![]() |
ARTYKUŁY
(RELIGIA A...)
CIEKAWOŚĆ TO PIERWSZY KROK DO... WIEDZY
(WROGA ORGANIZACJI RELIGIJNYCH – STĄD STRASZONO PIEKŁEM...)
SPIS
TEMATÓW:
DO PRZEMYŚLENIA
ORGANICZNA FORMA MATERII – PO PROSTU ŻYCIE
ROZWIĄZANIA NATURY
– absurdy
– anegdoty lub opis prawdziwych zdarzeń
– cytaty
– działania
– myśli
– pomysły
– postulaty
–
powiedzenia
– inne, różne
DO PRZEMYŚLENIA
„FAKTY I MITY”:
"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
BŁOGOSŁAWIENI
DOCIEKLIWI
Ludzka skłonność do
zmyślania i dawania wiary w opowieści zmyślone jest tak silna, że aż
fascynująca. Historia, także ta najnowsza, nie przestaje dostarczać przykładów
tej specyficznej człowieczej „twórczości”.
Na łamach „FiM” wspominaliśmy już o mitach i legendach, w jakie obrosło wydarzenie stosunkowo nieodległe – słynny poznański Czerwiec’56. Sprawa jest fascynująca, bo przecież rozruchy, o których mowa, nie działy się przed wiekami i w jakimś odległym zakątku świata. Żyją wśród nas świadkowie tamtych wydarzeń, są zdjęcia i dokumenty. Tymczasem poważni badacze tamtych wydarzeń wciąż demaskują artykuły prasowe i książki pełne kłamstw o tamtych wydarzeniach, nie brak też „świadków” i „kombatantów”, których zeznania uznano za zmyślone. I jak zwykle zmyślone opowieści przenikają do świadomości zbiorowej i funkcjonują własnym życiem, jakby kompletnie niezależnym od rzeczywistych wydarzeń sprzed pół wieku.
Kilka dni temu na łamach „Przeglądu” ukazał się tekst pt. „Poznański Katyń”, którego autor, dr Łukasz Jastrząb, demaskuje niektóre kłamstwa na temat wydarzeń poznańskich, m.in. o rzekomych masowych egzekucjach, ostrzeliwaniu miasta z powietrza, zaginionych, zbuntowanych przeciw władzy żołnierzach, a nawet piersiastych, rudych Rosjankach (sic!) strzelających z okien do polskich kobiet i dzieci.
Dlaczego te sprawy miałyby interesować czytelników „Życia po religii”? Otóż skłonność do zmyślania i powielania wymyślonych opowieści ma nieodłączny związek z funkcjonowaniem mitów religijnych. Wyjaśnienie mechanizmów powstawania tego rodzaju legend miałoby kapitalne znaczenie dla oceny zjawisk religijnych, świadectw o cudach, uzdrowieniach itp.
Sprawa wymagałaby, oczywiście, badań całych zespołów naukowych, ale na potrzeby niniejszego tekstu zwróćmy uwagę na dwa elementy związane z kwestią tworzenia zmitologizowanych relacji – motyw zysku oraz – czasem z nim luźno związany, czasem niezależny – czynnik mitomański. Na przykładzie historii poznańskiego Czerwca widać, że w przypadku tego rodzaju wydarzeń zawsze pojawiają się osoby skłonne czerpać korzyści z rozpowszechniania kłamliwych opowieści. W Poznaniu np. pojawiły się osoby, które zaczęły się określać mianem „przywódców antykomunistycznego powstania”. Niektórzy z nich załapali się nawet na niezasłużoną sławę w mediach. Wykreowano nigdy nieistniejącą tajną szkołę podchorążych AK, której absolwenci rzekomo mieli brać udział w owych wydarzeniach. Ponoć absolwenci tej pochorążówki sami tłoczą medale i sami się nimi dekorują. Najbardziej „zasłużony” miał nawet otrzymać 40 (sic!) takich odznaczeń.
Sądzę także, że wiele tego typu historii zostaje puszczonych w obieg przez ludzi, którzy mają zwyczaj łączenia swoich życiorysów z ważnymi wydarzeniami lub osobami, co poprawia im znacząco samopoczucie i podnosi ocenę własną. Nie wykluczam, że część z nich szczerze wierzy w zmyślone przez siebie opowieści. Problem polega na tym, że ludzie zupełnie normalni, ale nie dość dociekliwi i krytyczni, dają wiarę takim historiom, powielają je i upowszechniają.
Można się z tego wszystkiego śmiać, gdyby nie to, że tego typu mistyfikacje są udziałem znacznej części ludzkości. Ludzie budują swoje życie na fundamencie „świadectw” spisanych przed tysiącleciami, których prawdziwości w żaden sposób nie jesteśmy w stanie udowodnić, nie wiemy też z całą pewnością, kto je spisał i ile razy przeredagował. Teksty te uważane są obecnie za „natchnione”, nieomylne i nienaruszalne. Zdumiewające zmitologizowanie wydarzeń poznańskich (mimo iż upłynęło od nich zaledwie 50 lat!), w których przecież uczestniczyło tysiące ludzi, niech będzie dla nas przestrogą, aby zbytnio nie ufać zeznaniom nawet „naocznych świadków”, jeśli istnieje podejrzenie, że mogli ulec zbiorowej histerii. Roztropny sceptycyzm jeszcze nikomu nie zaszkodził – bezgraniczna ufność natomiast pozbawiła miliony ludzi jeśli nie samego życia, to z całą pewnością wielokrotnie zawartości portfela.
Marek
Krak
"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
KORZENIE GŁUPOTY
„Bóg was
kocha i ciągle na was patrzy. Wie o każdej waszej myśli i uczynku. Wie, co
będziecie robić jutro i za miesiąc. Wie także o krzywdach, które się wam
dzieją, bo w ten sposób was doświadcza, podobnie jak biblijnego Hioba. Bóg jest
wszechmogący i miłosierny. Może dać, ale także zabrać. Nic na świecie nie dzieje
się bez Jego wiedzy i zgody”.
Tak niewiele tych słów, a tyle w nich niedorzeczności i kłamstw! Od dzieciństwa jesteśmy karmieni taką właśnie papką. Szczególnie w szkole, o co zadbał i robi dalej watykański Kościół, wymuszając na rządzących, by religia była wliczana do średniej ocen. Kłamstwa te niezwykle łatwo udowodnić. Wystarczy bowiem odrobina zdrowego rozsądku i logicznej analizy tej papki oraz trochę odwagi, by zrezygnować z biernej postawy, którą narzuca nam Kościół.
Jeśli bowiem Bóg (którego wyobrażamy sobie jako osobę, co jest oczywistym błędem) jest „miłosierny”, to po co aż tak gnębił tego biednego Hioba?! Jeśli natomiast wszystko wie, bo jest „wszechmogący”, to przecież wiedział, co Hiob zrobi, a więc po co go sprawdzał?! Czyżby diabłu chciał zaimponować?! A może po prostu lubi znęcać się nad słabszymi od siebie istotami, które stworzył?!
Jeśli w ogóle istnieje, to albo nie interesuje się nami, albo nie jest „miłosierny”, lecz wręcz nieludzki i sadystyczny, a wszelkie zło, które w nas siedzi, pochodzi właśnie od niego, bowiem stworzył nas na swój obraz i podobieństwo – jak mówi Biblia.
Według niej, Bóg gnębił człowieka od samego początku. Najpierw wypędził go z raju, a przecież już przed zerwaniem jabłka przez Ewę musiał wiedzieć („jako wszechmogący”), że ona to zrobi. Był to więc z jego strony podstęp. To on przemawiał do niej ustami węża, bo przecież „nic się nie dzieje bez jego wiedzy i zgody”.
Potem rękami Kaina z premedytacją zabił Abla i całą winę zwalił na niego, zadając mu jeszcze dziwne pytania –„Gdzie jest twój brat, Abel?”; „Cóżeś uczynił?”.
Wymordował ludzi w Sodomie i Gomorze, a przecież byli jego dziełem. Jego dziećmi.
Powinien się więc na siebie wściekać, że stworzył takich „zboczków”.
Następnie (choć jako „wszechmogący” musiał wiedzieć, że to nic nie da) zesłał potop, mordując w ten sposób wszystkich mieszkańców ziemi oprócz Noego i jego rodziny. Cóż za wspaniałomyślność z jego strony!
Wniosek, jaki się sam narzuca, jest oczywisty – Bogiem kierowała niepohamowana wręcz żądza zabijania, którą stosuje do tej pory. Zmienił jedynie system, bowiem w Biblii często działał osobiście, a teraz wybiera sobie pełnomocników do wykonywania wyroków, a ci bardzo często z jego imieniem na ustach i napisami na sztandarach: Bóg – Honor – Ojczyzna, dokonywali (i dokonują) rzezi. Zbiera więc żniwa na wojnach, w katastrofach i wypadkach drogowych oraz siejąc różnego rodzaju epidemie, pożary i powodzie.
Tak właśnie wygląda żydowski Bóg w wersji oryginalnej, którego funkcjonariusze Kościoła rzymskokatolickiego ucywilizowali, przerabiając na własne kopyto. Stworzyli nową religię (i cały czas w niej grzebią), by zawłaszczać świat w sposób nie tylko duchowy, lecz nade wszystko materialny, czego dowody widzimy u nas na każdym kroku. Kultura chrześcijańska, o korzeniach której ciągle mówi prawica, to kultura śmierci, co wyżej udowodniłem na kilku przykładach wyjętych z Biblii, a w praktyce potwierdził to rzymski katolicyzm, będący motorem napędowym krzyżowych wojen, świętej inkwizycji, pogromu amerykańskich Indian, słynnej nocy św. Bartłomieja oraz tysięcy innych krwiożerczych epizodów.
Nic dziwnego zatem, że kraje Unii nie wyobrażają sobie w preambule konstytucji europejskiej jakiegokolwiek zapisu odwołującego się do tych krwawych korzeni. Zresztą tak naprawdę to wszelkie pozytywne wartości Europa wyniosła ze starożytnej kultury Greków i Rzymian. Ale niby skąd nasza prawica, wychowana w katolickim (za)duchu, ma to wiedzieć! Dlatego cała Europa (i nie tylko) uznała nas za ciemniaków i dewotów. Tylko my spośród 27 krajów Unii Europejskiej chcemy Boga w jej konstytucji, co wyraża się stosunkiem 26:1. Kolejna kompletna klapa świadczy o tym, że korzenie naszych wiodących prawicowców sięgają raczej do starożytnej Abdery – miasta słynącego z głupoty jego mieszkańców. Wypada zatem współczuć polskiej młodzieży, wychowującej się na takich wzorcach, gdyż wyjdzie ona z tego podobnie okaleczona, jak jej niewątpliwie zakłamane autorytety, mające wpływ na obecny kształt polskiej edukacji.
Patrząc na nasz kraj z ciągle rosnącą liczbą watykańskich meczetów, na zasoby Kościoła pęczniejące dzięki prezentom kolejnych rządów po 1989 roku, na lawinową zmianę nazw ulic, placów, budynków i prawie wszystkiego, co nas otacza; obserwując wyprzedaż niemal całego majątku narodowego (niejednokrotnie za złotówkę) Watykanowi i innemu obcemu kapitałowi, musimy dojść do wniosku, że już tylko z nazwy i koszmarnych długów jesteśmy Rzecząpospolitą Polską.
Witold Pater
"FAKTY I MITY" nr 11, 14-20, 03.2008 r. LISTY
RATUJ SIĘ, KTO
MOŻE!
Średniowieczny, nawiedzony Katoland... W środku Europy, w XXI wieku... Z ciemnym motłochem, który już wkrótce rozpali stosy dla biednych, chorych psychicznie ludzi, których choroba bezczelnie jest wykorzystywana przez kler do swoich otumaniających praktyk. Zgroza... Podczas gdy w cywilizowanych krajach praktyki egzorcystów są zabronione pod karą więzienia (np. Kanada), w Polsce za aprobatą władz, polskiej inteligencji, prokuratorów i lekarzy tworzy się kościelne centra egzorcystów, gdzie pozwala się klechom znęcać nad psychicznie chorymi ludźmi. Świat się śmieje, aż wstyd się przyznać, że jest się Polakiem. Już dawno utarła się opinia, że Polakom najlepiej wychodzą modły... Czy jesteśmy społeczeństwem opętanym przez jakiegoś szatana, czy raczej przez kler, który Polską rządzi już od wieków?
Krzysia i Wojtek
"FAKTY I
MITY" nr 7, 15-21.02.2008 r. CZYTELNICY PISZĄ
OTO KOŚCIÓŁ
Usłyszeliśmy w internecie krzyk.
Wsłuchajmy się weń wspólnie...
Obserwuję Kościół katolicki. Jego wiernych,
kapłanów oraz hierarchów. Analizuję historię, dogmaty. Obserwuję wyczyny – te z
przeszłości i teraźniejsze. I z coraz większym zdumieniem zastanawiam się, jak
to możliwe, żeby coś tak absurdalnego i tak mocno – w sumie – skierowanego
przeciwko człowiekowi mogło w tak masowym wymiarze egzystować i przez tysiące
lat trzymać władzę nad umysłami tak ogromnej rzeszy ludzi.
Bo czymże była, jest i zapewne długo jeszcze będzie ta przedziwna instytucja? Jest jedną z największych na świecie sekt doskonale wyspecjalizowanych w praniu mózgów swoich owieczek. Jest instytucją i sektą zarazem, mroczną i tajemniczą, w jakiś ciemny sposób trzymającą władzę nad umysłami ogromnych mas ludzkich. Zawsze był, jest i chyba pozostanie zapiekłym wrogiem wszelkiego postępu, rozwoju nauki, oświecenia, wolnej myśli.
A oto „osiągnięcia” Kościoła katolickiego:
¤ Hołubiąc i broniąc swojego patriarchalnego tworu, przez całe wieki czynił kobiecie niewyobrażalną krzywdę jako istocie rzekomo gorszej i nieczystej, a ledwo narodzone i niczego nieświadome dzieci przywłaszcza sobie rytuałem zwanym chrztem;
¤ Z erotyzmu i jego całego piękna uczynił grzech. Seks, miłość wolną, piękną, pełną doznań duchowych i zmysłowych, sprowadził do ohydnego podziemia ludzkiej świadomości i trzyma tam – u swoich wyznawców – do dzisiaj;
¤ Do perfekcji doprowadził sztukę fałszerstw, kłamstw, przeinaczeń;
¤ Przez wieki sam tworzył dogmaty i wynaturzone prawa, wmawiając maluczkim boskie w tym sprawstwo;
¤ Z Boga uczynił pamiętliwego, złośliwego kata karzącego na lewo i prawo za wszystko i wszędzie, strącającego do wymyślonego przez Kościół piekła bez opamiętania wszystkich, którzy mu pod rękę wpadną;
¤ Ustanowił przymusowy celibat dla duchownych – jeden z najbardziej chorych pomysłów, jaki tylko można sobie wyobrazić – tylko po to, aby majątki zgromadzone przez księży po ich śmierci nie wpadły w ręce potomków, lecz wróciły do Kościoła. Ten posunął się nawet do superbzdury, wymyślając niepokalane poczęcie i pozbawiając matkę Chrystusa – czołowej przecież postaci Kościoła – wszystkich pięknych cech kobiecości, macierzyństwa, miłości nie tylko zmysłowo-cielesnej, ale i duchowej;
¤ Prowadził krwawe krucjaty, nawracając niewiernych ogniem i mieczem na łono „jedynie słusznej wiary”;
¤ Wsławił się takimi „wynalazkami” jak Święta Inkwizycja, palenie na stosach wolnomyślicieli, ludzi nauki, sztuki, oświecenia i postępu;
¤ Zapisał się niezwykłą wręcz chciwością, gromadząc dobra nieprzebrane i od wieków nie ustając w tej działalności.
Myślę, ja – ateista zatwardziały – że Bóg musi być istotą niezwykle dobrą, mądrą i tolerancyjną. Albo go po prostu nie ma. Inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć Jego milczącej zgody na wyczyny Kościoła, który przecież imieniem tego
Boga się pieczętuje. Chyba że ten Bóg rzeczywiście jest taki, jakim go Kościół katolicki przedstawia...
Kościół katolicki to instytucja wciąż zaborczo aktywna. Nigdy nie spoczywa na laurach, a wszędzie tam, gdzie mu na to pozwolą, zwłaszcza w Polsce i krajach Trzeciego Świata, przypuszcza totalną ofensywę. Czuję się osaczony wyznawcami jedynie słusznej religii. Jest wszędzie. W prasie, telewizji, radiu. Jest w szkole, w urzędach i na ulicy. Wciska się do mojego domu i łóżka. Nie mogę wysłuchać wiadomości bez informacji o poczynaniach papieża, kardynałów, biskupów, księży... Co tydzień jakieś ważne kościelne wydarzenie zajmuje łamy nie tylko oficjalnych mediów. Co miesiąc jakaś ważna rocznica związana z papieżem Janem Pawłem II. Co pół roku następny wspaniały o NIM film. Im dalej od śmierci Karola Wojtyły, tym więcej cudów, których rzekomo był autorem...
Wszędzie krzyże, pomniki, tablice upamiętniające, dzwony, święte relikwie, cudowne obrazy, płaczące Madonny, cuda na kominach, drzewach i na szybach w oknach. Kraj prześciga się w budowaniu coraz większych krzyży, pomników, figur, dzwonów i świątyń. Pielgrzymka goni pielgrzymkę. Młodzież wędruje tam i z powrotem pod szczupakiem czy też karpiem w Lednicy. Nawet na plaży w Międzyzdrojach pełno młodych ludzi ubranych w koszulki z napisem: „Pokolenie Jana Pawła II”. Co druga ulica to ulica Jana Pawła II. Setki (tysiące?) szkół to szkoły Jana Pawła II. Szpitale, skwery, osiedla... – Jana Pawła II lub Prymasa Tysiąclecia. Drzewa w lesie, ponoć dęby – Jana Pawła II...
Naród płaci niewyobrażalne pieniądze na budowanie coraz to wymyślniejszych i absurdalnych budowli sakralnych. Nowi władcy Polski, którzy wygrali właśnie wybory, zamierzają swojego Boga i wyznanie wprowadzić do konstytucji, prawodawstwa i ustawodawstwa. Decyzje polityczne, ekonomiczne i społeczne podejmuje się po uzyskaniu aprobaty hierarchów Kościoła...
¤ ¤ ¤
Instytucje kościelne i przykościelne stoją ponad prawem państwa polskiego. Nie płacą należnych podatków. Nie muszą się rozliczać ze swoich dochodów, przychodów
i wydatków. Decydują o kształcie
i formie oświaty i szkolnictwa,
o życiu i zdrowiu kobiety ciężarnej...
To proboszcz kształtuje kręgosłup moralny lokalnych społeczności. Zastępy dewotek i bigotów w moherowych beretach potworzyły czujki i patrolują sklepy i ulice, węsząc rozprzężenie moralne; stanowią o wartościach moralnych społeczeństwa. To, co wczoraj było po prostu śmieszne, dzisiaj staje się normą społeczną.
Żyję w państwie wyznaniowym. Moher w triumfalnym marszu zajmuje coraz to nowe pozycje. Czuję się osaczony dominującą w tym kraju religią. Jestem wystraszony szturmem Kościoła katolickiego, który wciska mi się powoli wszędzie.
Słyszałem gdzieś, że państwo polskie miało być państwem świeckim z wyraźnym rozdziałem Kościoła od państwa. Chyba mi się wydawało, że słyszałem... Zastanawiam się, kiedy na ulicach pojawią się wreszcie kościelne komanda w czarnych mundurach. Taka religijna policja. Brr... skóra mi cierpnie.
Pozdrawiam wszystkich wolnych od katolickich uzależnień.
Oprac. AT
"FAKTY I MITY" nr 1, 10.01.2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
W
CICHEJ IZDEBCE
Jestem bardzo wdzięczny mojemu redakcyjnemu koledze, panu Bolesławowi Parmie, za polemikę z działem „Życie po religii” („FiM” 48/2007), zatytułowaną „Spór o Boga”. Dobrze jest rozmawiać ze sobą, przedstawiać swoje racje i mierzyć się na argumenty, co pozwala nie tylko lepiej poznać innych, ale też jaśniej zobaczyć własne stanowisko. Dla Czytelnika jest to szansa na przewartościowanie własnej postawy i wybór opcji, która wydaje mu się słuszniejsza.
Redaktor Parma prowadzi na łamach „Faktów i Mitów” dział zatytułowany „Okiem biblisty”, przeznaczony dla tych naszych Czytelników, którzy wierzą lub poszukują wiary. Jego rozważania są pisane w duchu ewangelicznego chrześcijaństwa, które dla mnie, człowieka niereligijnego, nie jest kierunkiem myślenia i życia szczególnie bliskim. Jednak cenię autora za konsekwentną prezentację światopoglądu ewangelicznego, który jest cenną religijną alternatywą dla dominującego w naszym kraju rzymskiego katolicyzmu. Cenię go także za to, że wewnątrz własnego nurtu chrześcijaństwa potrafi prezentować śmiałe poglądy – na przykład doceniać wkład liberalnego protestantyzmu w refleksję nad Biblią. W kraju pseudoreligijnym, w którym wiara najczęściej mylona jest z bezmyślnym podążaniem za tzw. tradycją, twórcza refleksja i odwaga są w wielkiej cenie.
Mój redakcyjny kolega podkreśla w poznaniu Boga rolę indywidualnego doświadczenia poprzedzonego aktem wiary. A zatem „kto chce poznać Boga i przekonać się o jego istnieniu (...) musi w niego uwierzyć i w to, co przekazał za pośrednictwem proroków i Jezusa Chrystusa. Dopiero wówczas, zgodnie z biblijną obietnicą, każdy bez wyjątku może oczekiwać, że Bóg objawi mu siebie”. Zatem – najpierw akt wiary, a później doświadczenie jego skutków. Autor podkreśla także, że ten, kto chce poznać Boga, na pewno go znajdzie, a ten, komu na tym nie zależy, nawet gdyby widział wiele cudów, to i tak nie uwierzy.
Z punktu widzenia społecznego postawę autora traktuję jako cenną, ponieważ widać w niej podkreślenie roli indywidualnych doświadczeń i przeżyć, które raczej nie nadają się do narzucania innym. Każdy sam musi spróbować, jak to jest z tym „poznaniem” Boga. I to jest bezpieczne, bo dalekie od chęci narzucania czegokolwiek innym, dekretowania istnienia Boga w konstytucjach i prawach. W kraju na pół wyznaniowym, takim jak Polska, po stokroć bardziej wolę takie chrześcijaństwo od rzymskiego katolicyzmu próbującego narzucić wszystkim swój obraz świata w imię pseudoobiektywnych racji. Tacy chrześcijanie jak mój redakcyjny kolega z pewnością ramię w ramię ze świeckimi humanistami będą bronić świeckości państwa przed religijną czy antyreligijną dyktaturą.
Jednak z punktu widzenia światopoglądowego sporu o Boga, postawa sugerująca, że można go poznać głównie w „cichej izdebce” własnego serca, by odwołać się do tego biblijnego obrazu, nie jest w mojej ocenie przekonująca. Bowiem wymaganie uwierzenia przed doświadczeniem sprawia, że po akcie wiary wszelkie przeżycia będą oceniane i analizowane przez wierzącego z punktu widzenia przyjętej wcześniej wiary i doktryny. Poznawczo jest to stanowisko dosyć niebezpieczne, bowiem nie prowadzi do żadnej bardziej obiektywnej wiedzy. W konsekwencji każdy „w swoim sercu” może kolekcjonować wrażenia i przeżycia podobne, ale służące do usprawiedliwienia przeciwnych sobie doktryn i sprzecznych „prawd wiary”. I tak np. cudowne uzdrowienia, wzniosłe duchowe przeżycia czy wreszcie poczucie „bycia prowadzonym przez Boga” występują w każdej religii i wyznawcy każdej z nich odczytują je jako dowody prawdziwości własnego stanowiska. Nadprzyrodzone wydarzenia u religijnej konkurencji traktują bądź jako objawy działania sił ciemności (u fundamentalistów), bądź jako dowody, że wszyscy mają trochę racji (u światopoglądowych liberałów). Pierwsze stanowisko mnie, racjonaliście, wydaje się moralnie podejrzane, drugie – nic niewnoszące do poznania świata. Bo skoro Bóg prawdziwy może być jednocześnie zarówno zazdrosnym Bogiem Izraela, jak i świętą krową hinduizmu, to po co w ogóle zawracać sobie nim głowę? Nad postawy: „tylko my mamy rację” (zarozumiała) i „wszyscy mają rację” (naiwna) bezpieczniejsza i bardziej racjonalna wydaje mi się postawa: „nikt nie może mówić, że ma rację, jeśli nie potrafi jej udowodnić”.
Marek Krak
„FAKTY I MITY” nr
30, 02.08.2007 r.
CHWAŁA PANU!
Kościół ma problem w ustaleniu, czy za tragiczną śmiercią pielgrzymów
stoi Bóg czy szatan. Tymczasem francuska prokuratura twierdzi, że to księża
organizatorzy...
Zginęło 26 osób, a 24 odniosło obrażenia – część z nich wciąż walczy o życie. „Pojechali szukać Boga i znaleźli go...” – zapewniał podczas mszy żałobnej wikariusz generalny Biskupa Polowego WP, ksiądz pułkownik Sławomir Żarski. To nieszczególna zachęta dla następnych pielgrzymek... Obecni na tej smutnej uroczystości przedstawiciele najwyższych władz państwowych z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele usłyszeli też, że ludzie, którzy rankiem 22 lipca zginęli we francuskich Alpach koło Grenoble, wracając z pielgrzymki po sanktuariach maryjnych w Europie, „jechali po to, by spotkać Boga. I oni go znaleźli, on wyszedł im na spotkanie. Oni są w niebie i chwała Panu, że w ten czas powołał ich do siebie” – pocieszał zebranych klecha.
– To byli święci, ludzie gotowi na spotkanie z Oblubieńcem. Są już w niebie, bo Boga odnaleźli, kończąc swoją pielgrzymkę na Ziemi – powiedział o zmarłych ks. Żarski, sugerując, że ci, którzy przeżyli wypadek, byli mniej godni...
Tymczasem francuska prokuratura szuka winnych i przesłuchała jednego z kierowców (drugi z nich, prowadzący pojazd w chwili wypadku, zginął) oraz kilku lżej rannych pasażerów.
Z wstępnych zeznań świadków oraz rekonstrukcji przebiegu wypadku wynika, że:
* kierowca absolutnie nie miał prawa znaleźć się na tej drodze. Ten wyjątkowo stromy jej odcinek jest wyłączony dla transportu publicznego, o ile pojazdy nie mają specjalnego pozwolenia;
* stan techniczny autokaru wciąż jest badany, ale wiadomo już, że podczas długiego i ostrego zjazdu hamulce nie wytrzymały obciążenia;
* objazd byłby o 30 kilometrów dłuższy, ale siedzący z przodu księża wymogli na kierowcy, żeby pojechał krótszą, górską trasą, bo chcieli zobaczyć szlak, którym w 1815 roku cesarz Napoleon wracał z Elby. Kilku pielgrzymów natychmiast to podchwyciło. Zresztą parafianie wiedzą, kto rządzi, zwłaszcza na pielgrzymce...
-------------------------------------------------------------------------
Premier Jarosław Kaczyński zapowiedział, że przeznaczy po 100 tys. zł dla każdej z rodzin osób poszkodowanych w wyniku wypadku autokaru we Francji.
– Wesprzemy ich dodatkową kwotą, przekraczającą 10 tysięcy złotych – obiecuje szef gabinetu prezydenta Maciej Łopiński.
Polacy na forach internetowych zaczynają pytać:
* „Czy ofiary zawalenia się hali w Katowicach i rodziny górników z Halemby też tak zostały docenione jak pielgrzymi?”;
* „Czy rodziny ofiar wypadków na polskich drogach, matki okaleczonych dzieci i sieroty, które straciły rodziców, będą dostawać porównywalne kwoty?”.
Odpowiadamy: 2 x NIE!
* „Czy Watykan, Episkopat lub parafia organizująca wyjazd też zabezpieczą potrzeby bytowe rodzin pielgrzymów?”.
Odpowiadamy: TAK! Modlitwą.
* „Na ile ta nadzwyczajna hojność polskiego rządu jest związana z przewidywanymi, przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi?”.
Odpowiadamy: odpowiedzcie sobie sami!
