy portali internetowych, którzy masowo odrzucają e-maile antyklerykalne i o treści anty-Kaczej powinni pamiętać, że dopuszczając na portal oszołomów, tracą o wiele, wiele więcej. W oczach normalnych ludzi.

„Musimy przemawiać do młodzieży. Musimy odzyskać internet!” – krzyczał Kaczyński. Jego watahy słusznie odebrały te słowa jako rozkaz.

Marek Szenborn

 

[Podobne działania mogą mieć mse również ze strony lokalnej org. religijnej (propagowanie religii, tej org. i krytyka wrogów biznesu – samodzielnego myślenia, ateizmu). – red.]

 

 

„PRZEGLĄD” nr 47, 26.11.2006 r.

POLITYK JAK MYDEŁKO FA

Wyborca ma dzisiaj ciężkie życie. Czyta hasła porozlepiane na ulicach i czuje się jak Pietruszka z "Martwych dusz": "Oto z liter ciągle wychodzą jakieś słowa, które diabli wiedzą, co znaczą". Niby na pierwszy rzut oka wszystko w porządku, ale gdy wyborca przypatrzył się bliżej, mógł tracić ochotę na głosowanie. Dlaczego? Proponujemy poddać hasła wyborcze dwóm testom.

 

Test pierwszy: hasło przeciwne

Polityka to podobno spór o kształt życia społecznego i podział władzy. Spór projektów - przeciwstawnych albo przynajmniej różnych. Jeżeli hasło wyborcze ma coś wspólnego z polityką, czyli wyraża jakąś propozycję co do wspólnego życia, to powinno mieć jakąś treść, której można przeciwstawić treść alternatywną, inną, słowem sprzeczną z tą pierwszą. Na przykład kiedy 60 lat temu pisano na plakatach "Chłopom ziemię, robotnikom fabryki", wiadomo było, że z drugiej strony barykady można oczekiwać transparentu z napisem "Łapy precz od naszej własności". Spór widoczny jak na dłoni - tu i tam konkretne stawki walki politycznej.

Weźmy pierwsze z brzegu hasło naszych wyborów samorządowych. Platforma Obywatelska kojarzyć ma się z zawołaniem "By żyło się lepiej". Bardzo ładnie, ale przecież żaden z przeciwników Platformy nie pójdzie do wyborów z hasłem "By żyło się gorzej". Nonsens, który ujawnia, że hasło jest puste, nie wyraża żadnego projektu, nie odnosi się do żadnego sporu społecznego czy politycznego. Jest nic nieznaczącym ogólnym życzeniem, w sam raz na świąteczny wieczorek u cioci: "Miło jest w dzień pogodny wypić kawkę na świeżym powietrzu".

Niestety, tak właśnie zbudowane są niemal wszystkie hasła. Centrolewica zapewnia, że "stoją za nią kompetencje", ale nikt w miarę rozgarnięty nie będzie wabił wyborców brakiem kompetencji; Hanna Gronkiewicz-Waltz kusi nas stwierdzeniem, że "rozwiąże problemy Warszawy", choć przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że chce zostać prezydentem miasta, bo ma jego problemy w głębokim poważaniu; Marek Borowski zalecał się zapewnieniem, że "dotrzymuje obietnic", tylko że mało kto będzie zjednywał sobie głosy, oświadczając, że co powie, to skłamie.

Trudno wyobrazić sobie polityka, który by maszerował do wyborów pod transparentem "Tylko ja sam". Mimo to Donald Tusk śmiało oznajmia, że on będzie walczył w wyborach "Razem". Razem z kim? Platforma pokazywała przez ostatni rok, że nie chce współpracować właściwie z nikim: z oczywistych względów nie lubi PiS, SLD się brzydzi, Lepperem i PSL pogardza, z LPR głęboko się nie zgadza, a PD nawet nie zauważa, bo za mała. Czyli jak? "Razem" z samą sobą? Cóż, na takie "razem" język polski ma określenie "osobno". Wychodzi na to, że "razem" znaczy tyle, co "głosuj na mnie!" i ten slogan właśnie wygrywa. Centrolewica reklamuje się zapewnieniem "Żadnych popisów". Czyli nie tamci, lecz my! Czy nie prościej byłoby wydrukować jeden billboard z hasłem "głosuj na nas" i tylko zmieniać podpisy?

Jeśli nawet zdarzy się mniej mgliste hasło, jak ognia unika się w nim rzeczywistych problemów. Jakaś partia napisała, że jest za "edukacją i rozwojem" i za tym "żeby nasze dzieci chciały żyć we własnym kraju". Każdy całym sercem miał poprzeć tę partię, nawet jeśli nie ma dzieci. Tyle że nikt nie wie, jaka ma być ta edukacja. Płatna? Bezpłatna? Publiczna czy może prywatna? Katolicka czy laicka? I z jakiego właściwie powodu dzieci będą "chciały żyć we własnym kraju"? Bo wpoi im się patriotyzm czy może dlatego, że będą mogły mówić to, co myślą?

Jedyną jaśniejszą gwiazdą na firmamencie ponurych wyborczych plakatów jawi się LPR. Liga ma rzeczywiście hasła, które coś znaczą. Kiedy czytamy "Rodzina, ojczyzna, praca", to wiemy mniej więcej, o co chodzi przynajmniej w pierwszych dwóch członach. Nacjonalizm i patriarchat uświęcone przez państwo. Jasna wizja - kroczek dalej niż dzisiaj. Podobnie z hasłem "Silna rodzina to silna Polska". Reagujemy instynktownie, formułując hasła typu "Prawa jednostki, internacjonalizm" albo "Związki partnerskie to szczęśliwi Polacy". Szkoda tylko, że Liga, która jako jedyna bierze jeszcze na serio demokrację, chce wygrać głównie po to, żeby z demokracją ostatecznie zrobić porządek.

 

Test drugi: quid pro quo

Gdyby hasła wyborcze coś znaczyły, z pewnością partie polityczne i politycy nie mogliby się nimi dowolnie pozamieniać. Lud idący na Tuileries z okrzykiem: "Precz z monarchią!" nie może przecież nagle zamienić się na hasła z arystokratami, którzy najchętniej krzyczeliby: "Niech żyje król!".

Weźmy pierwsze z brzegu hasło dzisiejsze: "Wizja i skuteczność". Czyje to? Borowskiego? Czemu nie! Gronkiewicz-Waltz? Właściwie może być, nic nie stoi na przeszkodzie. Tuska? Też pasuje. LPR - oczywiście. A cudne hasełko "PSL = normalnie". PSL można zamienić na jakąkolwiek inną partię i hasło działa w najlepsze. "Dotrzymuję obietnic" - podpis może być dowolny. Pod hasłem "Razem" mogłyby z powodzeniem iść do wyborów LPR i PiS, nikt by nawet okiem nie mrugnął. A plakaty PiS z hasłem "Obywatel IV Rzeczypospolitej"? Gdyby rolnika z synkiem na tle złotych kłosów obdarzyć podpisem "Obywatel Polski Kuronia", można od razu startować z kampanią.

To jeszcze nic. Można zrobić lepsze doświadczenie. Zamienić logo polityczne na jakiekolwiek inne. "Za nami stoją kompetencje" - niech będzie podpis Microsoft albo Toschiba. Gra? Gra! Albo "Razem". Żywiec? Coca-Cola? Może chipsy Lays? "Dotrzymujemy obietnic" - PZU czy Commercial Union? "Obywatela IV RP" pod obrazkiem panienki z rozwianym szalem można spokojnie zastąpić Lenorem albo Vizirem, może Orange albo mydełkiem Fa. I co? I nic! Bardzo dobrze! Na Pradze pewien kandydat PiS reklamował się hasłem "Postaw na młodość". Nazywają go na osiedlu "L'Oréal". Cóż, po takiej zabawie na "Rozwiążę problemy Warszawy" zostaje już chyba tylko podpis Alka-Seltzer...

Ciekawy świata Czytelnik może wykorzystać te dwa kryteria i samodzielnie prowadzić badania nad polską polityką. Obawiamy się jednak, że w 99% otrzyma podobne wyniki. Będzie więc musiał niechybnie dojść do wniosku, że ktoś robi tutaj kogoś ordynarnie w konia. Zawartość polityki w polityce w III, IV RP jest znacznie niższa niż zawartość cukru w cukrze w PRL. Po prostu erzac.

Jeżeli dodamy do tego fakt, że połowa Polaków żyje w takiej biedzie, że zabiegi wokół utrzymania nie pozwalają im nawet czytać gazet, nie mówiąc o wnikaniu w programy wyborcze partii, to trudno się dziwić, że na hasła z ulicznych billboardów reagują - delikatnie rzecz ujmując - obojętnie. Ludowa mądrość okazuje się bardziej przenikliwa niż wiedza ekspertów. Tylko około połowy uprawnionych chodzi na wybory, bo ludzie widzą, że wyboru nie ma. Zostały tylko pozory. Katarzyna Chmielewska, Tomasz Żukowski

Autorzy są redaktorami kwartalnika "Bez Dogmatu"

 

 

„PRZEGLĄD” nr 10, 06.03.2006 r.

POPULISTYCZNA DEMOKRACJA TELEWIZYJNA

POLSKIE MEDIA OKAZAŁY SIĘ NIEWYKSZTAŁCONE I NIEPRZYGOTOWANE DO PEŁNIENIA ROLI CZWARTEJ WŁADZY

Dokładnie rok temu w tekście sprowokowanym dwoma wyjątkowo brutalnymi zjawiskami, a mianowicie skandaliczną publikacją listy Wildsteina, która przemieszała oprawców z ofiarami systemu ubeckich represji, oraz kolejnym przykładem przebrania miary przyzwoitości przez maccartystowską w swej mentalności speckomisję sejmową, pisałem, że jesteśmy świadkami próby sił, w której celem tej części byłej opozycji solidarnościowej, która do tej pory była marginalizowana i dopiero po kompromitacji swej awangardy wysunęła się na pierwszy plan życia publicznego, jest zdobycie pełni władzy nad społeczeństwem - za wszelką cenę, bez względu na koszty społeczne i bez oglądania się na cywilizowane standardy. Nikt jednak wówczas, poza paroma osobami, nie dawał wiary w możliwość takiego obrotu spraw, a już zwłaszcza nikt w mediach, spodziewających się, że wraz z zapowiadanym i aktywnie wspomaganym przez nie zwycięstwem PO nastanie dla nich okres bezprecedensowej prosperity i przy okazji zapanuje era rozkwitu wolności i powszechnego dobrobytu dla zwykłych ludzi, za sprawą urzeczywistnienia ideologii leseferyzmu a la Gilowska. Mój artykuł pozostał w szufladzie. Dziś z każdej niemal gazety, poza prawicowymi, czyli wyznaniowymi, i z każdego prawie komentarza politycznego w głównych telewizjach komercyjnych dochodzi alarm ostrzegający przed dokonującymi się próbami zawłaszczania mediów i podporządkowania wszystkich obszarów sfery publicznej istotnych dla funkcjonowania społeczeństwa przez jedną opcję polityczną. Media, nagle obudzone z ręką w nocniku, straszą widmem autorytaryzmu.

A przecież zdobycie władzy autorytarnej nie dokonuje się z dnia na dzień, nawet jeśliby ta władza miała być przywieziona na obcych czołgach. Potrzeba na to czasu, sporego wysiłku i współpracy wielu ludzi. W największym zaś stopniu nieodzowna jest zmasowana propaganda, a w dzisiejszej rzeczywistości oznacza to zrozumienie i współpracę mediów. Ta dzisiejsza władza z pewnością na żadnych tankach do nas nie przyjechała, tym bardziej więc jej nadejście musiało być poprzedzone solidnym przygotowaniem gruntu - że się tak wyrażę - od frontu propagandy. To przecież nie Jarosław Kaczyński, jako szeregowy poseł, i nie jego brat, jako prezydent Warszawy, i nie żaden z pomniejszych funkcjonariuszy PiS wprowadzali do obiegu opinii publicznej, do szkół, do gazet i do telewizji powszechnie dziś obowiązującą

 

wykładnię powojennej historii

Polski. Niezależnie od wprzęgnięcia do polityki odwetu instytucji rewolucyjnych w rodzaju IPN nie mieli oni środków, by skutecznie dokonać prania mózgu na milionach obywateli. Bez wzmocnienia ze strony mediów, bez nagłośnienia rezultatów jego prac i bezkrytycznego ich wspierania i podsycania żarliwości IPN pozostałby bezsilny. Wolne media nie tylko nie zakwestionowały polityki ideologicznej indoktrynacji społeczeństwa realizowanej za pośrednictwem tej instytucji, ale użyczyły tej polityce swoich narzędzi wpływu. Skąd obywatele czerpią dziś wszelką wiedzę, zarówno na temat najnowszych i najskuteczniejszych rzekomo terapii medycznych, najzdrowszego odżywiania się, obowiązującej mody i najwłaściwszego life style'u, jak i tego, co poprawne, by nie rzec jedynie słuszne, w myśleniu politycznym? Źródłem wszelkiej wiedzy w epoce uwolnionej od autorytetów jest telewizja.

W dzisiejszej Polsce mamy do czynienia z populistyczną demokracją telewizyjną. To na wzór amerykańskich telewizji komercyjnych formowały się w Polsce tzw. wolne, tzn. prywatne, komercyjne media elektroniczne i od tego wzoru nie odbiega, nie mniej komercyjna, telewizja publiczna. To bezkrytyczne naśladownictwo niekoniecznie najlepszych merytorycznie (ale marketingowo chwytliwych i popłatnych) wzorów tandetnej wersji amerykańskiego dziennikarstwa legło u podstaw siły i nieuzasadnionego autorytetu, jakimi cieszą się dziś zarówno stacje telewizyjne, jak i niektóre indywidualne gwiazdy ekranu (łatwość, z jaką te ostatnie

 

przeskakują z jednej sieci telewizyjnej

do drugiej, sama już zaświadcza o braku różnicy między mediami). Powszechne staje się mieszanie ról - wychodząc z roli reportera, który powinien być transparentny, gwiazdy teleprogramów informacyjnych same stają się tematem newsów i eksponują swoją osobowość, a budując na popularności i statusie celebrity, niekiedy stają się aktorami lub politykami.

Siła rażenia takiej "broni" jest ogromna - telewizja może uwiarygodnić najgłupsze opinie i poglądy, a kiedy zaatakuje domenę publicznej dyskusji o sprawach państwa, nie ma sposobu, by powstrzymać destrukcję świadomości politycznej społeczeństwa. Ta czwarta władza, o której mówi się - nieprawdziwie - że w krajach demokratycznego Zachodu jest jakoby od ponad 200 lat trwałym elementem procesu politycznego jest nieobieralna, niereprezentatywna, nieodwoływalna, a nadto prywatna, skoncentrowana i przypadkowa. Nie podlega zasadzie demokratycznej i konstytucyjnej odpowiedzialności, a jednak jest całkiem realna, ma wpływ na rząd i na społeczeństwo, którego nie sposób oszacować. Nie istnieje żadna alternatywna i niezależna wobec niej instytucja medialna, nie ma Wolnej Europy w wolnej Polsce. Władza mediów jest niepodzielna, a jej mowa dosłowna - w odróżnieniu od "reżimowej", telewizja "wolna" nie pozwala obywatelom czytać między wierszami, nie uczy ich czujności, podejrzliwości czy wręcz - jak to miało miejsce w starym systemie - "podwójnego języka", który mógł - paradoksalnie - powiększać sferę wolności myśli. Nie ma też czwarta władza żadnej przeciwwagi w postaci dobrze zorganizowanych i respektowanych środowisk biznesu (u nas kojarzonego tylko z aferami i korupcją) oraz wielu innych grup interesów i rozproszonych centrów opinii. Te elementy społeczeństwa obywatelskiego buduje się bowiem znacznie wolniej i trudniej niż radiostacje i telewizje komercyjne.

Swoistą miarą nienormalności kraju jest dla mnie częstość, z jaką oglądając telewizyjne informacje, sięgam po notes, by zapisać aberracyjne komentarze polityczne wypowiadane z powagą i pewnością, jakie do tej pory przysługiwały słowu ewangelii głoszonemu z ambony. Oglądając wiadomości w mediach polskich, publicznych i prywatnych, zapisałem całe strony głupich, nieobiektywnych, nieprawdziwych i nieuczciwych komentarzy, a mógłbym z łatwością zapełnić nimi grube zeszyty. Oto parę przykładów zebranych w różnych momentach w trakcie minionego roku.

Z okazji rocznicy konferencji jałtańskiej "Wiadomości" TVP 1 nadały migawkę, w której - realizując, zapewne w pojęciu redakcji rzetelnie, domniemaną zasadę demokracji w mediach - zapytano o ocenę Jałty przypadkowego przechodnia. Przechodzień powiedział: "Jałta przyniosła nam granice, które dotrwały do dziś". Na to dictum mędrkujący reporter zareagował politycznie poprawnym podsumowaniem, mówiąc: "Ale w tym czasie wiele innych granic zostało przekroczonych". Z jednej strony, trzeźwa, rzeczowa, spokojna, wyważona i prosta wypowiedź (która przecież ani nie przesądza oceny PRL, ani nie daje wyrazu politycznej preferencji), a z drugiej - demagogiczne, głupawe, bałamutne i nieuczciwe, oparte na grze słów, a więc czystej retoryce, a nie na meritum, odwracanie kota ogonem, mające na celu zdyskredytowanie niepoprawnego (lub podejrzanego) wedle oficjalnej ideologii poglądu i umocnienie wersji obowiązującej. A wersją tą jest oczywiście obowiązkowe potępienie i delegitymizowanie, przy każdej okazji, PRL. To jest przykład bezczelnej i

 

nachalnej politycznej propagandy,

która nie ma nic wspólnego z prawdą, faktami i uczciwym dziennikarstwem.

Inny przykład, inna stacja (TVN). Reportera "Faktów" zbulwersowało to, że w komitecie wyborczym Cimoszewicza rzekomo znaleźli się wyłącznie członkowie partii lewicowych, i to "zarówno obecnie funkcjonujących, jak SLD oraz tych, które odeszły w niechlubną przeszłość". Pomijam to, że nawet na płaszczyźnie nagich faktów był to komentarz fałszywy, bo przecież nie wszyscy członkowie tego komitetu należeli do SLD lub PZPR (swoją drogą ciekawe, które jeszcze odesłane do lamusa historii partie lewicowe lustrator z TVN miał na myśli - PPR?). W tej jawnie tendencyjnej wypowiedzi tkwi przecież założenie, że partie lewicowe, ich członkowie i sympatycy są niepełnoprawnymi członkami społeczeństwa i niepożądanymi uczestnikami procesu politycznego. Ich obecność w komitecie wyborczym delegitymizuje kandydata i powinna go zawstydzać (kandydat rzeczywiście poczuł się zawstydzony i w stosownym komentarzu niestosownie i niewdzięcznie odciął się od popierającego go komitetu, co świadczy o tym, jak przemożną i powszechną presję mentalną wywiera nowa poprawność polityczna). Członkowie inkryminowanych partii mieli czelność zorganizować się w komitet i dać wyraz swoim oczekiwaniom i nadziejom politycznym. Gdyby nawet nieprawdziwy zarzut, że byli wśród nich tylko członkowie tych partii, okazał się prawdziwy, to jaki punkt ordynacji wyborczej, jaki artykuł konstytucji zostałby w ten sposób złamany? Reporterowi telewizyjnemu tak bardzo udzieliła się atmosfera wykluczenia i ostracyzmu oraz nastrój i psychoza powszechnej lustracji, że postanowił pozbawić niepożądane osoby (wśród nich niektóre zasłużone dla Polski osobistości wielkiego formatu) praw publicznych, w tym prawa do udziału w wyborach, prawa do głoszenia i reprezentacji poglądów, prawa do organizowania się w ramach struktur przewidzianych porządkiem prawno-konstytucyjnym. Zapewne jego umysł nie był w stanie wyprowadzić z tej wypowiedzi wszystkich konsekwencji, które wynikają z niej z żelazną, logiczną koniecznością, ale na tym właśnie polega efektywność technik prania mózgu, jakim go poddano (czy też sam się poddał).

Próba telewizyjnej lustracji Jaruzelskiego należy do tej samej kategorii działań. Kiedy udostępniono "opinii publicznej" odpowiednią teczkę, która miała wykazać agenturalną przeszłość generała, zgromadzeni przed budynkiem IPN dziennikarze rzucili się przed siebie niczym klienci właśnie otwartego marketu z wyjątkowo atrakcyjnymi ofertami "nie dla idiotów". Walczyli o te kartki, wyrywali je sobie i nie doczytawszy nawet do połowy "obszernego, bo 70-stronicowego dokumentu", podekscytowani relacjonowali na żywo jego bulwersującą zawartość. Tego żenującego przykładu dostarczył tym razem dziennikarz TVN 24. W rolę śledczego wczuł się kolega wzmiankowanego dziennikarza, najpewniej uznając się za wykwalifikowanego archiwistę, historyka, politologa, prawnika, prokuratora i sędziego, etyka i filozofa zdolnego właściwie zrozumieć, wyjaśnić i ocenić kontekst historyczny i wszelkie implikacje rzadkiego i sensacyjnego znaleziska historycznego. W całej akcji znów chodziło o to samo, czyli

 

potępienie stanu wojennego

i junty, zniesławienie PRL, podważenie legalności i ustaleń Okrągłego Stołu i jego następstw oraz zohydzenie Trzeciej RP, która zaczęła się od tak niegodnej prezydentury. Niezależnie od intencji autora (zapewne kierowało nim pragnienie poznania i przekazania społeczeństwu "prawdy") takie były skutki tego zabiegu i za te skutki media są odpowiedzialne. Oglądając to niesmaczne widowisko, Kaczyńscy zapewne zacierali ręce z zadowolenia, ale przecież nie kreowali tej afery (i towarzyszącej jej atmosfery nagonki) sami, swymi własnymi rękami, ani nie robił tego za nich ich bulterier.

Miniony rok, który jako jedno pasmo uroczystości narodowych, na których tle ubierali się w szaty historyczne i dodawali sobie powagi męża stanu politycy prawicowi z Lechem Kaczyńskim na czele, był okresem nieustającej kampanii wyborczej. Przerobiona zgodnie z regułami marketingu politycznego, podkolorowana historia była głównym instrumentem walki politycznej, a wolne, demokratyczne media nie tylko nie zauważyły w porę manipulacji, ale w pełni w niej uczestniczyły, choć - jak widać - nie mając pełnego rozpoznania jej skutków politycznych. To przecież rządzona przez człowieka ekipy PO, a nie LPR lub PiS, publiczna telewizja wyemitowała w lecie "dokument" pt.: "Musieli zwyciężyć"(zmontowany w 2000 r.) z wyjątkowo paszkwilanckim, agresywnym i zafałszowanym komentarzem Aliny Czerniakowskiej (pełnym złotych myśli w duchu: "50 lat sowieckiego niszczenia Polski"). Ten sam pamfleciarski styl rozpoznałem w innym materiale TVP, o zgrozo pokazanym z okazji uroczystości Wszystkich Świętych dla upamiętnienia tych, którzy odeszli. Nawet taka okazja wydała się stosowna do przemycenia jadowitych i stronniczych komentarzy politycznych.

Pęd mediów do delegalizacji ex post PRL i - co za tym idzie - do powszechnej żywiołowej lustracji pochłonął swoją siłą także polityków liberalnych, choć ci ostatni zapewne nie do końca podpisaliby się pod wszystkimi tego konsekwencjami. W lecie odbywały się szeroko rozpowszechniane w mediach uroczystości i konferencje z okazji rocznicy Sierpnia 1980, które także (jak rocznica powstania warszawskiego i "cudu nad Wisłą") zostały wykorzystane do celów kampanii wyborczej przez post-"Solidarność". Wszyscy uczestnicy zdawali się mówić jednym głosem, choć ta jednomyślność przyniosła najwięcej korzyści agresywnej i anachronicznej prawicy. Nieświadomy konsekwencji politycznych tej jednomyślności, w samym jej centrum uplasował się senator liberalnej UW Wielowieyski, kiedy na rocznicowej konferencji mówił o "ustroju totalnym" i "terrorze komunistycznym po 1970 roku", jak gdyby zasada sprzeczności przestała obowiązywać na terytorium Polski - jak w ustroju "totalnym" możliwy był strajk generalny czy jakikolwiek opór, nie mówiąc o "zwycięstwie "Solidarności"", które "zmieniło kształt Europy" (to już cytat z wypowiedzi Głównego Historyka Kraju, dr. Dudka)? Wygłaszane przy takich okazjach upraszczające komunały i niesprawiedliwe oceny polityczne, wyjęte z publikacji drugiego obiegu z okresu buntu wobec systemu, były bezkrytycznie akceptowane, nieustannie rozpowszechniane i uwiarygodniane przez główne telewizje.