------------------------------------------------------------------------
Przypomnijmy jeszcze:
* wrzesień 2005 r. – dziewięciu maturzystów z Białegostoku plus dwaj kierowcy autobusu wiozącego ich na pielgrzymkę do Częstochowy. Spłonęli żywcem. Zginął też kierowca tira, z którym zderzył się pojazd z pielgrzymami. 40 dziewcząt i chłopców zostało rannych. „Pan tak chciał” – wytłumaczyli tragedię kościelni organizatorzy;
* czerwiec 2002 r. – nieopodal węgierskiego jeziora Balaton zginęło 20 polskich pielgrzymów do Medjugorie. Ok. 30 osób doznało obrażeń. „To szatan nie chciał pozwolić, by dotarli do Medjugorie! Chciał, żeby wszyscy zginęli!” – wyjaśnił na łamach Rydzykowego „Naszego Dziennika” światowej sławy egzorcysta, ks. Gabriel Amorth.
Francuska prokuratura upiera się, że to jednak księża wymogli na kierowcy przejazd zakazaną trasą...
Dominika Nagel
"FAKTY I MITY" nr 12,
21-27.03.2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
ZARZĄDZANIE CUDZĄ NIEWIEDZĄ
Czas świąt
Wielkiej Nocy to w Polsce okres zwiększonej medialnej agresji panów w czerni,
specjalistów od objawiania tajemnic oraz od nadawania sensu życiu. To żniwa
menadżerów od zarządzania brakiem wiedzy.
Słowo „zarządzanie”
zrobiło wielką karierę w ciągu ostatnich dwóch dekad. Obecnie można nie tylko
skutecznie zarządzać firmą czy personelem tej firmy, ale czasem nawet kryzysem
lub strachem. Spróbujmy to modne określenie zastosować do działu gospodarki
polegającej na sprzedaży ubezpieczeń na życie wieczne, czyli do branży
religijno-kościelnej.
Wielokrotnie
na tych łamach dowiedliśmy, że Kościół żyje z ludzkiej niewiedzy. Kiedy wiedza
naukowa była jeszcze w powijakach, religie udzielały odpowiedzi na pytania
dotyczące pochodzenia świata i człowieka. Nie przez przypadek Kościół tak
zapiekle zwalczał wolną myśl naukową, skoro ona wydzierała mu pole, na którym
prosperował, psuła mu rynek. Odkąd przegrał tę walkę, skupił się bardziej na
nadawaniu celu ludzkiemu życiu, na sprzedawaniu na przemian strachu i nadziei.
Odkąd już prawie nikt nie boi się piekła, pozostało handlowanie nadzieją.
Święta
Wielkiej Nocy to doskonała okazja do przypomnienia o świadczonych usługach.
Kościół z wielką pewnością siebie opowiada o zmartwychwstaniu pewnego
żydowskiego proroka sprzed dwóch tysięcy lat. W tamtych czasach nie wierzyli w
to zmartwychwstanie nawet niektórzy z jego wyznawców, o czym święty Paweł pisze
ze sporym żalem. Inni widzieli ponoć swego mistrza żywego, ale nie poznali, tak
bardzo ów cud go odmienił. Ale duchowni po upływie tysiącleci wiedzą o
zmartwychwstaniu z niezachwianą pewnością, choć dotąd nie udało się ustalić,
gdzie właściwie przebywa owa zmartwychwstała i ponoć bardzo aktywna osoba. Nie
mniej pewni okazują się redaktorzy programów telewizyjnych goszczący panów w
czerni. Zmartwychwstanie to już nie tylko przedmiot wiary chrześcijan, to
pewnik, fakt empirycznie stwierdzony – przynajmniej na terenie współczesnej
Polski...
Skoro
przedmiot wiary Kościoła „nie podlega wątpliwości”, dla lepszego efektu wypada
jeszcze zakwestionować to, co już nauka potrafi w miarę obiektywnie ustalić.
I tak w
jednym z tegorocznych przemówień Benedykt XVI dowodził, jak bardzo potrzebna
jest wiara i teologia, skoro nauka „nie może powiedzieć, kim jest człowiek,
skąd przybywa i dokąd zmierza”. Papież pięknie narysował szczelinę, w której
schronił się Kościół, uciekając przed nawałem współczesnej nauki – to pytania o
cel i sens człowieczeństwa. To nieważne, że nauka zna większość odpowiedzi na
Benedyktowe pytania, ważne, że ludzie o tym nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć. I
właśnie tą ich niewiedzą firma papieska bardzo skutecznie zarządza.
Nauka od
dawna wie, kim jest człowiek. Otóż jest on ssakiem, jednym z podgatunków istot
człekokształtnych, którego historia ma najwyżej kilkaset tysięcy lat. Wiadomo
też, skąd przybywa – z równin wschodniej Afryki, a uczeni są w stanie dzięki
badaniom genetycznym prześledzić nawet poszczególne fale i kierunki jego
migracji.
A dokąd
zmierza? Tego nie wie nikt – nawet Benedykt XVI – i nie jest to pytanie, na
które można oczekiwać odpowiedzi zgodnej z prawidłami logiki. Nie mamy danych,
aby na nie odpowiedzieć, bo dane te znajdują się w przyszłości, czyli w czymś,
czego jeszcze nie ma. Obserwując historię rozmaitych gatunków zwierząt, można
jedynie domniemywać, że prędzej czy później znikniemy – za sprawą własnych
działań lub w przegranym pojedynku z naturą. O sensie życia człowieka nie da
się też powiedzieć niczego innego poza tym, że każdy z nas może go sam sobie
nadać.
Istnieje
wiele powodów ku temu, aby być rozczarowanym losem, jaki natura zgotowała
człowiekowi; można się o to obrażać lub nawet gniewać. Ale zatykanie sobie
uszu, by nie usłyszeć prawdy i zastępowanie jej opowieściami głoszonymi przez
rozmaitych cwanych menadżerów od niewiedzy wydaje się niegodne homo sapiens –
człowieka myślącego.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 10, 7-13.03.2008 r.
NAUKA NA INDEKSIE
To fragment
wstępu do Indeksu ksiąg zakazanych (Index librorum prohibitorum) w ostatnim
jego wydaniu z roku 1948. Instytucja ta została przez Kościół zorganizowana w
roku 1559, po wynalezieniu druku oraz umocnieniu się protestantyzmu. Po wydaniu
tego pierwszego generalnego spisu miało miejsce WIELKIE PALENIE. W roku 1572
papież Pius V utworzył tzw. trybunał indeksu, departament w ramach Kongregacji
Świętego Oficjum, który miał za zadanie doglądanie i aktualizowanie Spisu.
Oczywiście, zakazywanie i palenie ksiąg sięga prawie samych początków
chrześcijaństwa. (...)
Nigdy nie znalazły się na nim dzieła Hitlera,
Rosenberga, Mussoliniego czy Franco. Dużo niebezpieczniejsza była bowiem
astronomia, kosmologia, biologia, psychologia, medycyna, geografia, geologia,
zoologia czy nawet optyka. Bo teologowi łatwiej się dogadać z faszystą niż z
biologiem...
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
„FAKTY
I MITY” nr 14, 08.04.2004 r. ŻYCIE PO
RELIGII
CKLIWOŚĆ
Język
chrześcijańskiej propagandy
przez wszystkie
przypadki odmienia
słowo „miłość”.
Wszyscy wszystkich
kochają: Bóg –
ludzi; Kościół
– Chrystusa;
wierzący – bliźnich;
ofiary – swoich
oprawców. Tyle w tym jest
odniesienia do
rzeczywistości, co w partii
narodowosocjalistycznej
było socjalizmu,
a w Kraju Rad –
demokracji przedstawicielskiej...
Chrześcijaństwo
samo siebie
nazywa religią
miłości. Istotnie,
w żadnej innej
religii o miłości
nie mówi się tak
wiele. W żadnej
też słowa tego tak
bardzo się
nie nadużywa.
Odejście od religii
oznacza porzucenie
językowych
nadużyć kościołów
w imię szacunku
dla prawdy.
Najbardziej
kuriozalna jest chyba
słynna „miłość
nieprzyjaciół”, do
której wzywa
swoich wyznawców Jezus
z Nazaretu.
Pojęcie miłości, obok
większej lub
mniejszej dozy życzliwości
okazywanej komuś,
zawiera w sobie
także silny
ładunek emocjonalny.
Nie ma miłości bez
intensywnych
uczuć pozytywnych.
Tymczasem nie
ma żadnego powodu,
aby takimi
uczuciami obdarzać
ludzi nas nienawidzących,
czyli wrogów.
Więcej
– kochanie
nieprzyjaciół jest psychologicznie
niemożliwe. Wbrew
temu,
czego uczą
kościoły, miłości nie można
w sobie sztucznie
rozpalić albo
„wzbudzić”, jak
każe Krk. Miłość raz
powstałą
spontanicznie można co
najwyżej w sobie
pielęgnować. Tymczasem
wobec
nieprzyjaciół możemy
żywić wszelakie
uczucia: strach, nienawiść,
odrazę, ale z
pewnością nie
miłość! Sama idea
nadstawiania drugiego
policzka jest
zresztą odrażająca
i niebezpieczna.
Winniśmy ludzi
traktować tak, jak
na to zasługują,
bo to jest dobre
zarówno dla nich,
jak i dla nas.
Sprawiedliwość działa
wychowawczo, choć
oczywiście nie
gwarantuje
pedagogicznego sukcesu.
Sprawiedliwe
postępowanie buduje
w nas poczucie
własnej wartości
i przynosi
poczucie bezpieczeństwa
– wróg właściwie
potraktowany prawdopodobnie
nie odważy się
zaatakować w przyszłości.
Sławetna „miłość
bliźniego” jest
również językowym
nieporozumieniem.
W rzeczywistości
jesteśmy
w stanie kochać
bardzo ograniczoną
liczbę osób. W
stosunku do innych
powinniśmy
okazywać tolerancję,
życzliwość,
sympatię, współczucie,
jeśli oczywiście
na nasze pozytywne
uczucia zasługują.
Wskazana jest
też pewna doza
nieufności, bo takie
jest życie. Tak
również (w poczuciu
nieufności do
obcych, a nie
ufnej miłości)
powinniśmy wychowywać
nasze dzieci,
chyba że nam nie
zależy na ich
przyszłości. Dlaczego,
spyta ktoś, mamy
być życzliwi dla
innych? A choćby
dlatego, że sami
oczekujemy od
innych sympatii.
W jej promieniach
zdecydowanie łatwiej
żyć. Powszechne w
kościelnym
żargonie nazywanie
miłością
zwykłej
życzliwości czy litości jest
niepotrzebnym,
ckliwym mieszaniem
pojęć. Jego
wynikiem jest
brak trzeźwej
oceny rzeczywistości,
a to zawsze
prowadzi do mniejszych
lub większych
kłopotów.
Jest rzeczą
doprawdy zdumiewającą,
że właśnie
najwięcej zbrodni
w historii
ludzkości dokonano w imię
religii, która nie
przestaje mówić
o miłości. To jest
jakieś niewiarygodne
szyderstwo natury
wobec tych, którzy
nią pogardzili i
zabrali się za
ideologiczne i
nieliczące się z rzeczywistością
reformowanie
ludzkiej osobowości.
Obyśmy się wszyscy
mniej
„miłowali”, a
bardziej byli sobie życzliwi.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 11, 14-20, 03.2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
STRAŻACY PODPALACZE
Chyba każdy
choć raz słyszał o strażakach, którzy sami podkładają ogień, aby później
wykazać się bohaterstwem przy gaszeniu pożaru lub zarobić więcej pieniędzy.
Analogicznie istnieją także „wrogowie grzechu”, którzy potrafią świetnie się
urządzić na pobudzaniu cudzej grzeszności.
Bycie dobrym
katolikiem jest trudne, by nie powiedzieć niemożliwe. Bo któż nie grzeszy
codziennie „myślą, mową, uczynkiem”, a zwłaszcza „zaniedbaniem”? Któż
dostatecznie czyni zadość na przykład „zaspokajaniu materialnych potrzeb
Kościoła”, skoro wiadomo, że apetyt tegoż jest nienasycony, a „potrzeby”
nieustannie się mnożą? Kto wie, czy wierny katolik nie powinien, zamiast
kupować na przykład nowy samochód, przeznaczyć pieniędzy na dokończenie budowy
jednego z niezliczonych nowych kościołów albo dokończenie remontu
istniejących... Jeśli tego nie zrobi, a kupi dziecku nowy komputer, niechybnie
zgrzeszy zaniedbaniem. Przykazania kościelne niczego nie mówią przecież o
kupowaniu komputerów, a o zaspokajaniu kościelnych potrzeb – owszem. Na
dziecko, zgodnie z powiedzeniem ludu, ma dać Bóg, który sprowadził je na świat,
a na Kościół – ludzie, bo... najwidoczniej to ludzie tę instytucję wymyślili.
Jest jedna,
szczególna dziedzina, która – dzięki zabiegom Kościoła – tryska nieustannym
wręcz strumieniem grzeszności. Chodzi oczywiście o... seksualność. Sfera ta
jest w doskonały sposób obłożona przez Kościół zakazami tak, że niemal
wszystko, co się zrobi, powie, a zwłaszcza pomyśli, jest grzechem co najmniej
lekkim. Dozwolony jest wyłącznie seks małżeński, i to tylko w określonych
sytuacjach, a mianowicie, gdy współżycie zakłada intencję lub choćby nie
wyklucza poczęcia dziecka. Chodzi, oczywiście, wyłącznie o heteroseksualne
małżeństwa zawarte w kościele, bo pozostałe są z zasady „niegodziwe”.
Dzięki
potępieniu wszystkiego, co nie mieści się w tych wąziutkich ramach, każdy
katolik, jeśli poważnie traktuje nakazy swego Kościoła, powinien od rana do
wieczora chodzić oblepiony świadomością grzechu. Bo któż zdrowy na ciele często
nie „grzeszy myślą” lub „pożądliwym spojrzeniem”? Kto może przysiąc, że nie
współżył z nie dość otwartą na nowe „poczęcie” intencją? Takich ubabranych
grzechem delikwentów z otwartymi ramionami wita Kościół – ten sam, który ich
tak skutecznie w poczuciu winy zanurzył. Nieszczęśnikom, którym bardzo współczuje,
oferuje od kołyski aż po mogiłę, a nawet poza grób (czyściec!) odpuszczenie
owych spreparowanych (PRZEZ SIEBIE!!!) grzechów. Oferuje spowiedź i budujące
kazania, misje i rekolekcje, a wszystko po to, aby leczyć stworzonego przez
siebie grzesznika z poczucia winy i strachu przed sądem boskim. Ponieważ
bombardowanie poczuciem winy jest nieustanne i permanentne, terapia
rozgrzeszająca nigdy nie jest wystarczająco skuteczna. Pacjent nigdy zatem nie
wymknie się swoim lekarzom i sprawcom choroby jednocześnie. I tak koło się
zamyka.
Duchowni
geniusze tego interesu mają swoich świeckich naśladowców. I tak okazuje się, że
ultrakonserwatywny katolicki dziennik „Rzeczpospolita” publikuje płatne
ogłoszenia oferujące... nielegalną aborcję. Czy to nie genialne, że środowisko,
które aborcję w Polsce niemal zupełnie zdelegalizowało, a nawet chce jej
konstytucyjnie zakazać, czerpie zyski z czarnego rynku usług ginekologicznych?
O podziemiu
aborcyjnym w „Rzepie” wiem z donosu, jaki ukazał się w zatroskanym innym
konserwatywnym „Dzienniku”, który walczy z tym pierwszym tytułem o katolickich
czytelników. „Dziennik” sam nie jest jednak dużo lepszy. Kilka dni temu razem z
tą gazetą sprzedawany był film, słynny gejowski romans „Tajemnica Brokeback
Mountain”. Ten popularny, piękny i bardzo przygnębiający film („FiM” 11/2006)
opowiada o nieszczęśliwej miłości dwóch mężczyzn, ich uwikłaniu w zakłamane
małżeństwa i wreszcie linczu na jednym z nich, a wszystko to w kontekście
chrześcijańskiej obyczajowości amerykańskiej prowincji. Przypomnijmy – na tym
filmie, który jest metaforą losu milionów ludzi uwikłanych w życiowy koszmar,
zarabia gazeta codziennie walcząca na swych łamach o umocnienie „wartości
chrześcijańskich” w Polsce, czyli m.in. o pomnażanie w nieskończoność tego typu
tragedii. I tak będą tematy na kolejne wzruszające filmy, dołączane odpłatnie
do konserwatywnych dzienników...
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 6, 8-14, 2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
DOBRE SAMOPOCZUCIE
Ledwie LiD
nieśmiało się wychylił z postulatami dotyczącymi rzeczywistego rozdziału
Kościoła od państwa, a natychmiast odezwała się prasa katolicka, aby wybić
„komuchom” z głowy tego rodzaju pomysły. Uderz pięścią w stół, a... winni się
tłumaczą.
Do LiD-u
strzelał najpierw „Tygodnik Katolicki”, a później swoje dorzuciła „Niedziela”.
Argumenty przeciwko państwu świeckiemu zawsze te same – obłudne i histeryczne.
Kiedy tylko
lewica zająknie się na temat neutralności światopoglądowej państwa, natychmiast
słyszy „wiązankę” o komunistach prześladujących Kościół, o rewolucji francuskiej
i jakobinach, Stalinie, Bierucie i Karolu Marksie. Zupełnie tak, jakby postulat
świeckości państwa kojarzył się ze zbrodniami systemów totalitarnych, a nie
miał nic wspólnego z podstawowymi zasadami demokracji i poszanowaniem praw
człowieka (państwo dla wszystkich, czyli – neutralne światopoglądowo!). W
zgiełku histerycznych ataków nie dowiemy się jednak, że nowoczesne systemy
totalitarne stosowały wiele metod wypracowanych i udoskonalonych w
chrześcijańskiej Europie, w okresie średniowiecznego triumfu Kościoła, że
wspomnę tylko postulat państwa ideologicznego, pilnującego urzędowej, jedynie
słusznej ortodoksji, nawyk kontroli myśli (cenzura kościelna) czy
prześladowanie opozycji pod hasłem obrony jedności i szczęścia społeczeństwa.
Szczególnie
zabawnie w roli obrońcy wolności Kościoła, któremu rzekomo państwo świeckie
zagraża, wypada endekoidalny tygodnik „Niedziela”. Nie przez przypadek właśnie
on prowadzi wytrwałą krucjatę przeciwko książce Jana Grossa „Strach”. Ksiądz
Walerian Słomka, wykładowca teologii duchowości na KUL-u, pyta retorycznie na
łamach „Niedzieli”: „Komu przeszkadza krzyż?” na ścianach polskich szkół, i
dowodzi za Janem Pawłem II, że „postulat, aby do życia społecznego nie
dopuszczać w żaden sposób wymiaru świętości, jest postulatem ateizowania
państwa i życia społecznego i niewiele ma wspólnego ze światopoglądową
neutralnością”. Dodaje także, nadal za JPII, że „bardzo wielu z nas czułoby się
nieswojo w państwie, z którego struktur wyrzucono by Boga, a to pod pozorem
neutralności światopoglądowej”.
Cóż to jest
„dopuszczanie wymiaru świętości” albo „niewyrzucanie Boga ze struktur państwa”?
To oznacza Boga w strukturach państwa! Czyli dokładnie to, przed czym
przestrzegał Jezus. Czy to może być czymś innym niż państwem wyznaniowym, zdominowanym
przez Kościół i zorganizowanym tak, aby służyć jego korzyściom? Innymi słowy –
Kościół zgodzi się na „państwo neutralne światopoglądowo”, pod warunkiem że ono
zrezygnuje ze swojej neutralności i będzie wspierało postulaty jednego ze
światopoglądów. No i to zmartwienie, aby katolicy nie czuli się nieswojo we
własnym państwie, gdyby ono było zbyt świeckie... Już to tyle razy
przerabialiśmy: segregację rasową wprowadzono, aby biały nie czuł się źle,
widząc obok siebie sikającego przy pisuarze Murzyna; Żydów zamykano w gettach,
aby dobrzy chrześcijanie i naziści nie cierpieli na ból głowy, widząc „parchów”
szwendających się po „chrześcijańskich ulicach”. Kilka lat temu przykościelni
politycy w Polsce domagali się przeganiania z ulic gejów i lesbijek, aby nie
zakłócali im dobrego samopoczucia... Jak cenną rzeczą jest samopoczucie
niektórych katolików!
Warto
przypomnieć, że w stosunku do państwa nie istnieją katolicy, muzułmanie czy
ateiści, lecz obywatele. Państwo nie powinno się interesować tym, jakie są
przekonania obywatela, a obywatel nie powinien wymagać, aby było ono
ukształtowane na wzór i podobieństwo wyznawanej przez niego religii. Podobnie
jak dla zarządu mojej spółdzielni mieszkaniowej obojętne jest moje wyznanie, a
mnie nie powinna martwić bezwyznaniowość mojej spółdzielni. Bo spółdzielnia,
podobnie jak państwo, nie została założona po to, aby zajmować się sprawami
mojego światopoglądu, lecz zgoła czym innym.
Ksiądz Słomka
twierdzi nawet, że państwo klasycznie neutralne światopoglądowo jest nienaukowe
i zacofane, i proponuje własny pogląd – „nowoczesny i naukowy”. Otóż, według
niego, państwo jest po to, aby „dopełnić swoje posługiwanie człowiekowi
wartościami, którym służy Kościół, i umożliwić taką obecność religijnemu
posługiwaniu, by z jego owoców mogli korzystać wszyscy obywatele i samo
państwo”. Ufff... A więc pod pozorem naukowości mamy powrót średniowiecza w
całej krasie – państwo na usługach Kościoła, z którego „posługi” korzystają
„wszyscy obywatele”, zapewne niezależnie od tego, czy sobie tego życzą, czy
nie. Bo wszak to „korzystanie” polega najczęściej na przymusowym dokarmianiu
kleru.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 47, 30.11.2006 r. KOMENTARZ NACZELNEGO
CO Z TYM JONASZEM?
Od sześciu lat otrzymuję listy z dwoma pytaniami.
Ludzie chcą, abym się jasno określił – czy ja, były ksiądz, Roman Kotliński,
jestem człowiekiem wierzącym, czy nie jestem... Drugi problem dotyczy tygodnika
„Fakty i Mity” – jaka jest jego linia programowa, co to znaczy „nieklerykalny”
itp. Pisałem już o tym nie raz, ale nowych Czytelników wciąż przybywa, a i
pamięć ludzka jest zawodna. Zacznę od końca.
(...) Nigdy,
także – nawet jako kleryk i ksiądz – nie rozumiałem ludzi, którzy „poświęcają
się Bogu bez reszty”. Zamykają się w klasztorach czy pustelniach i modlą po 8 godzin
na dobę. Wyciągają łapki po datki, zamiast pracować na swoje utrzymanie i dla
dobra innych. Miłością do Boga nikt mnie tutaj nie przekona. Rozumiem, że ktoś
może poprzez praktyki duchowe wprowadzić się w stan mistyczny, że wydaje mu
się, iż kocha swego Boga bardziej od świata, ludzi i siebie samego. Ale co komu
– na czele z Bogiem – po takiej platonicznej miłości?! W Biblii jest raczej
zachęta do dobrych uczynków, wypełniania przykazań, pracy dla dobra innych, a
nie do mamrotania tych samych modlitw przez całą szychtę. Podobnie „praca”
różnej maści teologów – jest tylko biciem piany, bo i tak na końcu każdego
traktatu można, a właściwie trzeba napisać: „Oto wielka tajemnica wiary”. Dla
tych wszystkich, którzy mają ambicję zgłębić boską naturę, mam jedną dobrą
radę: jeśli wierzycie w Boga, poprzestańcie na swojej wierze i na Biblii, bo
żaden kaznodzieja nigdy nie powiedział i nie napisał nic ponad to, co jest tam
napisane. Nie muszę dodawać, że dokładnie przeciwnie postępują katoliccy
apologeci, zresztą zgodnie z oficjalną doktryną Kościoła, w którym Traditio
(Tradycja) zawsze dominowała nad Fides (Wiarą) i Scriptura (Pismem). Zdaję
sobie sprawę, że mojej rady nie posłuchają księża i inni teolodzy, którzy żyją
z opowiadania bajek o swoim bogu.
Naturalnie Boga
szukają także ludzie czystego serca, ze szczerych pobudek. Nigdy ich nie
brakowało, także wśród katolików. Zawsze też istniały zbory wierne nauce
apostołów, począwszy od arian aż po dzisiejsze chrześcijańskie kościoły
ewangeliczne. Dopiero jednak Luter i protestanci spektakularnie, na masową
skalę, zerwali z bogiem stworzonym przez ludzi. Z bogiem odstępczego Rzymu i
Watykanu. Z bogiem, którego nie ma z całą pewnością. Dlaczego? Ponieważ
ukształtowała go tradycja – z natury swej niedoskonała (znacie zabawę w głuchy
telefon?) – i wymyślili omylni ludzie, przy niewielkiej pomocy ksiąg Nowego i
Starego Testamentu. (...)
Jonasz
"FAKTY I MITY" nr 28, 20.07.2006 r.
SPOWIEDŹ PO WŁOSKU
Włochy to – po Polsce – najbardziej katolicki kraj
w Europie. Aż 88,6 proc. Włochów otrzymało w ciągu życia jeden lub więcej
sakramentów świętych. Jest tu ponad 26 tys. parafii, 36 tys. księży i 125 tys.
sióstr zakonnych. Szacuje się, że jedna osoba duchowna przypada na 290
mieszkańców, podczas gdy jeden lekarz obsługuje 234 osoby.
W
przeciwieństwie do Polski – we Włoszech o Kościele rozmawia się otwarcie, bez
strachu i zabobonu. Jednym z najlepszych tego przykładów jest książka Giordano
Bruno Guerriego „Ja cię rozgrzeszam” (Io ti assolvo, Baldini&Castoldi,
Milano 1993). Ten znany i ceniony włoski dziennikarz to zdeklarowany ateista
wykształcony na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie. Giordano Bruno Guerri
postawił dwa poważne pytania:
1. Jaki wpływ
ma sakrament spowiedzi (w którym wierny otrzymuje rozgrzeszenie) na stosunki
społeczne regulowane przez prawo, jeżeli religia pod wieloma względami jest
sprzeczna z etyką laicką oraz antyspołeczna?
2. Czy
spowiednicy są przygotowani profesjonalnie do spełniania tak delikatnej misji?
Czy można powierzać im małe dzieci, które przed pierwszą komunią są zmuszane do
pierwszej spowiedzi?
Guerri przez
kilka miesięcy jeździł po włoskich parafiach z ukrytym dyktafonem i „spowiadał
się” w różnych konfesjonałach. Przyznawał się do grzechów wymyślonych, ale
odzwierciedlających w pełni zakazy ustanowione w „Dziesięciu przykazaniach”
oraz wszystkie inne słabości ludzkie. Przyznawał się więc do kłamstwa,
szantażu, zdrady, cudzołóstwa, kradzieży, a nawet zabójstwa. To samo robiła
dziennikarka Claudia Rocchini, która z nim współpracowała. Oboje zarejestrowali
100 różnych spowiedzi, które zostały później opublikowane w całości.
„Ja cię
rozgrzeszam” to beznamiętny sondaż włoskich konfesjonałów pokazujący, jak
szkodliwy dla jednostki oraz antyspołeczny jest sakrament spowiedzi. Kiedy
książka „Ja cię rozgrzeszam” ukazała się we Włoszech, była równie wielkim
bestsellerem jak „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna. I w tym przypadku Watykan
próbował wszystkich środków, aby podważyć wiarygodność autora. Guerri na łamach
watykańskiego „L’Osservatore Romano” został oskarżony o to, że złamał tajemnicę
spowiedzi świętej. Autor bronił się: „Ja jestem dziennikarzem, a nie
spowiednikiem – mnie tajemnica nie obowiązuje. Poza tym jako ateista nie wierzę
w święty sakrament spowiedzi”.
Nie ma się co
dziwić wytykańskiemu zdenerwowaniu – konkluzje Guerriego były bardzo gorzkie:
„W normalnych
trybunałach, kiedy uniewinnia się oskarżonch, wierzy się w to, że nie popełnili
oni zbrodniczych czynów. W konfesjonałach natomiast uniewinnia się osoby, które
wyznały swoje zbrodnie, a rozgrzeszenie księdza zmywa całkowicie nawet
najgorszą winę i zastępuje państwowe trybunały”.
Kościół,
występując w roli „reprezentanta Boga Zbawiciela”, działa przede wszystkim w
sferze intymnej jednostki, próbując wywierać jak największy wpływ na jej wolny
wybór oraz ograniczając do minimum wolność osobistą. Nie przywiązuje natomiast
żadnej wagi do tego, jaką rolę jednostka powinna odgrywać w demokratycznym
społeczeństwie.