Telewizja Puls, która - podobnie do palety prezentowanych w niej poglądów - ma dość ubogie zasoby repertuarowe, najczęściej ze wszystkich stosuje w swoim programie zasadę recyklingu - w krótkich interwałach czasowych na ekranie pojawiają się ciągle te same materiały. Np. panegiryk o zasłużonej dla Polski, Czech i USA rodzinie Brzezińskich powtarzany był co najmniej kilkanaście razy w ciągu roku (a nawet, co ostatnio zauważyłem z niedowierzaniem, kilka razy w ciągu minionego tygodnia). W tym paradokumencie widzimy prof. Brzezińskiego przemawiającego na KUL w trakcie ceremonii nadania mu doktoratu honorowego tej uczelni (miało to miejsce na samym początku III RP). Pośród wielu opinii, niekiedy prawdziwych i sensownych, Brzeziński mówi tam również, że "minione lata były

 

latami zbrodni i zdrady",

potępia PZPR i odbiera "jej spadkobiercom" prawo do politycznej obecności w wolnej Polsce, gloryfikuje wyczyn Kuklińskiego i piętnuje oskarżeniem o zdradę "reżimowych generałów". W ten sposób firmuje swoim autorytetem pogląd obiegowy, ale całkowicie nieprawdziwy i niesprawiedliwy, zakłamujący rzeczywistość i rozpowszechniający nieuczciwą ocenę powojennej historii Polski, w której Brzeziński - syn przedwojennego dyplomaty, od wybuchu II wojny światowej przebywający na emigracji w Kanadzie, po wojnie zaś w USA, gdzie się naturalizował - nie uczestniczył i której nie znał (czym innym jest "ekspertyza" na potrzeby amerykańskich mediów i administracji nieudolnego prezydenta Cartera, a czym innym rzetelna wiedza).

Był kiedyś taki dobry zwyczaj, przez niektórych Polaków przestrzegany do dzisiaj, zgodnie z którym osoby z własnego wyboru nieuczestniczące w życiu kraju, niepodejmujące decyzji i niebiorące odpowiedzialności, powstrzymywały się od oceny rodaków, którzy w kraju pozostali i byli poddani wpływowi realnego socjalizmu. Brzeziński mógł tak właśnie się zachować, ale mógł też powiedzieć prawdę, bo mając dostęp do najświeższych publikacji zachodnich, wiedział na początku lat 90., podobnie jak Albright i Fried w roku 2005, że - jeżeli już stosować oceny moralizujące - zdradą wobec Polski było stanowisko rządu brytyjskiego pod koniec wojny, a nie powstanie nie w pełni suwerennej Polski Ludowej (jakaż inna Polska mogła powstać pod egidą Stalina i jego Armii Czerwonej wobec braku zainteresowania ze strony USA i Wielkiej Brytanii?). Wiedział też, że w optyce administracji amerykańskiej i z perspektywy celów jej polityki międzynarodowej rozstrzygnięcie kwestii polskiej nie miało żadnego znaczenia na konferencji jałtańskiej. Wszyscy troje wiedzieli również, że rząd Reagana, poinformowany przez Kuklińskiego o planach Układu Warszawskiego wobec polskiej rewolucji 1980-1981, nie uprzedził liderów "Solidarności" o tym, co może ich spotkać w najbliższym czasie (a przecież nie było pewne, czy będą tylko internowani, czy może inaczej wyeliminowani). Amerykańską "pomoc" dla krajów bloku sowieckiego krytykowali w USA nawet prominentni politycy neokonserwatywni, w tym "jastrząb" polityki zagranicznej, Jane Kirkpatrick, była ambasador USA przy ONZ w rządzie Reagana. Czy Brzezińskiego, niesprawującego przecież żadnego urzędu w administracji amerykańskiej od czasów katastrofalnej kompromitacji rządu Cartera, spowodowanej fiaskiem próby odbicia zakładników w ambasadzie USA w Iranie - Brzezińskiego, którego wielu Polaków widziało w roli prezydenta Polski - nie było stać na większą samodzielność w ocenie spraw polskich? Czy musiał swoje wypowiedzi wygłaszane na prowincjonalnym uniwersytecie w Polsce korygować wymogami oficjalnej amerykańskiej racji stanu i oficjalnej propagandy?

Okazuje się, że nie było go na to stać. Brzeziński, jak po nim Albright i Fried, przemawiał jako amerykański urzędnik i oczywiście miał do tego prawo. Ale dlaczego wśród polskich jeśli nie polityków, to analityków polityki lub dziennikarzy i komentatorów politycznych

 

nie znalazł się ani jeden,

który powiedziałby, że w okresie 1945-1991 Polska postrzegana była przez kolejne rządy amerykańskie głównie (jeśli nie wyłącznie) jako słabe, podatne na manipulacje ogniwo, którym można było posłużyć się w celu destabilizacji ówczesnego wroga USA, tzn. Układu Warszawskiego i ZSRR, a więc że była postrzegana instrumentalnie, bez zwracania uwagi na jej interes narodowy, jej rację stanu i dobro jej obywateli? USA nie były "sojusznikiem" polskiego narodu i wrogiem obcego narodowo państwa PRL-owskiego, rozróżnienie takie nie ma sensu. Nie obciąża to przecież w żadnej mierze sumienia amerykańskich polityków (i nie rzutuje na obecne stosunki), bo wynika po prostu z suwerennego rozumienia przez nich własnego interesu narodowego jako nadrzędnego celu w polityce, i w tej perspektywie taka postawa wobec Polski była całkowicie zrozumiała i usprawiedliwiona. USA nie miały wobec naszego kraju, wobec satelity ZSRR, żadnych zobowiązań, politycznych ani tym bardziej moralnych. Zamiast jednak opisać ten stan rzeczy, nasi politycy i analitycy mitologizują obustronne stosunki polsko-amerykańskie, rozpowszechniają mit, włącznie z wprowadzeniem go do obowiązujących w szkołach programów nauczania, i - co gorsza - na micie opierają swoje wizje polityczne.

Umacniają ten proces polscy dziennikarze, nadając obieg i dodając wiarygodności fałszywemu mitowi. W programie radia TOK FM, poświęconym jak na ironię etyce mediów, czołowi polscy publicyści jednogłośnie uznali obiegową, uproszczoną i nieprawdziwą opinię, zgodnie z którą w czasach PRL dziennikarze dzielili się na tych, którzy

 

walczyli po słusznej stronie

(czyli tych zaangażowanych w ruch "Solidarność"), i tych, którzy zachowywali się niegodnie (czyli krytyków "Solidarności" i apologetów reżimu). Do głowy nie przyszło nikomu z obecnych w studiu, że logiczną konsekwencją takiego poglądu jest polityka lustracji, eliminacji z życia publicznego olbrzymiej części społeczeństwa i trwałego usunięcia z obiegu publicznego, na podstawie kryteriów politycznych, określonych opinii i poglądów. Taki zaś program polityczny wymaga przecież dla swej realizacji władzy autorytarnej. Dlaczego więc dziwią się teraz, kiedy pojawiła się właśnie władza gotowa zrealizować program, pod który sami położyli fundament?

Ten sam zatem mit, który każe potępiać sumarycznie cały okres PRL jako nieprawowitą część narodowego dziedzictwa, sankcjonuje i daje moralne uprawomocnienie polityce "uzdrowienia państwa" i polityce odwetu, której instrumentem jest lustracja; polityce, której urzeczywistnienie wymaga przejęcia pełni władzy i zbliżenia się do wizji państwa autorytarnego. Państwa, które kontroluje wszystkie aspekty życia obywateli, nadaje sobie

 

przywilej dzielenia ich na złych i dobrych.

Które posługuje się zafałszowaną historią dla własnej legitymizacji i dlatego musi na nowo przepisywać podręczniki historii, organizować "nowe tradycje" państwowe, narodowe ceremoniały i obrzędy, musi kontrolować polityczną poprawność wychowania młodzieży, śledzić, ścigać i karać występek i zepsucie, zmieniać nazwy placów i ulic, kodyfikować nową symbolikę narodową, zmieniać instytucje i ustrój państwa prawa, łamać zasady stojące na straży równowagi władz i apolityczności urzędów, wymieniać sędziów pod kątem ich dyspozycyjności politycznej i podejmować się transwaluacji dotychczasowych wartości.

Państwo demokratyczne i szanujące wolność, państwo prawa nie może stawiać sobie i nie stawia podobnych celów. Taka wizja polityki i misja działalności politycznej wykracza poza jego granice i ponad sferę jego uprawnień i władzy. Wobec takiej uzurpacji obywatele mają prawo wypowiedzenia paktu i odmowy posłuszeństwa. Jednak podobna uzurpacja i podobne zdefiniowanie celów politycznych nie byłoby możliwe, gdyby media rzeczywiście spełniały deklarowaną rolę czwartej władzy poprzez racjonalne i krytyczne egzaminowanie funkcjonujących w obiegu publicznym pojęć, ocen, wartości i celów politycznych. Polskie media okazały się niewykształcone, niedoinformowane i nieprzygotowane do pełnienia tej roli. Przeciwnie, swoją bezkrytyczną akceptacją obiegowych mitów i nieprawdziwej wizji historii stworzyły grunt, na którym można było zasiać uroszczenia władzy autorytarnej.

Jarosław Dobrzański

Autor jest filozofem i historykiem, pracował naukowo w Polsce i USA oraz jako menedżer w międzynarodowych korporacjach paliwowych

 

 

„POLITYKA” nr 34 (2617) 25.08.2007 r.

PRAWDZIWIE I SZCZERZE

Dzisiaj, kiedy koalicja się rozsypała, ministrowie obrzucają się wyzwiskami, a IV RP się wali, nieco łatwiej być mądrym. Dlaczego jednak tak długo, tak wielu ludzi, tak często występujących w mediach, nie chciało zauważyć, że „król jest nagi”?

Wiosną 2006 r. napisaliśmy, że po raz pierwszy w Polsce po 1989 r. objawiła się nagle duża grupa dziennikarzy „reżimowych” (użyliśmy cudzysłowu), która w dość jednorodny sposób zaczęła uprawiać gorącą publicystykę polityczną na rzecz i w imieniu najpierw dwóch, a potem jednego politycznego ugrupowania. To publicyści (pis-arze?) IV RP.

 

Nie wymieniliśmy ani jednego nazwiska, tak się jednak stało, że do tej grupy zaczęli zapisywać się sami zainteresowani, a to nas wyszydzając, a to nie kryjąc oburzenia. Sami się zapisywali, ale też zapisywali swoich kolegów, w obronie których lojalnie i solidarnie występowali. Raz jeden tylko Bronisław Wildstein połapał się, że rzeczywiście żadnych nazwisk nie wymieniliśmy, choć on w polemice z nami jak najbardziej je wyliczył, po czym przeprosił. Nas, jak i wymienionych przez siebie kolegów.

 

Było to dość zabawne, bo przy okazji można było naczytać się, na czym polega uprawianie zawodu dziennikarskiego, czym jest tak zwany profesjonalny obiektywizm i że on między innymi manifestuje się poprzez prawdziwe i szczere popieranie tego, co uważa się za dobre dla Polski. A że akurat to Prawo i Sprawiedliwość owo dobro najlepiej i najpełniej zdefiniowało, to nic dziwnego, że należy się Jarosławowi Kaczyńskiemu poparcie i pomoc (bo przecież zewsząd i dookoła czai się III RP, jej salony, układy, agentura i Adam Michnik).

 

Niestety, w swojej obserwacji i odczuciach nie byliśmy i nie jesteśmy odosobnieni. Profesor Ireneusz Krzemiński w opublikowanej niedawno w „Europie” rozmowie z Cezarym Michalskim, jednym z najbardziej aktywnych publicystów „Dziennika”, powiedział: „wyście stworzyli w pewnym momencie ideową legitymizację rządów PiS i rządów Jarosława Kaczyńskiego. Owszem, krytykujecie ich, ale właśnie wasze pokolenie wykreowało rozmaitych karierowiczów dziennikarskich, którzy ciągle powtarzają to samo i tworzą coś w rodzaju oficjalnego języka propagandy ukrywającego, relatywizującego błędy Kaczyńskich”. Także Aleksander Hall, niegdyś jeden z autorytetów polskiej prawicy, pisze, że nawet „po ludzku” rozumie młodych dziennikarzy prawicowych, którzy, rozczarowani wcześniejszą klęską obozu postsolidarnościowego i zwycięstwem obozu postkomunistycznego, tak mocno uwierzyli w projekt IV RP, że „do dziś nie mogą się z nim rozstać”. Tak bardzo, że gdzieś zostały zagubione zdolności do rzetelnej i trzeźwej oceny rzeczywistości. „Gdy tak się dzieje – pisze Hall – łatwo zmienić się w propagandzistę”.

 

Że nie chodziło tu tylko i wyłącznie o uprawianie dziennikarstwa, a jednak o coś więcej, najwyraźniej powiedział sam Cezary Michalski w październiku 2006 r.: „Ludzie tacy jak Piotr Semka, Rafał Ziemkiewicz, Piotr Skwieciński, Igor Zalewski, Piotr Zaremba, Michał Karnowski, Robert Mazurek, a także młodzi historycy z IPN czy młodzi biznesmeni, którzy mają już dość »chodzenia« pod mocno usadowionymi w polskim biznesie ludźmi służb, mają wiele do zawdzięczenia rozsądkowi PO i PiS sprzed 2–3 lat”. I wyraził przekonanie, że wraz z (ewentualną) polityczną klęską obozu IV RP nastąpi „noc długich noży”, którą oczywiście przeprowadzą obrońcy patologii III RP. Można powiedzieć, że w ten sposób jawnie i dość cynicznie objawiona została przez redaktora „Dziennika” – jak to nazywają uczenie socjolodzy – identyfikacja tożsamościowa grupy. To ci, którzy mają politykom IV RP „wiele do zawdzięczenia” i mogą „to” razem z nimi przegrać.

 

Oczywiście, każdy z wymienianych publicystów (sami lubią nazywać się dziennikarzami) ma swoją biografię, często oryginalny i ciekawy dorobek, widać też między nimi wiele różnic, niemniej jednak łączy ich równie wiele. Kariery zaczynali na ogół od telewizji w pierwszych latach 90. (a potem z niej wylatywali, bo nadeszła zmiana eseldowska), wielu przeszło przez kilka tytułów prasowych, uważanych za ideowy matecznik tej grupy, jak choćby „Życie” Tomasza Wołka czy niskonakładowe miesięczniki. Wszystkich na pewno połączyło poczucie niezasłużonej politycznej i zawodowej porażki, gdy wypadli – jak im się na ogół zdawało – z głównego medialnego obiegu, oraz niechęć, a nawet nienawiść – w niektórych wypadkach ocierająca się wręcz o obsesję – do Adama Michnika i dominującej na rynku „Gazety Wyborczej”. Nie ulega wątpliwości, że nie lubili III RP w przekonaniu, że „Wolna Polska” została ukradziona, znieprawiona w kompromisach z „komunistami”, że pozbawiła ich głosu. Kolejnym rozczarowaniem była nieudolność i szybka klęska AWS, która rozwiała mrzonki o budowie nowej silnej „prawicowej” grupy medialnej wokół telewizji Puls. Doszło do tego, że musieli publikować w „postkomunistycznym” „Wprost”, bo – znowu zacytujemy Michalskiego – red. Król wyczuł zmieniającą się koniunkturę i... płacił, co też miało swoje znaczenie...

 

Kumulująca się frustracja małego, lecz ambitnego medialnego środowiska znakomicie rezonowała z polityczną frustracją braci Kaczyńskich – także na początku lat 90. wypchniętych poza główny nurt polskiej polityki. Gdy tylko PiS zaczął swą wędrówkę do władzy, sojusz tych dwóch grup był nieuchronny. Prawicowi, konserwatywni, antykomunistyczni (samookreśleń jest wiele) publicyści szybko przyjęli polityczny projekt IV RP jako swój, a na pewno jako wart poparcia. Tym bardziej że Czwarta RP otwierała im (wreszcie) szansę zostania prawdziwą Czwartą Władzą.

 

Jarosław Kaczyński nieraz dawał do zrozumienia, że media są częścią aparatu władzy. Media publiczne całkowicie, jako zwyczajna własność państwowa, której jedynym dysponentem – jak zresztą całego państwa – jest zwycięzca wyborów.

 

TVP, Polskie Radio, PAP zostały więc przez PiS (i koalicję) potraktowane bez żenady jako należne zdobycze. „Rzeczpospolitą”, gazetę z częściowym państwowym kapitałem (co samo w sobie jest kuriozum), tak ustawiono personalnie, że ekstremalna krytyka obozu rządzącego wyraża się w zatroskaniu, czy aby tej władzy uda się wykonać wszystko z programu PiS. Oczywiście, jak zawsze, i inne czynniki zadecydowały o otwarciu pola dla publicystyki zaangażowanej. Wejście na rynek dzienników koncernu Axel Springer podsuwało wydawcy naturalny pomysł na podjęcie walki przede wszystkim z wydawnictwami Agory (i nie ma tu nic do rzeczy, że Springer to kapitał niemiecki). A że akurat „Gazeta Wyborcza” stała się symbolem III RP, to w „Fakcie” i „Dzienniku” otworzyła się koniunktura na treści i pióra nacierającej IV RP. W ten sposób powstała swoista jednia ideologiczno-rynkowa. To prawdziwy fenomen: za prywatne pieniądze europejskiego koncernu zbudowano jawnie prorządowe (czy antymichnikowe) media, czasem, w bulwarowej postaci „Faktu”, uprawiające propagandę według najgorszych wzorów.

 

I jeśli wciąż słychać stary refren: o co chodzi?; wy popieracie III RP, a my IV – to trzeba odpowiedzieć, że jednak nie ma tu symetrii, że III RP to kilka rządów i wiele partii, szerokie spektrum ideowe, które dopiero później krytycy sprowadzili do hasła Rywinlandu.

 

Żaden z poprzednich rządów nie miał tak zorganizowanego medialnego poparcia, nie tylko w sferze komentatorskiej obsługi bieżących wydarzeń i ochoczego dostarczania argumentów dla kolejnych posunięć władzy. Do państwowego radia i telewizji czy prorządowych dzienników dochodzi też przecież medialny koncern ojca Rydzyka. Pojawiła się obsługa intelektualna i ideologiczna, wielki aparat aksjologiczny uruchamiany był i jest tym chętniej, im bardziej karkołomną woltę Kaczyńskich trzeba było uzasadnić. Po raz pierwszy po 1989 r. dość zwarta grupa dziennikarzy dokonała aktu zawierzenia konkretnej ekipie rządzącej (nie tylko bez wstydu – ale wręcz z dumą) i przyjęła jej optykę w postrzeganiu spraw kraju. To poparcie, przy wszystkich wyrażanych wątpliwościach, jawi się jako zaskakująco twarde i konsekwentne. Sami publicyści IV RP mówią o sobie skromnie, że po prostu „nie biorą udziału w nagonce na Kaczyńskich”, nie zauważając, że już używając takiego sformułowania, wziętego z notesu propagandzistów PiS, stawiają się po określonej stronie.

 

Tak oto uformował się (a były ambicje, żeby ten proces poszerzyć i pogłębić, gdy Jarosław Kaczyński wzywał dziennikarzy do nieposłuszeństwa wobec ich wydawców lub gdy zapowiadał utworzenie Instytutu Monitorowania Mediów) cały układ medialny, który niezwykle mocno wspierał rządzących i korzystał z przywilejów i dóbr, jakich władza nie szczędzi. Choćby takich (poza posadami w mediach państwowych) jak dostęp do polityków, informacji i sensacyjnych przecieków, do których nie mają wglądu inni (jawnie i bezwstydnie przez liderów PiS wskazywani z imienia i nazwiska, wedle wybranych tytułów, z którymi władza nie rozmawia). Prywatne media elektroniczne mają nad sobą już w pełni jednolitą politycznie KRRiT i konieczność ubiegania się u rządzących o nowe częstotliwości, nadajniki, odnawianie koncesji, a nawet o zgodę na fuzje kapitałowe, czego np. doświadczył Polsat występując o zbycie udziałów Springerowi; daje im się do zrozumienia, że mają wiele do załatwienia (lub nie) z władzą. TVN i jego właścicielom z ITI pogrożono lustracją i mglistymi insynuacjami o „genetycznych” związkach tej telewizji z WSI. Jeśli np. TVN 24 chce mieć informacje od władzy (zwłaszcza z dostarczającego sensacji otoczenia min. Ziobry), musi coraz częściej korzystać z pośrednictwa tygodnika „Wprost”. Nie przypominamy sobie takiego okresu z ostatnich 17 lat, w którym tak liczne media tak silnie współpracowałyby ze służbami piarowskimi (a pewnie i specjalnymi) władzy.

 

Nie przeszkadzało to bardzo długo publicystom IV RP, którzy w tym czasie stali się prawdziwymi spin-redaktorami, obecnymi w mediach od rana do nocy, bronić tezy, że dopiero teraz zapanował prawdziwy pluralizm...

 

Projekt IV RP tak został umiłowany, że cały komentatorski impet od początku poszedł w destrukcję III RP. Ileż to słów poświęcono, by skompromitować tak zwane elity, autorytety, salony i warszawkę, zohydzić Michnika i „Gazetę Wyborczą” (także oczywiście „Politykę”). Wylała się jakaś ogromna frustracja, która teraz mogła przybrać formę pyszniącego się szyderstwa i triumfalizmu, by przeobrazić się w swoistą dialektykę objaśniania wszystkiego za pomocą kilku zwrotów.

 

Jeśli zatem komuś się nie podoba PiS, to znaczy, że woli Millera i SLD; jeśli dzisiaj coś się sypie lub obnaża jako polityka nieczysta i niemoralna, a ktoś narzeka, to znaczy, że chce, żeby w Polsce nadal szalała korupcja. Jeśli nie chce dzikiej lustracji, to jest agentem; jeśli nie podoba mu się „Linia specjalna”, widać kochał Roberta Kwiatkowskiego. Jeśli narzeka na prezydenturę Lecha Kaczyńskiego, to znaczy, że woli chorą goleń Kwaśniewskiego. Można wybierać tylko pomiędzy IV RP a Rywinlandem, innych opcji – zdaniem zwolenników dzisiejszej władzy – nie ma i nie będzie. W tym myśleniu czas nie postępuje, wszystko stoi. Gdy się zatem skończą rządy Kaczyńskich, zostaniemy żywcem przeniesieni w lata 90., znowu Rywin przyjdzie do Michnika, a w Starachowicach zadzwoni telefon. Nastanie czarna noc. Świat zrobił się prościutki jak „Teletubisie”.

 

Tak jechano i jedzie się nadal, to żelazny zasób argumentów. Niemniej publicystyczny ton IV RP zaczął się od kilku miesięcy załamywać, co widać zwłaszcza w „Dzienniku”. Coraz więcej wątpliwości nie dawało się sprowadzić do „wymuszonej koalicji”, „pewnych potknięć” czy „oporu układu”.

 

Swoje zrobiła nieprzewidywalność i arogancja Jarosława Kaczyńskiego, jego humory i kaprysy, które nie pozwalają tak do końca oddać się jego polityce, bo w każdej chwili można wyjść na durnia. I tak naprawdę nie wiadomo, czy cieszył się, gdy w „Dzienniku” ukazał się tekst cud-malina, którego autor nie potrafił ukryć wzruszenia opisując ciężki dzień pracy premiera. Dzisiaj Michał Karnowski pisze, że owszem IV RP to i owo sknociła, ale premier „podwyższył standardy”. Jakie standardy?