Kiedy Guerri
przyznał się jednemu ze spowiedników, że jest bogatym biznesmenem produkującym
artykuły spożywcze, ale – podobnie jak konkurencja – dodaje do nich substancje,
które mogą wywoływać raka, spowiednik rozgrzeszył go. Za to jednak, że korzysta
ze środków antykoncepcyjnych, rozgrzeszenia mu nie dał. Kiedy Guerri „przyznał
się”, że jest pracującym dla mafii kurierem i dealerem narkotykowym,
spowiednika zainteresowało to nieporównanie mniej niż jego życie w
konkubinacie, do czego też „się przyznał”. Autor książki podszył się również
pod księgowego, który oszukuje państwo, wypełniając fałszywe deklaracje
podatkowe swoich klientów. Aby uzyskać rozgrzeszenie, wystarczył fakt, że od
wyłudzonych sum (nawet bez zgody swoich mocodawców) odprowadza rzekomo 8/1000
na Kościół. Natomiast kiedy powiedział, że pracuje dla komunistycznego
dziennika „Il Manifesto”, bo nie dostał żadnej innej pracy jako dziennikarz, i
że musiał napisać tekst przeciwko lokalnemu biskupowi – rozgrzeszenia nie
otrzymał.
Sondaż
przeprowadzony we Francji potwierdził, że 83 procent grzechów wyznawanych w
konfesjonale to „grzechy seksualne” – dziedzina, w której Kościół specjalizuje
się od 2000 lat. Nie dziwi więc, że także włoscy księża spowiednicy pod tym
względem są najlepiej przygotowani. O stosunkach seksualnych, masturbacji,
miesiączkach oraz o naturalnych metodach regulacji narodzin Billingsa i
Ogino-Knausa wiedzą wszystko. Nie ulega wątpliwości, że podczas spowiedzi
właśnie to rajcuje ich najbardziej, co eksperyment Bruno Guerriego potwierdza w
całej pełni. Jednym z najczęściej zadawanych pytań jest: „Czy się masturbujesz?”.
Większość spowiedników używa tego pytania, aby rozpocząć rozmowę na tematy
seksualne i aby wywołać w spowiadającym się poczucie winy. Pytanie to jest
bardzo często stawiane dzieciom w wieku komunijnym, co nasuwa wątpliwości, czy
dzieci w tak wczesnym okresie w ogóle powinny przystępować do spowiedzi. Księża
traktują masturbację na równi ze stosowaniem środków antykoncepcyjnych, a co za
tym idzie – na równi z zabójstwem życia nienarodzonego reprezentowanego przez
plemnik. Dla większości księży (zwłaszcza starszych), u których spowiadał się
Guerri i współpracująca z nim dziennikarka – seks oralny i analny to zachowanie
zwierzęce, do którego zniżają się jedynie zachłanne na pieniądze prostytutki.
Księża są natomiast przyzwyczajeni do żon uskarżających się na zbyt częste
zachcianki mężów i do mężów narzekających na zbyt częste bóle głowy ich żon.
W pierwszym
wypadku przekonują żony do posłuszeństwa małżeńskiego, w drugim – dają
mężczyznom wolną rękę w kwestii wymuszania żoninego posłuszeństwa. Jak trzeba,
mąż może żonie nawet przylać. Przed stosunkiem zalecają „Zdrowaś Maryjo”.
Księża nie
radzą sobie zupełnie z mniej konwencjonalnymi zachowaniami. Kobieta wymagająca
większej uwagi od mężczyzny, stosunki seksualne w trójkącie, kazirodztwo,
pedofilia, gwałt – przed takimi problemami uciekają, chowają głowę w piasek i
odsyłają jak najszybciej z konfesjonału. W przypadku pedofilii rodzinnej, gdy
ojciec wykorzystuje córkę – nie namawiają do pójścia na policję, lecz do
ochrony pozorów i dobra rodziny. Kiedy dziewczyna zajdzie w ciążę na skutek
gwałtu lub kazirodztwa, dla większości spowiedników priorytetem jest oczywiście
„życie nienarodzone”, nawet gdy gwałt był szczególnie okrutny. Bardzo rzadko
zdarzają się księża, którzy udzielają rozgrzeszenia za aborcję, gdy kobieta
zaszła w ciążę na skutek gwałtu.
W
konfesjonale spowiednicy są bardziej wyrozumiali dla mężczyzn niż dla kobiet.
Według Kościoła, najważniejsza jest rodzina będąca oczywiście fundamentem
wspólnoty chrześcijańskiej. Księża, u których spowiadał się Guerri, byli w
stanie rozgrzeszyć nawet ciężkie zbrodnie oraz każdą zdradę, byle ratować
małżeństwo kościelne.
W stosunku do
homoseksualistów księża często wykazują pogardę, nazywają ich dewiantami,
wysyłają do psychiatry. Dla formalnej przykrywki ich homoseksualizmu doradzają
zawieranie małżeństw heteroseksualnych.
W
konfesjonałach dzieją się rzeczy najbardziej z pozoru nieprawdopodobne.
Współpracującej z Guerrim dziennikarce Claudii Rocchini zdarzyło się podczas
„spowiedzi” zbyt wiele dziwnych propozycji, aby żywić złudzenia, co robią
spowiednicy z niektórymi stałymi grzesznicami. O tym, że po skandalu pedofilii
w Kościele amerykańskim jest to kolejna plama na watykańskim honorze, świadczą
ostatnie seksualne skandale w Kościele włoskim.
Agnieszka Zakrzewicz
Rzym
"FAKTY I MITY" nr 28, 20.07.2006 r.
KONTROLER
NIESKONTROLOWANY
Ktoś w niebiosach nie lubi arcybiskupa Cincinnati
Daniela Pilarczyka. Najpierw reputacja hierarchy została srodze nadszarpnięta,
kiedy wyszło na jaw, że osłaniał pedofilię swych podwładnych, później było
jeszcze gorzej.
Pragnąc się
zrehabilitować, Pilarczyk zatrudnił specjalistę, który miał sprawdzać akta
przyszłych pracowników archidiecezji oraz to, czy figurują w kartotekach
policyjnych. Miało to nie dopuścić do przyszłych afer. Tymczasem... wywołało
kolejną. Biskupi spec od szperania w przeszłości, Alex Henties, okazał się
bowiem pospolitym kryminalistą skazanym wcześniej dwukrotnie. Ostatni raz na
tydzień przed zatrudnieniem go przez arcybiskupa, któremu jakoś nie przyszło do
głowy, by sprawdzić przeszłość kontrolera moralności. W liście do księży
Pilarczyk pisze: „Głęboko żałuję poważnego błędu w podejmowaniu decyzji. Do
lustracji akt zatrudnianych osób – co miało zapewnić ochronę dzieciom –
przyjęty został przestępca”.
Były
lustrator Henties siedzi obecnie za narkotyki i oskarża Vincenta Frashera,
swego przełożonego z archidiecezji, o seksualne molestowanie go w dzieciństwie.
TW
"FAKTY I MITY" nr 21, 01.06.2006 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (6)
AGONIA CIEKAWOŚCI
Od samych początków pisarze kościelni, ojcowie
Kościoła i teologowie – niemal jednogłośnie i zwartym szeregiem – wystąpili z
potępieniem nauki, wykształcenia, wiedzy („ludzkiej”), a nawet... ciekawości.
Podstawowa
tego przyczyna była oczywista: nauka i kształcenie to dziedziny z gruntu
„pogańskie” – nie było ani szkół, ani też myślicieli czy badaczy
chrześcijańskich, którzy zaprzątaliby sobie głowę rozmyślaniami nad stricte
świeckimi badaniami i umiejętnościami. Inne przyczyny miały głębsze źródła,
rzec by można – doktrynalno-teologiczne (biblijne potępienie mądrości „tego
świata”). Wreszcie nie bez znaczenia dla triumfu nowych ruchów religijnych
pozostaje klimat mentalny i intelektualny. Osłabienie krytycyzmu i propaganda
antynaukowa sprzyjają warunkom inkubatorowym dla rozpowszechniania nowych
dogmatów. Stąd też polemiczne z gruntu pisma teologów wczesnochrześcijańskich
kładą na to wyraźny nacisk.
Laktancjusz
(ok. 250–330) uważa nauki przyrodnicze za oczywiste głupstwa. Św. Ambroży (ok.
339–397), biskup, ojciec i doktor Kościoła, uważał je za obrazę majestatu
boskiego. „Co mają wspólnego Ateny i Jerozolima, Akademia i Kościół? Od czasu
Chrystusa nie odczuwamy już żadnej ciekawości i nie potrzebujemy badań od czasu
Ewangelii” – pisał Tertulian (ok. 160–230).
Pismo Święte
miało dawać całościowy obraz świata lub co najmniej mówiło tyle, ile wiedzieć
potrzeba: „Ilekroć zauważam, że jakiś brat chrześcijanin nie zna tych zagadnień
i plącze w nich jedne rzeczy z drugimi, cierpliwie słucham jego wywodów i myślę
sobie, że nic mu nie zaszkodzi taka niewiedza o układach i procesach
materialnego świata, byleby tylko o Tobie, Panie, Stwórco wszechrzeczy, nie
myślał rzeczy niegodnych” – pisze w swych „Wyznaniach” św. Augustyn (354–430),
największy filozof i teolog chrześcijański. Ciekawość świata potępiał
jednoznacznie.
W swym dziele
„O państwie Bożym” dowodzi, że słowo „demon” od wiedzy się wywodzi, czyli jej
pragnienie – ciekawość – diabelską ma naturę.
Najpełniej
wyraził to w księdze dziesiątej „Wyznań”, gdzie dowodzi, że ciekawość jest złem
najgorszym, już choćby przez to, że mąci błogość modlitwy: „A jest jeszcze inny
rodzaj pokusy [poza pokusami zmysłów], kryjący w sobie rozliczne
niebezpieczeństwa. Oprócz owej pożądliwości, która pociąga do napawania się
wszelkimi rodzajami przyjemności zmysłowych i której hołdownicy, gdy się
oddalają od Ciebie, giną – istnieje też w duszy popęd do posługiwania się tymi
samymi zmysłami już nie do cielesnych przyjemności, lecz do zaspokojenia
próżnej, nieuzasadnionej ciekawości, okrytej – niby płaszczem – mianem wiedzy
(...). Jakąż może dać przyjemność widok rozdartych, budzących trwogę zwłok?”.
Jak wiemy, dzięki Kościołowi przez całe wieki zakazane było w Europie
przeprowadzanie sekcji zwłok (z tej przyczyny kłopoty z inkwizycją miał
Vesalius).
Dalej czytamy
u Augustyna: „Tej samej chorobie pożądliwości służą pokazywane w teatrach
przedziwności różne. Stąd też wynika pęd ludzi do poznania takich tajemnic
natury, które nie dotyczą naszego życia; wiedza ta nie przynosi żadnego
pożytku, ludzie chcą ją zdobywać tylko dla niej samej (...). A czym to
usprawiedliwić, że nieraz, kiedy siedzę w domu, nie mogę oderwać oczu od
jaszczurki łowiącej muchy albo od pająka oplątującego je pajęczyną? (...).
Jeśli bowiem serce nasze jest naczyniem, w którym owe rzeczy się gromadzą,
jeśli jest aż tak zatłoczone niesłychanymi głupstwami, to przecież z tego
powodu modlitwy nasze nieraz się przerywają albo zamącają. Kiedy, stojąc przed
Twoim obliczem, wznosimy ku Tobie głos z głębi serca, nagle nie wiadomo skąd
takie niedorzeczne myśli się wyłaniają – i oto tak wielkie uniesienie się
roztrwania”. Dlatego też wiedza ma być posłuszna wierze, bo jeśli „jakaś teza
rozumu ludzkiego zwraca się przeciwko autorytetowi pism natchnionych, to w
jakikolwiek sposób byłaby ona przemyślna, zwodzi jedynie naśladownictwem
prawdy, prawdą jednak być nie może”. O matematykach Augustyn pisał: „Dobry
chrześcijanin powinien wystrzegać się matematyków i tych, którzy głoszą puste
nauki. Istnieje niebezpieczeństwo, że matematycy zawarli ugodę z diabłem, aby zaciemnić
ducha i pogrążyć człowieka w odmętach piekieł”.
Podobną
pogardę wyrażał Euzebiusz z Cezarei (ok. 260–ok. 340), teolog, biskup i
historyk kościelny: „Gardząc świętymi pismami Boga, zajmują się geometrią, bo
są ludźmi związanymi z ziemią, mówią po ziemsku i nie znają tego, który
przychodzi z góry. Pilnie studiują geometrię Euklidesa. Podziwiają Arystotelesa
i Teofrasta. Niektórzy modlą się, być może, do Galena”. Claudius Galenus był
sławnym medykiem starożytności, kontynuatorem dzieła Hipokratesa. Chrześcijanie
przez długi czas sceptycznie odnosili się do medycyny konwencjonalnej, bo
przecież Biblia mówi wyraźnie o istocie chorób, a Jezus pokazywał, jak należy
je leczyć. Wedle Ewangelii choroby to złe duchy, zaś uzdrawianie polegało na
przeganianiu owych czartów. Określenie „chory” stosuje Jezus zamiennie z
określeniem „opętany” lub „diabelstwo mający”. Jeśli stan chorego jest ciężki,
pisze się, że ma w sobie wielką liczbę czartów trapiących go. Epilepsja i
lunatyzm to „duch niemy” (Mk 9. 13), niemowa to „czart niemowy” (Łk 11. 14),
artretyzm to „duch niemocy” (Łk 13. 10). W przypadku chłopca chorego na
epilepsję Jezus wyjaśnia: „Ten rodzaj żadnym sposobem wyniść nie może, jeno za
modlitwą i postem” (zob. Mk 9. 13nn.). Jest więc zrozumiałe, że przez długi
czas chrześcijanie podejrzliwie lub niechętnie traktowali medycynę.
Carl Sagan
pisze: „W średniowieczu medycyna rozwijała się w świecie islamu, podczas gdy w
Europie był to mroczny okres. Większość wiedzy o anatomii i chirurgii została
utracona. Rozkwitała wiara w modlitwę i cudowne uzdrowienia. Zanikła
działalność laickich lekarzy. Powszechnie stosowano modły, cudowne mikstury,
horoskopy i amulety. Ograniczono lub całkowicie zakazano sekcji zwłok, co
pozbawiło osoby trudniące się medycyną najważniejszego źródła wiedzy o ludzkim
ciele. Badania medyczne zamarły”. Aż do końca XVIII wieku utrzymywano pogląd,
że przyczyną obłędu jest opętanie przez demony.
Z wielką
niechęcią odnoszono się również do leczenia ziołami. W ten sposób wyrażali się
m.in. patriarcha Sewer z Antiochii i Eznik z Kolb. Chrześcijański apologeta
Tacjan Syryjczyk (ok. 130–ok. 193), uczeń św. Justyna, uważający kulturę grecką
za niemoralną, pisał, że sztuka lecznicza jest dziełem złych duchów: „Demony
podstępnie odciągają ludzi od czci boskiej, nakłaniając ich, by wierzyli w moc
ziół i korzeni (...). Dlaczego ludzie, którzy pokładają ufność w rzeczywistości
materialnej, nie chcą zaufać Bogu? Dlaczego nie przyjdziesz do mocniejszego
Pana i wolisz leczyć się jak pies ziołami (...). Sztuka lekarska i wszystko, co
się z nią łączy, pochodzi z tego samego oszukańczego warsztatu”. Na marginesie
warto wspomnieć, że „demony” po kilkunastu wiekach założyły w łonie Kościoła
swoją agendę, bo za taką, w świetle świadectwa Tacjana, z pewnością może być
uznany zakon bonifratrów, który specjalizuje się w ziołolecznictwie i do dziś
oferuje w specjalnych aptekach tanie leki ziołowe „na wszystko” – o dość
mizernej skuteczności.
Tacjan
potępiał tych, którzy za pomocą geofizyki wyjaśniali trzęsienia ziemi. Gromił
też zajmowanie się astronomią: „Jak można wierzyć komuś, kto twierdzi, że
Słońce jest rozżarzoną masą, a Księżyc ciałem takim jak Ziemia? Są to sporne
hipotezy i niedowiedzione fakty... Jaką korzyść przynoszą... pomiary ziemi,
badania pozycji gwiazd i ruchu Słońca? Żadną”. Była to niejako antycypacja
procesu Galileusza.
Utrzymywanie
ignorancji w zakresie wiedzy o naturalnych czynnikach fenomenów przyrodniczych
nie było powodowane czystą nienawiścią do „pogańskiej” nauki, ale miało jasno
określony cel. Jak zauważyli badacze analizujący pod tym kątem pisma
wczesnochrześcijańskie, zawierają one wielkie nagromadzenie odwołań do
najrozmaitszych zjawisk atmosferycznych, które miały być argumentem w sporze z
„pogaństwem” czy z „heretykami”. Przekonywano więc, że na przykład za
pośrednictwem klęsk, powodzi, tsunami, gradów, komet czy piorunów Bóg pokazuje,
po której jest stronie. Bóg złości się na pogan, stosując „boską chłostę”.
Każdy większy pomór czy zaraza radowały apologetów, gdyż pracowały na rzecz
„sprawy chrześcijańskiej”. Każdy deszczyk w czasie bitwy wojsk chrześcijańskich
urastał w apologetyce do rangi znaku Bożego.
Tymczasem już
przed naszą erą grecki historyk Polibiusz pisał: „Tam, gdzie poznanie przyczyny
jest dla człowieka niemożliwe lub nazbyt trudne, możemy w naszej niewiedzy
odwołać się do jakiegoś boga lub do Tyche; na przykład kiedy zdarzają się
obfite i długotrwałe deszcze czy śniegi albo z drugiej strony susze czy mrozy”.
Tymczasem
chrześcijanie ciskają piorunami i zarazami nie tylko w pogan, ale i między
sobą. I tak – relacjonując wydarzenia związane z kształtowaniem się doktryny
Trójcy Św. na soborze nicejskim – proariański historyk Filostrogios odnotowuje,
że w czasie soboru, opanowanego według niego w większości przez
„homouzjonistów”, wydarzyło się trzęsienie ziemi (znak od Boga), które
spowodowało śmierć piętnastu biskupów, co z wyraźną satysfakcją odnotowuje
autor. Inne obrady soborowe, w Nikomedii, dotyczyły tej samej materii i –
według Filostrogiosa – miały być przerwane przez potężne tsunami. Aby żywioły
mogły być skutecznie zaprzęgnięte do propagandy, należało tłumić wszelkie
zainteresowanie ich naturalnymi przyczynami.
Istota wiary,
wedle Tertuliana, implikowała konieczność pozostawienia poznania racjonalnego
poza obrębem zainteresowań człowieka wierzącego. „Wierzę, bo niedorzeczne” –
kwitował Tertulian. „Umarł Syn Boga – to całkiem wiarygodne, gdyż jest to
niedorzeczne. Został pogrzebany i zmartwychwstał, to pewne, gdyż jest to
niemożliwe”. W wyniku tego pogardliwego stosunku do wiedzy ludzkiej i
uświęcenia „pobożnego głuptactwa”, rzymski filozof Celsus tak pisał o
chrześcijanach około 170 roku:
„Takie są ich
nauki: nikt wykształcony, mądry, roztropny nie zbliża się do nich (cechy te
bowiem uważają za złe), lecz jeśli znajdzie się jakiś nieuk, szaleniec,
nieokrzesaniec, głupiec, to taki ufnie przychodzi do nich. Wyznając, że tacy
ludzie są godni ich Boga, sami przyznają, że chcą i mogą zjednywać sobie
wyłącznie głupców, prostaków, szaleńców, niewolników, proste kobiety i małe
dzieci”.
Nie wydaje
się jednak słuszne twierdzenie, że antyintelektualne idee chrześcijaństwa miały
jedyny wpływ na zapaść nauki i edukacji, która zaczęła postępować wraz z
rozpowszechnieniem się chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim (II–IV w.). Dawny
naukowy impet świata grecko-rzymskiego uległ załamaniu ok. III wieku n.e. i
odtąd następował upadek tego sposobu twórczego myślenia, który możemy określić
mianem naukowego. Dogmatyczne chrześcijaństwo opierające się na objawieniu
bardziej na tym skorzystało.
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
"PRZEGLĄD" nr 15(329), 16.04.2006 r. LISTY I E-MAILE
CZY KOŚCIÓŁ ZA COŚ ODPOWIADA
Czasami czytam „Przegląd”, uważam, że to bardzo potrzebne pismo. Szkoda, że jego dostępność jest bardzo mała. Nasunęło mi się kilka uwag dotyczących Kościoła. Jeśli ciągle słyszymy, że w Polsce około 95% społeczeństwa należy do Kościoła rzymskokatolickiego, to nie można mówić, że Kościół jako wspólnota nie ma wpływu na życie społeczne. Inaczej należałoby uznać, że wszystkie grzechy – przestępstwa, kradzieże, morderstwa itd. popełniają wyznawcy innych religii albo ateiści.
Czy zatem Kościół, którego znaczenie i rolę w Polsce uznaje się powszechnie za bardzo ważne odpowiada za grzechy, które popełniają katolicy?
Czy wpływ księży, którzy wychowują dzieci już od przedszkola, ma wpływ na zachowanie tych dzieci? Czy zachowanie uczniów w szkole poprawiło się od czasu wprowadzenia lekcji religii? Czy nauki przedmałżeńskie i śluby konkordatowe wzmocniły rodzinę, ograniczyły jej patologie?
A także czy za zakupy niedzielne w supermarketach odpowiadają ateiści?
Moim zdaniem, nic nie wskazuje na to, że zwiększenie obecności Kościoła, czyli duchowieństwa, w życiu publicznym miało dobry wpływ na zachowanie członków wspólnoty, liczba popełnianych grzechów chyba się nie zmniejszyła. Czy zatem Kościół za coś odpowiada? I jeśli tak, to za co?
I czy są podstawy, aby sądzić, że dalsze zwiększanie udziału Kościoła w życiu publicznym przyniesie zmiany na lepsze? I dlaczego państwo ze środków publicznych finansuje działania, które nie przynoszą oczekiwanych pozytywnych społecznych skutków?
Aldona Kroczkowska, e-mail
"FAKTY I MITY" nr 49, 13.12.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
UDRĘKI
WIARY
Nadzieja, jaką niesie ze
sobą wiara chrześcijańska – w zbawienie i życie wieczne – wydaje się na ogół
czymś atrakcyjnym. Nawet jeśli uważana jest za nadzieję racjonalnie
nieuzasadnioną. Bywa jednak także koszmarem.
Tygodnik katolicki „Gość Niedzielny” przytacza obszerne fragmenty opublikowanych w USA fragmentów korespondencji Matki Teresy z Kalkuty z jej powiernikami duchowymi. Okazuje się, że najsłynniejsza katolicka święta przeżywała duchowy i życiowy koszmar przez... 50 lat swojego życia. Zmagała się z własną niewiarą, zwątpieniami, rozterkami. Katoliccy komentatorzy oblewają te wstrząsające wyznania sosem mistycznej pobożności, piszą o znanej wielkim religijnym wizjonerom „ciemnej nocy wiary”. Ale uważny i niezmanipulowany religijnym lukrem czytelnik dostrzeże w listach Teresy zwykłe piekło życiowej udręki, a może nawet niemałe pokłady hipokryzji „świętej”...
Teresa pisała: „Ciemność jest tak ciemna – a ja jestem samotna, niechciana, opuszczona. Samotność serca, które pragnie miłości, jest nie do wytrzymania. Gdzie jest moja wiara? Nawet głęboko we mnie nie ma nic prócz pustki i ciemności. Mój Boże, jak bolesny jest ten nieznany ból. Boli nieustannie. Nie ma wiary. Nie potrafię wykrztusić słów i myśli, które kłębią mi się w głowie i zadają ból niewypowiedzianej agonii. Tak wiele pytań bez odpowiedzi żyje we mnie. Boję się je odsłonić, boję się bluźnierstwa. Jeśli jest Bóg, niech mi przebaczy...”. Ten opis walki i przejmującego cierpienia wzrusza. Wzrusza szczególnie każdego, kto – jak ja sam – był człowiekiem religijnym, dla kogo wiara była czymś najcenniejszym, godnym każdej ceny i każdego niemal wyrzeczenia. Teresa, która była wówczas już gwiazdą nie tylko swojego zgromadzenia, ale także szerokich kręgów chrześcijańskich, na niezliczonych spotkaniach i w publicznych wystąpieniach musiała – jak to się mówi – trzymać fason. Sama twierdziła, że jej miła powierzchowność i uśmiech ofiarowywany otoczeniu to zaledwie „płaszcz, którym zasłania swą pustkę i nędzę”. I tak osoba, która sama nie znajdowała pociechy religijnej, niosła tę pociechę innym. Można się i tym wzruszać, ale można też dostrzec wielką niekonsekwencję. Skoro ktoś buduje całe swoje życie na wierze, to musi mieć odwagę spuścić z tonu i wycofać się aż do uporządkowania swoich prywatnych spraw z Bogiem, skoro poddaje w wątpliwość samo jego istnienie. Inaczej jej słynne „promieniowanie wiarą”, którym fascynowały się katolickie media, nie bardzo różni się od wiary na pokaz, od efektownej sprzedaży złudzeń, kuglarstwa, w które samemu nie bardzo się już wierzy. Wiem, o czym piszę, bo sam po wielu wahaniach, pogrążony w takiej „nocy wiary”, miałem odwagę odmówić, kiedy oferowano mi kościelną karierę. Wiedziałem, że na dłuższą metę nie dam rady żyć w takim zakłamaniu.
Teresa, „Misjonarka Miłości”, pisała także: „Miłość – słowo, które nic nie mówi. Powiedziano, że Bóg mnie kocha, a tymczasem ciemność, chłód i pustka są tak wielkie. Czy popełniłam błąd, poddając się ślepo wezwaniu Najświętszego Serca?”. Teresa pisze, że kiedyś słyszała głos Chrystusa, i to kilkakrotnie. I że ów głos stoi u początku jej powołania. Przyszły jednak wielkie wątpliwości, bolesna nieobecność Boga.
Jak sądzę, niewielu z czytających te słowa było w życiu religijnym aż tak głęboko zaangażowanych, aby „słyszeć słowa Chrystusa”. Wygląda na to, że im głębsza wiara i zaangażowanie, tym większe rozczarowania przychodzi przeżywać wierzącym, tym głębsze wątpliwości, mocniejsze rozterki. Wiara, ta poważnie traktowana, zamiast źródłem pociechy, często staje się powodem nieskończonych cierpień. Do tych typowo religijnych trzeba jeszcze dodać rozczarowania z powodu „braci i sióstr”, które bolą tym mocniej, im większe oczekiwania wiązało się ze wspólnotą religijną „wybranych”, którzy, koniec końców, okazują się zupełnie zwykłymi ludźmi – pełnymi namiętności, nieciekawych pragnień, zazdrości i niezdrowych ambicji.
Marek
Krak
[DLACZEGO JESTEM
AKTYWNYM ATEISTĄ I ANTYKLERYKAŁEM
Dlatego że ponoszę materialne, intelektualne, psychiczne destrukcyjne skutki aktywności org. religijnych, osób przez nich poszkodowanych, religijności – więc się przed tym bronię; dlatego że usunięcie destrukcyjnych skutków działalności org. religijnych, religijności jest w szerokopojętym interesie wszystkich (więc i w moim). Dlatego iż domaga się tego moja naturalna, nieskażona religią prawość; dlatego że jestem osobą aktywną, konstruktywną, twórczą; że wymienione działania takich osobników wywołują u mnie irytację, złość!
Nie oddałbym
swoich zdolności do trzeźwego postrzegania świata ZA ŻADNE SKARBY ŚWIATA (nawet
gdyby wszyscy najbogatsi ludzie na ziemi chcieli mi oddać cały swój majątek)!!!
Dają mi one GŁĘBOKĄ satysfakcję i wolałbym być najbiedniejszym człowiekiem na
świecie niż okaleczonym religijnie kaleką!!! – red.]
„WPROST” nr 50(1303), 2007 r.
ZEW DEKALOGU
LUDZIE
MIELI POCZUCIE MORALNOŚCI, ZANIM UKSZTAŁTOWAŁ SIĘ JĘZYK I ZACZĘTO NAZYWAĆ, CO
JEST DOBRE, A CO ZŁE
„Im więcej dajesz, tym więcej otrzymujesz" – te słowa św. Franciszka z Asyżu nie pojawiły się w wyniku objawienia. Są zakorzenione w naszej biologii. Dr Jordan Grafman z National Institute of Neurological Disorders and Stroke wykazał, że w mózgu osób, które stawiały dobro innych ponad własnym, stawał się aktywny tzw. układ nagrody. Czynienie czegoś dla innych, na przykład przekazanie pieniędzy na cele charytatywne, daje taką samą satysfakcję jak seks czy zaspokojenie głodu. Francuski filozof i pisarz Denis Diderot już w XVIII w. twierdził, że zasady moralne nie zostały nam narzucone przez Boga. Teraz potwierdzają to badania naukowe. „Dekalog to zew natury. Przestrzeganie zawartych w nim zasad służy przetrwaniu gatunku" – twierdzi prof. Wolfgang Wickler z Instytutu Maksa Plancka, autor książki „Biologia dziesięciu przykazań".