 

Piotr Zaremba (a także Rafał Ziemkiewicz) ubolewa, że gazety niechętne rządowi, w tym „Polityka”, zaniżają poziom dyskusji. Ale też obaj autorzy, poza cyklicznymi atakami na „Politykę” za jej ogólny ton, nie wchodzą z nią w żadne konkretne polemiki, nie podjęli żadnego problemu, nie chcą się mierzyć z krytyką, którą uważają zapewne za wrogą, bo zewnętrzną wobec ich obozu. Spierają się co najwyżej we własnym gronie, we własnym języku, wśród kolegów. Można to zrozumieć tak, iż błędy PiS są z wyższej, niedostępnej dla niewtajemniczonych wrogów półki, są potknięciami na dobrej drodze, premierowi zaś trzeba życzliwie pomóc, a nie uprawiać jałowe krytykanctwo. W podobnym duchu napisał niedawno Łukasz Warzecha z „Faktu”, wspominając o „michnikopodobnych Kasandrach”, których nie warto czytać. W tych tekstach pobrzmiewa pytanie: wolne wybory i wolność słowa są? Są. Więc o co chodzi? (Jeśli dla kogoś demokracja tylko na tym polega, to rzeczywiście trudno rozmawiać).

 

Może dlatego takim ozdrowieńczym i odkrywczym wstrząsem dla kręgów, które się określają jako konserwatywne, stała się niedawna publikacja Roberta Matyji, który odkrył prawdę ponoć nieznaną, że wartości konserwatywne powinny być chronione i realizowane poprzez instytucje i procedury, czyli nie w trybie rewolucyjnym i woluntarystycznym, a pod kontrolą prawa i zgodnie z uniwersalnymi standardami nowoczesnego i demokratycznego państwa. Ciepło, ciepło… To o czym my mówimy od jesieni 2005 r., jak nie o tym właśnie?

 

W mediach IV RP dyskutuje się już, że może PiS za bardzo zbliżył się do Leppera, Giertycha i o. Rydzyka, że Kaczyński przesadził z dymisją Wildsteina, podważane są kompetencje minister Fotygi, a nawet, o zgrozo, pisze się, jakie błędy mógł popełnić Jarosław Kaczyński czy nawet sam Zbigniew Ziobro. Od niedawna niektórzy publicyści już zbierają sobie dorobek krytyczny na tym polu, w końcu oto najlepszy dowód, że zawsze pisali szczerze. Czasami tylko komuś puszczają nerwy i hamulce – jak w wypadku dziennikarza śledczego Bertolda Kittla, który zanim zatrzasnął za sobą drzwi redakcji „Rzeczpospolitej”, uwolnił trochę brzydkich zapachów z gazetowej kuchni.

 

Publicyści IV RP zaczynają nieśmiało, zza rogu, strzelać do Kaczyńskiego z kapiszonów, ale w jego obronie wciąż wytaczają od razu armaty. I już się testuje nową metodę: III RP była przestępcza, ale ewentualna V RP, budowana pod hasłem walki z PiS, to dopiero będzie degeneracja; nastąpi polityczna zemsta wobec ludzi, którzy przecież chcieli dobrze. I znowu pojawia się stara śpiewka o konieczności porozumienia się Platformy i PiS, że to jedyna szansa prawicy (jak u Roberta Krasowskiego w „Dzienniku”), a wiadomo, że Polska zasługuje tylko na prawicę, że taka jest racja stanu.

 

Publicyści IV RP widzą świat jak w wierszu Tuwima: wszystko oddzielnie, tu koń, tam Stasiek, a tam drzewo. Nic się tu nie dodaje, nie przechodzi w inną jakość, nie ma wynikania. Wielokrotnie ze strony „zaangażowanych w projekt” padały odważne (w swojej skali) stwierdzenia i połajanki wobec premiera i PiS, że to już ostatni dzwonek, że kolejne bariery przyzwoitości zostały przekroczone, ale żadne ogólniejsze wnioski z tego nie płynęły. W następnych tekstach historia PiS rozpoczynała się niejako od początku, grzechy były zapominane, partia dostawała od publicystów kolejną ostatnią szansę, jeszcze jedno życie – jak w grze komputerowej. Jeśli kiedyś Ewa Milewicz napisała, że SLD, z uwagi na przeszłość tej partii, wolno mniej, to publicyści IV RP zdają się sugerować, że PiS wolno więcej.

 

Ostatnio premier Kaczyński znowu jawi się jako heros, bo wyrzucił „przystawki” z rządu. Znowu ma czystą kartę, „zresetował się” i może wrócić do fundamentalnej idei POPiS. Nic się nie stało. Towarzyszy temu nieustanne przekonanie, że PiS chce dobrze, że nawet najbardziej wątpliwe metody służą w sumie dobrym celom. I te ciągłe rozczarowania, próby racjonalizacji. Michał Karnowski (lubimy tego redaktora zwłaszcza za piękne zdanie o ludziach „pokroju Geremka i Lityńskiego”) napisał niedawno w „Dzienniku” o rządach PiS: „jeśli projekt jest ambitny, kłopoty murowane”. To już wiemy, skąd ten nieustanny chaos, kryzys, nieudolne rządzenie. Bo projekt był ambitny.

 

Za chwilę miną dwa lata rządów PiS, już rok premierem jest Jarosław Kaczyński. Zestawia się bilanse strat i zysków. Mówi się o wcześniejszych wyborach. Ale chyba najbardziej o nich śnią publicyści IV RP. Będą mogli ruszać do nowej „popisowej” kampanii, bo nogami już ledwie ciągną w tej mazi, którą sami pracowicie wydeptali. Wracamy do 2004 r. i zaczynamy od początku?

Mariusz Janicki

Wiesław Władyka

 

 

„WPROST” nr 47(1300), 2007 r.

MEDIAPULACJA

POLSCY POLITYCY STALI SIĘ BOHATERAMI PRZEMYSŁU ROZRYWKOWEGO

Czym byłaby demokracja bez opinii publicznej? Czy możemy sobie wyobrazić polskie życie polityczne bez ciągłych dyskusji, sporów, komentarzy politologów, socjologów, publicystów? I to niemal 24 godziny na dobę?

Nie zawsze tak było. Historycy twierdzą, że sfera opinii publicznej w dzisiejszym jej rozumieniu powstała mniej więcej w XVII wieku, najpierw w Anglii, potem na kontynencie europejskim. Wtedy pojawiły się takie instytucje, jak kawiarnie, salony, czytelnie, loże masońskie, wreszcie gazety i biuletyny. Między polityczną sferą państwa a sferą prywatną zrodziła się sfera pośrednia – publiczna, w której kształtuje się opinia ludzi nie będących reprezentantami państwa. Sfera publiczna była zatem sferą ludzi prywatnych tworzących publiczność.Jak pisze jeden z filozofów współczesnych, Charles Taylor, sfera publiczna jest przestrzenią pozapolityczną, bo niezależną od państwa, sekularną, a więc nie zakładającą żadnych dogmatów i stałych ram, oraz metatopiczną, czyli nie związaną z jakimś konkretnym miejscem. Zakłada, że wszyscy debatujący, nie znający się osobiście, kształtują wspólnie opinię. Choć jest pozapolityczna, ma polityczne znaczenie. Sprawuje funkcje kontrolne wobec władzy, ograniczając ją i poddając krytyce jej działania. Czasami przypisuje się jej jeszcze większe znaczenie – dzięki niej obywatele mogą uczestniczyć w polityce i rządzić sami sobą.

 

KLASA DYSKUTUJĄCA

Warto zauważyć, że w Polsce, jak zwykle, było inaczej. Powstanie sfery opinii publicznej w krajach zachodnich wiąże się z formowaniem burżuazji – klasy dyskutującej, jak ją nazywał Carl Schmitt. W Polsce klasą dyskutującą była szlachta, ale szlachta jednocześnie decydowała o losach państwa. Monarcha w Rzeczypospolitej nie mógł twierdzić, że państwo to on – państwo to był i król, i Senat, i Sejm, i sejmiki, i cała szlachta. Szlachcic debatujący nad kwestiami politycznymi na sejmikach nie był prywatną osobą, lecz reprezentantem politycznego narodu rządzącego wspólnie Rzecząpospolitą. Sfera publiczna była zarazem polityczna, a nie tylko politycznie istotna. Nawet tak ostry krytyk wad polskiego parlamentaryzmu jak Władysław Konopczyński podkreślał, jak bardzo polskie pojęcie państwa wyróżniało się na tle innych: „Wśród tych ciągłych jednomyślnych zezwoleń i elekcji viritim przyzwyczaił się Polak odczuwać bezpośrednio swój udział duchowy w Rzeczypospolitej. Francja dla poddanych Ludwików, Hiszpania, Prusy, Rosja dla poddanych Filipów, Fryderyków, Iwanów były (...) czymś bez porównania bardziej mechanicznym, zewnętrznym niż Rzeczpospolita. Rzeczpospolita to Sejm, to zjazd elekcyjny, to widome »wszystkie stany«, w pojęciu państwa naród wysunął się tu znacznie przed dwa inne pierwiastki – władzę i terytorium".

Autor: Zdzisław Krasnodębski

 

Gdy w czasach oświecenia pojawiły się w Polsce tak charakterystyczne dla sfery publicznej instytucje, jak kluby dyskusyjne czy pierwsze gazety, były z reguły zwrócone przeciw republikanom, wyrażały raczej opinie obozu reform związanego z królem, dążącego do wzmocnienia władzy centralnej. Potem – w czasie rozbiorów – sfera polskiej opinii publicznej była w ogóle jedynym miejscem, w którym Rzeczpospolita trwała poza państwowymi instytucjami państw zaborczych. „Za komuny" pojawiła się, paradoksalnie, typowa sfera opinii publicznej z jej instytucjami – kawiarniami, salonami, klubami literatów, aktorów, dziennikarzy, niejawnymi zebraniami, prasą podziemną, lożą „Kopernik" i Klubem Inteligencji Katolickiej. Tym razem była w istocie sferą pozapolityczną, gdyż na władzę polityczną monopol mieli komuniści. W Polsce niepodległej instytucje debatującego towarzystwa początkowo zachowały swe znaczenie. Ministrem, ambasadorem lub posłem zostawało się dzięki uczestnictwu w klubie dyskusyjnym, przynależności do kręgu znajomych lub konspiracyjnego kółka. Powoli jednak musiały ustąpić pola innym miejscom formowania i wyrażania opinii, przede wszystkim środkom masowego przekazu. Media zdominowały i przekształciły przestrzeń publicznej debaty – w Polsce jeszcze bardziej niż w demokracjach zachodnich, gdyż przestrzeń ta nie została w pełni otwarta i zagospodarowana.

 

ŚRODOWISKOWE LIZUSY

Według modelu budowanego przez filozofów, w sferze publicznej odbywa się swobodna wymiana poglądów, dzięki której można dojść do rozumnego porozumienia. Liczyć powinna się przede wszystkim siła argumentu. Opinia publiczna to nie tylko powszechnie przyjęte przekonanie, które powstaje przez naśladowanie innych, powtarzanie utartych poglądów i wyświechtanych frazesów, lecz – zdaniem wspomnianego już Taylora – to efekt wspólnego działania. Ważny jest więc przede wszystkim sposób dochodzenia do przekonania, formowania się opinii, a nie sam rezultat, nie sama tylko opinia. Jak pisał najwybitniejszy przedstawiciel współczesnej myśli lewicowo-liberalnej John Rawls, „kiedy obywatele naradzają się, wymieniają wówczas poglądy i debatują na tematy racji wspierających publiczne kwestie polityczne. Zakładają, że ich polityczne opinie mogą ulec rewizji w toku dyskusji; ich opinie nie są zatem raz na zawsze ustalonym wynikiem prywatnych lub niepolitycznych interesów". Czy nie jest to jednak obraz zbyt idealistyczny? Czy nie jest tak, że politolog Kowalski, socjolog Malinowski, filozof Malinowska-Kowalska i dziennikarka Gawęda-Podleska nie powtarzają jak papugi zasłyszanych opinii? Czy nie bywają środowiskowymi lizusami? Czy rzeczywiście mogą zmienić poglądy pod wpływem argumentów? Czy w ogóle argumenty się liczą, a nie interesy zawodowe, partyjne, biznesowe? Wątpliwości dotyczą jeszcze bardziej polityków. Przecież nikt z nas, nawet najbardziej naiwny i dobroduszny, nie jest w stanie uwierzyć, że tyrady Stefana Niesiołowskiego mają na celu przekonanie ludzi o innych poglądach politycznych. Myśliciele współczesnego liberalizmu są szczególnie zaniepokojeni tym, co w Polsce zdaje się niepokoić tylko Lecha i Jarosława Kaczyńskich, a na pewno nie niepokoi polskich liberałów z Gdańska. Chodzi o wpływ pieniędzy na przekonania i opinie obywateli. Rawls stwierdza, że „publiczna debata musi być możliwa, uznana za podstawową cechę demokracji i wolna od władzy pieniędzy. W przeciwnym razie polityka zostanie zdominowana przez korporacje i kapitał, które (...) zniekształcają – o ile ich nie unieważniają – publiczne rozważania i dyskusje". Kto miałby jednak zadbać o to, żeby debata była wolna od władzy pieniądza? Powinno o to zadbać państwo, tak jak dba, by w gospodarce nie pojawiły się monopole. Jak słusznie zauważa inny wybitny myśliciel liberalno-lewicowy Michael Walzer, trzeba nie tylko chronić społeczeństwo przed państwem, ale i państwo przed społeczeństwem, przed władzą, jaka powstaje w społeczeństwie cywilnym. Zwraca on też uwagę, że liberalizm (w teorii, nie w praktyce) nigdy nie potrafił docenić znaczenia państwa: „Państwo nigdy (...) nie może być tym, czym wydaje się politykom liberalnym, tj. li tylko ramą społeczeństwa obywatelskiego. Jest ono także narzędziem walki o określony kształt wspólnego życia". W praktyce liberałowie jednak często używali i używają państwa do tego, by przekształcać społeczeństwo – na coraz bardziej liberalne – łamiąc brutalnie jego wolę. Dla lewicowo-liberalnych myślicieli władza zagrażająca autonomii opinii publicznej to tylko władza pieniądza. A przecież swobodzie wyrażania opinii zagrażają również hegemonia ideologiczna, manipulacja, pusta retoryka, kłamstwo, podstęp, dezawuacja itd. Robi się też wiele, by wyeliminować niepoprawne poglądy i niepoprawne osoby, niewygodne tematy. W tej rzekomo pozapolitycznej sferze pełno jest władzy i polityki.

 

PARCIE NA SZKŁO

Pytanie o władzę pieniądza i władzę po prostu w sferze opinii publicznej staje się szczególnie ważne od czasu, gdy demokracja medialna zastąpiła demokrację parlamentarną, a więc – jak twierdzą politolodzy – od czasu debaty Kennedy kontra Nixon. Teraz to media wytwarzają opinie, gwarantują ich stałą dostawę, podaż zaspokajającą rosnący popyt. Teraz to nie my, obywatele, wypowiadamy się wtedy, kiedy uznamy za stosowane, na tematy, które uznajemy za ważne, i w sposób, jaki uznajemy za właściwy. Jesteśmy nieustannie zmuszani do formułowania opinii, zajmowania stanowiska, odpowiadania na pytania ankieterów i dziennikarzy. Politycy dostosowali swą rolę do oczekiwań mediów. Jak pisze niemiecki filozof Norbert Bolz, „politycy to ludzie, którzy muszą odpowiadać na pytanie nawet wtedy, gdy nie ma na nie odpowiedzi, oraz ludzie, którzy chcą odpowiadać nawet wtedy, gdy nie pojawiają się żadne pytania". Już nie parlament, lecz media są główną areną samoprezentacji polityka, to przez nie komunikuje się on ze społeczeństwem. W Polsce, gdzie inne kanały komunikowania prawie nie istnieją, politycy są wręcz uzależnieni od mediów. Stąd ich „parcie na szkło”. W tych wszystkich „Śniadaniach”, „Kropkach nad i”, „Skanerach” i „Kawach na ławę” wiadomo z góry, że nikt nikogo nie przekona, że nie chodzi o argumenty, lecz o wrażenie, o puentę. Dyskutujący w telewizji politycy nie usiłują przekonać siebie nawzajem i nas, lecz wpłynąć na masową publiczność po drugiej stronie ekranu, która nie ma możliwości wypowiedzi. Chodzi o to, by zdobyć głosy lub utrzymać poparcie w sondażach. A głosów i poparcia najskuteczniej nie zdobywa się wyważonymi argumentami, lecz retoryką, graniem na emocjach (łzy posłanki Sawickiej więcej były warte niż wszystkie argumenty, jakie padły w kampanii), wreszcie zwykłą manipulacją. W Polsce głosy zdobywa się głównie rozczarowaniem do rządów poprzedników.

 

SZKŁO KONTAKTOWE POLITYKI

To dziennikarze decydują, jakie pytania padają, jakie problemy, często zupełnie błahe, zostają uznane za warte międlenia. To od redaktorów naczelnych zależy, co i kiedy ukaże się w gazecie, w jakim kontekście i pod jakim tytułem. Internet trochę przełamuje tę władzę. Nie jest to jednak tylko zmiana na lepsze. Niektórzy z blogerów piszą wprawdzie nie tylko swobodniej, ale i lepiej niż publicyści prasowi, ale niknie to w morzu głupoty i chamstwa zalewającego fora dyskusyjne i blogi.

 

 

W Polsce nie ma ścisłego rozróżnienia między polityką a publicystyką, między dziennikarzami i politykami, między komentarzem czy programem informacyjnym a polityczną interwencją. Przypomnijmy, że redaktor katolickiego miesięcznika został pierwszym niekomunistycznym premierem po 1989 r., a jeden z dziennikarzy był nawet kreowany na kandydata na prezydenta, co chyba doprowadziło go do przewlekłego podrażnienia ambicji. Dziennikarze zostają politykami, a politycy (sekretarze generalni partii, byli ministrowie lub nawet premierzy) komentatorami i felietonistami, uchodzącymi za obiektywnych i niezależnych. Polscy politycy stali się postaciami medialnego przemysłu rozrywkowego. Ich role w tym spektaklu zostały z góry rozdzielone. Są czarne charaktery, którym niczego się nie wybacza, i białe, którym wolno niemal wszystko. Nie jest też ważne, co się działo w poprzednim sezonie. Najczęściej nie pamięta się, co mówili, co robili, po której byli stronie dzisiejsi pozytywni bohaterowie, jeśli miałoby to zaszkodzić spójności ich roli. I mało liczy się to, co robią poza ekranem, studiem radiowym, telewizyjnym lub szpaltami gazet.

Telewizja prywatna żyje w dużej mierze dzięki przemianie polityki w rozrywkę, w „szkło kontaktowe”. Gdy nic się nie dzieje w polityce, z ekranów wieje nuda. Łatwo przy tym zapomnieć, że ta rozrywka to nie zabawa. Zabawą może być tylko dla naiwnych widzów, którzy potem idą do wyborów tak, jakby chodziło o wybór za pomocą SMS-ów najlepszej piosenki w konkursie Eurowizji lub najlepszej pary w „Tańcu z gwiazdami”. Dla tych, którzy tym przemysłem rozrywki zarządzają, jest to rzecz poważna. Jak każdy przemysł musi przecież przynosić dochody. A od werdyktu nas, jurorów, zależy nie tylko wysokość dochodów, lecz także sama jego egzystencja. Im lepiej nas media bawią, tym mniej ich właściciele mogą się obawiać użytku, jaki możemy uczynić z naszej wolności.

Zdzisław Krasnodębski

 

 

"WPROST" Numer: 7/2006 (1210)               

PAMFLET NA POLSKĘ

Zamiast debatować o zakresie ingerencji państwa w gospodarkę, rozważamy, czy w KRRiT powinno być pięciu, czy dziewięciu członków

(...)

Polak nieodpowiedni na dziś

Dyskusji o Polsce nie ma. Jest dyskusja o Polakach. Rozmawiamy na ogół publicznie nie o tym, jaka powinna być Polska za rok, dwa czy dziesięć lat, tylko o tym, jacy są Polacy dziś i jacy byli wczoraj. Oceny są różne, ale na ogół negatywne. Kiedyś Polacy byli przynajmniej traktowani jak nawóz historii pod szczęście przyszłych pokoleń. Teraz nikt się nad losem późnych wnuków nie zastanawia. Dzisiejszy Polak jest nieodpowiedni na dziś, bo albo łazi do kruchty w moherowym berecie i słucha Radia Maryja, albo ma teczkę w IPN i wzdycha za Gierkiem. Są jeszcze wykwintni esteci, których brzydzą jedni i drudzy i którzy przed Europą bez przerwy rumienią się za Polaków ze wstydu. Przy tym wszystkim jesteśmy fenomenem, bo nie mamy milczącej większości - większość u nas pytluje od rana do wieczora.

Zamiast mówić o polityce - już niekoniecznie jako o sposobie urządzania sfery publicznej, ale jako o metodzie zdobywania i utrzymania władzy - pytluje się u nas o politykach. Personalizacja polityki osiągnęła w III RP stan wyższy niż za czasów Stalina i kultu jednostki. Kaczyński jest zły, a Tusk dobry, albo odwrotnie, zależnie od skłonności. To ludzie są w centrum uwagi, a nie to, co robią lub zamierzają zrobić. Rola jednostki w historii to owszem, rzecz ważna, ale tu idzie o rolę jednostki w mediach i ułatwianiu sobie życia przez komentatorów. Czytając rozmaite uczone rozważania, w których rolę politycznych analiz zastępują psychoanalizy polityków, mam wrażenie, że czytam sprawozdania jury z konkursu piękności. Która ma lepsze nogi i większe cycki. Albo mlaskanie, albo spluwanie. Tertium non datur.

 

Czekając na mordobicie

Oceny sceny politycznej i polityków dokonują najczęściej sami politycy. Sposobem na obiektywizm jest prezentowanie polityków parami. Sadza się facetów z dwóch wrogich partii i pozwala się im wzajemnie na siebie napadać. Rola prowadzącego taką dyskusję polega na szczuciu. Pewnie z nadzieją, że któregoś razu skończy się wreszcie mordobiciem i audycja będzie naprawdę żywa. Gazety, które udają, że nie mają żadnych sympatii i żadnej własnej linii, publikują obok siebie bliźniaki dwujajowe - na jednej stronie można sobie poczytać, że wszystko jest czarne, na drugiej, że białe. Tak się osiąga równowagę. Pisma, które nie pretendują do pełnego obiektywizmu, drukują tylko białe albo tylko czarne. Zależnie od kierunku. Taki podstawowy standard cywilizowanej prasy europejskiej jak niepublikowanie tekstów osób, które są na co dzień przedmiotem relacji prasowych ("Frankfurter Allgemeine Zeitung" ma to nawet wpisane w wewnętrzny kodeks etyczny) jest u nas nieznany, a nawet pewnie niezrozumiały. Dzięki temu w Polsce niemal nie istnieje inny sposób oceny wydarzeń politycznych jak tylko partyjny. O takich czy innych działaniach politycznych i ich skutkach dowiadujemy się przede wszystkim przez pryzmat interesów którejś z partii. Niezmiernie rzadko - interesów Polski i Polaków, choć oczywiście każda partia i każdy polityk uważają, że to oni najdoskonalej reprezentują interes kraju i narodu.

Znaczna część polityków dostosowała się do potrzeb i możliwości intelektualnych mediów, zresztą przyszło im to bez trudu, i zamiast rzeczowych rozmów o polityce mamy turniej bon motów i aforyzmów. Jak się któremu trafi przez przypadek, jak ślepej kurze, ziarno dowcipu, stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe międlą to przez tydzień, zachęcając szczęśliwca do recydywy, a pozostałych do naśladownictwa. W Sejmie posłowie podzielili się na dwie kategorie - mamrotów, kaleczących polszczyznę i usypiających salę, oraz wesołków, czytających felietony własne albo swoich asystentów społecznych. Styl to człowiek. Jan Maria Rokita wymyślił sobie kabaretowy sposób ujmowania inwektyw w anachroniczny styl salonowy. Mój czcigodny przedmówca jest kłamcą. Po prostu boki można zrywać i trudno się oburzać. Andrzej Lepper też się wyemancypował na felietonistę. Już nie zadaje z trybuny sejmowej wyłącznie retorycznych pytań - co, złodzieje, myśleliście, że wam to ujdzie na sucho? Wzbogacił się duchowo. Już nie tylko tumani i przestrasza. Także śmieszy, i to z rozmysłem.