PRZYMUS MORALNOŚCI
Szympansom instynkt zabrania kraść. Prymatolog Jane Goodall zauważyła, że upragnioną zdobycz dostaje ten osobnik, któremu uda się ją upolować. Łup jest uznawany za jego własność. Eksperymenty przeprowadzane z udziałem pawianów płaszczowych dowodzą, że zwierzęta te przestrzegają zasad fair play w zdobywaniu względów partnerów. Pawiany żyją w haremach. Dorosłe samce dysponują kilkoma samicami. Gdy się z nimi połączą, żaden inny samiec nie próbuje ich odbić. Wyjątki zdarzają się jedynie w wypadku przemieszczania różnych stad. Samica lisa polarnego, która dawała dzieciom fałszywe alarmy o niebezpieczeństwie, żeby odpędzić je od pokarmu i się pożywić, zaczęła być ignorowana przez stado. To samo działo się z drozdami, które fałszywie wieściły zagrożenie, gdy ktoś zabierał im smakołyk. Zwierzęta instynktownie wyczuwają, że, gdyby takie zachowania utrwaliły się w populacji, ich skutki obróciłyby się przeciw wszystkim.
Zakaz zabijania, pożądania cudzej żony, a także poszanowanie własności innych regulowały współżycie pierwotnych wspólnot rolniczych, zanim pojawiły się wyryte na kamiennych tablicach przykazania, które Mojżesz miał otrzymać na górze Synaj. Podobne normy królowały w plemionach Masajów, zamieszkujących stepy Afryki Wschodniej. Koczujący hodowcy bydła nie mieli wśród swoich reguł jedynie przykazania świętowania, bo nie mogli sobie pozwolić, by choć na jeden dzień ustała ich praca.
„Ludzie mieli poczucie moralności, zanim ukształtował się język i zaczęto nazywać, co jest dobre, a co złe. Kierowaliśmy się wówczas emocjami. To one ukształtowały kompas moralny, którym posługują się zarówno wierzący, jak i ateiści" – twierdzi prof. Antonio Damasio z University of Southern California. Jezus w Ewangelii św. Marka na pytanie bogacza: „Co mam robić, aby zyskać życie wieczne", nie przypadkiem wymienia te spośród dziesięciu przykazań, które odnoszą się do współżycia w grupie: nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie mów fałszywego świadectwa, nie oszukuj, czcij swego ojca i matkę. Te prawa zawsze były wspólne dla całej ludzkości, we wszystkich religiach. Są niezbędne dla przetrwania ludzkiej społeczności. Jak podkreślał Jan Paweł II, Bóg, przekazując ludziom dekalog, jedynie potwierdził swoim autorytetem zasady wpisane w naturę człowieka. Każde ze słów kodeksu synajskiego bierze w obronę podstawowe dobro życia. Jeżeli kwestionuje się to prawo, współżycie między ludźmi staje się zagrożone.
Dzięki badaniom obrazowania mózgu zaobserwowano, że kiedy podejmujemy decyzje związane z moralnością, aktywują się najbardziej pierwotne obszary związane z emocjami, takimi jak wstręt, strach, złość, smutek i zadowolenie. Dr Jonathan Haidt z University of Virginia wiąże moralność z uczuciem wstrętu. To ono, zdaniem badacza, nie pozwala krzywdzić innych. To, co budzi nasz wstręt, uważamy za złe. Podobnie jest ze smutkiem, strachem i złością. Zadowolenie z kolei kojarzyło się z dobrem. Do opisywania tych uczuć ludzie nie potrzebowali języka. Rozpoznawali je po wyrazie twarzy. Było to możliwe dzięki empatii – zdolności rozpoznawania i współodczuwania tego, co przeżywają inni. Rozwinęła się ona, gdy pojawiły się pierwsze gatunki żyjące w grupach. Umożliwiała nawiązywanie relacji i współpracę.
Zdolność empatii mają i ludzie, i zwierzęta. Wśród zwierząt zdarza się nawet, że poświęcanie się dla innych wykracza poza indywidualne korzyści. Wymowne przykłady dały obserwacje szczurów. Kiedy gryzonie, które otrzymywały pokarm, widziały, jak ich sąsiadów z klatki rażono prądem, przestawały sięgać po pożywienie. Rozwój empatii mogły przyspieszyć zmiany klimatyczne. Nasi przodkowie żyjący na sawannach stali się łatwym celem dla drapieżników. Aby przetrwać, musieli się przystosować do życia w nowych warunkach, udoskonalić metody polowania, a także współpracy i dzielenia się, zwłaszcza pokarmem. Zdaniem dr Grafmana, rozwój empatii był milowym krokiem w ewolucji zachowań społecznych, które umożliwiały przetrwanie grupom.
ETYKA MÓZGU
Brazylijscy neurolodzy Jorge Moll i Ricardo de Olivera-Souza obserwowali działanie mózgu osób zdrowych i psychopatów podczas dokonywania wyborów moralnych. Zdrowe osoby bez namysłu właściwie wskazywały, co jest złe. W ich mózgu aktywował się obszar związany z emocjami. U osób ze zdiagnozowaną psychopatią działanie tego obszaru było zaburzone. Kiedy teoretycznie rozwiązywali dylematy moralne, świetnie odróżniali dobro od zła i podejmowali moralne decyzje. Kiedy jednak oglądali w telewizji wstrząsające sceny wojny, przemocy czy historie dzieci porzuconych przez rodziców, połączenia korowo-limbiczne w ich mózgu, związane z odczuwaniem emocji, pozostawały w spoczynku. „To dowód na to, że ich skłonność do przestępstw wynikała z zaburzeń fizjologii mózgu, tak jak niedowład kończyn po udarze mózgu czy utrata mowy" – twierdzi dr Moll. Tak było w wypadku pacjenta o imieniu Elliott, badanego przez dr Michaela Koenigsa z National Institute of Neurological Disorders and Stroke. Wzorowy mąż, ojciec i pracownik zaczął zaniedbywać pracę, przestał szanować żonę i stracił zainteresowanie własnymi dziećmi po tym, jak rosnący w jego mózgu guz osiągnął wielkość dziecięcej pięści. Guz zaczął uciskać prawy i lewy płat czołowy mózgu, niszcząc tkankę nerwową. Podobne zjawisko dr Koenigs zaobserwował u sześciu innych pacjentów z uszkodzoną korą przedczołową.
Obszar mózgu, w którym znajduje się kora przedczołowa, jest związany z odczuwaniem tzw. emocji społecznych, takich jak empatia, wstyd i poczucie winy. Osoby, u których działanie tego obszaru jest zaburzone, potrafią chłodno kalkulować, kto ma żyć, a kto nie. Kierują się jedynie celem. Nie dostrzegają zła w środkach, które prowadzą do jego osiągnięcia. Nie zawahałyby się wepchnąć pod pociąg przypadkowej osoby, jeśli mogłoby to uratować życie kilku innych. Dwukrotnie częściej niż zdrowi opowiadają się za podaniem trucizny komuś, kto zamierza potajemnie zarażać innych wirusem HIV.
GŁOS BOGA
Niektórzy teologowie przekonują, że św. Augustyn z Hippony, mówiąc o „głosie Boga w człowieku", miał na myśli wrodzony mechanizm moralności. Podobnie można interpretować słowa Emmanuela Kanta: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie". Ten mechanizm podobnie jak pionowa postawa czy język ukształtował się w procesie ewolucji naszego mózgu. „U ludzi poczucie moralności rozwinęło się najintensywniej, bo w porównaniu z innymi naczelnymi najbardziej rozwinęła się u nas kora przedczołowa" – mówi dr Haidt. Powiększenie tego obszaru mózgu stworzyło podstawę do rozwoju zdolności językowych i komunikacji w grupie. Dzięki temu potrafimy oceniać zachowania z punktu widzenia ich moralności i dokonywać wyborów. Religijność mogła być motorem przyspieszającym ten rozwój.
Zdaniem dr. Haidta, zachowania religijne są wynikiem doboru naturalnego. Ukształtowały się, kiedy grupy ludzi rywalizowały między sobą. Ten, kto potrafił nawiązać współpracę z innymi i stworzył grupę, wygrywał. Religijność stała się źródłem więzi społecznej. Dzięki tworzeniu się wspólnot religijnych ludzie zaczęli wychodzić poza związki rodzinne i rozszerzać pojęcie bliźniego poza kilkuosobową grupę krewnych.
Dr Joshua Greene z Harvard University dowiódł, że podczas podejmowania moralnych decyzji w mózgu rywalizują różne sieci neuronalne. Proste decyzje pobudzają pierwotne obszary mózgu związane z emocjami. Trudne wybory wymagają zaangażowania wielu obszarów mózgu, które walczą z sobą o pierwszeństwo. Dr Greene obserwował mózgi ochotników, którzy wyobrażali sobie, że ukrywają się w schronie przed wojskami wroga. Jeśli obce wojsko ich znajdzie, zabije wszystkich. Nagle jedno z ukrywających się dzieci zaczynało płakać. Czy je zabić, żeby nie zdradziło pozostałych? Badani odpowiadali na to pytanie dopiero po długim namyśle. Jak wykazało badanie, obszary związane z emocjami, które sygnalizowały, że zabicie dziecka jest złem, walczyły z obszarami związanymi z zimnym kalkulowaniem. Dopiero wtedy, szacując zyski i straty, możemy dojść do błędnego wniosku, że cel uświęca środki.
PIĘCIOKSIĄG MOJŻESZA
Dziesięć przykazań to kluczowa część Pięcioksięgu Mojżeszowego, czyli Tory – części Starego Testamentu. Naród Izraela traktował ich treść jako dokument przymierza. Nakazy te sformułowano na wzór dokumentów typowych dla starożytnego Wschodu. Żydów obowiązywało wówczas aż 613 przepisów. Spośród nich wybrano te, które regulowały współżycie w pierwotnych wspólnotach. W tradycji semickiej liczba dziesięć symbolizowała pełnię.
Monika Florek-Moskal
„FAKTY I MITY” nr 27, 10.07.2003 r.
UCIEKINIER
Ksiądz Marek S. z Częstochowy
– sprawca tragicznego
w skutkach wypadku drogowego
i śmierci pięciu osób – miał
pójść za kratki. Ale nie pójdzie,
bo... uciekł.
Marek S. (lat 40) skazany został
na pięć lat więzienia, czyli za
każdą z ofiar wypadku miał odsiedzieć
rok. Długotrwały proces potwierdził,
iż feralnego dnia
18.06.1999 r. jechał za szybko i podczas
wyprzedzania pod górkę,
w miejscu niedozwolonym, staranował
samochód jadący z przeciwka.
Krewni zabitych byli wstrząśnięci
zarówno skandalicznie niską wysokością
kary, jak i butną postawą
księdza, który nawet nie przeprosił
za swoje przestępstwo i głupotę
(o wypadku i kilkuletnim procesie
pisaliśmy wielokrotnie: „FiM” 13,
19, 47/2001, 9/2003).
Wkrótce po wyroku rozpoczęła
się zabawa w kotka i myszkę.
Ksiądz to odwoływał się od wyroku,
to znów nie pojawiał się na kolejnych
rozprawach i robił wszystko,
by uniknąć odsiadki. Nic to jednak
nie dało i w kwietniu ubiegłego
roku wyrok uprawomocnił się.
Jednak Marek S. i tym razem nie
poddał się. Najpierw złożył wniosek
o odroczenie kary na 3 miesiące,
argumentując, że właśnie
nawala mu zdróweczko, potem twierdził,
że nie może powędrować za
kratki, gdyż musi rozliczyć się z kolonii,
które organizował w swojej parafii.
Sąd cierpliwie przymykał oczy
na te bzdury i – jak to w Katolandzie
bywa – pozwalał sukienkowemu
wodzić się za nos.
Bezczelność Marka S.
nie miała granic – w kolejnym
wniosku poinformował
on Temidę, że nie może stawić się
w więzieniu, bo... potrzebuje więcej
czasu na przekazanie parafii
swojemu następcy. Tymczasem zadbał
o to, by jego wniosek o ułaskawienie
trafił do prezydenta RP.
Na szczęście sąd negatywnie zaopiniował
tę prośbę i pozytywna dlań
decyzja nie zapadła.
W końcu miarka się przebrała.
Gdy policjanci z Pabianic pojawili
się pod wskazanym adresem (miejsce
zameldowania), zastali tam tylko
jego matkę. Kobieta stwierdziła
najspokojniej, że jej syn wyjechał
z kraju i nie wiadomo, gdzie się
obecnie znajduje.
Rzecznik prasowy Sądu Okręgowego
we Włocławku Zbigniew
Siuber z rozbrajającą szczerością
oświadczył „Faktom i Mitom”, że
nie spodziewano się, iż akurat ksiądz
wywinie taki numer, dlatego nie
odebrano mu paszportu, co zawsze
w takich sytuacjach ma miejsce.
– Policja nie zaprzestanie poszukiwań
księdza – potwierdza sędzia
Siuber. – Jeśli zajdzie taka
potrzeba, zostanie wydany międzynarodowy
list gończy i wcześniej
czy później Marek S. trafi do więzienia.
O mój ty Boże! Jak Wam nie
wstyd tak polować na osobę duchowną?!
RK, RP
nr 27, 10.07.2003 r.
RZESZÓW Prokuratura Okręgowa wniosła pozew przeciwko księdzu
Tadeuszowi N. oskarżonemu o przejechanie po rannej 8-letniej dziewczynce leżącej na jezdni, ucieczkę z miejsca wypadku i nieudzielenie jej pomocy, w wyniku czego dziecko zmarło („FiM” 20/2003). Za to wszystko może na 12 lat trafić do więzienia. Świadkowie twierdzą, że w pierwszym samochodzie, który potrącił dziewczynkę, jechał biskup...
...ale to już za wysokie progi dla polskich
prokuratorów.
nr 32, 13.08.2003 r.
DOBRODZIEJ
Ksiądz z
Gołdapi twierdził, że
po tragicznym
wypadku
podmieniono
wyniki badań krwi
(1,5 promila),
bo ktoś usiłuje go
wrobić.
Wątpliwości rozwiały
badania DNA.
Do wypadku doszło w maju
ubiegłego roku. Ksiądz Waldemar
Barnak, 42-
letni proboszcz
z Gołdapi, jadąc
z prędkością
ok. 140
km/godz., stracił na zakręcie panowanie
nad kierownicą, przekroczył
oś jezdni i zderzył się z nadjeżdżającym
z przeciwka pojazdem
kierowanym przez nauczycielkę
z Olecka, Annę P., która zginęła
na miejscu. Jadący z nią mężczyzna
i dziewczynka zostali ciężko
ranni. Sprawca tragedii wyszedł
z wypadku bez szwanku.
Mimo ewidentnej winy, pirat
w sutannie bronił się na wszelkie
sposoby. Nie przyznawał się do picia
alkoholu i zarzucał policjantom
i laborantom, że celowo podmienili
fiolkę z pobraną po wypadku
krwią. Sąd Rejonowy w Ełku – ze
względu na udział w wypadku księdza
i komplikacje, których w takich
przypadkach w Katolandzie nie brakuje
– wyjątkowo starannie, krok
po kroku, wyjaśniał wszystkie okoliczności
wypadku. Jedyną możliwością
wykluczenia machinacji sugerowanych
przez kapłana było zlecenie
przez sąd kosztownych badań
DNA zachowanej próbki krwi.
Wynik potwierdził
zarzuty
wobec księdza.
Po ponad
roku zapadł wyrok:
cztery lata pozbawienia wolności.
Obrońca pirata nie zgodził się
z wysokością kary – niższą od wnioskowanej
przez prokuratora (6 lat)
– i zapowiedział apelację. Wyrok nie
jest więc prawomocny, jesienią sprawa
księdza z Gołdapi znajdzie się
powtórnie na wokandzie, tym razem
Sądu Okręgowego w Olsztynie. Co
teraz wymyśli ksiądz „dobrodziej”,
żeby uniknąć pobytu za kratkami?
Kogo oszkaluje?
I jeszcze gorzka refleksja: po
śmierci Anny P. jej 12-letnią córką,
ranną w wypadku, musi opiekować
się starsza siostra. Ksiądz Barnak,
na co dzień nawołujący do miłości
bliźniego, do dziś nie zainteresował
się jej losem...
RP
PRZED SĄDEM
Kolejna afera odkryta przez „FiM” znalazła swój finał
w sądzie! Katecheta ksiądz Franciszek
Wróbel, który znęcał się
psychicznie i fizycznie nad dziećmi („FiM” 26/2002) stanie przed sądem 4 lutego
2003 roku. Proboszczowi z Pielgrzymki koło Złotoryi grozi od 3 miesięcy do
pięciu lat pozbawienia wolności.
A.C.
„FAKTY I MITY”
TRUPIE PACIORKI
Wiara w cuda o mały włos doprowadziłaby
do wybuchu epidemii w Lichnowach
koło Chojnic. Krewni zmarłego 39-letniego
mężczyzny
trzymali w domu jego zwłoki przez 59
dni, czyli tyle, ile jest paciorków w różańcu,
i wierzyli, że trup zmartwychwstanie.
Lichnowy to mała wieś popegeerowska,
więc bieda tutaj aż piszczy. Tym bardziej że
uciec też nie ma dokąd, bo na środkowym
Pomorzu trudniej o jakąkolwiek robotę niż,
dajmy na to, o Chińczyka w środku pobliskich
Borów Tucholskich. Czas tu leci od taniego
winka do samogonu, bo ludziska z rozpaczy
piją. Inni liczą dni od niedzieli do niedzieli,
bo kościół to jedyna „rozrywka”.
W coś w końcu w życiu wierzyć trzeba, więc
tu wierzy się w cuda.
Tadeusz Porożyński, szef chojnickiego zakładu
pogrzebowego, twierdzi, że czegoś tak
obrzydliwego on i jego ludzie to jeszcze nigdy
nie widzieli. Zwłoki 39-letniego Waldemara
C. kilkunastoosobowa rodzina umieściła w osobnym
pokoju tuż po jego śmierci 14 listopada.
Nikt obcy o zgonie mężczyzny nie wiedział, a
trup – zgodnie z prawidłami biologii – zaczął
po prostu gnić. Aby w chałupie nie czuć było
trupiego fetoru, rodzina drzwi do pokoju obłożyła
kocami i okleiła taśmą izolacyjną.
Kiedy 12 stycznia do pokoju weszły „łapiduchy”,
smród był niewyobrażalny. Na resztkach tego,
co kiedyś było Waldemarem C., zalęgły się larwy
much. Kłębiące się robactwo sprawiało wrażenie,
że zmarły... oddycha. Pracownicy „pogrzebówki”
na dzień dobry... porzygali się. Nie ulega
wątpliwości, że gdyby trup poleżał do wiosny, na
mur-beton wioskę wytrułaby jakaś zaraza czy inna
cholera.
O tym, że w domu od prawie dwóch miesięcy
leży trup Waldemara, powiadomił lichnowskiego
proboszcza Mieczysław C., brat zmarłego. Nie
potrafił racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego rodzina
nie pochowała mężczyzny tak, jak się grzebie
innych zmarłych – w trzy dni po zgonie. Z jego
niespójnych wywodów pleban zrozumiał jednak,
że w chałupie wszyscy czekali na... zmartwychwstanie.
Miało ono nastąpić 59 dni po śmierci.
Dokładnie tyle jest paciorków w różańcu. W tym
czasie z trupem w jednym domu
mieszkało kilkanaście osób,
w tym dziewięcioro dzieciaków.
Ludziska w Lichnowach
twierdzą, że przez jakiś czas
w gospodarstwie C. gnieździła się dziwaczna maryjna
sekta, którą założył pewien młody mieszkaniec
Chojnic. Członkowie sekty wierzyli, że gdy
będzie ich 59, to wszyscy będą mieli zapewnione
zbawienie. Guru zaś na prawo i lewo leczył ludzi
i ich – rzecz jasna – uzdrawiał. Tyle że, pech jakiś,
Waldemara jakoś nie uzdrowił.
Śmiercią Waldemara C. zajęła się Prokuratura
Rejonowa w Chojnicach. Wykluczono udział
osób trzecich i możliwość oskarżenia kogokolwiek
o sprofanowanie zwłok zmarłego. No bo i profanacji
przecież żadnej nie było, tylko pobożne czekanie
na cud, w który wierzy przecież każdy katolik.
Cud jednak też nie przyszedł.
A co z maryjną sektą „paciorkowców”? Wyprowadziła
się do innej wioski w okolicach Chojnic.
Wyznawcy nadal odliczają, czy jest ich już 59,
bo bardzo chcą wstąpić do maryjnego nieba.
A ich guru w dalszym ciągu leczy i uzdrawia.
Czyż to nie jest piękny kraj? Roman Krawiecki
„FAKTY I MITY”
KOLEKCJA FAŁSZERSTW
Gdyby zgromadzić wszystkie relikwie związane z osobami
Chrystusa
i Matki Boskiej, powstałoby jedyne w swoim rodzaju muzeum fałszerstw.
Oto mały przegląd „cudownych i najprawdziwszych” eksponatów.
Szczątków krzyża, na którym umarł Chrystus
doliczono się grubo ponad tysiąc.
Około 150 kościołów wciąż twierdzi, że jest
w posiadaniu przynajmniej jednego ciernia
z korony, która mogła mieć ich najwyżej 40.
Korona cierniowa, bez jednego ciernia, znajduje
się w katedrze Notre Dame w Paryżu
i pokazywana jest wiernym w Wielki Piątek.
Krople krwi Chrystusa znajdują się m.in.
w bazylice św. Marka w Wenecji, w bazylice
św. Krwi w Brugii (Belgia) oraz w rzymskich
kościołach: Santa Croce, Santa Maria Maggiore
i San
Giovanni in Laterano.
Niezwykle bogata jest kolekcja gwoździ,
którymi ciało Chrystusa miało być przybite
do krzyża. Ponad trzydzieści kościołów w różnych
miejscowościach twierdzi, że ma co najmniej
jeden „oryginalny” gwóźdź. Po jednym
mają: kościół na Lateranie, św. Krzyża w Rzymie,
św. Marka w Wenecji i katedra w Mediolanie.
W Krakowie w Kaplicy Zygmuntowskiej
jest jeden cały gwóźdź, a po połówce
mają: kaplica św. Kosmy i Damiana oraz
kościół Świętej Trójcy. Jeszcze do niedawna
sporym wzięciem cieszył się kult świętego napletka.
Posiadaniem tego „autentycznego”
chwaliło się aż trzynaście świątyń, m.in. Santiago
de Compostela w Hiszpanii i bazylika
św. Jana na Lateranie w Rzymie.
W całej Europie bardzo rozpowszechnione
są kryształowe fiolki z mlekiem, którym
Matka Boska karmiła małego Jezuska. Ich
posiadaniem szczyci się wiele miast we Włoszech,
Francji i Hiszpanii. Kosmyk włosów
Dziewicy Maryi znajduje się w katedrze
w Reims we Francji oraz w bazylice św. Marka
w Wenecji. Święta tunika, czyli fragment
szaty, którą miała nosić Matka Boska podczas
narodzin Jezusa obecnie jest przechowywana
w katedrze w Chartres we Francji
oraz na Lateranie. Pieluszka, w którą po narodzeniu
został zawinięty Jezus, znajduje się
w kościele św. Dionizego w Paryżu. Strzępy
tuniki z wełny (własnoręcznie utkanej przez
Matkę Boską), w którą Jezus był ubrany
w drodze na Kalwarię, można oglądać w Trewirze
w Niemczech. Pięć fragmentów drewna
ze żłóbka, w którym leżał mały Jezusek, jest
co roku wystawianych na widok publiczny
z okazji świąt Bożego Narodzenia w Santa
Maria Maggiore w Rzymie.
Część stołu z Ostatniej Wieczerzy znalazła
schronienie w rzymskiej bazylice św. Jana
na Lateranie, a kawałek stołu z wesela
w Kanie Galilejskiej jakimś cudem zachował
się w kościele św. Franciszka w Asyżu.
Fragmenty obrusa z Ostatniej Wieczerzy są
w Lizbonie w kościele św. Rocha oraz w kościele
św. Andrzeja w Krakowie.
Absurd absurdowi nierówny. W Hiszpanii
do dziś przechowywane jest pióro, które
spadło ze skrzydła archanioła Gabriela podczas
zwiastowania. Katedra w Magdeburgu
posiada drabinę, na której kogut piał, kiedy
Piotr zaparł się Chrystusa. W Santiago de
Compostela przy grobie św. Jakuba Apostoła
jest ogon osła, na którym Chrystus wjeżdżał
do Jeruzalem. Na Lateranie przechowywana
jest złota urna pełna manny zebranej na
pustyni. Dwa odciski stóp pozostawione ponoć
przez Jezusa w bazaltowym kamieniu
z Via Appia znajdują się w kaplicy bazyliki
św. Wawrzyńca za Murami w Rzymie. Matka
Boska z kolei ślad swojej stopy zostawiła
w skale w miejscowości Bardo Śląskie w Polsce.
Kościół św. Krzyża Jerozolimskiego w Rzymie
ma mały palec niewiernego Tomasza, którym
ów niedowiarek dotknął ran Chrystusa.
Relikwie wcale nie muszą mieć skromnych
rozmiarów. Mogą być całkiem okazałe
– dwie największe to święty domek (bazylika
Santuario della Santa Casa) w Loreto
i święte schody w bazylice św. Jana na Lateranie.
Domek Loretański miał być, według
legendy, mieszkaniem Matki Boskiej przeniesionym
w 1295 roku z Nazaretu przez czterech
aniołów. Scala Sancta, czyli dwudziestoośmiostopniowe
marmurowe schody, po których
szedł Chrystus na spotkanie z Piłatem,
w sposób nie mniej cudowny zostały przywiezione
z Jerozolimy.
Oczywiście – muzeum „najprawdziwszych”
relikwii szybko nie powstanie; przecież Kościół
nie będzie się sam ośmieszał.
A.K.
"FAKTY I MITY" nr 50, 20.12.2007 r.
MISTYCY
CZY HOCHSZTAPLERZY?
STYGMATYCY
Ostatnie
lata Franciszka z Asyżu gubią się w legendzie i tajemnicy. Żył w odosobnieniu,
uciekając w góry, a po jednej z tych podróży na jego ciele pojawiły się
obrzmienia w kształcie blizn – tzw. stygmaty.
We wrześniu 1224 r. Franciszek miał 42 lata. Odbywał właśnie na górze Alverna, ziemi księcia Chiusi, jeszcze jeden narzucony sobie post, tym razem dla uczczenia aniołów, które darzył wielkim nabożeństwem. Czternastego dnia tego miesiąca – obchodzonego jako Dzień Krzyża Świętego – wyszedł przed świtem ze swej samotni i zatopił się w modlitwie, rozmyślając, jakie to Jezus musiał znosić cierpienia na krzyżu. „A żar pobożności – napisał sto lat później jego biograf – rósł w nim tak, że z miłości i współczucia zamienił się cały w Jezusa. Płonąc w rozpamiętywaniu, ujrzał tego samego rana schodzącego z nieba serafina o sześciu skrzydłach lśniących i ognistych, który w locie zbliżył się do świętego Franciszka tak, że ten mógł spostrzec i poznać dokładnie, iż miał postać Ukrzyżowanego (...). Kiedy po długim czasie i tajnej rozmowie znikło widzenie cudowne (...) na jego ciele pozostał cudowny obraz i ślad męki Chrystusa. Bowiem natychmiast na rękach i stopach świętego Franciszka zaczęły ukazywać się znaki gwoździ, jak widział je wówczas na ciele Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego”. Brat Leon, zwierzchnik zakonu franciszkańskiego, w liście do wszystkich prowincjałów nowego zakonu informował: „Ojciec nasz i brat (...) otrzymał na swym ciele pięć ran ukrzyżowania” – po dwie na dłoniach i stopach – oraz „niegojącą się ranę na prawym boku”. Rany te miały być widoczne jeszcze cztery lata po jego śmierci. Inny biograf, Franciszek z Celano, donosił o tym: „Cudownie było widzieć na jego dłoniach i stopach nie tylko znaki po gwoździach, lecz same gwoździe, stworzone z jego ciała i zachowujące czarny kolor żelaza”.
Pewnym światłem, które mówi o istocie zjawiska stygmatyzacji, jest szybkość, z jaką zaczęli, ni stąd, ni zowąd, pojawiać się – po wiekach, kiedy nie słyszano o podobnym zjawisku – stygmatycy, gdy tylko świat obiegła wieść o „cudzie św. Franciszka”. Stawia to całe zagadnienie w kategoriach naturalnych, czyli ludzkiej aktywności, nie zaś sił nadprzyrodzonych. W przypadku Franciszka elementem, który mógł mieć bezpośredni wpływ na powstanie niezwykłych ran na jego ciele, był praktykowany przezeń ideał całkowitego ubóstwa. Warto w tym miejscu podkreślić, że on i jego towarzysze chcieli być znakiem sprzeciwu – nieustannym wyrzutem sumienia dla duchowieństwa pogrążonego w luksusach i rozpasanym materializmie. Ideałowi ubóstwa przypisywali najskuteczniejszy sposób urzeczywistnienia ideału głoszonego przez Chrystusa. Inna sprawa, że obraz życia pierwszych chrześcijan, jaki sobie wyobraźnia Franciszka wytworzyła, był bardzo jednostronną i uproszczoną interpretacją pierwotnego chrystianizmu. Opierał się na kilku wyrwanych z kontekstu cytatach z Ewangelii. Jak wielkich wyrzeczeń żądał od siebie i swoich uczniów Franciszek, świadczy opis jego zimowego pobytu w Rivo Torto pod Asyżem: „W ciemne deszczowe dni, kiedy woda przeciekała przez dziurawy dach szopy, a klepisko z gliny było czarne, lepkie i mroziło boleśnie ich stopy, siedzieli w podartych nędznych szatach, a było ich siedmiu, może ośmiu, i nie mieli nic do jedzenia przez cały dzień. Nie było też ognia, który by ich ogrzał”. Mówiono też, że podczas Wielkiego Postu, który spędził na małej wysepce na Jeziorze Trazymeńskim, przez 40 dni zjadł ledwie pół bochenka chleba. Nietrudno wyobrazić sobie, w jak opłakanym stanie było jego zdrowie z powodu częstych i niebezpiecznie długo trwających umartwień. Przypuszczalnie cierpiał na czwartaczkę – malarię z gorączką, której ataki powtarzają się co trzy, cztery dni. Był nadwrażliwy na dźwięk, światło słoneczne, a przy tym ponoć nieczuły na ból (kiedy przypalano mu twarz gorącym żelazem, co miało wyleczyć go z choroby oka, zapewniał, że nie czuł ani bólu, ani gorąca). Wiadomo, że choroby już w 1214 r. zmusiły go do przerwania misji ewangelizacyjnej, której celem było Maroko. Sześć lat później, po powrocie z Egiptu, gdzie próbował nawracać muzułmanów, zaczął cierpieć na egipskie zapalenie oczu, powodujące uporczywe bóle. Istnieją zapisy świadczące o tym, że jeszcze w następnym roku nie wyleczył się całkowicie z zimnicy, a w 1224 r. „(...) zaczął cierpieć na różne dolegliwości, miał tylko jedną kończynę wolną od bólu. W końcu, z powodu przewlekłych i długotrwałych chorób, jego ciało zostało wyniszczone do takiego stopnia, że została z niego skóra i kości”.
Rozpatrując okoliczności pojawienia się na jego ciele stygmatów, należy również wziąć pod uwagę epokę, w której żył Franciszek. Otóż uzasadnione wydaje się podejrzenie, że nagłe pojawienie się stygmatyków, począwszy od XIII w., ma związek z fascynacją męką Chrystusa oraz nowym realistycznym sposobem jego portretowania. W minionych stuleciach kościoły w całej Europie dekorowane były wedle sztywnego kanonu bizantyjskiego. Jezusa przedstawiano zawsze w długiej szacie i z szeroko otwartymi oczami. Nie do pomyślenia było pokazywanie cierpienia, wielkich przeżyć i większej niż symboliczna ilości krwi. Dopiero około połowy XII w. nastąpił w tym względzie przełom. Na krucyfiksach było więcej krwi, a ciało Jezusa wyraźnie umęczone. Jego oczy były teraz zamknięte, zaś święte niewiasty i uczniów przedstawiano jako pogrążonych w boleści. Nowej tendencji artystycznej – silnie oddziałującej na emocje i psychikę – dawano również wyraz w literaturze i sztuce. W średniowieczu właśnie rozwinęło się zamiłowanie do wystawiania sztuk pasyjnych, jak też do ekshibicjonistycznych aktów samookaleczeń. W Anglii odnotowano ciekawy przypadek, który wydarzył się w 1222 r., a więc dwa lata przed tym, zanim Franciszek „otrzymał” swe stygmaty. Pewien młody człowiek stanął przed Radą Miejską w Oksfordzie, ponieważ – jak zapisano – „uczynił się Chrystusem i przebił sobie ręce i stopy”. Wyrokiem Rady został wtrącony do więzienia, gdzie „zamknięto go do końca życia”.
Czy stygmaty Franciszka z Asyżu także były jakąś formą samookaleczenia? Nie można tego wykluczyć.
W religijnej atmosferze, w jakiej żył – być może bez świadomego oszustwa ze swej strony – w stanie oszołomienia spowodowanego postami, sam mógł zadać sobie rany ukrzyżowania.
Na podstawie danych dotyczących stygmatyzacji zjawisko to można uznać za świadome lub nieświadome oszustwo neurotyków – głównie ze zgromadzeń zakonnych. Wedle jednego ze spisów, autorstwa dra Imbert-Gourbeyre’a, tylko w XIX stuleciu odnotowano co najmniej 31 przypadków stygmatyzacji, zaś z ponad 320 wszystkich przypadków więcej niż 2/3 stanowili ludzie w zakonnych habitach (przeważnie dominikanie i franciszkanie). Okazuje się, że zjawisko to dotyczy głównie kobiet, pomimo że najwięksi i najbardziej kontrowersyjni stygmatycy, św. Franciszek z Asyżu i ojciec Pio, byli mężczyznami. Powyższy spis podaje nazwiska tylko 41 mężczyzn wobec 280 kobiet – a więc stosunek jeden do siedmiu.
Pierwsi stygmatycy, czyli osoby, o których sądzi się bądź sądzono, że noszą rany będące repliką ran Chrystusa, pojawili się nagle w XIII w. Zaczęli się mnożyć jak grzyby po deszczu, gdy tylko rozeszła się wieść o stygmatach św. Franciszka z Asyżu. Do końca XIII w. odnotowano ich około 30.
Angela z Foligno (1250–1309), miejscowości niedaleko Asyżu, była tercjarką (Trzeci Zakon św. Franciszka). Do zakonu wstąpiła po tym, gdy owdowiała i straciła wszystkie dzieci. Pojawieniu się ran na jej ciele towarzyszyć miały ekstatyczne wizje, w których Matka Boża dawała jej... do potrzymania dzieciątko Jezus. Mówi się o niej jako o pierwszym znanym przypadku inedii – zdolności do życia przez wiele lat bez jedzenia i picia. Więcej szczegółów zachowało się na temat innej stygmatyczki – belgijskiej zakonnicy, cysterki Elżbiety z Herkenrode (zm. 1275). Co 24 godziny odgrywała całą Mękę Pańską, zadając sobie przy tym ciężkie ciosy. Zaczynała od aresztowania Chrystusa o wczesnej jutrzni, a kończyła złożeniem go do grobu podczas wieczornej komplety. Według relacji opata cystersów z Clairvaux, Filipa, „w tym samym czasie przedstawiała osobę naszego Pana, który cierpiał, i oprawcy czy kata, który go dręczył”. Zdarzało się, że dłonią zaciśniętą w pięść „zadawała sobie gwałtowny cios w szczękę, pod wpływem którego chwiała się i zataczała; stojąc zaś nieruchomo, ciągnęła samą siebie za włosy, aż głowa jej dotykała ziemi. Niekiedy, zaciskając wszystkie palce u jednej dłoni z wyjątkiem palca wskazującego, zbliżała go do oczu, jakby chciała je wydłubać”. Inna stygmatyczka-masochistka, Lukardis z Oberweimaru (ok. 1276–1309), zanim pojawiły się u niej stygmaty, miała zwyczaj wbijania sobie paznokci w dłonie i dużych palców u nóg w rany na stopach. W taki oto chałupniczy sposób – jak zauważył jej biograf – sama próbowała najpierw wywołać stygmaty. „Wielokrotnie uderzała środkowym palcem w rany na każdej dłoni, a potem, cofając rękę o jakieś dwie stopy, wymierzała jeszcze jeden bardzo mocny cios w to samo miejsce, czubek palca kierując tak, jakby to był gwóźdź (...). Kiedy tak uderzała w swoją dłoń, słychać było dźwięk młotka uderzającego o główkę gwoździa albo w kowadło (...)”.
Słynnymi stygmatyczkami, żyjącymi w XIV w. były św. Katarzyna ze Sieny oraz Elżbieta z Reute. Pierwsza z nich żyła 33 lata, mimo że (podobno) przestała jeść, gdy skończyła lat 20. Druga przeżyła ponoć jeszcze dłużej bez jedzenia, bo lat 15. Z kolei św. Ludwina ze Schiedam podobno nie jadła przez 28 lat. Oficjalnie jedzenia nie przyjmowała również hiszpańska fanciszkanka, Magdalena od Krzyża (1487–1545). Do klasztoru wstąpiła jako nastolatka i od razu zaczęła umartwiać się, głodzić i wpadać w trans. Twierdziła wszem wobec, że otrzymała stygmaty. Zdobyła przy tym taką popularność, że wielbiła ją hiszpańska arystokracja z cesarzową Izabellą na czele. Zdemaskowano ją dopiero w 1543 r. Niewątpliwie wyniesiono by tę kolejną Magdalenę na ołtarze, gdyby nie fakt, że ciężko zachorowała i – w obawie przed karami piekielnymi – sama przyznała się do własnoręcznego wykonania stygmatów.
Karierę stygmatyczki z marnym finałem próbowała również zrobić portugalska dominikanka Maria od Nawiedzenia (1556–?) – „święta zakonnica Lizbony”. Mając ledwie 26 lat, została przeoryszą klasztoru. Jej stygmaty (włącznie ze śladami korony cierniowej) stały się tak słynne, a jej błogosławieństwo tak cenne, że prosił o nie dowódca hiszpańskiej armady, markiz Santa Cruz, szykujący się do inwazji na Anglię (notabene, również papież Sykstus V obiecał wówczas, że papieski skarbiec wypłaci milion dukatów w przypadku, gdy hiszpański desant stanie na angielskiej ziemi). Już kilka miesięcy przed odpłynięciem okrętów wszczęto śledztwo w jej sprawie, bo jedna ze współtowarzyszek Marii ujrzała przez szparę w drzwiach do celi, jak maluje sobie ranę na dłoni. Jednak dopiero po klęsce armady, gdy do kraju wróciła ledwie połowa ze 130 statków – co dowodziło nieskuteczności błogosławieństwa Marii – wznowiono badanie. Gdy zaczęto trzeć rany, farba zniknęła, a pod spodem ukazała się sucha skóra. Końcowy raport głosił, że do oszustwa namówiło ją „dwóch dominikanów, braci z jej własnego zgromadzenia, aby w przyszłości można było rzec królowi, że jeżeli przekaże tron Portugalii w ręce Don Antonia, będzie na wieki potępiony i wybuchnie przeciwko niemu rebelia”. Marię od Nawiedzenia skazano na dożywotnie odosobnienie.
Godny uwagi jest też przypadek Johanna Jetzera (1483–1515) – syna chłopa z wioski k. Zurzach, w szwajcarskim kantonie Aargau. W wieku 23 lat wstąpił on do zakonu dominikanów. Zaraz po przybyciu Jetzera do klasztoru zaczęło tam straszyć: słychać było stukanie, uderzenia, a jemu samemu – jak przekonywał – ukazywał się upiór, duch byłego przeora klasztoru, który 150 lat wcześniej zrzucił habit, popadł w złe towarzystwo i został zamordowany. Teraz przebywał w czyśćcu i prosił o wstawiennictwo. Gdy w końcu ów przeor ukazał się już jako niebianin Jetzerowi, zaczęła też objawiać się Matka Boża, która naznaczyła go stygmatami. Co ciekawe, oświadczyła przy tym, że doktryna niepokalanego poczęcia, nad którą toczyła się akurat w Kościele dyskusja (dziwnym zbiegiem okoliczności zakon dominikanów był jej wówczas przeciwny), jest błędna. Przyciśnięty na sądzie kościelnym Jetzer przyznał w końcu, że wszystko to sobie wymyślił. Czterej zakonnicy z jego klasztoru poddani zostali torturom i spaleni na stosie. Główny bohater tej historii uciekł z więzienia... w kobiecym przebraniu, które przemyciła mu matka.
Artur
Cecuła
"FAKTY
I MITY" nr 28, 20.07.2006 r.
SPOWIEDŹ PO WŁOSKU
Włochy to – po
Polsce – najbardziej katolicki kraj w Europie. Aż 88,6 proc. Włochów otrzymało
w ciągu życia jeden lub więcej sakramentów świętych. Jest tu ponad 26 tys.
parafii, 36 tys. księży i 125 tys. sióstr zakonnych. Szacuje się, że jedna
osoba duchowna przypada na 290 mieszkańców, podczas gdy jeden lekarz obsługuje
234 osoby.
W przeciwieństwie
do Polski – we Włoszech o Kościele rozmawia się otwarcie, bez strachu i
zabobonu. Jednym z najlepszych tego przykładów jest książka Giordano Bruno
Guerriego „Ja cię rozgrzeszam” (Io ti assolvo, Baldini&Castoldi, Milano
1993). Ten znany i ceniony włoski dziennikarz to zdeklarowany ateista
wykształcony na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie. Giordano Bruno Guerri
postawił dwa poważne pytania:
1. Jaki wpływ ma
sakrament spowiedzi (w którym wierny otrzymuje rozgrzeszenie) na stosunki
społeczne regulowane przez prawo, jeżeli religia pod wieloma względami jest
sprzeczna z etyką laicką oraz antyspołeczna?
2. Czy spowiednicy
są przygotowani profesjonalnie do spełniania tak delikatnej misji? Czy można powierzać
im małe dzieci, które przed pierwszą komunią są zmuszane do pierwszej
spowiedzi?
Guerri przez kilka
miesięcy jeździł po włoskich parafiach z ukrytym dyktafonem i „spowiadał się” w
różnych konfesjonałach. Przyznawał się do grzechów wymyślonych, ale
odzwierciedlających w pełni zakazy ustanowione w „Dziesięciu przykazaniach”
oraz wszystkie inne słabości ludzkie. Przyznawał się więc do kłamstwa,
szantażu, zdrady, cudzołóstwa, kradzieży, a nawet zabójstwa. To samo robiła
dziennikarka Claudia Rocchini, która z nim współpracowała. Oboje zarejestrowali
100 różnych spowiedzi, które zostały później opublikowane w całości.
„Ja cię
rozgrzeszam” to beznamiętny sondaż włoskich konfesjonałów pokazujący, jak
szkodliwy dla jednostki oraz antyspołeczny jest sakrament spowiedzi. Kiedy
książka „Ja cię rozgrzeszam” ukazała się we Włoszech, była równie wielkim
bestsellerem jak „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna. I w tym przypadku Watykan
próbował wszystkich środków, aby podważyć wiarygodność autora. Guerri na łamach
watykańskiego „L’Osservatore Romano” został oskarżony o to, że złamał tajemnicę
spowiedzi świętej. Autor bronił się: „Ja jestem dziennikarzem, a nie
spowiednikiem – mnie tajemnica nie obowiązuje. Poza tym jako ateista nie wierzę
w święty sakrament spowiedzi”.
Nie ma się co
dziwić wytykańskiemu zdenerwowaniu – konkluzje Guerriego były bardzo gorzkie:
„W normalnych
trybunałach, kiedy uniewinnia się oskarżonch, wierzy się w to, że nie popełnili
oni zbrodniczych czynów. W konfesjonałach natomiast uniewinnia się osoby, które
wyznały swoje zbrodnie, a rozgrzeszenie księdza zmywa całkowicie nawet
najgorszą winę i zastępuje państwowe trybunały”.
Kościół,
występując w roli „reprezentanta Boga Zbawiciela”, działa przede wszystkim w
sferze intymnej jednostki, próbując wywierać jak największy wpływ na jej wolny
wybór oraz ograniczając do minimum wolność osobistą. Nie przywiązuje natomiast
żadnej wagi do tego, jaką rolę jednostka powinna odgrywać w demokratycznym
społeczeństwie.
Kiedy Guerri
przyznał się jednemu ze spowiedników, że jest bogatym biznesmenem produkującym
artykuły spożywcze, ale – podobnie jak konkurencja – dodaje do nich substancje,
które mogą wywoływać raka, spowiednik rozgrzeszył go. Za to jednak, że korzysta
ze środków antykoncepcyjnych, rozgrzeszenia mu nie dał. Kiedy Guerri „przyznał
się”, że jest pracującym dla mafii kurierem i dealerem narkotykowym,
spowiednika zainteresowało to nieporównanie mniej niż jego życie w
konkubinacie, do czego też „się przyznał”. Autor książki podszył się również
pod księgowego, który oszukuje państwo, wypełniając fałszywe deklaracje
podatkowe swoich klientów. Aby uzyskać rozgrzeszenie, wystarczył fakt, że od
wyłudzonych sum (nawet bez zgody swoich mocodawców) odprowadza rzekomo 8/1000
na Kościół. Natomiast kiedy powiedział, że pracuje dla komunistycznego
dziennika „Il Manifesto”, bo nie dostał żadnej innej pracy jako dziennikarz, i
że musiał napisać tekst przeciwko lokalnemu biskupowi – rozgrzeszenia nie
otrzymał.
Sondaż
przeprowadzony we Francji potwierdził, że 83 procent grzechów wyznawanych w
konfesjonale to „grzechy seksualne” – dziedzina, w której Kościół specjalizuje
się od 2000 lat. Nie dziwi więc, że także włoscy księża spowiednicy pod tym
względem są najlepiej przygotowani. O stosunkach seksualnych, masturbacji, miesiączkach
oraz o naturalnych metodach regulacji narodzin Billingsa i Ogino-Knausa wiedzą
wszystko. Nie ulega wątpliwości, że podczas spowiedzi właśnie to rajcuje ich
najbardziej, co eksperyment Bruno Guerriego potwierdza w całej pełni. Jednym z
najczęściej zadawanych pytań jest: „Czy się masturbujesz?”. Większość
spowiedników używa tego pytania, aby rozpocząć rozmowę na tematy seksualne i
aby wywołać w spowiadającym się poczucie winy. Pytanie to jest bardzo często
stawiane dzieciom w wieku komunijnym, co nasuwa wątpliwości, czy dzieci w tak
wczesnym okresie w ogóle powinny przystępować do spowiedzi. Księża traktują
masturbację na równi ze stosowaniem środków antykoncepcyjnych, a co za tym
idzie – na równi z zabójstwem życia nienarodzonego reprezentowanego przez
plemnik. Dla większości księży (zwłaszcza starszych), u których spowiadał się
Guerri i współpracująca z nim dziennikarka – seks oralny i analny to zachowanie
zwierzęce, do którego zniżają się jedynie zachłanne na pieniądze prostytutki.
Księża są natomiast przyzwyczajeni do żon uskarżających się na zbyt częste
zachcianki mężów i do mężów narzekających na zbyt częste bóle głowy ich żon.
W pierwszym
wypadku przekonują żony do posłuszeństwa małżeńskiego, w drugim – dają
mężczyznom wolną rękę w kwestii wymuszania żoninego posłuszeństwa. Jak trzeba,
mąż może żonie nawet przylać. Przed stosunkiem zalecają „Zdrowaś Maryjo”.
Księża nie radzą
sobie zupełnie z mniej konwencjonalnymi zachowaniami. Kobieta wymagająca
większej uwagi od mężczyzny, stosunki seksualne w trójkącie, kazirodztwo,
pedofilia, gwałt – przed takimi problemami uciekają, chowają głowę w piasek i
odsyłają jak najszybciej z konfesjonału. W przypadku pedofilii rodzinnej, gdy
ojciec wykorzystuje córkę – nie namawiają do pójścia na policję, lecz do ochrony
pozorów i dobra rodziny. Kiedy dziewczyna zajdzie w ciążę na skutek gwałtu lub
kazirodztwa, dla większości spowiedników priorytetem jest oczywiście „życie
nienarodzone”, nawet gdy gwałt był szczególnie okrutny. Bardzo rzadko zdarzają
się księża, którzy udzielają rozgrzeszenia za aborcję, gdy kobieta zaszła w
ciążę na skutek gwałtu.
W konfesjonale
spowiednicy są bardziej wyrozumiali dla mężczyzn niż dla kobiet. Według
Kościoła, najważniejsza jest rodzina będąca oczywiście fundamentem wspólnoty
chrześcijańskiej. Księża, u których spowiadał się Guerri, byli w stanie
rozgrzeszyć nawet ciężkie zbrodnie oraz każdą zdradę, byle ratować małżeństwo
kościelne.
W stosunku do
homoseksualistów księża często wykazują pogardę, nazywają ich dewiantami,
wysyłają do psychiatry. Dla formalnej przykrywki ich homoseksualizmu doradzają
zawieranie małżeństw heteroseksualnych.
W konfesjonałach
dzieją się rzeczy najbardziej z pozoru nieprawdopodobne. Współpracującej z
Guerrim dziennikarce Claudii Rocchini zdarzyło się podczas „spowiedzi” zbyt
wiele dziwnych propozycji, aby żywić złudzenia, co robią spowiednicy z
niektórymi stałymi grzesznicami. O tym, że po skandalu pedofilii w Kościele
amerykańskim jest to kolejna plama na watykańskim honorze, świadczą ostatnie
seksualne skandale w Kościele włoskim.
Agnieszka Zakrzewisz, Rzym
„FAKTY I MITY” nr 44, 04.11.2004 r. LISTY
POKRĘTNY AUTORYTET
Aktem miłości nazywa JPII oddawanie
organów zmarłego do przeszczepu,
natomiast Krk naucza, że
dokonywanie wszelkich form klonowania,
w tym także przekazywania
wyhodowanych tą metodą organów
innemu człowiekowi, jest grzeszne.
Wychodzi więc na to, że także
transfuzja krwi powinna być grzechem,
a nawet – idąc tym torem rozumowania
– wszelkie leczenie jest
sprzeczne z prawem boskim (czyt.
katolickim), gdyż choroby zsyła Bóg
i to On decyduje, kiedy człowiek
powinien odejść. Leczenie jest więc
działaniem przeciw Niemu i jako
takie również powinno być prawnie
zabronione (no bo skoro zabrania
się klonowania?). Nawet przyjście
na świat noworodka powinno odbywać
się w sposób naturalny, czyli
bez jakiejkolwiek interwencji osób
trzecich.
Cóż za idealne rozwiązanie dla
naszej chorej opieki zdrowotnej... Dziwię
się, że nasz parlament nie wysunął
takich właśnie argumentów, gdy
chodziło o składkę zdrowotną dla
czarnych funkcjonariuszy Krk! I pomyśleć
tylko, co by się stało z naszym
Wielkim Autorytetem, gdyby przestano
go leczyć i pozostawiono woli
Boga...
Alan Struś
„FAKTY I MITY” nr 28, 19.07.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (64)
GRZECH LICHWIARSTWA
Przez lichwę chrześcijańska Europa rozumiała początkowo udzielanie
pożyczki na procent.
Ów „proceder” miał się stać jedną z elementarnych cech nowoczesnej
gospodarki. Pech chciał, że ojcowie kościelni wykoncypowali, iż jest on
okrutnym grzechem, a późniejsi papieże to potwierdzili, okładając go
ekskomunikami i innymi srogimi sankcjami.
Ponieważ jednak bez pożyczania na procent trudno było się obyć już we wczesnym średniowieczu, dopuszczono, by zajmowali się tym Żydzi, których prawo nie boczyło się na „procent”. Dla Żydów sytuacja okazała się błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Z jednej bowiem strony wyspecjalizowali się i w dużej mierze zmonopolizowali operacje finansowe i bankowe, czego owoce zbierają do dziś, z drugiej jednak – skupili na sobie więcej zawiści i prześladowań. Nikt nie lubi wierzycieli. Żyd lichwiarz to już zło nazbyt duże, a zbitka ta była w przeszłości tak naturalną jak później żydokomuna czy żydomasoneria. Kiedy jednak dziwimy się nad szczególną tendencją i zdolnością Żydów do zajmowania się finansami i bankierstwem, przypomnijmy sobie, iż jest to zasługa pomysłów teologicznych ojców Kościoła i papieskiej pochopności.
W starożytnych cywilizacjach operowanie kapitałem i kredytem tudzież pobieranie procentów od pożyczek było częścią gospodarki, a mimo to Arystoteles orzekł, iż pieniądz jest środkiem nieproduktywnym. Kościół, jak wiadomo, myśl Arystotelesa twórczo w średniowieczu rozwinął, a w szczególności rozwinął wszystkie jego błędy. Kościelny zakaz lichwy to jednak dzieło niezależne, zaistniałe na długo przed tym jak Kościół uznał Arystotelesa za dysponenta odblasku Prawdy. Później się nim tylko wsparto.
Od pierwszych wieków chrześcijaństwa przeciw lichwie pomstowali święci: Bazyli, Klemens z Aleksandrii, Grzegorz z Nyssy, Jan Chryzostom, Ambroży, Hieronim i Augustyn. Pod ich wpływem sobór nicejski, a następnie św. Leon I zabronili uprawiania lichwy. Jednak tylko osobom duchownym. Z natchnienia prawa kanonicznego skorzystał jednak Karol Wielki, który dekretem z 789 r. rozciągnął ów zakaz także na sprawy świeckie. Późniejsze sobory kontynuowały już tę linię konsekwentnie, ignorując rzeczywistość i zmiany stosunków społecznych.
W swej niezłomności władze kościelne wytrwały do XIX w., z lekka tylko osłabiając jej siłę poprzez tolerowanie przeróżnych furtek, dzięki którym można było uprawiać lichwę pod inną formą i nazwą.
W pierwszych wiekach barbarzyńskiego średniowiecza nie stanowiło to jeszcze wielkiego problemu. Stosunki gospodarcze zdegenerowały się i uwsteczniły. Z czasem jednak – wskutek przyrostu kapitału i rozwoju handlu – zaczęła odżywać skomplikowana gospodarka monetarna starożytności. Teologowie nie zrewidowali jednak swych poglądów o grzeszności lichwiarzy. Tradycja ustalona, klamka zapadła. Mało tego, do wcześniejszych zakazów dodano wtedy sankcje: suspensy i ekskomuniki. Lichwiarzy najgorliwiej zaczęło zwalczać i tępić papiestwo pogregoriańskie. Od końca XII w. do tępienia ich przystąpiły sądy biskupie.
Wtedy właśnie rozpoczęła się na dobre kariera Żyda lichwiarza. Pięcioksiąg głosił: „Jeśli twój brat zubożeje, podtrzymasz go (...). Nie będziesz brał od niego odsetek ani lichwy” (Kpł 25. 35–36), jednak „od obcych możesz się domagać” odsetek (Pwt 30. 20–24). Nadto, co 7 lat w roku szabatowym wygasać miały wszelkie wierzytelności (Pwt 15. 1). Jak widać, Biblia także gromi lichwę, ale w sposób, który ułatwia i umacnia podziały społeczne. Przy tym niesie przesłanie: lichwa jest zła, ale jak łupić – to obcego.
Oprócz Żydów operacjami lichwiarskimi mogli się zajmować jedynie finansiści z Lombardii, Cahors i Florencji, których także nie kłopotano w związku z ich finansami rządowymi i papieskimi. Niemożność spłacenia długu, czy tym bardziej bankructwo w związku z długami kredytowymi, to naturalne źródła i katalizator społecznego antysemityzmu.
A jego teologicznych uzasadnień z ochotą dostarczali duchowni ze swych kazalnic, rozgrywając przy okazji swój teologiczny antysemityzm. Oskarżenia Żydów o zabijanie dzieci, profanację hostii czy szerzenie wielkiej zarazy w latach 1348–1349 znajdowały łatwy oddźwięk w skargach dłużników.
Kaznodzieje pomstujący na lichwiarzy wywodzili, iż proceder ten jest wyjątkowo perfidny. Nawet przecież rozpustnik czy złodziej nie grzeszą bez przerwy, choćby w czasie snu. Tymczasem lichwiarz grzeszy bez ustanku, pomnażając swe bezbożne zyski. A żąda ich na dodatek w sposób „przeciwny naturze” (takie kazania głoszono po tym, jak Kościół począł odkrywać „prawo naturalne”), bowiem żąda owoców z pieniądza, a pieniądz, jak wiadomo od Arystotelesa, jest bezpłodny – „nie rodzi pieniędzy”. U Dantego lichwiarze cierpią swe kaźnie obok sodomitów, a Nowy Testament jest bardziej kategoryczny niż Stary: nawet grzesznicy, mówi Jezus, pożyczają, aby odzyskać tyle samo. Wy bądźcie lepsi: pożyczajcie „niczego się za to nie spodziewając, a wasza nagroda będzie wielka” (Łk 6. 34–35).