 

Margines w centrum

Zwykłemu obywatelowi nie ułatwia percepcji i zrozumienia polityki całkowite zatarcie przez media różnic między sprawami naprawdę ważnymi i błahostkami. Z zupełnie niezrozumiałych powodów, przynajmniej dla mnie, nadaje się nagle rangę rzeczy istotnej i decydującej dla Polski marginesowemu wydarzeniu, które powinno trafić do rubryki ciekawostek albo wypadków. Taki incydent zostaje obudowany ideologią, rośnie, żyje własnym życiem, wszyscy o nim mówią i komentują, aż nagle równie niespodziewanie umiera i zostaje błyskawicznie zapomniany. Podobnie jest z pogłoskami, które biorą się nie wiadomo skąd i nie wiadomo, dokąd odchodzą. Zanim jednak odejdą, żyje nimi cała Polska. Przepytuje się wszystkich, łącznie z zainteresowanym (który broni się rękami i nogami, że o niczym nie wie), czy to prawda, że wejdzie do rządu, albo że go wyrzucą, że awansuje, albo zostanie zdegradowany. Wszystko jedno. Polacy się ekscytują, jakby to miało jakiekolwiek większe znaczenie, ponieważ nie są poinformowani, iż polityka rządu tylko w ograniczonym stopniu jest zależna od personaliów, a w największym - od celów i programu. A przynajmniej, że tak być powinno, że tego należy od władzy państwowej wymagać. Przeciętny Polak jest przekonany, że wszystko zależy od ludzi i że dobry minister daje, a zły odbiera. Wierzy, że gdyby zabrakło Zbigniewa Religi, zabrakłoby też aspiryny, albo że gdyby Bronisław Komorowski został ministrem obrony, wojna w Iraku skończyłaby się w trzy dni.

Polityka jest u nas w ogóle strasznie emocjonalna, znacznie bardziej niż w jakimkolwiek znanym mi kraju. Zamiast racji mamy uczucia. Miłość i nienawiść zastępują racjonalne oceny przydatności i szkodliwości politycznych pomysłów. Publicyści, i to ci najbardziej renomowani i szanowani, są gotowi usprawiedliwić każdy idiotyzm i każdą nieprawość partii obdarzanej ciepłymi uczuciami i zgnoić najlepszy pomysł i najszlachetniejszą ideę znienawidzonego ugrupowania. To się szerzy jak zaraza wśród zwykłych obywateli. Przykładem jest straszne ostrzeżenie, że Kaczory chcą zagarnąć całą władzę. Wielu ludzi bezmyślnie powtarza tę formułkę, nie zastanawiając się, czego właściwie mieliby chcieć politycy, po co założyli partię i dlaczego startowali w wyborach. Chyba nie po to, żeby przejść w stan spoczynku.

 

Polityczne dziewice

Dążenie do władzy - choć wszyscy, którzy poszli do polityki taki właśnie mają cel - zostało wspólnym wysiłkiem mediów i samych polityków uznane za rzecz niemoralną i wstydliwą. Nie wypada się nawet przyznawać. Oprócz Leppera, który od pewnego czasu krzyczy otwarcie, że chce do rządu, cała reszta to skromnisie. Dziewice polityczne. Ani im w głowie takie ekscesy jak władza. Mam wrażenie, że kolejne wybory wygra w Polsce ugrupowanie, które będzie się zarzekało, że po zwycięstwie nie będzie rządzić, tylko się przyglądać.

Kolejny grzech medialnych wysiłków to prymat polityki nad całą resztą życia, może z wyłączeniem szczególnie okrutnych zbrodni. Narzeka się u nas na brak społeczeństwa obywatelskiego, na nieangażowanie się ludzi w lokalne przedsięwzięcia, na niemożność namówienia kogokolwiek do działania dla dobra bliskiej wspólnoty. A co w tym dziwnego? Trzeba być frajerem, żeby się angażować w cokolwiek, skoro z mediów wyziera Polska scentralizowana do bólu, gdzie o wszystkim decyduje się w Warszawie, a od porozumienia PiS z platformą zależy sprzątnięcie śniegu z ulic w Leżajsku. Każdy mieszkaniec tegoż Leżajska (to tylko symbol) został wyedukowany przez media tak, że wie, iż powinien czekać, aż rząd przyjedzie z Warszawy i posprząta.

 

Polska obsesja

Posłuchajcie, o czym rozmawia się na uroczystościach rodzinnych albo spotkaniach sąsiedzkich (oprócz omawiania chorób, oczywiście śmiertelnych). Rozmawia się o wielkiej polityce, a nigdy o sprawach najbliższego otoczenia. Kryje się za tym przekonanie, że nic ani dla Polski, ani dla siebie nie można zrobić. Trzeba czekać, aż zrobią to oni. A jak nie robią, to zawsze można pomstować. To poprawia samopoczucie. Demokracja została u nas zbudowana nie od dołu, ale od góry. Jest to grzech pierworodny, którego nie może zmazać kolejny już chrzest wyborczy.

Znajomość i zrozumienie demokracji nie jest silną stroną nawet polskich elit. Fakt, że fundamentem demokracji jest swobodna gra sił politycznych, jest raczej powodem irytacji niż zadowolenia czy choćby akceptacji. Trudno się oprzeć wrażeniu, że tęsknota za porządkiem, jaką artykułuje wielu uczestników życia publicznego, jest po prostu tęsknotą za skamieniałą martwością, z jaką się miało do czynienia w PRL, gdzie trzeba było podjąć tylko jedną decyzję - czy się uczestniczy w porządku ustalonym przez Biuro Polityczne, czy jest się przeciw. Reszta była już dziecinnie łatwa.

Wydaje się, że te nasze elity nie znają i nie rozumieją współczesnego świata, a jednocześnie panicznie lękają się jego ocen. Z lektury i słuchu można odnieść wrażenie, że cały świat nie ma ciekawszych zajęć niż przyglądanie się Polsce, czy nie robi swarliwej gęby. Polska, wedle najświatlejszych z nominacji i tęgich intelektualistów, powinna być urządzana nie tak, żeby to odpowiadało Polakom, tylko tak, żeby to się podobało innym. Każde poczynanie zamiast poddania go osądowi Polaków, ciemnych i nierozumnych, powinno być przetestowane na oświeconych i postępowych Francuzach, Niemcach czy Holendrach. Jest w tym dużo pogardy dla hołoty w beretach moherowych, z antenką, wygolonych na zero albo upiększonych trwałą.

 

Tyrania przeciętności

To dziwne, bo równocześnie propaguje się i utrwala kult, ba, tyranię przeciętności. Instytuty badania opinii publicznej szukają pilnie, jakie też są przeciętne opcje i oczekiwania przeciętnych obywateli. Marketing objaśnia przeciętne preferencje zredukowanej do wielkości statystycznej jednostki ludzkiej. Nie tylko w dziedzinie długości spodni i koloru koszuli, ale także literatury, sztuki, teatru, filmu. A przede wszystkim myśli.

Urynkowiona standaryzacja myśli powoduje, że coraz więcej opisów polskiej rzeczywistości można określić angielską formułą compendium of platitudes - zbiór truizmów. Osobisty stosunek do świata (dodatkowo namiętny) jest sprzeczny z filozofią epoki kolektywnego ducha, określonego metodą statystycznej średniej. Za obowiązek intelektualisty i artysty uważa się dziś zadośćuczynienie gustom amorficznej masy, uznanej a priori za masę oświeconą. Tak jak dom towarowy czyni zadość modom, tak intelektualny konformizm podporządkowuje się bożkom oglądalności i czytelnictwa, nie mając równocześnie rzeczywistego rozeznania, czy autentyzm nie miałby większego powodzenia niż zniwelowana przeciętność.

Jeśli weźmiemy przeciętnego kretyna, który śmieje się z czegokolwiek, i nieprzeciętnego durnia, który w ogóle się nie śmieje, bo uważa, że mu nie wypada, jaką uzyskamy średnią dla skonstruowania dowcipu? Piszę akurat o dowcipach, bo to moja profesja, ale dotyczy to wielu innych dziedzin twórczości. Kiedyś satyra, jak każda inna twórczość, była reakcją na rzeczywistość. Dziś, jak liczba guzików przy marynarce, ma być odpowiedzią na przeciętne gusta.

Problem nie kończy się jednak na twórczości, choć tu jest najlepiej i najwcześniej widoczny. Tyrania przeciętności zagraża demokratycznemu społeczeństwu, oznacza bowiem, przy ujednoliceniu ducha i zewnętrznych warunków życiowych, wytworzenie się kolektywistycznej dyscypliny. Ludzie będą się stawali coraz bardziej do siebie podobni (oczywiście duchowo), zacznie ich irytować każde odstępstwo od normy. Zamiast chronić swoją jednostkową wyjątkowość, będą starali się jej pozbyć albo przynajmniej ukryć, rozpłynąć się w masie, jedynej reprezentantce słuszności. W rezultacie znikną jakiekolwiek elity, zabraknie zbawiennego oddziaływania sprzeczności, ludzie staną się nijacy, identyczni, dowolnie wymienialni. Fantazja i przedsiębiorczość zostaną zamordowane, a porządek społeczny zacznie się osuwać w stronę zniewolenia, nazywanego wprawdzie nadal demokracją, ale będącego po prostu nowym rodzajem absolutyzmu. Absolutyzmu nijakości.

Tak, w moim pojęciu, przedstawia się polityczny, medialny i duchowy krajobraz III Rzeczypospolitej. Stoimy na rozdrożu, w kurzu, hałasie i smrodzie. Trzeba by tu trochę przewietrzyć.

Maciej Rybiński

 

 

„PRZEGLĄD” nr 33, 17.08.2005 r.

CENZURA NIE UMARŁA, POWSTAŁY LEPIEJ PRZYSTOSOWANE MUTACJE!
Popularny stereotyp zakłada proste przeciwstawienie prawdy i wolności oraz kłamstwa, krętactwa i siły. W reżimach autorytarnych, a tym bardziej totalitarnych, monopol władzy sprzężony jest z monopolem informacji. Natomiast w ustrojach demokratycznych niejako z definicji zapewnione są różnorodność i

 

równoprawność orientacji politycznych, wolność sumienia i słowa. Gwarantowane są: swobodny obieg informacji (bez względu na to, czy jest ona wygodna i korzystna dla ośrodka władzy), swobodny dostęp do różnych źródeł informacji, prawo obywateli do suwerennego wyboru poglądów i źródeł wiedzy o rzeczywistości społecznej, życiu politycznym.
Stereotypowi demokracji odpowiada stereotyp cenzury. Wszystko w tej sprawie wydaje się proste i jednoznaczne. Cenzura jest tu utożsamiana ze specjalnym organem państwa kontrolującym wszelkie formy publikacji w mediach i wydawnictwach książkowych, w celu kwalifikacji treści przekazu na pożądane i

 

niepożądane (szkodliwe) oraz zagwarantowania odpowiedniej selekcji wiadomości i przedmiotów zainteresowania. W rzeczywistości jednak stanowi narzędzie

utrwalania dominacji jednej z sił politycznych, zawłaszczania państwa. Służy tłumieniu i eliminacji orientacji alternatywnych, zagwarantowaniu jedynowładztwa grupy trwale rządzącej.
Tym, którzy doświadczyli na własnej skórze nierównej walki, często wydaje się, że cenzura to po prostu państwowa policja ideologiczna, ustanowiona ustawowo, autocenzura zaś to po prostu skutek "zmęczenia bojowników" i mimowolnego ulegania zmasowanej presji aparatu represji symbolicznej. To bardzo pociągający stereotyp, ale dziurawy. Lepiej służy poczuciu rzeczywistości dostrzeżenie różnicy między formalnym i dosłownym (głównie instytucjonalnym) rozumieniem cenzury

 

jako organu represji i systemu zakazów a metaforycznym sensem tego słowa. Wówczas zauważymy, że nawet nie sprawując formalnej władzy, można narzucać innym wygodne dla siebie wyobrażenia i marginalizować lub eliminować przekonania konkurencyjne, a w tym celu selekcjonować przekaz informacji.

Okazuje się, że demokratyczne instytucje i procedury równie dobrze mogą być parawanem dla trwale uprzywilejowanej i dominującej pozycji jednej z sił politycznych. Za fasadą formalnego pluralizmu może funkcjonować karykatura demokracji, trafnie określona jako "demokratura". Można bowiem tak sprawnie sterować życiem ideologicznym społeczeństwa, wyborami, mediami, sondażami i opinią publiczną, że i tak "nasze jest na wierzchu", i to pod hasłem woli ludu. Demagogia może być uprawiana nawet pod hasłem... walki z populizmem.

CENZURA BEZ CENZURY
Cenzura nie musi być instytucjonalnie wyodrębniona i scentralizowana. Wystarczy, że każdy na swoim miejscu zrobi, co do niego należy lub zaniecha tego, co byłoby źle widziane. W redakcji wystarczy wewnętrzna cenzura redakcyjna i autocenzura dziennikarzy: z góry wiadomo, co "nie przejdzie" (jaki temat lub jaka teza

będą niestosowne) albo jak skorygować tekst, by odpowiadał oczekiwaniom szefa, jego mocodawców, właściciela gazety. A w przekazie publicznym w sprawach,

 

których relacjonowania nie można zakazać, wystarczy zmowa głównych mediów, które, co trzeba, nagłośnią, a co trzeba, przemilczą, zlekceważą, i w ten sposób unieważnią. To, o czym mówią, jest takie, jak o tym mówią. To, czego "nie zauważą", właściwie nie istnieje. To, co zbagatelizują lub obrócą w ciekawostkę, jest po prostu mało ważne.
Cenzura nie musi być jawna i oficjalna. Nie musi obnosić się z kijem, występować w barwach partyjnych, z takim czy innym izmem. Wręcz przeciwnie, o wiele skuteczniejsza jest wtedy, kiedy jest zakamuflowana, kiedy przybiera postać (pozór) poglądów obiegowych, opinii powszechnej, powszechnego poczucia

oczywistości (narzuconego konsekwentną indoktrynacją), powszechnego (a wzbudzonego w stosownym momencie zmasowaną kampanią) oburzenia na kogoś lub

 

na coś. Nieformalna cenzura stosowana przez siły polityczne z ambicjami autorytarnymi podszywa się pod werdykty opinii powszechnej, a te wyroki wydaje z powołaniem na rację stanu, interes narodowy, obronę tożsamości narodowej, najświętszą tradycję, autorytet Kościoła, renomę ekspertów.

Analogicznie: autocenzura nie musi być spowodowana obawą przed naruszeniem formalnego zakazem prawnego, jego egzekwowaniem, ściganiem nieprawomyślnych i nieprawowiernych przez organy państwa. W zupełności wystarczy konformistyczna obawa przed wychyleniem się, wyłamaniem się z jakiegoś zgodnego frontu; tudzież obłuda ludzi, którzy wiedzą, że to, co głoszą, nijak się nie ma do rzeczywistości, ale za to jest zgodne z ich interesem.

Cenzura i autocenzura może mieć postać nieomal konwencjonalną. Wtedy przejawia się w zachowaniach rytualnych - takich jak: celebrowanie jednomyślności, nachalne podkreślanie identyfikacji; potwierdzanie własnej przynależności do kategorii ludzi dobrze widzianych; gorliwe egzorcyzmy pod adresem oponentów przedstawianych jako odmieńcy, podejrzane typy i zboczeńcy.
Jak rytuałem zamknąć usta wszelkim nieprzystosowanym, niedowiarkom, sceptykom, najlepiej świadczy pełen hipokryzji kult Jana Pawła II. Kiedy część dziennikarzy zaczęła używać określenia "Ojciec Święty", to już było po herbacie. Żaden tam papież, chyba że Papież Polak. Na klęczkach. I w pozie lizusa: Super

 

Wiktor. Kto używa innych zwrotów albo unika tego kultowego, ten sam stawia siebie poza kręgiem "swoich". Czy z Ojcem Świętym się dyskutuje? Czy Polak może się nie zgodzić z góry z dowolnym stwierdzeniem Wielkiego Rodaka? Czy ktoś ma jakieś wątpliwości, że Karol Wojtyła zdetronizował Kopernika? A jaka to była awantura, gdy jeden rabin, przyjezdny bodaj z Wiednia, jeszcze nieobeznany z nadwiślańską etykietą, wyraził się per "pan papież".

W takiej cenzurze stosowane są psychiczne i symboliczne formy przymusu. Nakazy poprawności ideologicznej, zakazy jej naruszania, obowiązek prawomyślności - sankcjonowane są nie przez kary administracyjne czy sądowe, ale przez inne rodzaje kar: groźbę izolacji, marginalizacji, potępienia lub wykluczenia. Ulubionym zaś jej chwytem jest szantaż emocjonalny, moralny, ideologiczny.

RZECZY SŁUSZNE I NIESŁUSZNE
Ale w jaki sposób można ukierunkować i zaprząc do własnego rydwanu ten żywioł konformizmu grupowego?
Służy temu zręczne i konsekwentne sterowanie dopływem informacji.
Makiawelista - Wielki Sternik zaczyna nie od likwidacji instytucji i procedur demokratycznych, lecz od walki o "rząd dusz", w której zwycięstwo ma dać mu mandat do autorytarnych rządów.
Występuje pod szyldem obywatelskiej czujności, patriotycznej troski albo pod sztandarem dewocji, w imię obrony najświętszych zasad. Samozwańczo mianuje siebie kimś powołanym do oceny, jakiego typu wiadomości i komentarze, jakie książki, dzieła sztuki i badania naukowe są pożądane, a jakie niepożądane; jakie są

 

dopuszczalne, a jakie szkodliwe i zakazane. Recenzuje i poprawia nie tylko serwis informacyjny w mediach. Pilnuje również tych, którzy nauczają i popularyzują wiedzę historyczną, odpowiednio "ustawia" turnieje i kwizy. Dobiera się do imprez estradowych i działań artystycznych - do wystaw w muzeach i galeriach, koncertów i konkursów literackich.
Samozwańczy cenzor usiłuje selektywnie regulować możliwe źródła i kierunki przepływu informacji (kto, skąd, do kogo). W zależności od własnych interesów ma zamiar dopuszczać lub niedopuszczać, zakazywać, zagłuszać, odwracać uwagę od treści niewygodnych dla siebie, ale legalnych, formalnie równoprawnych. Próbuje też znajdować substytuty - np. natrętnie podsuwa "odrutki" na szkodliwe książki, filmy i spektakle).

Najłagodniejsza z takich form nacisku to natrętne pogadanki w telewizji, poprzedzające emisję seriali uwielbianych przez publiczność. Przypomina to zamieszczone na paczkach papierosów ostrzeżenia ministra zdrowia, że palenie jest szkodliwe. Tej ciemnej publice trzeba wytłumaczyć, to w ogóle było nie tak, podsunąć właściwą interpretację. Tak było z kłopotliwymi powtórkami "Czterech pancernych" oraz "Stawki większej niż życie". Agitce z poprawkami ("wstydźcie się, że chcecie to oglądać") towarzyszyła i marchewka: głupawy kwiz z nagrodami, wzorowany na "idiotele".

Aby zagwarantować sobie status wyroczni i niekwestionowanego cenzora, "demokratyczny uzurpator" musi zadbać o niebezpośrednią dostępność tego, co i tak musi dotrzeć do odbiorców. Jego nacisk ma działać jak przekaźnik z filtrem. Trudno, zapoznacie się z tym, co jest niepożądane (np. z nieprawomyślnym lub obrazoburczym filmem, spektaklem teatralnym, z czasopismem, książką). Ale większość z was na szczęście nie z pierwszej ręki, lecz z naszych relacji. Najlepiej z naszej recenzji i polemiki; a jeśli w oryginale, to w odpowiedniej oprawie.

W antologii poezji zadbamy i o selekcję, i o właściwe sąsiedztwo, i o właściwe proporcje. Opatrzymy ją też stosownym słowem wstępnym i komentarzem do utworów, z góry uprzedzającym i "prostującym" niewskazane skojarzenia, wnioski. Np. uświadamiamy czytelnika, co to za jeden, ten Broniewski, że pił i dlaczego

 

pił (chyba ze wstydu). Powieść autora, który niestety nie był "kolaborantem", ale pisze "nie po linii", też można załatwić. O "Krfotoku" pisano, że nudny. A część publiczności "poznaje" treść wypowiedzi niepożądanych z podpisywanych w ciemno petycji protestacyjnych i z zawiadomień dla prokuratury. Schemat - jak w "Protestujkach" Daukszewicza.
Czytelnik, widz, słuchacz ma być trzymany pod kloszem. Aby uszczelnić ten inkubator prawomyślności, trzeba utwierdzać umysłową niesamodzielność odbiorców. Trzeba pozbawić ich niezdrowej ciekawości, potrzeby samodzielnego zdobywania wiedzy, porównywania, dostrzegania i rozstrzygania alternatyw, umiejętności

 

wartościowania, przyswajania i przetwarzania informacji. Ubezwłasnowolnić jak dzieci, aby byli skazani na podpowiedzi, na konformistyczne, bezrefleksyjne uznanie prawd równie "oczywistych" jak... nierozumianych, na autorytatywną wykładnię podawaną przez kogo trzeba. Trzeba też sprawić, aby ludzie sami woleli

 

takie wyręczanie w myśleniu. Znakomicie sprzyja temu snobizm zdezorientowanych czytelników, widzów, słuchaczy, tudzież nowoczesny wariant kija i marchewki: to jest be, o tym się nie mówi, tego się nie dotyka, bo będzie wstyd wielki, a to jest świadectwo "bycia w kursie".

DORABIANIE GĘBY
Ukierunkowanie postaw "stadnych" umożliwiających zagłuszenie tego, co niewygodne, dokonuje się za pośrednictwem dość natrętnych wskazówek i sugestii. Potencjalnym odbiorcom treści niepożądanych sugeruje się lub jawnie narzuca poczucie trwałej wiarygodności lub niewiarygodności określonych źródeł informacji.

 

Chodzi o wpojenie uprzedzeń pozytywnych i negatywnych (co należy czytać, a czego nie, czego i kogo "się słucha", a kogo w ogóle nie, jakiej i czyjej książki, gazety "się" nie bierze do ręki). Najlepiej działa to nie w formie normatywnej, nakazowo-zakazowej (trzeba, należy, nie powinieneś, jest zabronione), ale w formie "powszedniej oczywistości" - nawykowej, odruchowej, na zasadzie naśladownictwa i konformizmu (sławetne "się").

Uruchamianiu odruchów warunkowych - alergicznych lub upojnych - w reakcji na kontakt z artykułami, książkami, widowiskami, wystawami i audycjami służy

przyklejanie etykietek, które mają być albo przynętą i nagrodą, albo ostrzeżeniem i napiętnowaniem.
Chrześcijański, narodowy, postkomunistyczny, permisywistyczny, nihilistyczny - i już wiadomo, jak się zachować.

W dyskusjach z rywalami i przeciwnikami podkreślamy ich stronniczość i tendencyjność, a zarazem kamuflujemy własną, występując po prostu w imieniu prawdy, dobra ogółu, cnoty. Udajemy, że sami w ogóle nie jesteśmy stroną w sporze, w walce, lecz jedynie zwykłym uczestnikiem życia społecznego albo też sędzią - arbitrem elegancji, przyzwoitości, uczciwości i zawodowej rzetelności. Ulubiony chwyt manipulatorów to posługiwanie się "niezależnymi" (tzn. kryptopartyjnymi)

 

gazetami, których wojowniczość ma być przejawem nie tendencyjności i zaciekłości politycznej, lecz... służby społeczeństwu, dociekliwości itp. Jeszcze lepsze wrażenie wywołują opinie "niezależnych" (czyli naszych) ekspertów i ośrodków demoskopijnych.
Działaniem wspomagającym jest próba odwracania uwagi od zjawisk kłopotliwych i odciągania od uczestnictwa przez atrakcyjne substytuty (np. frekwencja na procesjach czy demonstracjach może być zmniejszona przez ekstraprogram telewizyjny, zawody sportowe). Skuteczne są też straszaki: np. przerażające instrukcje

 

gazety dla czytelników, jak przeżyć kataklizm, najazd Hunów w postaci zapowiedzianej tłumnej manifestacji - obliczone oczywiście na efekt "wyludnienia", a więc izolacji demonstrantów.
Nietrudno więc arbitralnie przesądzić, czym ludzie się (nie) zainteresują, co wyda im się niezrozumiałe, obce albo wręcz podejrzane, w co ludzie uwierzą na kredyt.
Cenzura nie umarła; powstały lepiej przystosowane mutacje.

 Mirosław Karwat

 

„NEWSWEEK” nr 7, 19.02.2006 r., strona 24 WOLNOŚĆ MEDIÓW

ISLAMSKI IMPERIALIZM

CZY ZACHÓD STANIE W OBRONIE SWOICH ZWYCZAJÓW I WARTOŚCI, TAKICH JAK WOLNOŚĆ SŁOWA, CZY MUZUŁMANIE NARZUCĄ MU SWÓJ SPOSÓB ŻYCIA? TO ISTOTA SPORU O KARYKATURY MAHOMETA. OSTATECZNIE NIE MA KOMPROMISU: ALBO ZACHÓD OCALI SWOJĄ CYWILIZACJĘ Z JEJ PRAWEM DO OBRAZY I PROFANACJI, ALBO NIE - PISZE Daniel Pipes.

A konkretniej, czy Zachód będzie żył według podwójnych standardów, zgodnie z którymi muzułmanie mogą obrażać judaizm, chrześcijaństwo, hinduizm i buddyzm, podczas gdy Mahomet, islam i sami muzułmanie są chronieni przed obrazą? Wszak muzułmanie stale publikują karykatury znacznie bardziej obraźliwe niż te duńskie.

Niemiecki dziennik "Die Welt" zwrócił uwagę na ten problem w swoim komentarzu redakcyjnym: "Protesty muzułmanów można by wziąć na poważnie, gdyby mniej było w nich hipokryzji. Gdy syryjska telewizja w czasie najlepszej oglądalności nadała filmy dokumentalne, pokazujące rabinów jako kanibali, imamowie milczeli". Nie protestowali też, kiedy deptano chrześcijański krzyż na duńskiej fladze.

Duński redaktor Flemming Rose, który opublikował karykatury, wyjaśniał, że jeśli muzułmanie upierają się, "że ja, jako niemuzułmanin, powinienem przestrzegać ich tabu (...), to proszą, bym się im poddał". O to chodzi. Robert Spencer słusznie wezwał wolny świat, by stanął "bez wahania za Danią". Dziennik "Brussels Journal" podkreśla: "Wszyscy jesteśmy Duńczykami".

--------------------------------------------------------------------------------

 

NIEKTÓRE RZĄDY TO ROZUMIEJĄ.

Norwegia: "Nie przeprosimy, bo w kraju, który gwarantuje swobodę wypowiedzi, nie możemy przepraszać za to, co drukują gazety" - stwierdził premier Jens Stoltenberg.

Niemcy: "Dlaczego rząd miałby przepraszać? To wyraz wolności prasy" - powiedział minister spraw wewnętrznych Wolfgang Schauble.

Francja: "Karykatury są z natury przesadne. Wolę karykaturę niż cenzurę"

- uznał minister spraw wewnętrznych Nicolas Sarkozy.

 

INNE RZĄDY ROBIĄ BŁĄD I PRZEPRASZAJĄ.

Polska: "Wykroczono poza granice swobody wyrażania poglądów" - powiedział premier Kazimierz Marcinkiewicz.

Wielka Brytania: "Przedruki karykatur były niepotrzebne, nie okazano wrażliwości, nie poszanowano innych, popełniono błąd" - mówił minister spraw zagranicznych Jack Straw.

Nowa Zelandia: "Bezsensownie obraźliwe" - tak opisał karykatury minister ds. negocjacji handlowych Jim Sutton.

Stany Zjednoczone: "Wzniecanie nienawiści religijnej czy etnicznej jest niedopuszczalne" - powiedziała Janelle Hironimus, urzędniczka z biura prasowego Departamentu Stanu.

 

Ciekawe, że stara Europa stoi twardo, zaś mięknie strefa anglosaska. Reakcja amerykańskiego rządu była tak okropna, że została pochwalona przez czołową organizację islamską w USA, Radę ds. Stosunków Amerykańsko-Islamskich. Waszyngton od dawna traktuje islam ulgowo. Już dwa razy wcześniej ugiął się w sprawach obrazy Mahometa.

W 1989 r. ajatollah Chomeini wydał fatwę, czyli wyrok śmierci, na Salmana Rushdiego, który w powieści "Szatańskie wersety", utrzymanej w stylu magicznego realizmu, poważył się na satyrę wobec Mahometa. Zamiast bronić pisarza, prezydent George Bush zrównał "Szatańskie wersety" z wyrokiem śmierci i uznał jedno i drugie za "obraźliwe". Potem sekretarz stanu James A. Baker określił fatwę Chomeiniego jako zaledwie "godną pożałowania".

W 1997 r., gdy pewna Izraelka rozprowadzała plakat ukazujący Mahometa jako świnię, rząd USA postąpił żenująco, wycofując się z obrony wolności słowa. W imieniu prezydenta Billa Clintona wystąpił rzecznik Departamentu Stanu Nicholas Burns: uznał kobietę za "chorą albo złą" i stwierdził, że "zasługuje ona na proces za ataki na islam". Departament Stanu rozważa proces karny w sprawie o chronioną konstytucyjnie wolność wypowiedzi?

Jeszcze dziwniejszy był kontekst tego wybuchu. Gdy przekopałem się wówczas przez zapisy konferencji prasowych Departamentu Stanu z kilku tygodni, nie znalazłem nic, co choćby zbliżało się do tak mocnych określeń w wypowiedziach na temat przerażających wydarzeń w Rwandzie, gdzie życie straciły tysiące ludzi. Wręcz przeciwnie, pan Burns był do bólu ostrożny i dyplomatyczny.

 

Zachodnie rządy powinny przyswoić sobie zasady islamskiego prawa i historyczny muzułmański imperatyw podporządkowania sobie narodów niemuzułmańskich. Mogą zacząć od lektury książki Efraima Karsha "Historia islamskiego imperializmu", którą wkrótce wyda Uniwersytet Yale. Narody, które chcą zachować wolność, muszą bez wahania bronić Danii.

 

Daniel Pipes jest dyrektorem Middle East Forum zajmującego się studiami dotyczącymi Bliskiego Wschodu, komentatorem gazet "New York Post" (USA), "Jerusalem Post" (Izrael) i amerykańskich mediów elektronicznych. Pracował w Departamencie Stanu i Departamencie Obrony, wykładał na Harvardzie. Jest autorem kilkunastu książek o islamie

 

 

"FAKTY I MITY" nr 7, 22.02.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII

BEZWARTOŚCIOWI

Język, jakiego używa telewizja publiczna w Polsce, przypomina coraz bardziej słownictwo odpustowych kaznodziejów, a ludziom o niekatolickim światopoglądzie nie tylko nie pozwala się na zaprezentowanie w TVP swoich poglądów, ale się ich zwyczajnie obraża.

Mimo wielkiej kampanii propagandowej, hierarchia katolicka przegrała referendum aborcyjne w Portugalii. Większość głosujących chce dla kobiet prawa do wyboru. TVP – zwana, chyba na ironię, „telewizją publiczną” – w swoisty sposób zaprezentowała portugalski spór wokół aborcji. W jednym z dzienników przeciwników prawa do przerywania ciąży nazwano „ludźmi opowiadającymi się za wartościami”, a tych, którzy głosowali za prawem do aborcji, nazwano „zwolennikami totalnej wolności”. Takiego języka nie używał bynajmniej któryś z licznie zapraszanych do studia telewizji publicznej księży, ale, nomen omen, cywilny lektor czytający tekst wiadomości.

Polska telewizja państwowa chyba tylko w tym sensie pozostaje własnością publiczną, w jakim w naszym języku określone instytucje nazywa się „domami publicznymi”. Ogólnodostępność w przypadku owych domów uwarunkowana jest zasobnością portfela klientów, a w przypadku TVP zależy od czarnej siły przewodniej oraz aktualnego układu sił w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Dla odróżnienia owa publiczna własność w przypadku cywilizowanych krajów, takich jak np. Wielka Brytania czy Francja, przejawia się w neutralności światopoglądowej i politycznej państwowych mediów i w dopuszczaniu do głosu różnych grup społecznych oraz rozmaitych poglądów na świat. Tymczasem TVP za prezesa Kwiatkowskiego promowała do znudzenia Leszka Millera, za Dworaka – Platformę Obywatelską, a obecnie reprezentuje poglądy i interesy koalicji rządzącej. Za wszystkich tych szefów telewizji monopol ideologiczny sprawował w niej Kościół rzymskokatolicki, a funkcję komisarza politycznego pełnił ksiądz Ołdakowski. Z tym że za IV RP katolicka indoktrynacja dokonuje się w wyjątkowo bezczelny i agresywny sposób.

Bo co to znaczy, że przeciwnicy legalnej aborcji, czyli de facto wierni poddani katolickich episkopatów, są „zwolennikami wartości”? Tyle właściwie, że jedyny prawdziwy system wartości to ten propagowany przez Watykan, a wszyscy pozostali ludzie są pozbawieni wartości, czyli hamulców moralnych. Takie mniej więcej treści głosi się w Polsce za pieniądze uzyskane z przymusowej i powszechnej zbiórki abonamentów. Kłamliwe stwierdzenie, że zwolennicy prawa do aborcji preferują „totalną wolność”, ma zapewne zniechęcić widzów zarówno do owych potworów, którzy zawsze robią wyłącznie to, na co mają ochotę, jak i obrzydzić samo pojęcie wolności.

Taki rodzaj publicystyki nie ma absolutnie nic wspólnego z rzetelnym informowaniem. To odrażająca propaganda, której celem jest pognębienie i marginalizowanie wszystkich tych, którzy ośmielają się w Polsce jeszcze odstawać od jedynie słusznej linii Kościoła. Nie pozostawia się cienia wątpliwości, że mógłby istnieć jakiś inny system wartości niż watykański i że zwolennicy aborcji mogą przedkładać w pewnych okolicznościach inne ważne ludzkie prawa ponad prawo trzymilimetrowego zarodka do istnienia.

Marek Krak

 

 

„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII

DYKTATURA JAJECZKA I BARANKA

Dla większości Polaków rzeczywistością bardziej realną od tej codziennej jest życie telewizyjne, bo transmitowane obrazy i dźwięki nie tylko towarzyszą życiu, ale życie prawdziwe zastępują.

W przeważającej liczbie domów telewizja jest punktem centralnym każdego rodzinnego spotkania i każdej domowej celebracji. Dostarcza ona nie tylko tematów do rozmów, ale także te rozmowy tworzy, bo argumenty pojawiające się w domowych dyskusjach są najczęściej powtórką telewizyjnych komentarzy. Telewizja nie tyle pomaga realizować własne zainteresowania – ona raczej tych zainteresowań dostarcza. Skoki narciarskie, wcześniej mało kogo interesujące, stały się sportem narodowym, odkąd media przekonały Polaków, że ich obowiązkiem jest kibicowanie „naszemu” Małyszowi. Podobnie pasjonujące okazały się nieoczekiwanie zawody Formuły 1, gdy sukcesy zaczął w nich odnosić nieznany nikomu wcześniej Kubica. Choć poczynania owych wykreowanych przez media idoli nie mają żadnego związku z rzeczywistym życiem milionów ludzi, to ich sukcesy i porażki poprawiają lub pogarszają samopoczucie całych tłumów. To niesamowite, ale wielu ludzi czuje do „swoich” bohaterów na zmianę wdzięczność i podziw lub rozczarowanie i złość, choć obydwaj panowie tak naprawdę nikomu, poza sobą samym, żadnej przysługi lub krzywdy nie uczynili. To jest zdumiewająca siła oddziaływania telewizyjnego spektaklu, w którym ruchome i zaopatrzone w dźwięk obrazy niemal zupełnie potrafią zdominować prawdziwe życie swoich ofiar, powszechnie zwanych widzami.

Siła telewizji polega także na tym, że tworzy ona złudzenie, iż to, co w odbiorniku TV się nie pojawia, w rzeczywistości nie istnieje lub nie ma większego znaczenia. Czy pamiętacie, jak większość rodaków przed dwoma laty – pod wpływem telewizyjnej histerii – święcie wierzyła, że najważniejszym wydarzeniem na świecie i w ich całym prywatnym życiu jest śmierć pewnego starszego pana w Watykanie? Miliony świeciły lampki, zakładały żałobne stroje i kokardki, pogrążały się w przygnębiających uczuciach. Kiedy tylko telewizja zmieniła przedmiot swoich zainteresowań, nagle okazało się, że „wielka tragedia” nie zostawiła żadnych trwałych śladów: kibice na powrót lali się po mordach, do Sejmu powróciło kłamstwo i chamstwo, humory wróciły, a miliony, które rzekomo straciły życiowy drogowskaz, zaczęły radzić sobie w życiu równie dobrze jak przedtem. Naprawdę żyjemy w zupełnie zaczarowanym świecie telewizyjnej bajki, świecie strasznym, bo zdalnie sterowanym i odczłowieczonym. Pozwoliliśmy zrobić z siebie masę kierowaną przez specjalistów od marketingu i manipulacji społecznej.

Jaki ma to wszystko związek z życiem po religii, czyli życiem wolnych jednostek, które odrzuciły mityczne złudzenia? W naszym kraju przed kilkunastu laty zdecydowano, że nie będzie istnieć telewizja obywatelska – odzwierciedlenie życia i poglądów pluralistycznego społeczeństwa – lecz telewizja narodowa i katolicka, w której każdy, kto odstaje od przeciętnej polskiej i kościelnej sztampy, zostanie zepchnięty na margines. Tak zorganizowano telewizję publiczną i w jej ślady poszły stacje prywatne (zwłaszcza TVN), tworzone przecież przez uchodźców z TVP. Ludzie bezwyznaniowi, których liczba mimo niesprzyjających warunków stale rośnie, przestali istnieć, bo nie pokazuje się ich już w telewizji. Staliśmy się moralnymi uchodźcami we własnym kraju.

Każde święta, także te właśnie minione, są tego mocnym dowodem, bo z ekranów atakują jaja – „symbole życia” (w Wielką Sobotę słyszałem to określenie kilkanaście razy) i baranki – „symbole Chrystusa”. I to, że „wszyscy Polacy” noszą je święcić, a dwa dni później się „leją”. I nie ma żadnej refleksji, najmniejszej nawet dyskusji, jakie jest znaczenie tych „uświęconych wiekami tradycji”, co z nich wynika dla codziennego życia, i czy w ogóle warto je kontynuować.

Nie słychać także głosu tych milionów mieszkańców naszego kraju, którzy owych tradycji z różnych powodów nie kontynuują. My nie istniejemy, ponieważ nie ma nas w TV. Jesteśmy mniej realni niż wielkanocny zając, przynoszący ponoć prezenty.

Marek Krak

 

 

"FAKTY I MITY" nr 29, 27.07.2006 r.

CHODŹCIE Z NAMI

Jako pracownik TVP pragnę zaprotestować przeciw zatrudnianiu Piotra Farfała na stanowisku wiceprezesa naszej korporacji, odpowiedzialnego za audycje. Fakt, że jednym z moich przełożonych jest człowiek o neonazistowskich poglądach, sprawia, że odczuwam osobiście głęboki wstyd – napisała szaleńczo odważna Dorota Reczek i taki był koniec jej pracy w telewizji.

Reczek swój „protest song” wykrzyczała w formie e-maila skierowanego do wszystkich kolegów z Redakcji Audycji Młodzieżowych i Edukacyjnych TVP SA i już nazajutrz dowiedziała się, że jest na liście pracowników do odstrzału. Farfał zaś ma się świetnie. Jego kariery w ścisłym kierownictwie telewizji jakoś nie może zachwiać fakt współpracy z obrzydliwymi, nazistowskimi pisemkami.

W głębokim cieniu gabinetowych przetasowań na najwyższych szczeblach, w atmosferze oszczerstw, pomówień i frakcyjnych wojenek partyjnych, cicho i spokojnie umierają w Polsce wolne media.

Nikt nie demonstruje, nikt nie ogłasza głodówek, pikiet i marszów na Warszawę. Po co? Czyż nie ma ważniejszych spraw, niż stawanie w obronie kilkuset dziennikarzy prasy, radia i telewizji, którzy mają tego pecha (lub taką cywilną odwagę), że nie mieszczą się w koncepcji dyspozycyjnych mediów nowej władzy PiS & spółki?

Nawet się nie obejrzymy, jak ci posłuszni redaktorzy, ci selektywnie wybrani – najwierniejsi z wiernych – zaczną przeprowadzać operacje na naszych mózgach. Czyż tego już teraz nie widać, gdy o 19.30 włączamy telewizyjne „Wiadomości”? Gdy słuchamy radia...

Jest na przykład takie dość popularne, ogólnopolskie i młodzieżowe radio „Bis”. Jego dziennikarz, twórca kultowej audycji „Masala”, Maks Cegielski zapowiedział na antenie, że tematem kolejnego programu będzie walka z faszyzmem i ksenofobią: „Od 1990 roku odnotowano w Polsce czterdzieści ofiar śmiertelnych agresji na tle ksenofobicznym. Ciekawe, czy lekcje wychowania patriotycznego proponowane przez Romana Giertycha będą uwzględniały te szokujące informacje? Tym bardziej że podżegający do przemocy faszyści są często blisko związani z Ligą Polskich Rodzin i Młodzieżą Wszechpolską” – powiedział na antenie Cegielski, reklamując swój program. Dzień później zatelefonowała do niego sekretarka Jacka Sobali – szefa radia „Bis” z nowego LPR-owskiego nadania – z pytaniem, czy mógłby zmienić temat audycji. Powiedział, że nie ma mowy, więc usłyszał, że do pracy może już nie przychodzić.

– Jestem zdania, że media publiczne nie są miejscem do stawiania takich tez – oświadczył przerażonym dziennikarzom Sobala i na poparcie swoich słów wyrzucił Cegielskiego na zbity pysk.

To nie są, Szanowni Państwo, żarty. Najpierw pomalutku, ostrożnie... teraz już otwarcie i z przyspieszeniem rodzą się w Polsce miazmaty faszyzmu, a media mają być ich tubą i żyrantem. Wszyscy, którzy nie przystają do modelu dziennikarza posłusznego, konformistycznego, głosiciela jedynie słusznej prawdy – zostaną wymienieni.

Oto np. regionalne rozgłośnie radiowe. Ich szefów wypieprzono – UWAGA! – w nocy z 5 na 6 lipca. Prezes jednej z rozgłośni w południowo-wschodniej Polsce, który o nocnym zamachu nic nie wiedział (no bo skąd?), usłyszał rano od swojego – mocno zawstydzonego strażnika: – Przykro mi, ale nie mogę już pana wpuścić do rozgłośni. Takie otrzymałem polecenie.

Dużo bardziej humanitarnie postąpiono z prezesem Radia Łódź. Ten przebywał akurat na wakacjach nad morzem, gdy zadzwoniła jego służbowa komórka: – Informujemy, że pański telefon będzie działał jeszcze 15 minut, a potem zostanie wyłączony, bo właśnie przestał być pan prezesem. Proszę więc szybko pozałatwiać swoje sprawy – usłyszał były prezes i głębiej zagrzebał się w piasku.

Zachodnie firmy monitorujące sytuację w polskich mediach obliczają, że przez ostatnie osiem miesięcy – od czasu przejęcia władzy przez Kaczyńskich – pracę w mediach straciło z powodów światopoglądowych ponad dwustu dziennikarzy z mediów ogólnopolskich i drugie tyle z mediów lokalnych. Tam to dopiero trwają czystki. Wystarczy, że pan wójt, burmistrz czy sołtys z PiS, LPR czy Samoobrony tupnie nogą, a padają całe redakcje uzależnione od samorządowych pieniędzy lub reklamodawców, którzy z kolei nie chcą narażać się lokalnym układom.

A przecież to dopiero początek i czystki wcale nie dotyczą tylko

mediów państwowych. Na przykład warszawskie wróble ćwierkają, że pracę w Polsacie straci wkrótce Tomasz Lis, sympatyzujący z PO, a jego „Co z tą Polską” spadnie z ramówki. Ma to być taki ukłon przyjaźni i wiernopoddaństwa Solorza wobec bliźniaków. Na walizkach siedzą też dziennikarze „Rzepy”, która niebawem stanie się oficjalną gadzinówką rządową. Nawet dobra na każdą okazję Monika Olejnik sparzy się wkrótce, bo jej „Prosto w oczy” otrzymało antenowy czas około północy, „a jak nie, to spadaj” – usłyszała. Monisi nie pomógł nawet pełen wazeliny wywiad w „Gali”, w którym chwali i głaszcze Wildsteina.

TVP chciała się pozbyć programu pt. „Kręcioła” Jerzego Owsiaka. Po medialnym szumie TVP ogłosiła, że program nie spadnie z anteny, lecz będzie nadawany rzadziej. Owsiak zagroził, że wycofa finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy z telewizji publicznej.

Za to swojego czasu doczekał redaktor Pospieszalski. Jego „Warto rozmawiać” zostaje przeniesione z Dwójki do Jedynki i umieszczone w najlepszym czasie antenowym. Prawdziwy czas Pospieszalskich przecież dopiero nadchodzi.

Na świecznik trafił także katolicki dziennikarz z telewizyjnego programu „Między niebem a ziemią” Witold Kołodziejski. Prezydent nominował go do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

Zagraniczne agencje monitoringu mediów już wcześniej alarmowały, że polscy dziennikarze w skali europejskiej i tak są najbardziej konserwatywni, zachowawczy, bierni i spolegliwi wobec władzy. Dość powiedzieć, że według badań 69 procent przedstawicieli rodzimych mediów jest za całkowitą lustracją i za piętnowaniem osób, które wypadły w niej źle; 51 procent jest za karą śmierci; 53 procent – za religią w szkołach, a 57 procent – za ustawą aborcyjną w jej obecnym, restrykcyjnym kształcie. Tego nie ma nawet w Turcji!

Oczywiście, istnieją jeszcze jakieś wyspy wolnego, nieskrępowanego myślenia, jakieś obszary niezależnej informacji i komentarza. ALE JAK DŁUGO? Ile jeszcze zostało nam, wolnym dziennikarzom, czasu? Wiele, bardzo wiele zależy od Was. Może jeszcze nigdy tyle w tej materii nie zależało od Ciebie, Czytelniku przesuwający właśnie wzrok po tym tekście.

Nim jedynie słuszna władza i jej bulteriery zaorają ostatnie poletko niezależności, zwracamy się z apelem i propozycją do wszystkich dziennikarzy zwalnianych, gnębionych, poniżanych i sekowanych przez formację Kaczyńskich i brunatne bojówki Giertychów: CHODŹCIE DO NAS! Zapraszamy do współpracy każdego żurnalistę, który miał odwagę powiedzieć obecnej rzeczywistości NIE i poniósł (lub wkrótce poniesie) za to określone konsekwencje! W „Faktach i Mitach” przynajmniej wolno w nieskrępowany sposób przelewać na papier swoje myśli, nawet takie, które niekoniecznie są tożsame z poglądami szefa. Ot, taka dziwna redakcja.

Marek Szenborn

 

 

"POLITYKA" nr 1, 03-01-2009, s. 13

REAKCJE REDAKCJI

Na pytanie, dlaczego polskie media tak gwałtownie się tabloidyzują, dlaczego sensacja coraz bardziej wypiera informację, a pyskówka rozmowę i kompetentny osąd, każdy z nas ma w zanadrzu proste odpowiedzi. Po pierwsze, winny jest rynek, który wymusza na mediach schlebianie najpowszechniejszym gustom. Po drugie, winne jest społeczeństwo, które woli byle co od rzetelnej wiedzy. Po trzecie, winni są politycy, którzy stworzyli złe media publiczne i są średnio biorąc za głupi, żeby z nimi poważnie rozmawiać. Po czwarte, winni są właściciele, inwestorzy, szefowie, dbający tylko o słupki i zmuszający nas do robienia tandety. To wszystko jest w dużym stopniu racja. Ale czy cała racja?

Tytuł Dziennikarza Roku w tegorocznym konkursie Grand Press, najbardziej prestiżową nagrodę dziennikarską, zdobył Bogdan Rymanowski. Prestiż tego tytułu wynika głównie z tego, że laureata wyłania powszechne głosowanie redakcji. Teoretycznie trudno o cenniejsze trofeum. Teoretycznie nie tylko dlatego, że Dziennikarzem Roku nigdy nie zostali najwybitniejsi polscy dziennikarze – Ryszard Kapuściński, cesarz reporterów, Jerzy Giedroyc, książę redaktorów, czy Adam Michnik, król publicystyki III RP. Większym problemem jest to, że zawsze jakaś istotna część środowiska mniej czy bardziej elegancko kwestionowała i kontestowała wybór.