Obronę przed wierzycielami znajdowali najłatwiej krzyżowcy. II sobór laterański w 1139 r. uznał lichwiarzy za ludzi pozbawionych czci i jako takim odmówił prawa do chrześcijańskiego pogrzebu. III sobór laterański w 1179 r. stwierdził, że „prawie wszędzie przestępstwo lichwy zakorzeniło się” wśród ludu Bożego i uchodzi za dozwolone. Niezrażeni tym dostojnicy postanowili, żeby odtąd nie dopuszczać lichwiarzy do komunii, a nawet nie przyjmować od nich ofiar. Cóż za poświęcenie!
Z czasem kościelni kazuiści w pogoni za lichwą zaczęli się wgryzać w szereg niuansów gospodarczych. W 1180 r. papież Aleksander III potępił już zastaw jako rękojmię pożyczki. IV sobór laterański (1215 r.) wezwał teologów do pieczołowitego analizowania rozmaitych rodzajów aktywności kredytowej wiernych, zaś spowiedników pouczył, że jeśli lichwiarz stawi się przy konfesjonale, to rozgrzeszenie dostanie, jeśli odda grzeszne zyski. Innocenty IV zajął się z kolei teologiczną analizą wyderkafu, czyli tzw. renty wykupnej, dającej możliwość wykupienia przez dłużnika spłaty całości sumy ciążącej na nieruchomości (w zamian za kapitał dłużnik przekazywał 5–8 proc. dochodu z zadłużonej nieruchomości). Był to swoisty długoterminowy, oprocentowany kredyt. Papież orzekł, iż jest to zgodne z Prawem Bożym wtedy i tylko wtedy, jeśli czynsz nie jest większy niż normalny dochód z ziemi wartej tyle, ile wynosiła przekazana suma.
Kler wgryzał się w owe niuanse, mając na uwadze nie tylko to, co wymyślili ich poprzednicy z pierwszych wieków, a co czas zacementował w tradycję, ale i uwzględniając swe żywotne interesy. Od końca średniowiecza uzyskiwali bowiem coraz liczniej zapisy i musieli pilnować, by przekazana kwota (na obsługę cyklicznego odmawiania pacierzy za zmarłego) nie wyczerpała się po latach. A było to możliwe dzięki obracaniu zyskami z powierzonego kapitału. Tutaj, nawet wbrew Arystotelesowi, pieniądz musiał robić pieniądz i nie było w tym nic grzesznego. Bywało i tak, że donator z braku gotówki na „cele pobożne” zapisywał Kościołowi od razu sam czynsz ze swych nieruchomości, który płacony był przez spadkobierców zmarłego. I to było, oczywiście, świetliste względem Prawa Bożego. Podobnie jak sprzedaż urzędów, bo tym zajmował się sam kler. Według Jakuba z Vitry, kiedy diabeł wydawał swe córki za mąż, nie bez kozery symonię wyswatał prałatom, obłudę mnichom, zaś lichwę mieszczanom... Niemniej tylko lichwa sprzeczna miała być z Prawem Bożym.
Z czasem myśl teologiczna poszła na kompromis z procentami, uznając, że choć lichwa jest grzeszna, to pobieranie od pożyczek odszkodowań za niemożność dysponowania swoimi pieniędzmi (lucrum cessans i damnum emergens) oraz za ryzyko kredytowe związane z transportem morskim (periculum sortis) – są neutralne dla Prawa Bożego. Większość kościelnych prawników dopuszczała też karę za nieterminowe spłacenie pożyczki.
Kościelni myśliciele poczęli szukać kolejnych furtek. I tak franciszkanin Bernardyn ze Sieny odróżnił lichwę rzeczywistą od pozornej. W oparciu o pozorną zaczął zakładać wraz ze współbraćmi tzw. banki pobożne (montes pietatis). Pożyczano w nich pod zastaw z odsetkami od 4 do 10 proc. Na franciszkanów nie omieszkali się rzucić dominikanie i augustianie, który krytykowali „pozorność” takiego lichwiarstwa. Ostatecznie jednak papież uznał banki franciszkańskie za zgodne z Prawem Boskim.
Z czasem sytuacja z kościelnym zakazem lichwy wyglądała tak, jak ujął to Jan Kracik: „Kościół, broniąc najbiedniejszych przed wyzyskiem, nazbyt długo strzegł zamkniętej w tym celu bramy, choć dostrzegał otwierające się po jej bokach furtki. Uznawał ich używanie i propagował je, by tym lepiej bronić bramy”. Z kolei A.A. Chafuen napisał: „Doktryna lichwy była piętą achillesową scholastycznej ekonomii. Zapędziła ona scholastyków i ich XVI- i XVII-wiecznych następców w nie dające się przezwyciężyć trudności, które przyczyniły się wielce do skompromitowania całej doktryny”.
Zmiany przyspieszyła reformacja. Jednak nie Luter, który uważał, że lichwę „diabeł wymyślił”, ale Kalwin, który uznał katolicką kazuistykę za obłudną i odrzucił nieufne traktowanie pieniądza oraz poglądy o jego jałowości. Dopuścił on pobieranie odsetek od pożyczki produkcyjnej (inwestycyjnej). Było w tym jeszcze wiele anachronizmu, gdyż „sprawiedliwego procentu” od pożyczek strzec miał kościelny konsystorz. Pozostawienie przy Kościele spraw moralności gospodarczej spowodowało, iż musiał on sobie radzić z szeregiem skomplikowanych sytuacji życia społecznego. Na przykład, czy nieuczciwych kupców można dopuszczać do Wieczerzy Pańskiej? Czy można handlować z nimi? Czy loterie są godziwe?
A lokowanie pieniędzy na procent przeznaczony dla ubogich?
Mimo że Kalwin pogodził doktrynę chrześcijańską z pieniądzem, otwierając wrota normalnego rozwoju stosunków gospodarczych i monetarnych, w Kościele katolickim nadal nie ustały gromy antylichwiarskie. Nawet w 1744 r., kiedy Scipio Maffei z Werony uzasadniał w swych publikacjach, że pożyczki mogą być legalnie oprocentowane w niewielkiej skali (ale nie w stosunku do ludzi ubogich), Benedykt XIV wydał bullę Vix pervenit, w której przypomniał, że wedle Kościoła pieniądz jest bezpłodny, a więc pożyczka na procent pozostaje zabroniona, a wszelkie sankcje przeciwko lichwiarzom – utrzymane w mocy. Dopiero w 1830 roku nastąpiła w tym zakresie zasadnicza zmiana kursu. Wtedy bowiem w odpowiedzi na list pewnego biskupa Święte Oficjum poradziło, by nie nękać już więcej zarabiających na procentach od kapitału.
Kościelny zakaz lichwy był poważnym hamulcem rozwoju bankowości. Nie zahamował on rozwoju gospodarczego krajów zachodnich, lecz przez wieki poważnie zatruwał stosunki gospodarcze. Nie mogąc uniknąć pożyczania na procent, przyzwyczajano do krętactwa, omijania ducha prawa przy zachowaniu jego litery. No i przede wszystkim był walnym rozsadnikiem antysemityzmu. Mariusz Agnosiewicz
"FAKTY I MITY" nr 38, 27.09.2007 r. NASI OKUPANCI
PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA (55)
TRUCICIELE CIAŁ I DUSZ
Przez wiele stuleci kler osiągał wielkie dochody propinacyjne. „Święta
propinacja” służyła ogłupianiu chłopów, zamroczeniu dusz poddanych i
wyzyskiwaniu dorobku ich pracy.
Narodziny propinacji w Polsce sięgają daleko w średniowiecze. Ta trucicielska instytucja przeżyła w Polsce prawie 900 lat i dotrwała do początków XX wieku. Propinacja (łac. propinatio od propinare – „częstować trunkiem”) była wyłącznym prawem właścicieli ziemskich do produkcji i sprzedaży napojów alkoholowych poddanym chłopom zamieszkującym ich dobra, a także wiązała się z obowiązkiem kupowania przez nich w określonym czasie określonej ilości trunków w pańskiej karczmie. „Święta propinacja” służyła duchowieństwu i szlachcie do ogłupiania umysłów, deprawowała charaktery chłopów i wyzyskiwała dorobek ich pracy. Była instytucją, w której zniewolonemu chłopu pozostawiono jedyną „wolność” – picia i zatruwania się alkoholem – a wolność ta leżała w interesie dochodowym szlachcica, plebana i klasztoru. Interes ten nie miał wiele wspólnego z uczciwością, lecz był mierzony kupiecką miarą.
Już Bolesław Chrobry, fundując około 1000 r. arcybiskupstwo gnieźnieńskie, uposażył je także w dziesięcinę karczm. Rozmaite starodawne spisy posiadłości klasztorów i kościołów wymieniają karczmy jako darowizny złożone od książąt lub szlachty. Często było tak, że karczma lub część jej dochodów została oddzielona od dóbr książęcych czy pańskich, aby przyczyniać się do utrzymania klasztoru lub probostwa. Jan Długosz, który w roku 1470 spisywał „Księgi uposażeń”, uwidocznił w nich, gdzie, przy jakim kościele i ile znajdowało się karczm kościelnych. Duchowni byli nie tylko producentami alkoholi, ale też szynkarzami, czyli tabernatorami. Z aktów wizytacji biskupich wynika, że proboszczowie mieli w zwyczaju, zamknąwszy po nabożeństwie tabernaculum w ołtarzu, odmykać tabernę w budynku plebańskim, w której służba piwo, miód i okowitę sprzedawała albo czynili to sami. Kupowanie alkoholu i picie w obcych karczmach zabronione było najsurowszymi karami. Plebani surowo karali wiernych za kupowanie trunków u Żydów, których uważali za morderców Chrystusa i bluźnierców. Alkohol można było kupować tylko w karczmie należącej do księdza proboszcza, choć z reguły było w niej drożej, a i trunki nie tak dobre. Jak świadczy pochodzący z XVII wieku „Lament chłopski”, piwo sporządzano z pszenicy, a dla chłopów wyrabiano je z owsa, tatarki, jeżyny. Były to piwa tak liche, że autor „Lamentu” powiada ironicznie, iż sporządzano je z sieczki. W XVI wieku pojawiła się gorzałka, zwana też „prostą”, „przepalanką”, „okowitą”, a jeszcze powszechniej „śmierdziuchą”, „szmorgawicą”. Znalazł się w Polsce propinator, który wykazywał się dokumentem, według którego nadano mu prawo palenia gorzałki jeszcze wtedy, gdy... gorzałka w ogóle nie była znana. Oszustem tym był – a jakżeby! – duchowny, proboszcz w Marcyporębie Jan Franciszek Krzeczkowski. W roku 1633 złożył on do aktów oświęcimskich podrobiony dokument z roku 1176, mający rzekomo pochodzić od Marka z Poremby herbu Radwan, fundatora kościoła i probostwa w Marcyporębie. Według tego falsyfikatu, Marek z Poremby miał już w 1176 r. uposażyć proboszcza przywilejem „do paleni horułki y wareni piwa”, a zarazem zobowiązaniem karczmarza pod kościołem do brania i sprzedaży kościelnej gorzałki. Odtąd proboszcz mógł tym śmielej narzucać parafianom swoją gorzałkę, skoro wywodził swoje prawo od tego starego przywileju, który mu sporządził jakiś fałszerz.
Uprzywilejowany stan duchowny nie tylko prowadził działalność propinacyjną, ale też sam w najlepsze uczęszczał do karczm, gdzie z chłopami, mieszczanami i szlachtą pił, grał w kości i bawił się. Nad obyczajami tymi przez długi czas bezskutecznie starały się zapanować władze kościelne. Już legat papieski Filip w roku 1279 przywiózł do Polski zakaz szynkowania na plebaniach. Synod uniejowski w roku 1326 zakazał duchownym pociągać innych własnym przykładem do pijatyk. Za picie w karczmie groziła duchownemu kara trzech grzywien albo miesięczny areszt w klasztorze. Według statutów włocławskich, wstąpienie duchownego do karczmy uwarunkowane było „słuszną przyczyną”, a za taką uchodziło na przykład zaproszenie przez poważną osobę. Łatwo więc było pijatykę usprawiedliwić. W diecezji przemyskiej wstępu do karczm dozwolił synod w 1415 r. jedynie prałatom. Duchowni wykorzystywali jednak każdą sposobność, by nawiedzić karczmę. Asystowali przy zawieraniu małżeństw w karczmach, tam też odbywały się niejednokrotnie sądy kościelne, czego surowo zakazywały synody. Gdy i to stało się niemożliwe, przenosił się kler z karczm do domów prywatnych, a okazji ku temu też nie brakowało, jak choćby tych związanych z zaopatrywaniem chorych sakramentami.
Ustawodawstwo kościelne wyparło z czasem kler z karczm i zlikwidowało jego propinacyjną działalność. Jednak jeszcze w XVIII wieku i później czerpał „oświecony” stan duchowny dochody z upijania wiernych. Obserwujące regułę św. Augustyna norbertanki ze Zwierzyńca (znane między innymi z palenia czarownic) posiadały w księstwie zatorskim wieś Mucharz, gdzie zbudowały w połowie XVIII wieku wspaniałą karczmę z łamanego kamienia, podobną do małego zamku. Lud nazwał ową karczmę Czartakiem, gdyż stanęła ona w miejscu strażnicy książęcej, a może z tej racji, że widział w niej siedlisko czartów – sprawców nieszczęść. Czart bowiem siedział w klasztornej okowicie, która niejedno życie chłopskie zrujnowała i niejednej chłopskiej rodzinie piekło zgotowała za życia. Ciekawe, że fantazja poetów i artystów malarzy przypisała ów czarci przybytek... arianom. Na wniosek konserwatorów otoczono „Czartak” opieką jako rzekomą zabytkową świątynię ariańską. I tak oto niechcący ochroniono na pewien czas przed zagładą ponure szczątki klasztornej „świętej” karczmy – niechlubny pomnik propinacyjnej działalności sióstr zakonnych św. Norberta. Podczas II wojny światowej Niemcy rozebrali „Czartak”, a kamienie zużyli do budowy fabryki amunicji w Mucharzu. Dziś po „Czartaku” nawet ślad nie pozostał.
Artur Cecuła
„FAKTY
I MITY” nr 12, 25.03.2004 r.
NASI OKUPANCI
Andrzej Rodan:
– Czy przed
pierwszą wojną
światową były czasopisma
antyklerykalne,
przeciwstawiające
się ofensywie
klerykalizmu,
który miał
niewiele wspólnego
z religią?
Tadeusz
Boy-Żeleński: – Przed
wojną było w
Polsce co najmniej kilkanaście
dużych dzienników
o zabarwieniu
antyklerykalnym;
dziś nie ma
ani jednego [Boy
mówi o latach
1918–1939 – przyp.
A.R.], mimo że
napór kleru jest
większy, nastrój zaś
inteligencji
zdecydowanie antyklerykalny.
I jestem
przekonany, że pismo,
które byłoby
wyrazem prawdziwej opinii
w tych sprawach,
miałoby zapewnione
powodzenie... Nie
chodzi tu
wcale o stawanie
przeciw religii, której
nikt i nic nie
zagraża. Chodzi
o to, aby
strząsnąć jarzmo nowej okupacji,
które grozi wolnej
Polsce. Danie
jej odporu stanowi
w obecnej chwili
jedną z
najważniejszych pozycji
w kształtowaniu
naszej przyszłości.
– Z tych
powodów i potrzeb powstał
tygodnik
antyklerykalny
„Fakty i Mity”
stworzony przez
„Jonasza”
Romana Kotlińskiego,
bowiem
ewolucja, którą nasz kraj
przeszedł,
przyniosła niespotykaną
dotąd w
historii ekspansję kleru.
Wszystkie partie,
łącznie z SLD,
kokietują
sutannowych, ich stan
posiadania
rośnie do niebotycznych
rozmiarów, a
apetyty mają
jeszcze
większe. Ongiś powiedział
pan, że kler to
nasi okupanci.
– Okupacja kraju,
o której nieraz
mówiłem,
postępuje. Dzieje się to
zwłaszcza dzięki
osobistej konfiguracji
frontów polskich.
Jeżeli Sienkiewicz
w „Potopie”
porównywał Rzeczpospolitą
do postawu
czerwonego sukna,
które sobie
wydzierają królewięta,
to dziś można by
powiedzieć, że
wszystkie bez
wyjątku partie wydzierają
sobie czarną połę
sutanny. W następstwie
tej polityki, nic
dziwnego,
że ich „stan
posiadania” rośnie. Gdyby
nasza okupacja
ziściła swoje ideały,
wszystko –
absolutnie wszystko
– byłoby poddane
władzy kleru. Mam
w ręku dokument,
który pozwala nam
przyjrzeć się
bliżej temu obliczu. Ukazała
się mianowicie
książka pt. „Co
czytać?” napisana
przez o. Mariana
Pirożyńskiego,
redemptorystę, wydana
za pozwoleniem
władzy duchownej
przez księży
jezuitów w Krakowie.
– Ta książka
bardzo mi przypomina
„Index Librorum
Prohibitorum”,
urzędowy wykaz
dzieł
zakazanych
przez Kościół katolicki,
publikowany od
roku 1559 do
1966. Na
indeksie znajdowały się
dzieła
największych myślicieli i pisarzy.
Tak więc nasz
redemptorysta
stworzył jakby
indeks książek
zakazanych, a
jednocześnie polecenie,
co może czytać
prawdziwy
katolik.
– I w ogóle,
gdy chodzi o
polecenie
„co czytać”,
ksiądz Pirożyński
jest w kłopocie.
Okazuje
się, że ten kapłan
zna przeważnie
książki...
niestosowne.
Zdumiewa
mnie zaś wręcz
oczytanie księdza
Pirożyńskiego
w „pornografii”
(daję cudzysłów,
bo u księdza
Pirożyńskiego
pojęcie
pornografii jest
bardzo obszerne)
wszystkich epok
i krajów. Ten
ojciec
redemptorysta zna
wszystkie sprośności,
bodaj najbardziej
zapomniane
i przedawnione.
Czasami ten katalog
przypomina owe
notatki w brukowych
dziennikach, które
– gromiąc
odkryty przez
policję dom schadzek
– podają jego
szczegółowy adres.
I ta obfitość
„pornograficznej” lektury
– choćby
traktowanej negatywnie
– w poradniku „Co
czytać?” nie jest
przypadkowa. U
tych ofiar celibatu
płeć wyradza się w
ów niedosycony,
ciekawy, wścibski
erotyzm, który niejedną
uczciwą kobietę na
zawsze oddalił
od konfesjonału.
To przebija
w dziełku księdza
Pirożyńskiego
z całą naiwnością.
Nawet lektura Dickensa
działa na tego
kapłana podniecająco!
Litość i zgroza.
Litość dla
człowieka, który
ma takie widzenie
świata, takie
horyzonty; dla tej naiwnej
płaskości i
ciemnoty; ale zarazem
zgroza, kiedy się
pomyśli, że to jest
przekrój kasty,
która z całą
bezwzględnością
i z
takim zuchwalstwem
wyciąga ręce
po wszystkie
władze w Polsce.
– Księża
mają niezdrową
obsesję płci
związaną z
celibatem
sprzecznym
z naturą
człowieka.
– Ci detektywi
niemoralności sami
nie zdają sobie
sprawy, do jakiego
stopnia przeżarci
są niezdrowym
erotyzmem. Czy
przeciętny ksiądz
strzeże celibatu czy
nie, sprawa płci
jest dla niego
nieustającą obsesją, zboczeniem,
chorobą.
Przesłania mu cały
świat. I to jest
zupełnie naturalne;
nie może być
inaczej. Pamiętamy okres
powojenny: ziemia
kurzyła się jeszcze
od krwi, przed
Europą otwierały się
całe kompleksy
nowych zagadnień
gospodarczych i
moralnych, a księża
nasi umieli tylko
grzmieć z ambon
przeciw krótkim
włosom, krótkim
sukniom, przeciw
gołym ramionom
pierwszych
wioślarek. Najważniejsze
dla nich zadanie
to nie dopuścić, aby
jakaś para się
pocałowała – bodaj
w książce – poza
tym wszystko jest dla
nich „moralnie
obojętne”. Życie przepływa
koło nich jak coś
obcego, niezrozumiałego,
nienawistnego;
widzą
tylko genitalia.
Chorzy ludzie!
– Jaki jest
Pana stosunek do
konkordatu?
– Biskupi szaleją.
Niedługo czekaliśmy
na skutki
konkordatu, owego
niepoczytalnego
konkordatu, dającego
biskupom
przywileje, jakich
nie mieli w
Polsce, nawet w średniowieczu,
konkordatu, który
czyni z nich
wyłącznie
przedstawicieli Rzymu, luźnie
związanych z
naszym społeczeństwem,
czujących się
ponad naszym
prawem.
– Jak długo
jeszcze Polska będzie
tak mocno
sklerykalizowana?
– Niewątpliwie,
biorąc zewnętrznie,
Polska jest
klerykalna. Kina
ani dansingu nie
otworzy nikt bez
święconej wody.
Wieś. Zapewne to
największa siła
kleru, te miliony głosów
bab wiejskich,
które można rzucić
na szalę w dniu
wyborów, te procesje,
które można
wyprowadzić
w całej Polsce.
Kler: nie ma kłamstwa,
na które nie
byliby gotowi, gdy
chodzi o
zwalczanie przeciwnika, nie
ma bredni, której
by w swoje owieczki
nie spodziewali
się wmówić. Ale
to jest broń
obosieczna. Bo, mimo
że duchowieństwo
nasze zlekceważyło
z góry wszystko,
co w Polsce
jest
wartościowego, niepodobna
przecież zapobiec
temu, że ludzie
patrzą i wyciągają
wnioski.
Rozmawiał Andrzej
Rodan
Wypowiedzi Boya
są cytatami z jego
dzieła z 1932
r. pt. „Nasi okupanci”.
Tadeusz
Żeleński, pseudonim
Boy (1874–1941).
Wybitny krytyk
literacki i
teatralny, publicysta,
tłumacz, twórca
tekstów do
„Zielonego
Balonika”, z wykształcenia
lekarz, profesor
Uniwersytetu
Lwowskiego. Boy
był moralistą,
mistrzem
sentencji, aforyzmu
i największym w
okresie
międzywojnia
antyklerykałem. Zamordowany
przez Niemców.
Warto
przypomnieć jego
słynne cykle:
„Nasi okupanci”,
„Piekło kobiet”,
„Dziewice
konsystorskie”.
Napisane w latach
1928–1934
są, niestety,
nadal aktualne. Nic
więc dziwnego, że
kler do dziś
wymyśla mu od
najgorszych.
"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
Duszę się! Czyli...
KILKA PRAWD O
KOŚCIELE
Tak sobie obserwuję Kościół katolicki. Jego wiernych, kapłanów, hierarchów. Analizuję czasami jego historię i dogmaty. Obserwuję jego wyczyny – te z przeszłości i te teraźniejsze – i coraz bardziej zdumiewam się, jak to możliwe, że coś tak absurdalnego i tak mocno w sumie skierowanego przeciwko człowiekowi może w tak masowym wymiarze egzystować i przez niemal dwa tysiące lat trzymać władzę nad umysłami ogromnej rzeszy ludzi.
Przecież zawsze był, jest i chyba będzie wrogiem zapiekłym wszelkiego postępu, rozwoju nauki, oświecenia i wolnej myśli.
To Kościół katolicki przez całe wieki czynił z kobiety istotę gorszą, niższą i nieczystą.
To on ledwo narodzone i niczego nieświadome dzieci przywłaszcza sobie rytuałem zwanym chrztem.
To Kościół grzechem uczynił erotyzm i jego całe piękno. Seks, miłość wolną, piękną, pełną doznań duchowych i zmysłowych sprowadził do ohydnego podziemia ludzkiej świadomości.
To Kościół do perfekcji doprowadził sztukę fałszerstw, kłamstw, przeinaczeń.
To on przez całe wieki tworzył dogmaty i prawa, jakieś wynaturzone własne przykazania i wmawiał maluczkim boskie w tym sprawstwo.
To Kościół wymyślił celibat. Jeden z najbardziej chorych i wynaturzonych pomysłów, jaki można sobie tylko wyobrazić.
Posunął się nawet do superbzdury, wymyślając niepokalane poczęcie i wniebowzięcie, pozbawiając matkę Chrystusa człowieczeństwa.
To Kościół jeszcze do nie tak dawna prowadził krwawe krucjaty, nawracając niewiernych ogniem i mieczem na łono jedynie słusznej wiary.
To Kościół katolicki wsławił się takimi wynalazkami jak święta inkwizycja, palenie na stosach wolnomyślicieli, ludzi nauki, sztuki, oświecenia i postępu.
To Kościół katolicki zapisał się niezwykłą wręcz chciwością i pazernością, gromadząc majątki i dobra nieprzebrane i nie ustając w tej działalności do dziś.
Kościół katolicki to instytucja wciąż zaborczo aktywna. Nigdy nie spoczywa na laurach. Osobiście czuję się osaczony religią, Kościołem, wyznawcami jedynie słusznej religii. Jest wszędzie. W prasie, telewizji, radiu. Jest w szkole, w urzędach i na ulicy. Wciska się do mojego domu i łóżka. Nie mogę wysłuchać wiadomości bez informacji o poczynaniach biskupów, kardynałów, księży, papieża. Co tydzień jakieś ważne kościelne wydarzenie zajmuje łamy oficjalnych mediów. Co miesiąc jakaś ważna rocznica związana z JPII. Co pół roku następny wspaniały film o JPII. Im dalej od śmierci JPII, tym więcej cudów, których rzekomo był autorem. Wszędzie krzyże, pomniki, tablice upamiętniające, dzwony, święte relikwie, cudowne obrazy, płaczące Madonny, cuda na kominach, drzewach i na szybach w blokowych oknach. Kraj prześciga się w budowaniu coraz większych krzyży, pomników, dzwonów i świątyń. Za publiczne pieniądze odnawia się watykańskie kościoły, plebanie i kapliczki. Pielgrzymka goni pielgrzymkę. Młodzież wędruje tam i z powrotem pod szczupakiem czy też karpiem w Lednicy. Żyję w państwie wyznaniowym. Moher w triumfalnym marszu zajmuje coraz to nowe pozycje. Duszę się!!!
Czytelnik
„FAKTY I MITY” nr 33,
19.08.2004 r.
POZYTYWNIE ZAKRĘCENI
Polski
antyklerykalizm nie jest wymysłem czasów
nam
współczesnych. Już w artykule „Jonasz nie był
pierwszy”
(„FiM” 27/2004, s. 15) pisaliśmy o Andrzeju
Niemojewskim,
który 100 lat temu wydawał czasopismo
antyklerykalne.
Ale przecież niemal wszyscy polscy
wielcy
pozytywiści XIX wieku krytykowali Kościół
za obłudę,
nietolerancję, zaściankowość, obskurantyzm
i zwykłą
głupotę.
Pozytywizm to
nazwa epoki historyczno-
literackiej, która
ukształtowała
się jedynie w
kulturze polskiej
pod bezpośrednim
wpływem
skutków upadku
powstania styczniowego
(1863 r.). Młodzi
pozytywiści
przeciwstawiali
się romantykom,
a doświadczywszy
skutków
powstania, chcieli
zerwać z ideologią
walki, by zastąpić
ją ideologią
pracy. Program
pozytywistów
można zamknąć w
czterech tezach:
1. Praca
organiczna – ideolodzy pozytywizmu
twierdzili, że
społeczeństwo
jest organizmem, więc
należy
dążyć do
harmonijnego rozwoju
wszystkich jego
organów, czyli grup
społecznych; 2.
Praca u podstaw
– uważali, że
konieczna jest praca
natury oświatowej
nad podniesieniem
poziomu życia
przede wszystkim
warstw
najuboższych; 3. Asymilacja
Żydów – pragnęli
stworzyć
dla Żydów warunki
asymilacji
z narodem. Dlatego
w dziełach literackich
i artykułach
pozytywiści
zaczęli opisywać
kulturę żydowską;
4. Emancypacja
kobiet – pozytywistki
domagały się prawa
kobiet
do kształcenia,
prawa do pracy
i równego wynagrodzenia.
Ale nade
wszystko pozytywiści
byli
zdecydowanymi antyklerykałami
uważającymi
Kościół
rzymskokatolicki
za „Antychrysta
rzymskiego”,
występowali
przeciwko
fanatyzmowi religijnemu,
zwalczali
dewocję, opowiadali
się za świeckim
wychowaniem
i tolerancją
przekonań.