 

Kiedy w 1997 r. zdobyłem tę nagrodę w jej pierwszej edycji, moja ówczesna szefowa gratulując mi zauważyła, że nie zostałbym Dziennikarzem Roku, gdybym tylko pisał i nie miał gęby znanej z telewizji. Zapewne miała rację. Plebiscyt (bez względu na regulamin) siłą rzeczy mierzy raczej popularność niż jakość i wskazuje raczej gwiazdy niż mistrzów. Wzmacnia więc syndrom hollywoodzki w mediach i popycha dziennikarzy w gwiazdorstwo, co nie musi służyć jakości dziennikarstwa. Dlatego zaproponowałem wówczas, żeby plebiscyt na Dziennikarza Roku uzupełnić o konkurs tekstów i programów.

 

Od jedenastu lat plebiscyt wyłania gwiazdy, a konkurs dziennikarski najwybitniejsze utwory (wyniki ostatniej edycji s. 101). Przez te jedenaście lat jako stały juror co roku musiałem mniej czy bardziej publicznie odpierać zarzuty wobec kolejnych Dziennikarzy Roku. Kiedy rok po mnie wygrała Monika Olejnik, słyszałem, że co to za dziennikarka, skoro ona tylko zadaje pytania. Kiedy wygrał Waldemar Milewicz, większość jury uznała go za niegodnego. Przy paru głosach sprzeciwu decyzją jurorów Dziennikarzem Roku został wtedy Tomasz Lis (później Milewicz ponownie wygrał plebiscyt i został Dziennikarzem Roku, a Tomasz Lis drugi raz został Dziennikarzem Roku już bez pomocy jury).

 

Po skandalu z pierwszym Grand Pressem Lisa jury pozbawiło się prawa do ingerencji w wynik plebiscytu. Ale nie zmienia to faktu, że każdy wybór był kwestionowany. Kiedy wygrała Anna Marszałek, wiele osób twierdziło, że nagrodę powinno otrzymać jej anonimowe źródło. Kiedy wygrała Janina Paradowska, słyszałem, że nie wiadomo, co właściwie ona takiego wielkiego zrobiła. Gdy Dziennikarzem Roku została Justyna Pochanke, mówiono, że jest to dobra wiadomość tylko z tego powodu, iż nie zwyciężył Wildstein, a kiedy nagrodę dostali Sekielski i Morozowski, powtarzano, iż należała się ona raczej Renacie Beger.

 

Jedenaście lat plebiscytu pokazuje specyfikę polskiego dziennikarstwa i życia publicznego. Po pierwsze, rozchwianie kryteriów i standardów. Jedyne powszechne kryterium oceny mówi, że dobre jest to, co robię ja i moi koledzy, a złe to, co robią inni. W plebiscycie mieliśmy z tym coraz większy kłopot, bo wiele redakcji bezwstydnie mianowało tylko swoich pracowników, aż wreszcie organizatorzy musieli zakazać takiego procederu. Po drugie, małostkowość i brak szacunku wobec cudzego sukcesu. Czasem przybiera to formę groteskową, gdy na pierwszej stronie jakiegoś dziennika czytamy, iż jego pracownik zdobył w jakimś konkursie drugą czy trzecią nagrodę, lecz się nie dowiemy, kto zajął pierwsze miejsce. Po trzecie, narastające podziały także o charakterze politycznym. Po czwarte, upadek i postępująca kompromitacja tzw. mediów publicznych, które powinny wyznaczać profesjonalne standardy.

 

W tym sensie nie zaskoczył mnie tekst Piotra Pacewicza w „Gazecie Wyborczej”, który po ogłoszeniu tegorocznego werdyktu nazwał Rymanowskiego „nie-dziennikarzem roku”. Podobnie jak nie zaskoczyły mnie reakcje większości redakcji na tekst Pacewicza sprowadzające się do prymitywnych ataków na „Gazetę”. Dno osiągnięte przez Pawła Siennickiego z „Polski”, który z tekstu Pacewicza zrozumiał tylko tyle, iż „Gazeta” mści się na TVN za wypomnienie Maleszki, pokazuje, jak nisko może upaść rozum, gdy niskie pobudki lub emocje biorą nad nim górę.

 

Polskie media stoczyły się podobnie jak polska polityka i zdają sobie z tego sprawę. Nawet Bogdan Rymanowski i jego najgorętsi obrońcy powoływali się przecież głównie na liczbę widzów, a nie na jakość pracy. Większość z nas rozumie, że mamy istotny udział w tym, iż polityczne kariery robią w Polsce politycy „medialni”, a mądrzy i kompetentni spychani są na margines. Każdy rozumie, że w mediach nie zaistnieje, gdy będzie mówił mądrze, a zapraszanym, pytanym, powszechnie cytowanym można być głównie wtedy, gdy opowiada się efektowne głupoty. Wszyscy razem w obłędnym uścisku staczamy się więc coraz niżej, ciągnąc za sobą nie tylko politykę, ale też całe życie publiczne. Zamieniając wszystko w sensację, plotkę lub rozrywkę, oduczamy bowiem publiczność sensownego myślenia, a naszych bohaterów – polityków, biznesmenów, ekspertów – zniechęcamy do umysłowego wysiłku.

 

Jeśli się temu nieco bliżej przyjrzymy, można zauważyć, że media popadły w stan towarzyszący często chorobie alkoholowej, gdy chory zdając już sobie sprawę ze skutków uzależnienia, tym bardziej sobą gardzi, im bardziej nałogowi ulega, im bardziej zaś mu ulega, tym bardziej sobą gardzi i z tej autopogardy pije jeszcze więcej. Gdy wpadnie się w taką spiralę, może się zapić na śmierć. A samemu wydobyć się z niej praktycznie nie sposób. Trzeba mieć grupę wsparcia złożoną z podobnych osób, które pomogą zrozumieć własną sytuację, pokażą nowe cele i formy przeżywania, a przede wszystkim pomogą  jakoś wytrwać w trzeźwości.

 

Problem polega na tym, że polscy dziennikarze żadnej grupy wsparcia nie mają, bo jej nie chcą. Łatwo jest zrozumieć, dlaczego dominujące dziś w mediach pokolenie, które weszło do zawodu już w III RP, nie zapisało się do starych stowarzyszeń twórczych czy związków zawodowych. Trudniej zrozumieć, dlaczego nie stworzyło własnych organizacji. Te, które istnieją, mają zaś z grubsza taki wpływ na polskich dziennikarzy jak regent Leszek, pretendent do polskiego tronu, na III RP. Może ludzie stojący na czele tych organizacji są słabi (kto na przykład słyszałby o dziennikarce Krystynie Mokrosińskiej, gdyby nie to, że jest prezesem SDP), ale też lepszych chętnych nie widać. W naszym środowisku „działanie” przestało być sexy. Całe pokolenie nie widzi potrzeby zbiorowej aktywności. Każdy dziennikarz staje więc samotny wobec wyzwań rynku, ekonomicznego przymusu, dyktatu słupków i żądań pracodawców. A człowiek samotny, zwłaszcza na początku kariery, nie tylko nie jest w stanie przeciwstawić się tej potężnej presji, ale także łatwo i dość bezboleśnie usprawiedliwia swoją wobec niej uległość.

 

Samotność to podstawowy, powszechnie niedoceniany problem polskich mediów. Zapewne nie docenił go Piotr Pacewicz wytaczając swoje słusznie grzmiące armaty przeciw jedynemu (poza dorocznym Balem Dziennikarzy) jednoczącemu środowisko przedsięwzięciu. Mnie także wynik plebiscytu niejednokrotnie frustrował, ale wierzę, że warto hołubić taki zaczątek środowiskowej wspólnoty, mogącej stać się kiedyś naszą grupą wsparcia.

 

Symptomatyczny był tu list Adama Wajraka „Wstydźcie się tuzy dziennikarstwa”. Te tuzy to poprzedni Dziennikarze Roku, którzy w imię tego, co „łączy środowisko”, protestowali przeciwko tekstowi Pacewicza. Wajrakowi – podobnie jak Pacewiczowi – nie podoba się tabloidyzacja mediów. Zrzędzi więc, że w CNN, BBC i „Guardianie” jest lepiej niż w polskich mediach. Ma rację. Ale co, poza zrzędzeniem, Adam Wajrak zrobił lub gotów jest zrobić, byśmy się mniej za polskie media wstydzili?

 

Zamiast postawić pytanie, skąd się gdzie indziej wzięły nieformalne normy, dzięki którym jest lepiej, Wajrak oświadcza tylko, że jest zdruzgotany, bo „najwybitniejsi z nas troszczą się o to, co łączy środowisko”. „Co mnie łączy – pyta – z dziennikarzem, którego jedyna umiejętność polega na podtykaniu pod nos mikrofonu” albo z „pracownikami gazety, która opisuje, jak wieloryb wpłynął Wisłą do Warszawy”. „W nosie mam taką jedność”. Mnie chłopcy i dziewczęta z sitkiem też często irytują swoją niekompetencją, bezmyślnością, nieodpowiedzialnością. Ale wiem, że – chcę czy nie – jednak dużo mnie z nimi łączy. Jak oni dają plamę, to w oczach widzów plamę dali dziennikarze. Do Wajraka i do mnie widzowie też mają o to pretensję. Jak oni opowiadają głupoty, a ludzie w nie uwierzą, to wybory wygrywa Giertych albo Kaczyński. Adam Wajrak jest za to tak samo odpowiedzialny jak ja, bo obaj nie umieliśmy skutecznie przeciwstawić się takiej ewolucji mediów.

 

Jeśli w Polsce największym powodem do dziennikarskiej dumy jest liczba odbiorców, a nie jakość pracy, to w dużym stopniu dlatego, że dziennikarze powszechnie podzielają opinię Wajraka, iż ich „nic ze sobą nie łączy”, więc nie wytwarzają środowiskowych więzi, których produktem mogłyby być normy jakościowe. Jeśli nawet (jak w przypadku Rady Etyki Mediów) uda się stworzyć społeczną instytucję mogącą takie normy wytwarzać, powszechna obojętność sprawia, że dostają się one w ręce osób niedorastających do roli. Jeśli (jak w przypadku Karty Etycznej Mediów) uda się wysiłkiem jakiejś grupy osób stworzyć formalnie zaakceptowany przez ogół katalog elementarnych zasad, środowisko z niezwykłą solidarnością oleje go najprędzej, jak może. Kilkanaście lat temu przedstawiciele liczących się pracodawców medialnych i wszystkich stowarzyszeń dziennikarskich publicznie zobowiązali się do umieszczenia Karty w widocznych miejscach redakcji. O ile wiem, nikt jednak tego nie zrobił. Dziś większość dziennikarzy zapewne nawet nie wie, że Karta istnieje, że ich praca podlega jakimś normom moralnym, a nie tylko rynkowym, że mają zobowiązania wobec swoich odbiorców – nie tylko wobec właścicieli i szefów, a zwłaszcza że na co dzień je łamią, na przykład stawiając osobistą karierę lub interes redakcji przed interesem odbiorców.

 

Kilka lat temu można było liczyć, że z czasem media dojrzeją i zaczną dostarczać odbiorcom nie tylko wiarygodnego, ale też zbliżonego do rzeczywistości obrazu naszego świata. Ale ewolucja biegnie w przeciwnym kierunku (choć w wielu krajach szuka się sposobów wsparcia dziennikarstwa i ruchów „jakościowych”). Rośnie jednak przekonanie, że jeśli będzie tak dalej, coraz gorzej poinformowani wyborcy będą dokonywali coraz bardziej absurdalnych wyborów, aż demokracja stanie się całkiem dysfunkcjonalna.

 

Samym zrzędzeniem temu nie zaradzimy. Żeby tę sytuację zmienić, trzeba coś razem przedsięwziąć. Źle by było, gdyby dyskusja rozpoczęta „sprawą Rymanowskiego” skończyła się tradycyjną pyskówką.

Jacek Żakowski

 

PS: Jeśli Państwo – czytelnicy, a szczególnie koleżanki i koledzy z mediów – zgadzacie się, że warto o tym dalej rozmawiać, zapraszam również na adres mailowy: j.zakowski@polityka.pl 

 

 

"FAKTY I MITY" nr 51/52, 05.01.2005 r. ŻYCIE PO RELIGII

KONTROFENSYWA

Boże Narodzenie, przy całym swoim uroku, jest symbolem zawłaszczania przez Kościół nie swoich pojęć, świąt i obszarów ludzkiej aktywności. Nie ma powodów, aby świeccy humaniści nie mieli tej samej broni stosować przeciwko roszczeniom religii.

Kilka tygodni temu („FiM” 48/2005) zastanawialiśmy się nad sprytem rzymskiego katolicyzmu, który nawet ruchy opozycyjne wobec siebie potrafił obrócić na swoją korzyść, nie mówiąc już o podszywaniu się i przebieraniu za konkurencję czy zabieraniu jej szturmem budowli sakralnych, a nawet świąt.

Boże Narodzenie, święto o etymologii na wskroś pogańskiej (o „nawróceniu” święta piszemy szczegółowo w tym numerze) zostało tak skutecznie wzięte w posiadanie przez Kościół, przemalowane i zreformowane, że stało się najsympatyczniejszym świętem chrześcijańskim. Nawet wielu najbardziej zagorzałych ateistów nie potrafi się oprzeć jego urokowi. Nie widzę zresztą w tym niczego gorszącego, bo dlaczego właściwie mielibyśmy nie korzystać z rzeczy przyjemnych i na dodatek nieszkodliwych?

Zamiast trwożyć się sprytem funkcjonariuszy Kościoła, powinniśmy odpowiadać na ich ofensywę na tym samym polu, choć niekoniecznie z użyciem tych samych, czasem przecież odrażających i przewrotnych metod. Czyż Kościół nie propaguje mądrej przestrogi: „Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”? Pozwólmy zatem tej niesławnej instytucji zginąć od jej najbardziej ulubionej broni...

Sądzę, że najskuteczniejszym narzędziem przeciwdziałania czarnej propagandzie jest odbieranie Kościołowi pojęć, zwłaszcza tych, których najchętniej używa i do których jest najbardziej przywiązany. Jednym z nich jest z pewnością „moralność”. Kościół uwielbia stroić się w szaty strażnika i propagatora moralności, a poglądy i czyny, których nie aprobuje, często nazywa niemoralnymi. Nie widzę powodu, aby nie określać poglądów, dokumentów i poczynań hierarchów tym samym słowem, jeśli uznamy, że są one sprzeczne z rozumem i szkodliwe. Czyż nie pięknie brzmi zdanie: „Benedykt XVI wydał kolejną niemoralną encyklikę, w której utrzymał zakaz równouprawnienia kobiet w Kościele” lub „Dosyć deprawacji dzieci na lekcjach religii!”. Skoro na katechezie obrzydza się młodzieży antykoncepcję i uczy ślepego posłuszeństwa wobec kleru, to określenie jej słowem „niemoralna” jest jak najbardziej na miejscu. Albo inny przykład – „procesja, w której niesiono i oddawano religijną cześć szczątkom jakiegoś człowieka, naruszyła moralność publiczną”.

W tym ostatnim zdaniu chodzi rzecz jasna o tzw. relikwie.

Kolejne ulubione przykruchtowe pojęcie to „uczucia religijne”. Co myślicie o takim zdaniu wypowiedzianym przez jakiegoś chrześcijanina niekatolika: „Publiczna procesja, w której oddaje się cześć opłatkowi tak jak Bogu, poniewiera moje uczucia religijne”? Innym określeniem z katolickiej listy są „wartości rodzinne”. A zatem: „Domagając się tanich i szybkich rozwodów, dbamy o harmonijną atmosferę w domach, czyli chronimy i rozwijamy wartości rodzinne”. Czy to nie brzmi pięknie, a przede wszystkim racjonalnie? Czy nie jest prawdziwe? Czy nie jest jednocześnie użyciem przeciwko Kościołowi tego samego kija, którym okłada on plecy swoich ideologicznych przeciwników

Marek Krak

 

[Trzeba więc też zaprzestać używać ich mylących, wywołujących emocjonalne uniesienia, ogłupiających - co jest ich celem - określeń i zacząć używać adekwatnych. Czyli nie Kościół, tylko (np. katolicka) organizacja religijna, nie ojciec święty, papież, tylko szef organizacji religijnej, Ratzinger, Wojtyła, nie duchowny, tylko członek danej organizacji religijnej, nie wierni, tylko ludzie ogłupieni, ofiary danej organizacji religijnej, nie ofiara, tylko wyłudzone pieniądze, haracz, nie kościół, tylko mse spędu, ogłupiania, wyłudzania pieniędzy, budynek do gromadzenia i wykorzystywania swoich ofiar; przedstawiciele kor (katolickiej org, religijnej) zażądali, pod niewypowiedzianą, ale wiadomą presją posiadania posłuchu wśród swoich ofiar (wyborców), łapówki/haraczu od...! Pasożytnicze nieroby z kor znów wyciągają/chcą pieniędzy od...! Ogłupiacze z kor znów wywierają presję na... siejąc panikę/nienawiść/wypowiadając pseudoreligijne treści/religijne brednie, wykorzystując socjotechniczne manipulacje z ambon by znów wyłudzić NASZE WSPÓLNE PIENIĄDZE/KOLEJNE GRUNTY! Polityczni propagatorzy z kor znów wspierają ciemnych, ogłupionych, bezmyślnych, koniunkturalnych, zaprzedanych polityków z którymi najlepiej robi im się interesy! Jak zwykle NASZYM KOSZTEM/KOSZTEM NASZEGO PAŃSTWA! Członek kor w randze biskupa znów skłamał/zmanipulował ofiary swojej organizacji, a nasze opanowane przez tą organizację media/zaprzedane, koniunkturalne media ułatwiły mu to zadanie przekazując jego pseudoreligijne brednie/jak zwykle zawoalowane, pokierowane chciwością/interesem swojej organizacji, żądania. Członek kor - jak zwykle kierując się własnym, swojej organizacji, a nie społecznym interesem -... Jak zwykle, koniunkturalne media, przekazały relację z wypowiedzi członka, który zmanipulował ciemną, religijnie okaleczoną, ogłupioną część społeczeństwa i przewrotnie, powołując się na interes społeczny, z którym ta organizacja nigdy nie miała nic wspólnego, a wręcz przeciwnie!, skrytykował/zażądał... Członek kor w randze... przeprowadził pseudoumoralniające wywody o tzw. ochronie tzw. życia poczętego (za miliardy zł które ta pasożytnicza organizacja wyłudza można by zapobiec niedożywieniu i w wyniku tego chorobom, śmierci tysięcy dzieci, podobnie można by zapobiec tysiącom aborcji z powodów ekonomicznych, a samym ciążom, wynikającym z niewiedzy o antykoncepcji, dzięki edukacji w tym temacie. Ale wówczas członkowie kor mieliby mniej tematów do zawodzenia... – cóż to za przewrotność, cynizm i bezwzględność!; co to za moralność...), by zwrócić, jak zwykle, na siebie, swoją organizację, uwagę jako troszczących się, moralnych, obrońców, czujnych, chroniących, będących na straży, niezbędnych społeczeństwu itp...; co i tak nie będzie miało większego wpływu na liczbę aborcji, ale zrobi wrażenie, co oczywiście przekłada się na uznanie czyli kasę...; co tylko spowoduje iż na świat przyjdzie jeszcze więcej chorych, kalekich, niechcianych nieszczęśliwych dzieci (i ich opiekunów) do utrzymywania ...Cóż to za cynizm, fałsz, obłuda, brak skrupułów, nikczemność, pazerność, przewrotność.

A w przyszłości trzeba będzie ich po prostu zamilczać.

 

Proszę zwrócić uwagę na to, co mówią osoby wyzwolone z pod wpływu organizacji religijnych: – otóż to RACJONALNE ARGUMENTY, INFORMACJE o tej org. o tym zdecydowały, a nie emocjonalne – bo te ostatnie tylko ich bulwersowały, obrażały, zniechęcały; utwierdzały w przekonaniu iż widocznie oponenci nie mają innych, racjonalnych, argumentów. A religijne argumenty emocjonalne - bo innych i tak nie ma w tej materii - przemawiały do nich jak najbardziej, bo odwoływały się do jedności, cementowania się, przynależności do bardzo dużej, szanowanej grupy, na czele której stoi b. duża, silna, ciesząca się poważaniem organizacja; odczuć pozytywnych, godnych podziwu, uznania (np. miłości, radości z wiary (oczywiście baranów - dla ich strzygących...), wytrwałości w... wierze (w płacenie), poświęcenie (ciągłe liczenie forsy jest męczące i nużące...), ochrony (swojego wysokiego poziomu...) życia, szacunku (dla baranów; naiwności, głupoty; ogłupiaczy i wykorzystywaczy...), poczucia bezpieczeństwa (dla szmalobiorców...), itp. Oraz oczywiście, szczególnie w tym kontekście, negatywnych (antagonizmy): ludzie małej wiary, zawistni (rozsądni, myślący; nie dający się ogłupiać i wykorzystywać), nieszczęśliwi (nie chcą myśleć o nagrodzie w krainie wiecznych łowów tylko starający się żyć normalnie i sami... na wysokim poziomie), błądzący (nie potrafią trafić do kościelnej skarbony...), burzyciele (odciągający ofiary od ich ogłupiaczy i wykorzystywaczy; grupy ogłupianych i wykorzystywanych), upadek moralny (nie służenie ludziom zdemoralizowanym jest amoralne...), mordowanie płodów (...), atak na wiarę (...), poświęcających się kapłanów (...), obrażanie uczuć (...), itp. Więc należy stosować PRZEDE WSZYSTKIM konkrety, argumenty racjonalne, jeśli mamy zamiar pomóc tym ludziom (pozostałe należy używać jako dodatek, dla podsumowania, podkreślenia, zaakcentowania).

PS

Ci okaleczeni psychicznie (religijnie) ludzie są w takim stanie, iż nawet takie stany, określenia jak np.: samodzielne, racjonalne myślenie, wolność, neutralność, kojarzą się i z tym, co im wmówiono, czyli jak najgorzej i budzą strach, np. z: zagubieniem (chrześcijańskiej) tożsamości, zatraceniem, nihilizmem, odłączeniem od stada, brakiem moralnych wskazówek, moralnego kręgosłupa, anarchią, apokalipsą, końcem naszej cywilizacji a nawet świata, itp.

Jak pokazuje PRAKTYKA, wszędzie tam gdzie wpływ organizacji religijnych na życie, gospodarkę jest minimalny, to te społeczeństwa są najbardziej etyczne (mają najmniejszy wskaźnik przestępczości), najbogatsze (z wyjątkiem członków organizacji przestępczych, tzn. religijnych...) – zadowolone z życia. –  red.]

 

 

 

 

 http://www.reporterzy.info/article.php?go=warsztat,195,techniki_manipulacji_w_tekstach_reklamowych

TECHNIKI MANIPULACJI W TEKSTACH REKLAMOWYCH

Jednym z zagrożeń, które czyhają na człowieka we współczesnym świecie, jest zjawisko manipulacji. Stanowi ono niebezpieczeństwo, ponieważ traktuje ludzi w sposób przedmiotowy, stosując podstęp, wpływa na ich myśli, zachowania i decyzje. Zagrożenie to jest tym większe, że - dzięki rozwojowi środków masowego przekazu - perswazja stała się możliwa do wykorzystania na szeroką skalę. Skuteczna obrona przed manipulacją wymaga znajomości mechanizmów, które nadawca wykorzystuje do kształtowania postaw i zachowań odbiorcy.

 

Punktem wyjścia dla poniższych rozważań jest zdefiniowanie słowa „manipulacja”. Jest to wyraz nieostry znaczeniowo, trudno jest krótko i zwięźle podać jego definicję. Najprościej można powiedzieć, iż manipulacją jest takie działanie o charakterze perswazyjnym, które ma na celu kształtowanie postaw lub zachowań odbiorców w taki sposób, by nie byli oni w stanie rozpoznać stosowanych przez nadawcę technik i zabiegów. „Słownik współczesnego języka polskiego” ujmuje znaczenie tego pojęcia w następujący sposób: jest to „nieuczciwe wpływanie na cudze poglądy, działania; naginanie, przeinaczanie faktów w celu osiągnięcia własnych korzyści”.

 

Jadwiga Puzynina natomiast poddaje to słowo znacznie bardziej wnikliwej analizie. Wyróżnia: manipulację historią, danymi i literaturą (jako przeinaczanie lub zatajanie informacji), manipulację osobami (jednostkami i grupami ludzi) oraz - przede wszystkim- manipulację językową. Dla potrzeb niniejszej pracy najistotniejsza wydaje się ta ostatnia.

 

J. Puzynina wyodrębnia dwa warianty manipulacji językowej. Są to:

 

    * Manipulacja językiem - czyli „splot nieuczciwości popełnionych w opisie języka jako kodu, a służących określonym celom”. Dotyczy ona słownikarzy, którzy w sposób niezgodny z prawdą przedstawiają zasób wyrazów, jak również ich znaczenie.

    * Manipulacja ludźmi za pomocą języka - w szerszym sensie rozumiana jako "dokonywana za pomocą tekstów", w węższym zaś jako wpływanie na odbiorcę dzięki odpowiedniemu zastosowaniu środków językowych (cech wyrazów i struktur gramatycznych).

 

 

Właśnie owa manipulacja ludźmi za pomocą języka jest wykorzystywana przez polityków, dziennikarzy i - wreszcie - twórców reklam.

 

Odbiorcy komunikatów reklamowych doskonale wiedzą, iż zasadniczym celem reklamy nie jest informowanie, lecz przekonywanie i nakłanianie. Jednocześnie jednak oczekują, że będzie odwrotnie. Stąd reklamodawcy, aby "upiec dwie pieczenie na jednym ogniu", nadają reklamie pozór autentyczności, który maskuje zasadniczą funkcję komunikatu - perswazję.

 

Reklama - jak każda wypowiedź - spełnia wiele funkcji. Są to między innymi: informacyjna (dostarcza wiadomości dotyczących danego produktu), estetyczna (uzależniona od gustu odbiorcy - przekaz podoba się lub nie), kontaktowa (przyciąga i podtrzymuje uwagę odbiorcy), ekspresywna (prezentuje postawę nadawcy), rytualna (zgodna z konwencją gatunku lub wykraczająca poza jej granice), jednak nadrzędną wobec nich jest funkcja nakłaniająca (konatywna, impresywna, perswazyjna).

 

Wypowiedź reklamowa jest tworzona tylko po to, aby przekonać nas do zakupu towaru lub skorzystania z usługi proponowanej przez nadawcę. Wzbudzanie emocji, przekazywanie informacji czy przestrzeganie wymogów gatunkowych - wszystko to służy wpłynięciu na postawy i zachowania odbiorców.

 

Aby to było możliwe, konsument musi właściwie odczytać treść przekazu. Reklama - tak jak i inne akty mowy - wymaga więc od swego twórcy skonstruowania komunikatu w taki sposób, by odbiorca zrozumiał go zgodnie z intencją nadawcy.

 

W teorii aktów mowy każda wypowiedź składa się z trzech aspektów:

 

    * Lokucji, która jest fizycznym działaniem;

    * Perlokucji, czyli robieniem czegoś z wykorzystaniem lokucji ( np. mówiąc coś, jednocześnie informujemy, ostrzegamy, ganimy);

    * Illokucji, która polega na zrobieniu czegoś przez tą illokucję (np. ganiąc, możemy równocześnie zasmucić, zdenerwować).

 

 

Illokucja jest więc intencją, wolą nadawcy, natomiast perlokucja to efekt działania nadawcy. Jeśli komunikat zostanie odczytany właściwie (czyli zgodnie z zamierzeniem nadawcy), akt można określić jako udany. Twórca reklamy musi wobec tego tak skonstruować przekaz, aby najpierw przykuć uwagę konsumenta, a następnie nakłonić go do skorzystania z oferty. Zadanie to jest o tyle trudne, że trzeba zamaskować prawdziwy cel ( perswazję) tak, by nie został odkryty przez potencjalnego konsumenta, a jednocześnie tak, by odbiorca poddał się działaniom nadawcy. Jak można się przekonać, nie jest to jednak zadanie niemożliwe. Specjaliści w tej dziedzinie wypracowali szereg technik manipulacyjnych, które - jak pokazuje praktyka - są skuteczne.

 

Podstawowym narzędziem manipulacji są więc szeroko rozumiane komunikaty, w tym także reklamowe, które obecnie przyjmują zazwyczaj charakter polisemiotyczny. W celach perswazyjnych wykorzystuje się bowiem nie tylko język, ale i inne systemy znaków, np. obraz czy muzykę. Jednak wiodącą rolę zachowuje język.

 

Twórcy reklam stosują różnego rodzaju techniki manipulacyjne. Już sama forma jest perswazyjna, ponieważ - jak wspomniałam o tym wyżej - przekaz ten stwarza pozory bycia aktem informacyjnym. W rzeczywistości jednak za tą swoistą zasłoną kryje się szereg zabiegów, które mają uśpić czujność odbiorcy, a potem podstępnie wpłynąć na jego postawę bądź zachowanie.

 

Komunikat reklamowy opiera się na technice fragmentacji. Prezentuje tylko niektóre cechy przedmiotu/ oferty - takie, które uznaje za największe zalety i które najbardziej przyciągną uwagę konsumentów. W konsekwencji odbiorca otrzymuje znacznie okrojony i zniekształcony obraz rzeczywistości. Uniemożliwia mu to obiektywną ocenę reklamowanego produktu. Nie otrzymuje bowiem żadnych informacji dotyczących np. ceny (w relacji z substytutami), warunków promocji, kredytu, itp. Nie zostaje także powiadomiony o jakichkolwiek wadach czy usterkach przedmiotu, gdyż mogłoby to w sposób oczywisty negatywnie wpłynąć na jego zachowanie (zrezygnowałby prawdopodobnie ze skorzystania z oferty). Konsument jest więc zdezorientowany, właściwie można powiedzieć, że często z reklamy nie jest w stanie dowiedzieć się niczego konstruktywnego, poza faktem istnienia na rynku danego artykułu. Zostaje "zbombardowany" informacjami, że coś jest nowe, lepsze, wyjątkowe, wspaniałe lub prawdziwe, ale nadal nie wie, na czym polega owa "nowość, lepszość, wyjątkowość i prawdziwość?". Wynika to z tego, iż są to pojęcia tak wieloznaczne, że, po pierwsze, można je interpretować na wiele sposobów, po drugie – ich negacja jest w zasadzie niemożliwa. Niemal każda reklama wykorzystuje takie "słowa-klucze":

 

    * Nowy (model samochodu, proszek do prania, itd.)

    * Lepszy smak

    * Pyszny jogurt

    * Wyjątkowy aromat

 

 

Enigmatyczność tych wyrazów jest jednocześnie ich ogromną zaletą z punktu widzenia twórców reklam. "Nowe" w świadomości odbiorcy konotuje wizję czegoś lepszego niż dotychczas, czegoś, co trzeba kupić, wypróbować.

 

Natomiast słowa: "pyszny" czy "wyjątkowy" są rozumiane przez każdego konsumenta na jego własny sposób. Dla jednego to, co pyszne, może się okazać dla drugiego zupełnie niezjadliwe. Ale obaj, oglądając przekaz reklamowy, będą myśleli o czymś "niebiańsko pysznym"- każdy zgodnie z własnymi upodobaniami.

 

Fragmentaryczność przekazu jest ściśle powiązana z jego szybkością. Czas antenowy oraz ilość miejsca na stronie gazety są nie tylko ograniczone, ale także drogie. W związku z tym reklamodawcy chcą wykorzystać jak najmniej czasu (miejsca w prasie), aby działania marketingowe okazały się dla nich opłacalne, a jednocześnie skuteczne. Natychmiastowość w informowaniu, zdaniem Adama Lepy, sprzyja działaniom manipulatorskim z trzech powodów:

 

   1. Potęguje siłę wyselekcjonowanych cech przedmiotu. Krótka forma przekazu zmusza twórców reklam, aby wybrali tylko niektóre walory produktu (czyli zastosowali technikę fragmentacji), a następnie odpowiednio je wyeksponowali. W konsekwencji komunikat jest bardzo jednostronny.

   2. Odbiorca, chcąc nadążyć za tempem reklamy radiowej lub telewizyjnej, całą swoją uwagę skupia na bieżącym przekazie, zapominając o tych komunikatach, które były wcześniej. Koncentruje się na tym, co aktualnie słyszy/widzi.

   3. Błyskawiczność w informowaniu osłabia stopień wrażliwości konsumenta. Skupia się on na tym, by zdołać dotrzymać tempa reklamie, co powoduje brak koncentracji na ich zasadniczej treści. Nie ma czasu, aby mógł zastanowić się nad tym, co pominięte lub niedopowiedziane.

 

 

Szybkość w informowaniu jest więc w istocie działaniem manipulacyjnym. Nie daje potencjalnym klientom żadnej szansy ani na uzyskanie pełnej, rzetelnej informacji, ani na choćby chwilę zastanowienia czy próby racjonalizacji.

 

Dość częstym zabiegiem perswazyjnym w omawianych komunikatach jest stosowanie struktur uniemożliwiających negację. Nie ogranicza się to jedynie do wspomnianej już przeze mnie wieloznaczności pojęć (pyszny, nowy). Manipulacja informacyjna wiąże się z przekazywaniem wiadomości, których wiarygodności odbiorca nie jest w stanie sprawdzić. "Są to na ogół znane chwyty z tajemniczym systemem TAED, granulkami, które wnikają między zęby, czy zagrożeniem przez te niewidoczne bakterie, które usuwa tylko ten środek do czyszczenia" . Andrzej Lewicki i Paweł Nowak podają też przykład reklam otwartych funduszy emerytalnych. Lawina ruszyła w 1999 roku, kiedy rozpoczęto reformę ubezpieczeń społecznych. "Był to system w pełni nowy, zarówno dla obywateli, jak i dla mających kształtować reklamę funduszy agencji reklamowych. Brak doświadczeń stwarzał podstawę dla zastosowania technik manipulacyjnych" . W efekcie przedstawiano bardzo świetlane perspektywy na przyszłość. Emerytura miała być tak wysoka, iż zapewniłaby życie w dostatku i wszelkich luksusach.

 

 

Ten typ manipulacji stawia odbiorcę w bardzo niekomfotowej sytuacji, reklamodawca zaś stoi na pozycji uprzywilejowanej. Nawet bowiem, gdy konsument nie daje wiary zapewnieniom przekazu, w żaden sposób nie może udowodnić, że reklama kłamie czy wprowadza w błąd. Z drugiej strony, informacje o owych granulkach, płatkach mydlanych, wiązaniach molekularnych czy niezwykłej wprost skuteczności proszku w walce z bakteriami wzbudzają zainteresowanie klienta. Te tajemnicze nazwy brzmią - w jego przekonaniu - bardzo naukowo, a przez to, paradoksalnie, wiarygodnie! Niemal automatycznie nasuwa mu się myśl, że oferowany produkt- skoro posiada tak niezwykłe innowacje- jest dużo lepszy niż inne, konkurencyjne; stanowi pewien krok do przodu w walce z brudem, plamami, próchnicą,itp. Prostym stąd wnioskiem jest, że koniecznie należałoby go wypróbować.

 

Trudne do zanegowania są też wszelkie reklamy, które stwarzają pozory naukowości. Mamy w nich do czynienia z wątpliwymi wynikami badań, np.:

 

    * 90% dentystów używa pasty X

    * badania dowiodły, że usuwa 100% łupieżu

    * wchłania dwa razy więcej niż podpaska wiodącego producenta

 

 

Są to również przekazy, gdzie prezentuje się pseudonaukowe konferencje, na których wypowiadają się specjaliści, np. o skuteczności danego leku. Innym tego typu chwytem jest powoływanie się na opinię autorytetu w jakiejś dziedzinie (stomatologa, internisty, specjalisty od naprawiania pralek, itd.). W ten sposób reklamodawca pragnie uwiarygodnić swoje stanowisko i wzbudzić zaufanie odbiorcy. Przekaz przybiera pozór autentyczności i rzetelności. Sugeruje odbiorcy, że jeśli specjaliści lub badania naukowe potwierdzają skuteczność działania leku czy pasty, to przeciętny odbiorca nie tylko powinien im uwierzyć, ale też posłuchać ich fachowej opinii i dokonać stosownego zakupu. Konsument jest jednocześnie zbyt leniwy, by postarać się sprawdzić, czy określone badania zostały rzeczywiście przeprowadzone, a jeśli tak - z jakim efektem; czy widziany na ekranie dentysta jest nim w rzeczywistości, a jeśli tak - czy jego prywatna opinia pokrywa się z tą głoszoną w telewizji/radiu. Odbiorca w tej sytuacji przyjmuje postawę bierną. W związku z tym nie ma on podstaw do tego, by zarzucić reklamie mówienie nieprawdy. Choćby bowiem mógł znaleźć na to stosowne dowody, wygodniej jest mu podzielić sąd, który jest prezentowany w reklamie. Twórcy przekazów perswazyjnych doskonale znają tę stronę mentalności klientów i nie omieszkują tej wiedzy aktywnie wykorzystywać.

 

 

O sile autorytetu twórcy reklam doskonale zdają sobie sprawę. Od anonimowych lekarzy znacznie skuteczniejszym chwytem jest wykorzystywanie osoby publicznej do reklamowania swoich produktów i usług. Aktorzy, gwiazdy muzyki oraz inni sławni i podziwiani ludzie zwiększają sympatię odbiorców dla danego artykułu.

 

Jeśli lubimy Beatę Kozidrak czy Krzysztofa Krawczyka, to istnieje dość wysokie prawdopodobieństwo, że zaczniemy słuchać radia, którego - według reklamy - oni też słuchają.

 

A jeśli Bogusław Linda mówi, że pijąc mleko, stanę się kimś wielkim (w domyśle: tak jak on stał się gwiazdą polskiego kina akcji), to chętniej zacznę spożywać ten napój.

 

Bardzo często są wykorzystywane wizerunki światowej sławy modelek, głównie w reklamach kosmetyków. Stwarza się w ten sposób nadzieję, iż dzięki stosowaniu określonego kremu, balsamu czy tuszu do rzęs można być tak piękną i sławną kobietą jak np. Claudia Schiffer.

 

Działa tu też mechanizm polegający na wyższym ocenianiu przez konsumentow produktów używanych przez ich idoli: jeśli X stosuje ten krem, to z pewnością jest on dobry, a nawet lepszy niż inne. W odbiorcach wbudza się nadzieję i pragnienie bycia takim, jak gwiazdy filmowe, muzyczne, sportowe?I - co ważniejsze - stwarza się wrażenie, że jest to całkiem proste i możliwe w każdej chwili. A pierwszym krokiem będzie zakup kremu, tuszu, itd.

 

Ten typ manipulacji działa też na próżność konsumentów. Po dokonaniu zakupu reklamowanego przez idola towaru bardzo miła jest świadomość, że używa się np. takich perfum jak Salma Hayek. Klient odczuwa pewną dumę z takiego faktu, stwarza mu się w ten sposób wrażenie, że jest blisko światowego formatu gwiazd.

 

Nakłanianiu odbiorcy do zakupu oferowanego przedmiotu służą wszelkiego rodzaju wyrazy wartościujące, często używane w formie superlatywu. Ich zadaniem jest podkreślenie wyjątkowości towaru, przekonanie konsumenta, że dzięki rozmaitym nowoczesnym technologiom artykuł jeszcze pełniej zaspokoi jego oczekiwania i potrzeby. Są to zwroty typu:

 

    * Udoskonalona formuła (pasta do zębów)

    * Z najlepszego mleka (serek pleśniowy)

    * W najnowszym numerze (o czasopiśmie)

    * Jeszcze bardziej puszyste (ptasie mleczko)

    * Z najlepszych ziaren (kawa)

 

 

Klient otrzymuje w ten sposób informacje, że producent - specjalnie dla niego - ulepszył recepturę, smak, aromat. itd. Należałoby więc skorzystać z tego gestu i bezzwłocznie udać się do sklepu w celu nabycia określonego towaru.

 

Zwroty wartościujące stosowane są, by wyróżnić reklamowany produkt spośród innych, będących z nim w relacji substytucyjnej. Mają pokazać, iż dany produkt wyróżnia się na rynku, jest - mówiąc zwyczajnie - najlepszy. Można jednak zaobserwować, że obecnie słowa: "lepszy", "najlepszy", "nowy" stopniowo są zastępowane innymi wyrażeniami lub podejmuje się próbę ich dookreślenia, co ma wyjaśnić odbiorcy, z czego wynika owa "lepszość". Jest to konsekwencja faktu, iż poprzednio niemal w każdej reklamie pojawiał się któryś z tych wyrazów. W związku z tym straciły one swą dotychczasową moc, zaczęły się kojarzyć z czymś pospolitym, normalnym. Zamiast nich pojawiają się takie zwroty jak:

 

    * Nie ma barier, których nie możesz pokonać (dzięki naszej ofercie internetowej)

    * Możesz więcej (z naszym operatorem telefonii komórkowej)

    * Poczujesz się jeszcze bliżej nieba (za sprawą ptasiego mleczka)

 

 

Dorosły odbiorca bowiem nie zadowala się już kilkoma nieostrymi znaczeniowo frazesami, oczekuje konkretniejszej i pełniejszej informacji o reklamowanym artykule. Chce usłyszeć, jakie są cechy przedmiotu, np.:

 

    * Łatwo, wydajnie i na trwałe (o farbie) - dowiaduje się z tego, iż prezentowana farba jest prosta w użyciu; wydajna, a więc starczy na dużą powierzchnię; trwała, czyli stanowi inwestycję na lata, nie odpadnie - mówiąc kolokwialnie - od ściany po dwóch tygodniach, itd.

 

 

Tego typu zwrot jest dużo bardziej wiarygodny i budzący zainteresowanie, niż gdyby powiedziano po prostu: "nowa, najlepsza farba", co - jak widać - jest dużo bardziej enigmatyczne, a przez to wieloznaczne.

 

W tekstach reklamowych coraz częściej pojawiają się także wyrazy odnoszące się do zdrowia i natury. We współczesnym świecie duży nacisk kładzie się bowiem na propagowanie stylu życia, który będzie sprzyjał prawidłowemu funkcjonowaniu naszego organizmu. Wszelkie sztuczne substancje mogą powodować różne zagrożenia zdrowia. Wiedza o właściwym sposobie odżywiania oraz o używaniu odpowiednich kosmetyków, środków czystości, itp., jest przekazywana w szkole, w mediach; coraz częściej stanowi też temat rozmów w rodzinie lub gronie przyjaciół. Reklamodawcy postanowili więc skorzystać z okazji i zwiększyć atrakcyjność produktów, podkreślając ich naturalność, utożsamianą ze zdrowiem. W ten sposób pragnie się wpłynąć na odbiorcę przekazu, sugerując mu, iż zdrowy tryb życia jest możliwy tylko po zakupie określonego artykułu, że dzięki oferowanemu przedmiotowi klient będzie zdrowszy, pełen sił i energii:

 

    * Naturalny serek

    * Inspirację czerpiemy wprost z natury

    * Naturalny blask

    * Naturalny aromat

    * Smak natury

    * Naturalna woda

 

 

Pojawiają się także zwroty bezpośrednio mówiące o zdrowym charakterze artykułu:

 

    * Pyszny i zdrowy

    * Zdrowy serek

    * Bądź zdrów od stóp do głów

    * Zdrowy nałóg

 

 

Teksty reklamowe posługują się również przysłowiami, powszechnie znanymi powiedzeniami. Dość często powiedzenia te są parafrazowane, dostosowane do cech oferowanego przedmiotu. Dzięki temu chwytowi komunikat staje się łatwy do zapamiętania, budzi też określone skojarzenia. W ten sposób między nadawcą i odbiorcą zostaje zbudowana nić porozumienia oparta na zaufaniu konsumenta i wspólnej wiedzy co do źródła pochodzenia powiedzenia. Zaufanie to wynika z pewnej "swojskości" przekazu, uzyskanej właśnie dzięki zastosowaniu przysłowia. Reklama przestaje być nudnym abstraktem - korzystając z języka potocznego, staje się niejako częścią życia odbiorców, wkomponowuje się w jego klimat. Reklamodawca nie stawia się w tej sytuacji na pozycji uprzywilejowanej, przeciwnie- jest na tym samym poziomie, co jego potencjalny klient. Ponadto parafrazy przysłów i powiedzeń wzbudzają zainteresowanie z powodu swojej trafności, nierzadko śmieszą, jednym słowem- nie pozwalają na reakcje obojętne, uruchamiają wyobraźnię i oddziałują na emocje, a wszystko to sprzyja ich zapamiętywaniu:

 

    * Nadziane żelk i- w mowie potocznej ktoś "nadziany" uchodzi za człowieka bogatego, który ma wszystko, czego mu potrzeba i czego pragnie; "nadziane" żelki są więc z pewnością najlepsze, ponieważ zawierają sok, którego inne nie posiadają;

    * O niebo lepsze (ptasie mleczko) - coś, co jest "o niebo lepsze" kojarzy się z czymś pysznym, z rozkoszą dla podniebienia podobną do tej, jaką zaznamy w niebie;

    * Życie nabiera barw (farba ścienna) - życie pełne barw to- według powiedzenia- życie ciekawe, wesołe; reklamowana farba ma doskonale oddać ten klimat;

    * Czuję się taki pusty w środku (żelki) - ktoś pusty w środku jest - w rozumieniu potocznym- prymitywny, nieciekawy, niewarty uwagi; stąd prosta konkluzja, że żelki bez soku nie są dobrym zakupem;

    * Ostatnie kuszenie fiskusa (samochód) - parafraza tekstu biblijnego: "ostatnie kuszenie Chrystusa";

    * Daj się ponieść Fantasii (jogurt) - dać się ponieść fantazji to znaczy nieco sobie pofolgować, pozwolić sobie na chwilę zapomnienia, myśleć o swoich największych pragnieniach; reklamowany jogurt ma pomóc w odnalezieniu tych chwil;

    * Twoje 5 minut (danie błyskawiczne) - moje 5 minut - w rozumieniu potocznym- to czas, kiedy mogę się wykazać, kiedy dobrze mi się wiedzie, mój czas na przestrzeni dziejów; tu: danie, którego przygotowanie zajmie mi 5 minut i które jest tylko dla mnie.

    * Gdzie ceny tną, tam ludzie lecą - parafraza znanego przysłowia "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą".

 

 

Granie na emocjach konsumentów jest podstawową techniką manipulacji w reklamach. Uczucia są nierzadko zdradliwe, kształtuje je chwila, której często ulegamy. Decyzje podjęte pod wpływem emocji są szybkie, często przeczą wszelkiemu racjonalizmowi, dlatego równie szybko mogą okazać się pochopne. Reklamodawcy chętnie korzystają z tej sfery ludzkiej osobowości, budząc w odbiorcach ukryte pragnienia (miłości, szczęścia, piękna, spełnienia zawodowego, itd.). Tworzą iluzje, zgodnie z którymi zakup określonego towaru implikuje spełnienie owych marzeń.

 

Każdy komunikat reklamowy jest skierowany do ścisłego grona osób: do dzieci, młodzieży, dorosłych, kobiet, mężczyzn, miłośników sportu, samochodów, muzyki, itd. W związku z tym poszczególne przekazy odddziałują na różne sfery emocjonalne - takie, które są najbardziej wrazliwe wśród członków danej grupy.

 

Reklamy skierowane do dzieci są pełne radości, optymizmu i śmiechu. Znaleźć w nich można dawkę magii i niesamowitości. Świat przedstawiany jest w biało-czarnych barwach, czyli tak, jak widzą go najmłodsi. Tekst oparty jest o zwięzłość i prostotę, brakuje wyrazów górnolotnych i skomplikowanych, które są dla małych telewidzów i radiosłuchaczy niezrozumiałe:

 

    * Puszysta czekolada

    * Super guma

    * Smaczny sok

    * Słodki, śmietankowy, po prostu pyszny

 

 

Celem twórców reklam jest wbudzenie zachwytu i ekscytacji, stworzenie iluzji, że świat może stać się takim, jaki dzieci obserwują w bajkach:

 

    * Smoczny sok

    * Strasznie pyszny jogurt

    * Kosmiczne magnesy z galaktyki Monte

    * Czary z mleka

 

 

Wśród młodzieży znacznie ważniejsza i dominująca jest potrzeba akceptacji. Młodzi ludzie poszukują przyjaciół, pierwszych miłości, życiowych celów. Lubią imprezować. Reklamy skierowane do tej grupy wiekowej stwarzają więc perspektywy spełnienia tych marzeń: widzimy roześmianych chłopców i dziewczęta w gronie najbliższsych przyjaciół, zakochane pary, szalone imprezy, również idoli (sportowców, muzyków).