Niewątpliwie
poważnie podrywali
autorytet
Kościoła, przyczyniając
się w ten sposób
do upowszechnienia
racjonalistycznego
poglądu
na świat... Warto
więc zapoznać
się z fragmentami
wypowiedzi chociażby
kilku
przedstawicieli pozytywizmu,
którzy swoimi
publikacjami
zwalczali
panoszące się kołtuństwo
i religianctwo.
Byli oni prekursorami
dzisiejszych
przemyśleń zamieszczanych
w „Faktach i
Mitach”
i – podobnie jak
my – ściągali na
siebie nienawiść
religijnych fanatyków,
którzy w
materialistycznych
poglądach na świat
i życie zawsze
(i niesłusznie)
będą dopatrywać się
ataków na wiarę.
_ _ _
Feliks Bogacki już 126 lat temu
pisał w
„Przeglądzie Tygodniowym”
(nr 39 z 1878 r.):
„Nikt bardziej
nie
powstrzymywał, nie powstrzyma
i nie usiłuje
wciąż powstrzymywać
postępu myśli
ludzkiej nad
sługi boże.
Wiem także, że wielcy ludzie,
reformatorowie,
wszyscy ci, którzy
są ozdobą i
chlubą ludzkości, albo
byli
prześladowani, albo zostali
zgładzeni z
tego świata, spaleni na
stosie itp.,
inkwizycja umiała sobie
dawać radę.
Wiem, że i dziś na indeksie
książek
zabronionych katolikom
do czytania
znaleźć można
tylko
najznakomitszych uczonych,
filozofów,
wszystkich tych, myślami
których pomimo
to żyje myśląca
część
ludzkości”.
Aleksander
Świętochowski
(fot. poniżej) tak
oto pisze o grzechu
obżarstwa: „Widziałem
głodnych
chłopów,
obywateli ziemskich, mieszczan,
urzędników,
literatów, kupców,
przemysłowców,
arystokratów – ale
nie widziałem
nigdy głodnego księdza”
(„Prawda” nr 35 z
1882 r.).
A także o
wychowaniu klerykalnym:
„Ileż bolesnych
strat ponieśliśmy z wychowania
klasztornego
naszych niewiast.
Ileż jadu
przesączyło się z tych
źródeł do
naszych organizmów! My
to wszystko
widzimy, że klasztory zabierają
dzieci
rodzicom, że tysiące
ofiar pożerają
tajne a potworne operacje,
że tysiące dusz
gnije, martwieje
lub usypia w
żelaznym uścisku fanatyzmu
i ciemnoty.
Cały ten wstrętny
dramat rozgrywa
się przed naszymi
oczami” („Przegląd Tygodniowy”
nr 3 z 1872 r.).
Adam Wiślicki w „Przeglądzie
Tygodniowym” nr 15
z 1878 r., stwierdza,
że papiestwo
występuje przeciwko
„swobodzie
wiedzy, kiedy zaprzecza
zasadom i
swobodom społecznym,
które ludzkość
w krwawym
wywalczyła
pocie; kiedy jego organa
nie szanują
wolności sumienia, kiedy
partie
klerykalne w widokach »świeckiej
władzy« papieża
narzucają narodom
obce interesa;
kiedy za pośrednictwem
celibatu
niższego społeczeństwa
demoralizuje
papiestwo społeczność
(...), to we
wszystkich tych kwestiach
czujemy się w
obowiązku roztrząsać
działalność
papiestwa i nie
tylko
roztrząsać, ale i zwalczać”.
Tadeusz
Miciński (fot. obok)
nazywa papieża Piusa
X „bezwiednym
sługą szatana”, księży określa
mianem „wrogów
światła prawdy”,
natomiast Polska,
jego zdaniem,
„nie ma już
busoli moralnej
w katolicyzmie”.
Andrzej
Niemojewski pisał
o polskim klerze
(„Myśl Niepodległa”
1906), że wprost
zabobonnie:
„lęka się
myślowych zmian, że
z
najważniejszych zagadnień uczynił
nietykalne tabu
i że uważa niemal
za zdradę
narodową zastanawianie
się nad takimi
rzeczami i ideami,
jak Biblia,
religia, Bóg”.
_ _ _
Ci światli ludzi zwalczali
totalitaryzm
religijny Kościoła i jego
ideologiczną
ekspansję, których
ostoją był i jest
Watykan. Dzisiaj
polskie partie
klerykalne domagają
się wprowadzenia
do konstytucji
europejskiej
preambuły odwołującej
się do Boga, a nie
wiedzą
o tym, że nawet w
nowej konstytucji
państwa-miasta
Watykan,
wydanej w 2001
roku przez Jana
Pawła II, nie ma invocatio Dei
w takiej formie,
jaką proponują Europie
nasze kościółkowe
oszołomy.
Polscy
dziewiętnastowieczni antyklerykałowie
– myśliciele,
publicyści
i literaci –
śmieją się w grobach
z głupoty
polskiego zaściankowego
klerykalizmu. Zosia
Witkowska
„FAKTY I MITY” nr 33,
19.08.2004 r.
WYWIAD Z
NIEOBECNYM
WOJUJĄCY KLERYKALIZM
Aleksander
Świętochowski
(1849–1938)
publicysta, historyk,
filozof,
prozaik, redaktor
tygodnika
„Prawda”, a przede
wszystkim
zdeklarowany, wojujący
antyklerykał.
Najbardziej reprezentatywny
szermierz
polskiej
inteligencji
liberalnej, lider tzw.
pozytywizmu.
Atakowany z ambon
za ateizm i
rozbrat z religią.
Zosia
Witkowska: – Bezkompromisowo
atakuje Pan w
swej publicystyce klerykalny
obskurantyzm,
religijne przesądy, dogmaty
kościelne,
„moralność” papiestwa.
Dlaczego?
Przecież to już Heinrich Heine
mówił, że ataki
księży na różne dziedziny
naszego życia
nie wynikają z niskiego interesu
prywatnego, z
wrodzonego służalstwa,
lecz dla obrony
Boga i dobrych obyczajów.
Aleksander
Świętochowski: – Nie wydzierałem
religii z dusz
wierzących, walczyłem tylko
z fanatyzmem,
przesądami i nadużywającym
swego wpływu
klerem, z tym kościołem wojującym,
wyzyskującym dla
swej swobody i władzy
ciemnotę
społeczeństwa. Dość powiedzieć,
że znaleźli się
księża, którzy potępiali wydawnictwa
Elizy Orzeszkowej
i zakazywali czytania
„Pana Tadeusza”.
Szczerze wyznawana religia
zasługuje na
szacunek, ale nie zasługują na to
jej handlarze i
oszuści, fanatyczni krzewiciele,
którzy zamierzają
za pomocą niej opanowywać
życie ludzkie,
wkraczać ze swoją władzą i przywilejami
w te jego
dziedziny, które do nich nie
należą. Ksiądz z
istoty swego powołania ma duszę
zwróconą ku celom
idealnym, ale bardzo
często staje się
handlarzem rzeczy świętych, wydrwigroszem,
obłudnikiem, a
nawet bezwstydnym
oszustem.
– I tu gotowa
jestem się zgodzić. Nawet
szczerze
wierzący katolik Józef Ignacy
Kraszewski
twierdził, że „interes władzy
świeckiej
papieża zwichnął kierunek Kościoła
z drogi
koniecznych reform na przebieżone
już gościńce
wsteczne”. Wielokrotnie
był
Pan wzywany do
cenzury, aby zaniechać
ataków na
religię i księży. Jaka była linia
obrony Pana
publicystyki?
– Odpowiadałem:
woda może być czysta,
a młynarz brudny.
Ja nie zwalczam religii,
ale złych i
niegodziwych księży. Wypowiadam
się przeciwko
dewocji i religianctwu, krytykując
tych, którzy na
wszelkie dolegliwości
usiłują zalecać
modlitwę. Rozwój społeczeństwa
jest możliwy tylko
wtedy, kiedy zniknie
atmosfera
zabobonu, dewocji i powszechnego
religianctwa. Ilu
profesorów krakowskiego
uniwersytetu
codziennie modli się i leży
krzyżem dla
utrzymania się na stanowisku zajętym
i zasłużenia na
wyższe! Rak jezuicki
gangrenuje cały
organizm wymysłami i propagandą
na benefis
rzymskiej kurii. Węża,
którego narody
wszystkie wytępiły, my tuczymy
i czcimy, nie
zważając na to, że dziś nas
swoimi skrętami
oplótł, a wkrótce udusi.
– Są i tacy
pozytywiści, a należy do
nich między
innymi redaktor naczelny
„Przeglądu
Tygodniowego”, Adam Wiślicki,
którzy domagają
się likwidacji nauki
religii w
szkole. Zdaniem Wiślickiego, religia
w szkole jest
podstawą antagonizmów
między dziećmi
różnych wyznań, agnostykami
bądź ateistami.
Czy jest to żądanie
słuszne?
– Oczywiście!
Zwróćmy uwagę na nieczułą
obojętność kleru w
rzeczach nauki i, co gorsza,
na jego fanatyzm w
prześladowaniu każdej
nowszej myśli.
Ksiądz jest kosmopolitą,
jest ajentem kurii
rzymskiej. Wszędzie prawie,
gdzie ta odnoga
społeczeństwa utkwiła, tam
zawsze pod jego
cieniem wzrastał fanatyzm
i ciemnota...
Religia w rękach graczy politycznych,
wojującego
klerykalizmu, jest zawsze
kartą fałszywą i
oszukańczą.
– Nieco
wcześniej powiedziano, że niektórzy
na wszelkie
dolegliwości życia społecznego
zalecają
modlitwę. Jest Pan wrogiem
modlenia się?
– Ogół nasz używa
modlitwy jako głównego
środka w
dokonywaniu swych zamiarów,
jako głównej broni
w walce z życiem, jako
podpory dla swego
lenistwa duchowego, słowem
używa tam
modlitwy, gdzie powinien
używać pracy...
Gdybyśmy chociaż połowę
tej energii i
wytrzymałości zużyli na pracę,
którą zużywamy na
dewocję, uchronilibyśmy
się od większej
części złego. Nie o to chodzi,
aby wyrugować
modlitwę z życia, ale
o to, ażeby ją
wyprzeć stamtąd, gdzie powinna
być zastąpiona
pracą.
– Nie jest Pan
podobno również zwolennikiem
cudów?
– Rozeszła się w
Warszawie i jej okolicach
wielce popularna
pogłoska o cudzie, jaki się
pojawił pod
Kampinosem. Opowiadano sobie
w tysiącu wersji,
iż z boku Chrystusa rozpiętego
na krzyżu wycieka
krew, a wierni doznają
łask i uzdrowień.
W niższych warstwach
społeczeństwa
pogłoska ta, znajdując najzupełniejszą
wiarę, ściągnęła
na miejsce cudu
licznych
pielgrzymów. Przystąpiwszy do zbadania
cudu sprawdzono,
iż części żywiczne
i garbnikowe
drzewa, z którego został wyrobiony
wizerunek
Chrystusa, pod działaniem
ciepła słonecznego
rozpuściwszy się i przemieszawszy
z farbą, wyciekły
spod figury na
drewno krzyża,
sprawiając złudzenie plam krwistych...
Cóż, nietykalność
dogmatu jako wiary
nie może być za
jedno brana z nietykalnością
wody w Lourdes,
mniemanego cudu spod
Kampinosu lub
handlu mszami. Ci, którzy podobne
fakta chcą
zasłaniać świętością ołtarza,
sami przynoszą
krzywdę ołtarzowi.
Rozmawiała Zosia
Witkowska
(wypowiedzi
Świętochowskiego to wierne
cytaty z jego
felietonów: „Przegląd Tygodniowy”
4/1872;
16/1873; 24/1875)
„FAKTY I MITY” nr 10,
15.03.2007 r.
KOPERNIK BYŁA OSZUSTKĄ!
Polskie
wykształciuchy biadolą, boleją i są zażenowane, że z wyborów na wybory, z
kadencji na kadencję ster rządów Polski trafia w ręce coraz głupszych
osobników. No to niech się cieszą, że nie żyją w Ameryce.
Republikański kongresmen stanowy z Teksasu – Warren Chisum – przedstawia się jako kreacjonista. W odróżnieniu od innych (stan prezydenta Busha hojnie w nich obrodził) Chisum jest kreacjonistą walczącym. Rozesłał do wszystkich 149 stanowych kongresmenów memorandum przedstawiające teorię Darwina jako... żydowski spisek. „Niepodlegające dyskusji dowody – czytamy – które przez długi czas były tajone, lecz teraz stają się dostępne dla każdego, pokazują jednoznacznie, że tzw. świecka nauka ewolucyjna o tym, że Wielki Wybuch sprzed 15 miliardów lat to alternatywna teoria wobec kreacjonizmu, jest dziełem faryzejskiej religii. Ponieważ bazuje ona na »pismach rabinów«, nie może być zgodnie z prawem nauczana w szkole, bo to sprzeczne z konstytucją”.
Przy bliższych oględzinach okazuje się, że kongresmen Chisum nie jest autorem tych słów, a tylko je rekomenduje, wychwalając autora Bena Bridgesa, republikańskiego kongresmena z Georgii, za „udostępnienie informacji w tej ważnej kwestii”. Ale i Bridges nie jest ojcem owych głębokich przemyśleń. Narodziły się one w mózgownicy i wyszły spod pióra Marshalla Halla, który sprawuje zaszczytną funkcję prezesa Fair Education Founation. Z całością jego dorobku intelektualnego można zapoznać się na stronie internetowej www.fixedearth.com. Treści tam wykładane wprawiłyby w zazdrość red. Michalkiewicza i jego ideowych pobratymców z Rydzykowej stajni. Z ciągu psychopatycznych analiz można się dowiedzieć, że większość naukowych odkryć to żydowski spisek. Zdemaskowanemu i znokautowanemu Darwinowi towarzyszą „fizyk kabalista i oszust Albert Einstein” oraz Kopernik, którego też ujawniono jako kłamcę i Żyda.
Niewiara Halla w ewolucję to maleńkie piwko przy jego innych poglądach naukowych: „Biblia uczy, że Ziemia jest stacjonarnym i nieruchomym centrum małego wszechświata złożonego ze Słońca, Księżyca i gwiazd, które krążą wokół niej dzień w dzień. Wszelkie dowody pochodzące z obserwacji oraz eksperymentów, matematyki oraz innych dziedzin prawdziwej nauki potwierdzają nauczanie biblijne”.
Dopóki prawdy objawione krążyły w kręgu konserwatywnych przedstawicieli ludu Ameryki, nikt z tego afery nie robił. Ale gdy memorandum rozpowszechniane przez Chisuma wpadło w ręce żydowskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom, sytuacja gwałtownie się odmieniła, bo Liga narobiła ogromnego rwetesu. Chisum uderzył w skruchę i przepraszał, że mógł kogoś obrazić. Bridges poszedł w wykręty i zwalał wszystko na Halla. Hall, niepomny światopoglądowej solidarności, wyjawił, że kongresmen wiedział doskonale o wszystkim, zgadzał się, a zresztą jego – Halla – żona była szefem kampanii wyborczej Bridgesa.
Tak toczy się podskórne życie moralno-intelektualne na rozległych obszarach Ameryki. Wprawdzie nikt tam jeszcze nie wpadł na pomysł koronowania Jezusa na króla USA czy powołania partii Matki Boskiej, ale i żaden z intelektualno-religijnych tytanów IV RP nie wstrzymał Ziemi, poruszywszy Słońce, oraz nie zażądał zlustrowania Kopernika i potępienia go jako wroga Biblii.
Imbecyle wszystkich krajów – łączcie się! JF
nr
6, 07.02.2003 r.
PRAWDZIWA HISTORIA
Na obszarze Śląska doszło w 1910
roku do niecodziennego zdarzenia.
W pewnym hucznym weselu
uczestniczyło kilku księży. Na przeznaczony
dla nich stół obsługa znosiła
różne smakołyki i wytrawne napoje.
Po pewnym czasie biesiadnikom
rozwiązała się mowa, zaczęli się przechwalać,
kto z nich ma naiwniejsze
„owieczki”. Dwaj z nich bardzo się
chełpili, po pewnym czasie dołączył
się trzeci: – Wątpię, koledzy, czy któryś
z was ma parafię głupszą niż moja.
Gdybym im powiedział „jedzcie
siano”, jestem pewien, że je zjedzą.
Śmiech i niedowierzanie współbraci
były impulsem do tego, by stanął
zakład o dosyć wysoką sumę. Sytuacja
miała się rozegrać w przyszłą
niedzielę w kościele u trzeciego księdza.
W następną niedzielę w kościele
zebrali się parafianie. Miejscowy
proboszcz kazał o Dzieciątku Jezus
leżącym w żłobie i nie zapomniał
wspomnieć o wielkim znaczeniu
siana. Swoje kazanie zakończył życzeniem,
żeby parafianie spożyli za ołtarzem
kawałek siana i nie zapomnieli
zasilić parafialnej kasy, która znajduje
się przy żłóbku. Wszyscy szli
w rzędach za ołtarz, brali siano i żując
je, dopełniali parafialną skarbonkę.
Koledzy proboszcza zakład
przegrali. Oczywiście, mentalność
współczesnych wierzących
jest chyba na wyższym poziomie,
ale kto wie...
Sladecek
Vladimir, Czechy
nr 41, 10.10.2003 r.
PRAWO
PIERWOKĄPIELI
Józef Kardynał Glemp cieszy się
świetnym zdrowiem m.in. dzięki
kuracjom w Busku Zdroju (chociaż
podobno trochę popuszcza...).
Za sprawą tych prymasowskich,
zdrowotnych kąpieli, tryskają wigorem
całe zastępy wiernych!
W najstarszym budynku uzdrowiska
Busko Zdrój – znanym i ekskluzywnym
sanatorium „Marconi”,
jest częstym gościem. Czeka na niego
mnóstwo ludzi. Prymas – prawdziwy
HIT uzdrowiska!
ON przyjeżdża tu, by zażyć kąpieli
w (chronionym tajemnicą technologiczną)
jakimś roztworze siarki.
Ona, ta siarka, pełni wszak
w nauczaniu Kościoła istotną rolę.
Najbardziej cenne dla bezcennego
przecież zdrowia jest poznanie daty
przyjazdu świątobliwego męża.
Z najwyższą niecierpliwością czeka
więc stale kilkadziesiąt pań, które
skłonne są za tę wiadomość zapłacić
każde pieniądze.
A czemuż to? A temuż, że owe
damy robią wszystko, aby przyjechać
do Buska w tym samym terminie co
kardynał. Potem warują pod drzwiami
gabinetu, gdzie ON pluszcze się
w wannie (w pieszczocie pian...).
Licytacja zaczyna się, nim zdąży
osuszyć swe pół boskie a pół ludzkie
ciało. Chodzi o prawo „pierwokąpieli”
po prymasie – kosztuje ono sporo.
Prawo „drugokąpieli” można już
kupić za dobry koniak. Taniocha!
Wprawdzie sanatoryjne przepisy
BHP zabraniają wpuszczania do tej
samej kąpieli kolejnych amatorów, ale
przecież ordynarne spuszczenie w kanał
roztworu świętych olejów i błogosławionego
potu byłoby stratą niepowetowaną
i, rzecz prosta, zwykłym
marnotrawstwem. Nawet gdy eminencja
trochę popuści, to bakteriobójcze
działanie siarki załatwia sprawę.
A zresztą – bądźmy szczerzy – czyż
prymasowskie siki już same w sobie
nie są święte? Nie wiemy też, jak siarka
działa na małe, ogoniaste żyjątka,
które nawet męskość glempowa powinna
produkować. Na wszelki wypadek
można by choć raz zrobić słabszy
roztwór, a wtedy... kto wie, może
Pan Bóg pobłogosławi w kąpieli niepokalanym
poczęciem!
Rozmodlone panie (z dziennikarskiego
obowiązku dodajmy, że określane
są przez niewiernych pensjonariuszy
niesłusznym mianem „zidiociałych
dewotek”), zawiązały nieformalny
komitet czcicielek glempowych popłuczyn,
którego zadaniem jest m.in.
pilnowanie kolejki do Glempowego
Zdroju – źródła łask wszelakich.
Teraz, już jako niemal legalna
organizacja, wystąpiły do zdumionych
członkiń personelu sanatorium
„Marconi” z bardzo interesującą
inicjatywą. Chodzi o to, by kąpano
GO w większej wannie (ekstremistki
przebąkują nawet o basenie). Ponieważ
wciąż świętokradztwem byłoby
wylewanie do ścieków siarkowego
roztworu z Glempa, nawet po
wymoczeniu w nim choćby 50 pań,
kobitki wymyśliły, by zużyty roztwór
przelewać na koniec do butelek.
„Święta woda” z Buska Zdroju
sprzedawana w parafiach całego Katolandu
łacno wspomoże budowę
Świątyni Glempowej Opatrzności!
No i mamy kolejną relikwię...
pierwsze jednak były „siki świętej Weroniki”.
Anna Tarczyńska
Marek
Szenborn
PS – Jaja sobie robicie, wszak to
nawet w Polsce nie jest możliwe! – zakrzyknie
ten i ów Czytelnik „FiM”.
Nic podobnego! Otóż opisaliśmy (co
prawda żartobliwie) NAJŚWIĘTSZĄ
prawdę.
„FAKTY I MITY” nr 20,25.05.2006 r. Z DZIEJÓW KOŚCIELNEJ GŁUPOTY
DZIADY KALWARYJSKIE
Newton wykrył prawo grawitacji, Franklin ujarzmił piorun, Laplace
dociekał powstania świata, Darwin – powstawania gatunków, astronomia udowodniła
wielkość zamieszkałych światów, fizyka i chemia – prawidłowość w przyrodzie, a
chłop polski wali co roku na Kalwaryę, bije się w piersi i oczekuje cudu. I tak
od trzystu lat!
„Naprzód” (sierpień 1902) tak pisał o pielgrzymkach do „cudownego obrazu i kaplic” przy klasztorze Bernardynów w Kalwarii:
„Trzysta lat Kalwaryi! Dojeżdżamy do stacyi. Z wagonów wysypują się na peron nieprzejrzane tłumy, strojne w barwne suknie. Tłum kłębi się i faluje. Z wagonów wynoszą ludzi chorych, ułomnych, sparaliżowanych; i oni spodziewają się uzdrowienia, gdy odmówią przepisaną liczbę pacierzy lub wypiją wodę z cudownej sadzawki w Betsaidzie. Twarze kobiet, mężczyzn i dzieci ogorzałe, oczy zamglone i zapatrzone w dal, usta rozchylone, twarze wykrzywione potężną sugestyą, jednem słowem – ekstaza religijna.
Same miasteczko Kalwarya, położone u stóp świętej góry, przypomina o tyle Palestynę, że gości w swoich, powiedzmy eufemistycznie, murach, kilkadziesiąt rodzin żydowskich, trudniących się tak samo jak mieszczanie maści chrześcijańskiej, handlem i uprzyjemnianiem pielgrzymom chwil pobytu. Naokoło rynku rozłożyły się sklepy, kramy, hotele i domy zajezdne.
Masowy śpiew rozprasza wszelkie wątpliwości, porywa ze sobą w górę, t.j, do klasztoru OO. Bernardynów. Po 15 minutach wspinania się w górę stajemy wreszcie u bram klasztoru. Przed nami wzniesiona jest brama tryumfalna z napisem witającym pielgrzymów. Poza bramą rozpościera się olbrzymi plac, na którym koncentruje się całe życie handlowe i umysłowe Kalwaryi. Pod względem konstytucyjnym panuje na placu przed kościołem absolutna swoboda. Sprzedawane są setkami tysięcy cudowne bibułki Matki Boskiej z Campocavallo i pierścionki srebrne, które leżały rzekomo przy cudownym pierścieniu ametystowym w Perugii. Z jaką łapczywością konsumują pielgrzymi literaturę odpustową, świadczy fakt, że cudowne bibułki ks. Siedleckiego połykane bywają w niezliczonej ilości. Biedak, który całe życie głodował, połyka zamiast chleba bibułkę, która jest tańszą, łagodniejszą w smaku i jak zapewnia ks. Siedlecki, o wiele skuteczniejszą.
Właściciele kramów są rozgoryczeni z powodu praktyk zarządu klasztoru. Kramarze wynajęli miejsca pod swoje kramy za stosunkowo znaczne pieniądze. Mimo to ks. Bernardyni głoszą wprost z ambon, aby pątnicy nie kupowali u kramarzy, tylko u nich, przy ich stolikach. Kalwarya jest wielkim przedsiębiorstwem i walczy ze swymi słabszymi konkurentami w sposób przyjęty w świecie kapitalistycznym.
Silne wrażenie na pątnikach wywołuje obraz przedstawiający morderstwo rytualne. Na obrazie widać grupę żydów ubranych w strój rytualny i uzbrojonych w ostre narzędzia. Na miednicy zaś znajduje się ciało dziecka, któremu krew bucha z rozmaitych miejsc. Dziecko spogląda boleśnie i łagodnie ku niebu, co jednak nie wzrusza okrutnych żydów.
Przed obrazem gromadzą się tłumy ludzi i słuchają objaśnień przewodników, którzy nie żałują czarnych kolorów, ażeby morderców dziecka przedstawić we właściwem świetle. Słuchacze, a zwłaszcza kobiety, są wzruszone opowiadaniem i wybuchają płaczem... Wiele cudów dzieje się przy cudownej sadzawce w Betsaidzie – tak zapewnia kronika klasztorna.
Do sadzawki tej, dość szczupłej, cisną się liczni pielgrzymi. Chorzy obmywają w niej swoje rany; inni znów czerpią z niej konewkami i dzbankami, piją cudowną wodę na miejscu, a nadto zabierają ją do domu. Piszący te słowa oglądał naocznie i słyszał zapewnienia od wiarygodnych osób, że wodę z sadzawki, zanieczyszczoną odpadkami chorych, pije ludność okoliczna. Władze sanitarne patrzą na to wszystko obojętnie – jakkolwiek nie jest obojętnem roznoszenie bakteryj chorobotwórczych po całej zachodniej Galicyi! Stosunki zdrowotne na Kalwaryi są wprost przerażające. Ani zarząd klasztoru, ani władze sanitarne nie poczyniły żadnych przygotowań, aby setki, tysiące ludzi przybyłych z rozmaitych stron uchronić od wybuchu jakiejś zakaźnej choroby. Noc przebyta w Kalwaryi, wśród śpiących pątników, wywołuje wprost potworne wrażenie. Po lasach otaczających klasztor, po norach mieszkalnych, szopach leży w nocy gęsto obok siebie tysiące ludzi, tak mężczyzn, jak kobiet i dzieci. Na tem samem miejscu śpią i załatwiają swoje potrzeby naturalne. Fetor, który unosi się nad tem całem obozowiskiem, jest nie do zniesienia. Że i moralność nie jest przytem zbyt ściśle obserwowaną, rozumie się samo przez się. Dziwną, a jednak bardzo częstą jest ta kombinacja podniecenia religijnego i seksualnego”.
Zachowano pisownię zgodną z oryginałem. Dysten
"FAKTY I MITY" nr 38, 27.09.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO
KRYNICA KŁAMSTW
Drużyna „FiM” co roku uczestniczy w Forum Ekonomicznym w Krynicy. Rządy
prawicowe omijają Forum szerokim łukiem, gdyż łatwo tam dowieść swojej
ignorancji, głównie w sferze ekonomii. O dziwo, tym razem spotkaliśmy kilku
PiS-owców, ale okazało się, że interesuje ich wyłącznie sesja poświęcona spiskom
KGB przeciw Polsce oraz debata pod kierunkiem ojca Macieja Zięby. Z
rozdziawioną buzią przysłuchiwał się im m.in. prezes NBP Skrzypek, którego nie
spotkaliśmy już na sesji poświęconej rozwojowi gospodarczemu Rosji. Bo i po co
miał tam być?
Oczywiście, dziennikarzy „FiM” nie mogło zabraknąć na spotkaniu z Ziębą, boć to przecież były przełożony polskich dominikanów i czołowy kościelny liberał, przeciwstawiany w mediach Rydzykowi. Jeśli już koniecznie jakiś ksiądz musi lansować katolickie tezy podczas ekonomicznego forum i przemawiać do ważniaków z całego świata, to Zięba przynajmniej budził nadzieję, że nie zrobi obciachu. No i zaczęło się...