 

Sympatia młodzieży dość często jest pozyskiwana dzięki zastosowaniu w tekście słów uznawanych za element slangu tej grupy:

 

    * Twoja paczka - dzięki nabyciu telefonu komórkowego kwitnie przyjaźń;

    * Wypasione chrupnięcie - baton w sam raz dla "wyluzowanych";

    * Laski zapodają taniec brzucha na stole - można sobie pofantazjować przez telefon;

    * Jestem, kim jestem - reklama markowej odzieży sportowej, wykorzystująca wizerunek piłkarza; daje wrażenie , że można być sobą tylko nosząc ubrania tej firmy, a nawet - że można być kimś więcej niż jedynie "podwórkowym kopaczem".

 

 

Osoby dorosłe szczególnie cenią sobie natomiast rodzinne szczęście, życiową stabilizację i wygodę. Na ekranie pojawiają się roześmiane twarze członków rodziny, zawsze pogodne i kochające. Reklamodawcy przedstawiają wizje świetlanej przyszłości, gdzie niczego nie może zabraknąć. Wszelkie zaś cele zostaną osiągnięte bez zbędnego wysiłku:

 

    * Są rzeczy bezcenne, za wszystkie inne zapłacisz kartą - reklama pokazuje wiele sugestywnych scen - wspomnień, szczęśliwych chwil wśród najbliższych; podkreśla fakt, że niektórych rzezczy nie da się kupić, ale wszystkie inne- tak;

    * Tylko dla Ciebie i Twojej rodziny(...)aby wspólnie cieszyć się życiem - wafelki mają moc jednoczenia rodziny, wszyscy chrupią, śmieją się - są szczęśliwi;

    * Tylko łąckie makarony zaspokoją głód twej żony - slogan konotuje skojarzenie: syta żona=szczęśliwa, a wtedy i jej mąż będzie radosny i zadowolony; rysuje się więc perspektywa miłych, ciepłych chwil spędzonych w domu.

 

 

Można by długo jeszcze wymieniać wartości i pragnienia, do których odwołują się reklamy. Konkluzja jest zawsze ta sama: twórcy tych przekazów doskonale opracowali techniki oddziaływania na ludzkie emocje, dzięki czemu perswazja stała się dużo łatwiejsza. Reklamodawcy znają ludzkie potrzeby, marzenia i w sposób umiejętny to wykorzystują, stwarzając nadzieję, że zakup określonego towaru bądź skorzystanie z usługi niezawodnie przybliżą nas do stanu pożądanego. Jest to swoista gra nadawcy z odbiorcą, ten pierwszy bowiem mówi językiem adresata, utożsamia się z jego potrzebami i systemem wartości. W ten sposób powstaje wspólnota, a we wspólnocie ważne jest przeciez działanie obu stron- dlatego po stronie konsumenta powstaje obowiązek (w jego mniemaniu) o konieczności, podyktowanej rzeczywistą (?) chęcią, ulegnięcia namowom przekazu.

 

Również metafory służą do stworzenia iluzji idealnego świata, dzięki wykorzystaniu tworzywa pojęciowego zakorzenionego w doświadczeniu przeciętnego odbiorcy. "Daleko idąca stereotypizacja wyrażeń metaforycznych powoduje, że odbiorca bez trudu odtworzy pożądany sens metaforyczny, a to jest jednym z warunków skuteczności aktu mowy, jakim jest reklama" . Przenośnia w reklamie jest więc czytelna, nie - jak w tekstach poetyckich - trudna w odbiorze czy wieloznaczna. Celem jej użycia jest uwypuklenie wybranych cech produktu, które przesłonią pozostałe, a więc de facto posłużenie się techniką fragmentacji. W ten sposób nadawca chce konsumentowi narzucić swój punkt widzenia.

 

Jak podkreśla Zofia Kubiszyn-Mędrala, dość często " u podstaw metafory leży projektowana przez reklamę koncepcja postrzegania i pojmowania pielęgnacji skóry w kategoriach pojęciowych walki" . Z moich obserwacji wynika, że ten typ przenośni jest charakterystyczny także dla wielu reklam środków czystości (proszków, płynów, kostek toaletowych, itp.) oraz leków, a czasem nawet i artykułów spożywczych:

 

    * Niezbędny czynnik w walce ze zmarszczkami (witaminy)

    * Skuteczny środek w walce z łupieżem (szampon przeciwłupieżowy)

    * Głodowi powiedz stop (baton)

    * Chroni przed agresją szkodliwego środowiska (prowitamina A)

 

 

Siła użycia przenośni tkwi w jej sugestywności. Uwypukla niektóre cechy, zjawiska w sposób, który powoduje, iż odbiorca z łatwością może wyobrazić sobie treści ukryte za owym metaforycznym sensem. Jednocześnie przenośnia w znacznym stopniu oddziałuje na emocje klienta - wspomniana metofora wykorzystująca pojęcie walki wzbudza m.in. uczucie strachu, niepokoju, a - jak już podkreślałam - sprzyja to przekonaniu odbiorcy do własnych racji.

 

Metafora angażuje odbiorcę przekazu, gdyż zmusza go do skupienia uwagi i odtworzenia krok po kroku zawoalowanych treści. Takie aktywne słuchanie sprzyja zapamiętywaniu tekstu reklamowego, a to w znacznym stopniu zwiększa szanse reklamodawcy na przekonanie konsumenta do zakupienia artykułu.

 

Adam Lepa zwraca uwagę na jeszcze jedną technikę perswazyjną- ingracjację. Jest to technika, na którą składają się dwa aspekty. Po pierwsze- jej zadaniem jest uzyskanie akceptacji odbiorcy i wzbudzenie w stosunku do siebie uczuć pozytywnych, np. sympatii lub życzliwości. Po drugie - co wynika i jest sprzężone z pierwszym działaniem - chodzi o "zwiększanie własnej atrakcyjności i pociągającego image"u, aby wzbudzić w manipulowanym pozytywny stosunek do siebie, czy wręcz pożądane postawy i zachowania" . Sympatie konsumenta jest zdobyć stosunkowo łatwo, np. dzięki prawieniu mu komplementów. Odbiorca jednak musi mieć świadomość, iż jest to pochlebstwo skierowane właśnie do niego, nie zaś do wszystkich. Wtedy bowiem dopiero zadanie zakończy się sukcesem. Twórcy reklamowi opanowali tę technikę niemal do perfekcji. Wymownym przykładem jest "przemawianie" do konsumenta, jakby był on kimś znajomym, używając bezpośredniego zwrotu:

 

    * Męczy Cię kaszel?

    * Bolą Cię mięśnie?

    * Masz dość?

    * Wyobraź sobie

    * Przyłącz się do nas

    * Spiesz się

 

 

Już Umberto Eco zauważył, że reklama będzie skuteczna, gdy "jest przeznaczona dla nielicznych i gdy każdy znajdzie się w tym wąskim gronie wybrańców". Zdanie to świetnie oddaje istotę przekazu reklamowego - z jednej strony ma on wytwarzać pewną intymną więź w kontakcie nadawca - odbiorca, z drugiej - swym działaniem ma objąć jak najszerszą grupę konsumentów.

 

W technice ingracjacji, kiedy konsument zacznie darzyć reklamodawcę życzliwością lub innymi uczuciami o zabarwieniu pozytywnym, kolejnym etapem jest przekonanie go do swoich racji, czyli do zakupu towaru (skorzystania z oferty). Psychologowie dowiedli, że osobom, które obdarzamy sympatią, jesteśmy skłonni dość łatwo zaufać i ulec ich namowom. Można powiedzieć zatem, iż działa tu mechanizm "podlizywania się" odbiorcy, wkradania w jego łaski, by następnie wykorzystać jego przychylność do realizacji własnych celów.

 

W reklamie stosowane są również - jak podkreśla Jerzy Bralczyk - techniki presupozycji i impikatury. "Presypozycja to sąd umożliwiający wypowiedzenie zdania zawierającego inny sąd" . Jest to zadnie typu:

 

    * Dlaczego Polacy najczęściej wybierają Apap?

 

 

Pod płaszczykiem pytania o rzeczywiste właściwości proszku przeciwbólowego kryje się presupozycja (osobiste przekonanie nadawcy) faktu używania go przez większość mieszkańców naszego kraju. Reklamodawca zakłada więc, że fakt ten jest oczywisty i niezaprzeczalny. Poprzez presupozycję nadawca próbuje wymusić na odbiorcy przyjęcie stanowiska tożsamego z jego własnym, swoją wiedzę przedstawia jako rzetelną i nie ulegającą wątpliwości. Gdyby konsument chciał zaprzeczyć sądowi zaprezentowanemu w reklamie, musiałby wykazać postawę aktywną, wysunąć kontrargumenty, a przez to odrzuciłby wspólnotę wiedzy, którą narzucił twórca przekazu. Skutkuje to zazwyczaj przyjęciem postawy biernej i uznaniem presupozycji za autentyczną.

 

Reklamodawca nie powinien presuponować nieprawdziwych sądów, gdyż można by było wykazać fałsz przekazanej przez niego wiadomości, co doprowadziłoby do jego ośmieszenia i kompromitacji.

 

Takiej ostrożności nie wymaga implikatura. "Konwencjonalna implikatura stanowi pragmatyczne wnioskowanie, oparte na konwencjonalnym znaczeniu wypowiedzenia" . Nie opiera się - jak presupozycja - na autorytatywnych stwierdzeniach. Jej zadaniem jest sugerowanie. "Z implikatury można się wycofać, nie przyznać się do fałszu" . Implikaturą jest dość często wypowiadane w przekazach reklamowych zdanie typu:

 

    * Żaden proszek nie usunie tych plam lepiej

 

 

Reklama nie mówi o tym, że właśnie ten proszek jest najlepszy, jedynie sugeruje, jednocześnie nie zaprzeczając temu, że inne proszki do prania robią to równie dobrze. Implikatura jest więc ostrożniejsza, a także bardziej nieostra niż presupozycja, dlatego twórcy reklam stosunkowo częściej wykorzystują ją w swych przekazach. Konsument, gdy usłyszy przytoczone wyżej zdanie (lub jemu podobne), pomyśli od razu, że wspomniany proszek jest najlepszy, w ogóle nie zwracając uwagi na fakt, że przecież pozostałe proszki wcale nie muszą być gorsze (logicznym bowiem jest, że jeśli coś jest "nie lepsze", to jest albo gorszej, albo- co ważniejsze w tym przypadku- identycznej jakości).

 

Gdyby się okazało, że ów środek czyszczący nie usunął plam, konsument nie mógłby zarzucić reklamie, iż go oszukała - nie obiecywała bowiem, że plamy znikną, tylko - że żaden proszek nie poradzi sobie z nimi lepiej. Niewątpliwie implikatura, manipulując odbiorcą, jest jednocześnie bardzo wygodna dla twórcy komunikatu, ponieważ dość łatwo pozwala mu na wybrnięcie z sytuacji, gdy zarzuca mu się kłamstwo.

 

Obecnie reklama jest w dużej mierze tym, co decyduje o sukcesie producentów towarów i firm oferujących określone usługi. Stała się głównym narzędziem walki marketingowej. Wykorzystując szereg zabiegów, podstępnie wpływa się na postawy, myśli, czy wreszcie - zachowania konsumentów. Technik manipulacyjnych, które znalazły zastosowanie w przekazach reklamowych jest wiele; w mojej pracy zawarłam tylko niektóre z nich - według mnie najistotniejsze i mające największy wpływ na odbiorców. Poznanie mechanizmów, którymi posługuje się reklamodawca, jest jedynym sposobem na to, by podjąć próbę skutecznego przeciwwstawienia się tej perswazji. Tylko widząc wroga, możemy się przed nim obronić.

 

*****

BIBLIOGRAFIA

 

   1. "Studia językoznawcze- dar przyjaciół i uczniów Zofii Kurzowej" pod redakcją Zofii Cygal- Krupowej; Kraków, 2001r.

   2. bp Adam Lepa "Techniki manipulacji";Częstochowa, 1997r.

   3. Jerzy Bralczyk "Język na sprzedaż"; Warszawa- Bydgoszcz, 2000r.

   4. "Język w mediach masowych" pod redakcją Jerzego Bralczyka i Katarzyny Mosiołek- Kłosińskiej"; Warszawa, 2000r.

   5. Jadwiga Puzynina "Język wartości"; Warszawa, 1992r.

   6. "Słownik współczesnego języka polskiego" pod redakcją Bogusława Dunaja; Warszawa, 1994r.

 

Anna Gródecka

 

 

 

 

 www.o2.pl | Poniedziałek [06.04.2009, 13:59] 1 źródło

NIE ZAPŁACIŁEŚ ABONAMENTU? NIE OBEJRZYSZ TELEWIZJI

W Finlandii telewizor sam zablokuje dostęp do kanałów.

System uniemożliwi oglądanie tylko programów stacji publicznych, twierdzą Finowie. Szczegóły tej wyjątkowej blokady znane będą już w tym miesiącu.

Finowie zdecydowali się na takie rozwiązanie, bo ściągalność abonamentu jest coraz niższa. A skandynawowie nie chcą, aby działalność mediów publicznych była finansowana z budżetu. Ich zdaniem pieniędzy wystarczy, gdy wszyscy widzowie, oglądający telewizję publiczną, zapłacą abonament.

Nowy system uniemożliwi odbieranie tych kanałów bez dokonania płatności - informuje dziennik "Hufvudstadsbladet".

Funkcjonowanie telewizji publicznej w tym kraju opiera się wyłącznie na abonamencie. | TM

 

 

 www.o2.pl / www.sfora.pl | 05.08.2009 r.

WIADOMOŚCI: OPŁATY ZA PUBLIKACJE W SIECI

e-własność

Podobnie jak ZAiKS czy ZPAV w imieniu twórców (np. muzyki), Repropol może ściągać w imieniu wydawców opłaty od wszystkich, którzy wykorzystują ich treści. Dotyczy to zarówno tych, którzy publikują cudze treści w Internecie, jak i tych, którzy sprzedają archiwalne wydania czasopism, np. na dworcach lub ulicach miast.

Ponad dwa miesiące temu Piotr Żuchowski, wiceminister kultury, wręczył stowarzyszeniu Repropol licencję na zbiorowe zarządzanie prawami do treści wydawców prasy. Uruchomienie Repropolu to kolejny krok wydawców do zwiększenia wpływów z internetu, przyciągającego coraz więcej użytkowników oraz reklamodawców.

 

Zdaniem wydawców problemem jest kradzież ich treści, szczególnie przez mniejsze serwisy. Tylko Presspublica, wydawca m.in. Rzeczpospolitej, oraz Infor Biznes, wydawca m.in. Gazety Prawnej, wyceniły swoje straty z tego tytułu w sumie na około 2 mln zł i wysłały pierwsze pozwy właścicielom serwisów. Inna sprawa to zasady współpracy z internetowymi graczami.

 

Choć portale najczęściej wykorzystują treści zgodnie z prawem – na podstawie umów i prawa cytatu – wydawcy chcą z tego tytułu zarabiać więcej niż dziś. Na razie tylko Onet.pl przyznał im rację, zapowiadając, że pracuje nad nowym modelem współpracy. Wkrótce dojść ma do spotkania z wydawcami w tej sprawie. Po drugiej stronie jest też Google News, który prezentuje fragmenty informacji i linki do źródeł. Izba Wydawców Prasy (IWP) podtrzymuje stanowisko, że skala i sposób powielania materiałów przez ten serwis narusza interesy wydawców.

 

– Jakkolwiek podczas spotkania strony pozostały na swoich stanowiskach, zarówno co do oceny biznesowej, jak i prawnej sytuacji, postanowiono o kontynuowaniu rozmów. Przedstawiciele Google zobowiązali się do przedstawienia stanowiska i propozycji polskich wydawców centrali fimy Google. Kolejna tura rozmów przewidziana jest po uzyskaniu stanowiska centrali fimy – napisała w oświadczeniu Izba Wydawców Prasy.

 

Coraz ostrzejsza batalia wydawców sprawiła jednak, że przedstawiciele rynku internetowego nie mówią w tej sprawie jednym głosem. Poza Onetem pozostałe portale czekają, aż sprawa przycichnie. Dla nich utrata treści prasowych oznacza spadek atrakcyjności oferty w internecie, której nie uda się szybko zastąpić własnymi siłami. Google odcina się od portali.

 

– Firmy internetowe, np. portale, wykorzystały szansę i zajęły sporą część internetowej przestrzeni. Ale właśnie dlatego wydawcom powinno zależeć na sukcesie takiego serwisu jak Google News, bo daje szanse na zwiększenie udziału ich serwisów w sieci. Portale im tego nie dadzą, bo im zależy na przyciąganiu użytkowników i jak najdłuższym zatrzymaniu u siebie – powiedział w rozmowie z GP Artur Waliszewski, szef Google Polska.

 

Źródło: Gazeta Prawna

 

 

 

 

ŻEBY REDAKCJA „FAKTÓW I MITÓW” NABRAŁA KATOLICKIEGO ROZUMU...
A TE ZE „FAKTÓW I MITÓW”

to so tak łogupione przeze jakonś sekte, że piszo, że ksiundzy so ze jakienś wsi! A przeca każdy normalny katolik wi, że łone som ze chmurek czy skondeś tam – no łode Bozi w każdym razie!

Tu mam jeszcze parę uwag żeby zmondrzeli:

1. W katolickiej Polsce jezd 100% katolików (tylko 10% ło tym nie wie)!!! No!

2. Pedofilii by w Polsce nie było gdybyśta ło tym nie pisali, zamiast jakie ksiundzy som świnte! Wy diabły jedne!!!;

3. A jakie wy niekulturalne – ciągle tylko: kuria to, kuria tamto. Kuria! Jak tak można!?

4. Zaczeli by Wy chodzić do przenajświntszego kuścioła, słuchać ksiundzów, przenajświntszego Maryjowego Radia, czytać świnty „Nasz Dziennik” i inne mondre, piszonce katolicko prawde przenajświntsze pisma – to zara by Wy zmondrzeli i zaczeli płacić przenajświntszym ksiundzom i ich słuchać. Przejrzeli by Wy na oczy i zaczeli wreszcie nienawidzić tych przebrzydłych Żydów, masonów i komunistów!

5. Na szczynście ksiundzy nauczajom już maluczkie dzieci (bo na szczynście mondre, katolickie rodzice jim pozwalajom na to), żeby atejisty jim nie poprzewracali w głowach, i już niedługo bendzie tylko powszehny celibat, modlenie siem, poszczenie i czekanie na koniec świata! A wtedy wreszcie Was przepytajom... (ludziska wreszcie poznajom prawde!) i spalom!!! Ha!

A poza tym za pedofilię winny jezd internet, za śmierć pieszych winny jezd alkohol, producenci zbyt szybkich samochodów i same piesi, którzy zamiazd sie modlić w kościele to sie szwendają, a za wyłudzenia, kłamstwa itp. szatan – a nie świnte ksiundzy, które so niewinne jak baranki!

Myślałech i myślałech (ale myśliwym jescem nie został), no bo skoro mam tako role (rolnikiem tyz nie), że każdy normalny katolik wi, że jak włoży kartke do Biblii i bendzie sie 50 lat modlił by Pan Bucek coś tam napisał, i nie napise – to znaczy że istnieje!; czy by spadł dyscz, a bendzie susza – to całkowicie potwierdza jego istnienie!!; albo o wyzdrowienie i ktonś umże TO TYZ CAŁKOWICIE ZNACZY, ŻE ISTNIEJE!!! Tylko te gupce ateisty nie chcom nabrać rozumu i tego nie rozumiejom!

 

No i na koniec wymyślujem tako pinkno piosenecke:

Jesce Ksiundzy nie zgineli,

Kiedy my żyjemy,

Co my pozarabiali,

Ksiundzom my oddali.

 

Marsz, marsz, Prezydencie,

Z ziemi polskiej do Watykanu,

Za twoim przewodem

Staniem się watykańskim narodem

 

Przejdziem z myślenia na wierzenie,

Będziem Katolikami,

Dał nam przykład Prezydent,

Jak zaprzedać się mamy.

 

Marsz, marsz, katolicy do kuścioła,

Matka Boska Was tam o pieniundzy woła.

 

Jak prezydenci do Watykanu

Po radzieckim zaborze,

Dla ksiundzów ratowania

Nawrócim się jak możem.

 

Marsz, marsz, katolicy...

 

Już tam ojciec do swej Krzyźi

Mówi zapłakany -

„Słuchaj jeno, pono nasi

Nabijają kabzę w kościelne skarbony.”

 

Marsz, marsz, katolicy...

 

 

Zatkało Was, co?! A Wy niby takie mondre!

Wiecie kto...  

PS

Nawrućta sie na prawdziwom wiarę, póki jeszcze czas, albo bendzieta smażyć sie w piekle!!!

Mudlta sie to Łojca Świntego, który jezd w Watykanie (a najlepiej całej Przenajświntszej Trójcy: Łojca Świntego który jezd w niebie Jana Pawła II, Łojca Świntego B16 i Łojca łode Radyja).

 

 

 

 

SENSACYJNE INFORMACJE (DLA CIEBIE I TWOJEJ CAŁEJ RODZINY)...

NEWSY ITY

Kancelaria Prezydenta poinformowała, iż prezydent zastanawia się nad czym się zastanawia. Poproszony o komentarz premier oświadczył, iż zastanawia się nad tym, czy prezydent rzeczywiście się zastanawia, i wyszedł z propozycją wspólnego zastanawiania. Na co poproszony o komentarz prezydent oświadczył, iż zastanawia się wręcz przeciwnie.

Następnie w godzinach wieczornych odbyło się spotkanie prezydenta z premierem, celem ustalenia wspólnego stanowiska na temat różnic stanowisk.

Odbyła się także rozmowa na temat rozmowy. Umówiono się także na kolejną rozmowę, której tematem będzie ta rozmowa.

 

Dziś wieczorem przyleciał prezydent innego kraju. Premier przywitał się z prezydentem innego kraju (oboje się uśmiechnęli, uścisnęli, i zrobiono wspólne, przywitalne zdjęcie). Po czym prezydent innego kraju pożegnał się z premierem (oboje się uśmiechnęli i uścisnęli, i zrobiono wspólne, pożegnalne zdjęcie), i oświadczył, iż leci uścisnąć, tzn. zacieśnić współpracę z premierem innego kraju, i odleciał.

 

A oto pozostałe sensacje:

Jutro odbędzie się promocja kolejnego bestsellera literackiego: „My, zbieracze” autora poprzedniego dzieła pt. „Co z tą kapustą”.

Powyższe arcydzieło przyniosło Mu zasłużony rozgłos i fortunę (jeszcze nie ustalono co czytelnikom).

 

Pan Leppic zapowiedział, iż będzie odblokowywał korki na drogach, oraz, za własne pieniądze, prowadził interwencyjny skup butów i firanek, by móc znów się przylepić do sejmu.

 

Na koniec wyjaśnienie po ciemku, znanego polityka prostej zawiłości otaczających nas, a zarazem będącej w centrum, rzeczywistej nierzeczywistości.

Sz. P. Chcąc nie chcąc chciałbym P., mimo iż nie chcę, objaśnić, ale bez oświetlenia, ni mniej, ni więcej, niemniej mniej więcej sprawę, której nie ma. Poza tym i ponadto nic nie ma (sam, ale nie osobiście, sprawdzałem, nawet aż nadto). Nie ma związku w tym związku (a poza tym i tak jestem żonatym, rozwiedzionym, po ślubie kawalerem), i nie mam, mimo powiązań, z tym nic wspólnego (nawet sznurka), bo jestem wolnym człowiekiem, gdyż jestem związany. I w związku z zaistniałą nieistniejącą sytuacją, której nie ma, gdyż jest, postanowiłem nie podejmować żadnych postanowień.

Dziękuję P. za uwagę, ale nie lubię uwag.

 

No i na sam koniec przeprosiny pewnego filozofa:

Witam Państwa.

Przepraszam że żyję. To już się nigdy więcej nie powtórzy!