Na początek oświadczył, że Kościół papieski jest gwarantem demokracji. Bez jego obecności świat staje się wyzuty z wartości i groźny dla człowieka. Demokracja bez Kościoła to totalitaryzm. Potem wyjaśnił, że historia praw człowieka zaczyna się już w XIII wieku (?). Wtedy to bowiem Kościół po raz pierwszy powiedział głośno o przyrodzonej godności człowieka... Co i gdzie dokładnie powiedział, nie wiadomo. Wstrętne feministki powinny się zawstydzić, gdyż to nie ich poprzedniczki sufrażystki w XIX wieku zaczęły walkę o prawa kobiet, lecz... papieże w – uwaga! – XVI wieku! Ojcu chodziło prawdopodobnie o legalizację prostytucji podczas soborów w Rzymie. Kościół to także ostoja tolerancji religijnej i narodowej. Tak, proszę państwa – wszystkie pogromy oraz wojny na tle religijnym wywoływali obrzydliwi odszczepieńcy od jedynej słusznej wiary. Katolicy zawsze tylko się bronili. Nawracając niewiernych, dbali przy tym, aby ich stare kultury nie zostały zrównane z ziemią. Kto zatem – jeśli nie jacyś podli masoni – wymyślił zniszczenie wszystkich przedchrześcijańskich cywilizacji w Europie – choćby Prusów czy Słowian, albo kultur przedkolumbijskich w Ameryce Łacińskiej? Kto „sfałszował” tony zapisków o okrucieństwach misjonarzy i katolickich siepaczy hiszpańskich czy portugalskich? Kto – jeśli nie wrogowie Kościoła – twierdzi, że istnieli Krzyżacy, templariusze i inni mordercy w habitach? Po co wreszcie Benedykt XVI przepraszał Indian za zło, jakie wyrządzili ich przodkom ludzie Kościoła? Pomylił się?
Oto jak działa propaganda watykańskiego kleru: najpierw fałszują historię Kościoła w pseudonaukowych opracowaniach oraz m.in. podręcznikach do szkolnej katechezy, a później powołują się na własne kłamstwa!
Ogrom konfabulacji głoszonych publicznie przez o. Ziębę po prostu wbił mnie w fotel i przyprawił o zawrót głowy. Ale ojczulek nie był sam. Dzielnie sekundowali mu Marcello Pera, włoski prawicowy senator, oraz Georg Weigel – specjalista od katolickiej „etyki gospodarczej”, autor hagiograficznych biografii Jana Pawła II.
Według obu panów, w Europie od 218 lat trwa wielka operacja wymierzona pozornie w katolików, a de facto w człowieka. Podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej został zawiązany spisek wymierzony w katolicką wiarę. A bez wiary w papieża nie ma cywilizacji, postępu (sic!), wynalazków, nie ma wolności i nie ma bezpieczeństwa. Nic nie ma! Słyszycie, niewierni Holendrzy i Skandynawowie? To dzięki waszym laickim państwom człowiek czuje się zagrożony bandytyzmem i anarchią! Kościół – wtrącił się ojciec Zięba – nigdy nie chciał posiąść władzy świeckiej. My, rzymscy katolicy, zawsze byliśmy za rozdziałem władzy państwowej i kościelnej, mają one bowiem różne zadania i misje. Władza świecka winna jednak surowo przestrzegać praw naturalnych (które papież za takowe uznał).
Panowie ze smutkiem stwierdzili, że obecnie w Europie ludzie prawdziwej wiary katolickiej muszą się ukrywać. Są ośmieszani, ścigani, pozbawiani praw do zajmowania stanowisk publicznych. „Wszystko to dzieje się w atmosferze rzekomej tolerancji! – grzmiał senator Pera. – Pod hasłami troski o prawa zboczeńców dyskryminuje się katolików!”. W końcu to Parlament Europejski odmówił Rocco Buttigionemu prawa do pełnienia funkcji komisarza UE, tylko dlatego, że ten nie zgadzał się na demoralizację dzieci. A następuje ona wówczas, gdy... państwo uznaje związki homoseksualne.
Prawdziwą wiarę papieską eliminuje się ze szkoły, mediów i kultury. Europa drży za to przed islamem.
A przecież to Europa jest kolebką cywilizacji ludzkiej – stwierdził Weigel. Ale jak może być dobrze, skoro w Europie poddaje się pod dyskusję fundamenty życia społecznego. W końcu legalizacja wielożeństwa przez cywilizowaną Europę zbliżyła nas do dzikich ludów Azji... Zaintrygowani dziennikarze „FiM” spojrzeli po sobie, pytając wzrokiem, na czym miałoby polegać to europejskie wielożeństwo. Ale zaraz usłyszeliśmy, że chodzi o... rozwody!
Kościół zwycięży, gdy będzie odważnie walczył o prawa naturalne i mężnie stał na straży wolności i godności człowieka – brzmiała jedna z konkluzji. Jedną z dróg do zwycięstwa kleru jest odebranie państwu edukacji. Rządy mają obowiązek ją finansować, ale nie mają prawa do ingerencji w treści przekazywane w szkole! To nasza (czyt. ideologów katolickich) sprawa, czego uczymy nasze dzieci! – stwierdzili zgodnie Pera i Weigel.
Unia Europejska została zbudowana wbrew Bogu, czego dowodem jest odrzucony traktat konstytucyjny UE. Dlatego nie potrafi dać odporu islamowi, a społeczeństwa europejskie są społeczeństwami strachu. Tymczasem islam można pokonać... modlitwą i żarliwym życiem religijnym.
– Wy, Polacy, musicie się bronić przed próbami wprowadzania reżimu laickiego, czyli ukrytego totalitaryzmu.
U was wiara jest żywa, więc nie pozwolicie się sprowadzić na manowce – życzył, m.in. ekipie „FiM”, Pera.
Organizatorzy spotkania przygotowali kilkadziesiąt bezpłatnych egzemplarzy książki Benedykta XVI oraz biografii Jana Pawła II. Wypadło po sześć egzemplarzy na głowę. Powód: goście nie dopisali. Na szczęście...
Prezes Skrzypek pilnie notował myśli zakonnika, senatora i pisarza. Mamy nadzieję, że totalna dyskryminacja katolików w Narodowym Banku Polskim wreszcie się skończy.
Jonasz
Tekst powstał w czasie XVII Forum Ekonomicznego w Krynicy
"FAKTY I MITY" nr 25, 28.06.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (61)
WSZYSCY ŚWIĘCI BALUJĄ W NIEBIE?
Oto dalsza część wykazu katolickich świętych, wśród których znajdziemy
masochistów, zabójców, ludzi z zaburzeniami psychicznymi. Po prostu idealne
wzory do naśladowania dla wiernych...
Św. Ferdynand III Kastylijski. Król Kastylii zmarły w 1252 r. był, jak powiadają, człowiekiem głębokiej wiary, ufundował wiele biskupstw, kościołów i katedr, co – według papieża Klemensa X, który kanonizował króla ponad czterysta lat po jego zgonie – wyczerpywało wszystkie znamiona człowieka świętego. Ksiądz Stanisław Musiał zauważył jeszcze, że „był tak pokorny, iż własnoręcznie nosił szczapy drewna na stosy, na których palono heretyków”.
Św. Angela z Folingo (1248–1309) piła wodę po myciu trędowatych. „Nigdy nie piłam z taką rozkoszą – mówiła. – Pewnego razu kawałek strupiastej skóry trędowatego utknął mi w gardle. Zamiast go wypluć, zadałam sobie wiele wysiłku, żeby go przełknąć i udało mi się. Miałam wrażenie, że przyjęłam komunię. Nigdy nie potrafię wyrazić rozkoszy, jaka mnie ogarnęła”.
Św. Katarzyna ze Sieny (ok. 1347–1380), włoska mistyczka i stygmatyczka, tercjarka dominikańska; doktor Kościoła; orędowniczka idei krucjaty, w 1939 r. ogłoszona patronką Włoch. Biczowała się trzy razy dziennie: raz za grzechy swoje, drugi raz za grzechy cudze, trzeci raz – za grzechy umarłych. W ekstazie zaręczyła się z Jezusem (utrzymywała, że dostała od niego nawet ślubny pierścień) i twierdziła, że zdarzało się jej pić mleko z piersi Maryi. Odegrała znaczącą rolę polityczną. Tak pisał o niej Rajmund z Kapui (jej spowiednik): „Byłem świadkiem, jak została przekształcona w mężczyznę z małą bródką, a ta postać, w którą została nagle przemieniona, była postacią samego Jezusa Chrystusa”. A tak w swych „Żywotach świętych” pisał Piotr Skarga, dla zbudowania i zachęcenia wiernych do naśladownictwa: „Żelaznego na gołym ciele pasa używała. Trzykroć się na dzień żelaznym łańcuszkiem, na wzór św. Dominika, biczowała tak, że krew z ramion ściekała na nogi... Chcąc jednak matka nieco jej przerwać on ostry żywot, wzięła ją ze sobą do cieplic; lecz ona tam w gorącą wodę siarczystą, czego nie widziała matka, kładła się i więcej ucierpiała, aniżeli od wszystkiego biczowania...”.
Bł. Dorota z Mątowów (1347–1394), mistyczka; córka kolonistów holenderskich; w 1393 r. na własne życzenie została zamurowana w celi przy katedrze w Kwidzynie.
Św. Jan Kanty, patron Uniwersytetu Jagiellońskiego, Jan z Kęt (1390–1473), filozof, teolog; w 1767 roku kanonizowany; w latach 1421–1429 kierował szkołą bożogrobców w Miechowie; od 1429 roku był profesorem filozofii, a następnie teologii w Akademii Krakowskiej; relikwie Jana Kantego spoczywają w konfesji w krakowskim kościele akademickim św. Anny (wzniesiony po jego beatyfikacji w 1680 r.). W XVIII wieku, skutkiem pokłosia walk z jezuitami (którzy chcieli zlikwidować Akademię Krakowską), władze uniwersytetu uznały, że uczelnia powinna mieć swojego świętego patrona. Zapewne w celu lepszej na przyszłość protekcji przed zakusami duchowieństwa... Któż mógł się nadawać? Oczywiście Jan Kanty – profesor. Rozpoczęły się starania o kanonizację. Ciągnęły się bardzo długo i kosztowały majątek. Wreszcie trybunał kanonizacyjny zażądał jeszcze dodatkowych pism Jana Kantego, świadczących o jego świętości (tzn. spolegliwości względem Kościoła). Wysłano je czym prędzej do Rzymu. I tu nastąpiła katastrofa – okazało się, że pretendent nie dość, że nie jest świętym, to jeszcze okrutny zeń heretyk. Dlaczego? Wywiedziono z nadesłanych pism, że Kanty był zwolennikiem koncyliaryzmu. Niestrudzeni profesorowie znowu wysupłali pieniądze, opłacili sowicie adwokata w Rzymie, a ten doradził im, żeby senat napisał do trybunału kanonizacyjnego wyjaśnienie, że zaszła pomyłka, że niby wysłano pismo... innego Jana. Tak też zrobiono. Nowe „pisma” Jana ukazywały go gorącym zwolennikiem wszechwładzy papieża. W ten właśnie sposób Jan Kanty został świętym uniwersyteckim. Symboliczna była procesja kanonizacyjna, która maszerowała, kiedy w Krakowie stały już obce wojska. „Uniwersytet traci majątek, żeby kanonizować swojego profesora, a jednocześnie Rzeczpospolita przestaje istnieć” – napisał Aleksander Krawczuk.
Św. Pedro Arbules – Hiszpan, morderca, okrutny inkwizytor, zginął w 1485 r. Kanonizowany w 1867 roku przez Piusa IX, a fakt ten stanowił rodzaj wyzwania rzuconego przeciwko wszelkim postępowym siłom. W roku 2000 inny papież – Jan Paweł II – uczynił to samo, kanonizując Piusa IX.
Św. Teresa. Jak pisze o niej Reinach (cytując często Woltera), była to „młoda, przystojna wdowa, pani Guyon, która zechciała zostać francuską świętą Teresą”. Odrzucona przez Kościół w swoim czasie pozyskała jednak wielu zwolenników,
w tym biskupa Fénelona, a ów „wychowawca dzieci królewskich zabrał się do kochania Boga w towarzystwie pani Guyon (...). Dziwnem było, że został uwiedziony przez kobietę z objawieniami, z proroctwami i z galimatjasem, która dusiła się od łaski wewnętrznej, którą trzeba było rozsznurowywać i która się opróżniała (jak to mówiła) z nadmiaru obfitości łaski, żeby nią napuchło ciało wybrańca, siedzącego obok niej (...). Fénelon poradził pani Guyon, aby roztaczała swe pisma orzeczeniu Bousseta, biskupa z Meaux. Ten je potępił i dama obiecała już nie dogmatyzować (...). Mimo swej obietnicy pani Guyon wcale nie milczała; król kazał ją wtedy zamknąć w Vincennes. (...) umarła w zapomnieniu w 1717 po 15 latach odosobnienia koło Blois. Wiek i samotność uśmierzyły nerwy tej uczciwej kobiety rozstrojonej, która poślubiła Jezusa Chrystusa w jednej ze swych ekstaz i od tego czasu nie modliła się już do świętych, mówiąc, że pani domu nie powinna się zwracać z prośbami do służby”.
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, Teresa z Lisieux, Mała Teresa (1873–1897), francuska karmelitanka bosa, mistyczka; doktor Kościoła; kanonizowana w 1925 r.; od 1888 roku zakonnica w karmelu w Lisieux (Normandia); patronka Francji i misji katolickich; oprócz Antoniego Padewskiego najpopularniejsza święta Kościoła katolickiego, przedstawiana z bukietem róż w dłoniach. W swej autobiografii napisała m.in.: „A przede wszystkim życzyłabym sobie zostać męczennicą! Męczeństwo! Było to marzenie mojej młodości i to marzenie w mojej malutkiej karmelitańskiej celi przybierało na sile. Nie tęsknię do jednej odmiany męczeństwa. Żądam dla siebie wszystkich. Podobnie jak Ty (…) mój boski Oblubieńcu, chciałabym być chłostana i ukrzyżowana (…). Tak, jak uczyniono to św. Bartłomiejowi, chciałabym, aby obdarto mnie ze skóry; a podobnie jak uczyniono to ze św. Janem, chciałabym zostać zatopiona we wrzącym oleju; jak św. Ignacy Antiocheński chciałabym zostać rozszarpana przez zęby dzikich zwierząt – tak, bym została uznana za godną dostąpienia chleba Bożego. Wraz ze św. Agnieszką i św. Cecylią życzyłabym sobie położyć kark pod topór kata i wraz z Joanną d’Arc móc na płonącym stosie szeptać imię Jezusa”.
Jan Paweł II w 1997 r. uczynił z tej wariatki... doktora Kościoła.
W końcu lat sześćdziesiątych XX wieku watykańska Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych postanowiła zweryfikować całą listę świętych. Zakupiono w tym celu „mózg elektronowy” (komputer), w którym gromadzono informacje o świętych. W wyniku tego przedsięwzięcia wielu świętym zdjęto aureolki. Nie obyło się przy tym bez zgrzytów i ostrych protestów.
W początkach chrześcijaństwa, kiedy „żyło” najwięcej świętych, nie było żadnych kryteriów – takich jak dziś – do zaliczania danej osoby w poczet świętych. Nie było procesów beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych. Wystarczyło, że kogoś ukamienowano, i taką osobę uznawano za świętą. Jeśli pamięć o danej śmierci męczeńskiej utrzymywała się do średniowiecza, to wpisywano ją na listę świętych i do kalendarza liturgicznego. Były to czasy, kiedy ścisłość faktów nie miała żadnego znaczenia. Nie było też wielkich wymogów moralnych w kwestii zostania świętą osobą. Komisja weryfikacyjna dokonała istnej rzezi na liście świętych. Setki imion musiało zniknąć z kalendarza liturgicznego. Byli to przeważnie tacy święci, co do których było wiele podstaw, aby sądzić, że nigdy nie istnieli, że byli tylko odbiciem jakiejś legendy. I tak dostało się św. Jerzemu smokobójcy, św. Barbarze, jednemu ze świętych Mikołajów, a święty Szymon Słupnik okazał się chorym na katatonię. Współcześni lekarze specjalizujący się w historii medycyny, studiując dostępne życiorysy Szymona, doszli jednogłośnie do wniosku, że był on po prostu chory psychicznie. Katatonia objawia się zmianami napięcia mięśniowego oraz zredukowaniem funkcji psychomotorycznych aż do stanów osłupieniowych. Jej najczęstszym objawem jest znieruchomienie, czasami całkowite. W społeczeństwach prymitywnych, które nie znały istniejących chorób psychicznych oraz możliwości leczenia „nawiedzonego”, ludzie tacy uważani byli (i są) za „nawiedzonych przez Boga”. Na liście świętych gościło więc wielu mniej lub bardziej chorych psychicznie, których choroba poczytywana była za działanie sił nadprzyrodzonych.
Nie obyło się bez licznych
protestów. I tak np. ludność Neapolu oburzyła się na wiadomość o skreśleniu ich
świętego Januarego, patrona grobu pod Wezuwiuszem. W miejscowej katedrze
znajduje się ampułka z ciemnym, krwawobrunatnym proszkiem, który uznawany jest
za krew świętego. Regularnie dwa razy w roku, w ściśle określonych dniach i
godzinach, proszek zmienia się w płyn, który się burzy. W uroczystości
związanej ze wzburzeniem krwi świętego Januarego biorą udział, obok tłumów
wiernych, członkowie miejscowej hierarchii kościelnej oraz przedstawiciele
arystokratycznych rodzin, które od wieków mają tradycyjne prawo ustalania, czy
krew wzburzyła się, czy też nie. Tradycja głosi, że jeśli to nie nastąpi, na
Neapol lub całe Włochy spadną klęski i nieszczęścia. Liczne komisje stwierdziły
ponad wszelką wątpliwość, że rzeczywiście proszek w ampułce zmienia się w
określonych dniach roku w musujący płyn. Eksperci kościelni doszli jednak do
wniosku, że fenomen, który powtarza się z dokładnością szwajcarskiego zegarka,
nie jest cudem. Jedyny cień na ten cud rzuca pewne wydarzenie z przeszłości.
Otóż po zajęciu Neapolu przez wojska Napoleona, który niezbyt był przyjazny
wobec Kościoła i papiestwa, w oznaczonym dniu krew świętego Januarego nie
wzburzyła się. Wywołało to głębokie zaniepokojenie ludności miasta. Sądzono
powszechnie, że bezbożni rewolucjoniści ściągną na Włochy przerażające kataklizmy.
Marszałek Murat, mianowany później przez Napoleona królem Neapolu,
dowiedziawszy się, że niespełnienie się cudu wywołało napięcie w mieście,
wezwał arcybiskupa i zakomunikował mu, że albo krew się w katedrze wzburzy w
ciągu 24 godzin, albo ekscelencja zostanie rozstrzelany. Święty okazał dbałość
o życie dostojnika kościelnego, ponieważ cud spełnił się już po kilku
godzinach...
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
„FAKTY
I MITY” nr 9, 06.03.2003 r.
PROŚBA
W związku z pomysłem duszpasterza
środowisk twórczych w Warszawie,
ks. Niewęgłowskiego, postawienia
w centrum Warszawy na placu
Teatralnym posągu przedstawiającego
ANIOŁA STRÓŻA NARODU
POLSKIEGO („FiM” Nr 40/2002 r.),
zwracam się do szanownego pomysłodawcy
z uprzejmą prośbą.
Tak się składa, że jestem rzeźbiarzem
i osobą wierzącą w Boga. Ponieważ
mieszkam w Austrii, mam
okazję spotykać się tu z setkami moich
rodaków, którzy dręczeni biedą,
bezrobociem i beznadziejnością życia
w swej ojczyźnie musieli wyjechać,
by na obcej ziemi ciężko pracować.
Pragnę oddać tym ludziom swój hołd
poprzez przekazanie tutejszej Polonii
takiego osobiście wyrzeźbionego
„Anioła Stróża Narodu Polskiego”.
Prośba moja jest natury moralnej.
Rzeźbiąc postać tego anioła,
nie chciałbym popełnić grzechu bałwochwalstwa
i pychy. Zależy mi na
pokazaniu jego zgodnego z prawdą
wyglądu. Zwracam się do inicjatora
i pomysłodawcy, ks. Wiesława Niewęgłowskiego,
który z racji pełnionej
funkcji mógł mieć osobisty kontakt
z Aniołem pełniącym służbę Stróża
Narodu Polskiego i zapewne konsultował
z nim swój pomysł oraz uzyskał
jego zgodę na postawienie mu
w Warszawie jego pomnika, o przekazanie
mi opisu jego wyglądu lub
fotografii ze wspólnego spotkania.
Z góry serdecznie za pomoc dziękuję.
Z poważaniem M. Pogodziński, Wiedeń
„FAKTY I MITY” nr 44, 04.11.2004 r.
KORUPCJA JAKO NA
ZIEMI, TAK I W NIEBIE
Ludzie
oburzają się (a przynajmniej
powinni), gdy
słyszą o przekupstwie.
Lekarze
leczący za łapówki, sprzedajni
sędziowie i
politycy otwierają
listę ludzkiej
nędzy i podłości. Ale
żaden katolik
nie zastanowi się przez
chwilę, że ten
sam ohydny proceder
Kościół katolicki przypisuje Bogu...
Korupcja. Zjawisko tak stare, jak
jeden z najstarszych zawodów świata
i o podobnej wartości moralnej.
Niestety, w Polsce bardzo powszechne.
Jak pokazują sondaże CBOS-u,
prawie co piąty Polak i co drugi polski
przedsiębiorca deklaruje, że wręcza
łapówki. Ci ostatni zaś w wielu
przypadkach traktują je jako normalne
koszty działalności, dodatkowy
niepisany podatek.
Ostatnio temat korupcji gości
w mediach bardzo często. Najpierw
za sprawą afery Rywina, a później
Orlenu, których badaniem zajęły się
sejmowe komisje śledcze. Ale korupcja
to nie tylko próby „sprzedawania”
przedsiębiorcom za miliony dolarów
korzystnych dla nich przepisów
ustaw. To nie tylko „kupowanie”
sobie przychylności posłów, sędziów,
urzędników. To także wręczanie policjantowi
50 zł w zamian za odstąpienie
od wypisania mandatu na 300
zł i branie płatnych korepetycji dla
dziecka u tego samego nauczyciela,
który na koniec roku ma wypisać ocenę
na świadectwie.
Korupcja psuje ludzi. Zarówno
biorących, jak i dających. Właściwie
można powiedzieć, że biorący
są już zepsuci, skoro biorą. Chodzi
jednak o tych, którzy nawet nie mieli
zamiaru brać łapówek, ale tak często
próbowano im wcisnąć do kieszeni
kopertę, że w końcu przestali
się temu opierać. Z kolei wielu
dającym wydaje się, że nie robią
nic złego, zwłaszcza jeśli do dawania
są przymuszani.
Szczególnie często można się spotkać
z takim zjawiskiem w szpitalach.
Wielu pacjentów lub ich bliskich stawianych
jest w sytuacji swoistego
szantażu – albo dadzą kopertę,
albo nie mogą liczyć
na skuteczne wyleczenie.
Wydaje się, że taki przymus
usprawiedliwia dającego, ale
nie łudźmy się – na pewno psuje
również jego charakter. Po
czymś takim zmniejsza się poziom
moralnego oporu przeciwko temu
zjawisku, a zwiększa poziom akceptacji,
z jednoczesną próbą jego racjonalizacji.
Ten degenerujący życie społeczne
obyczaj stał się tak bardzo powszechny,
że aż wymusił na ustawodawcy
pewne zmiany w prawie. Do
niedawna przepisy karały zarówno
wręczających, jak i biorących łapówki
– jednakowo pod względem moralnym
oceniając obie strony tego
procederu. Obecnie – nie znajdując
lepszego sposobu na walkę z nim
– postanowiono karać jedynie tego,
który w związku z pełnieniem swojej
funkcji lub w zamian za wykonanie
czynności służbowej przyjmuje
lub żąda korzyści majątkowej (lub
osobistej) albo jej obietnicy.
Nagminność korupcji i duży stopień
społecznego przyzwolenia na te
praktyki sprawiły, że nawet w sferze
duchowej, religijnej, powszechnie akceptuje
się pewne zwyczaje czy nauki,
które w istocie rzeczy mają charakter
korupcyjny.
Zanim przejdziemy do konkretnego
przykładu, spójrzmy raz jeszcze
na relacje lekarz–pacjent. Wyobraźmy
sobie dwoje ludzi w podobnym
wieku i o podobnym stanie zdrowia,
którzy po wypadku – jednakowo poszkodowani
– trafiają do tego samego
szpitala pod opiekę tego samego
skorumpowanego lekarza. Różnica
między pacjentami polega jedynie na
tym, że jeden z nich jest bogaty i ma
liczną, zasobną rodzinę, a drugi jest
biedny i samotny. Oczywiście, rodzina
tego pierwszego odpowiednio motywuje
lekarza do szczególnej opieki
nad ich bliskim, toteż leży on
w osobnej pojedynczej sali, dostaje
najlepsze leki, pielęgniarki wręcz nie
wychodzą z jego pokoju, operację
przeprowadza się w możliwie najbliższym
terminie oraz zapewnia mu się
znakomitą rehabilitację pooperacyjną.
W efekcie po kilku tygodniach
intensywnego leczenia nasz pierwszy
chory jest zdrów jak ryba. Drugi
pacjent, ten biedny z sali ogólnej, niestety,
umiera. Przyczyny są, oczywiście,
jak najbardziej obiektywne: brak
leków, przeciążenie personelu, wyczerpanie
się limitu zakontraktowanych
z funduszem zdrowia świadczeń
leczniczych itd. A tak naprawdę dlatego,
że lekarz nie dostał kasy.
Co myślimy, słuchając takiej historii?
Jak można skomentować taką
postawę? Jaki poziom moralny
przypisalibyśmy takiemu lekarzowi?
Wydaje się, że najbardziej odpowiednie
byłyby tu słowa tytułu
pewnego przeboju z lat 80. – mniej
niż zero!
A teraz dotknijmy zupełnie innej
sfery. Wyobraźmy sobie dwóch ludzi
w tym samym wieku, o podobnych
skłonnościach i upodobaniach
oraz prowadzących taki sam styl życia.
Obydwaj umierają. Nie byli na
tyle święci, aby po śmierci dostać się
do nieba, ani na tyle grzeszni, aby
trafić do piekła. Obydwaj trafiają do
czyśćca z podobnym wyrokiem – powiedzmy...
1000 lat mąk czyśćcowych.
Różnica między nimi polega jedynie
na tym, że jeden z nich był bogaty
i miał liczną oraz zasobną rodzinę,
a drugi był biedny i samotny. I tak
dzięki sowicie opłaconym tu na ziemi
licznym modlitwom za duszę tego
pierwszego, już po – powiedzmy – 10
latach Pan Bóg okazuje litość, uwalnia
go od dalszych mąk i przyjmuje
do raju. Drugi grzesznik, którego nikt
nie wspominał w modlitwach, musi
dalej cierpieć przez 990 lat, próżno
oczekując Pańskiego zmiłowania.
Gdyby ten opis był prawdziwy,
w jakim świetle stawiałby Boga? Czyż
nie w takim samym, jak tego skorumpowanego
lekarza? Gdyby ten obraz
był prawdziwy, ja nie chciałbym mieć
do czynienia z takim Bogiem. Dość
mam korupcji na ziemi, bym musiał
ją jeszcze znosić w niebie.
Na szczęście to nie jest prawdziwy
obraz, choć na nieszczęście wielu
katolików w to wierzy. Bóg nie jest
skorumpowany, nie daje się przekupić.
Wszystko, co posiadamy, i tak
należy do Niego. Jest natomiast jedna
rzecz, której Bóg nie może się
oprzeć... Nie może się oprzeć szczeremu
sercu skruszonego człowieka,
który żałuje popełnionych grzechów,
wyznaje je i przeprasza za nie Boga.
Dlatego póki żyjemy, póty mamy na
to czas. Później żadne pieniądze nie
pomogą... OlDan
"FAKTY I MITY" nr 29, 26.07.2007 r.
PITOLENIE O
SZOPENIE
„Postawy religijne policjantów na przykładzie Olsztyna”, „Miejsce Polski i Kościoła katolickiego w działalności partii Centrum”...
...„Rola osób konsekrowanych w rozwoju powołania zakonnego młodzieży żeńskiej w świetle dokumentu »Idziemy naprzód z nadzieją«” czy „Wychowanie religijne w świadomości rodziców mieszkających w Północnej Mołdawii” – to oryginalne tytuły prac magisterskich, obronionych w 2006 roku na Wydziale Teologii Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
Analiza tematyki prac magisterskich powstających na wydziałach teologicznych polskich uczelni państwowych z całą pewnością zasługuje na co najmniej doktorat, a może i Nobla. A oto inne przykładowe tematy prac z Olsztyna, tylko z ubiegłego roku: „Wpływ polskiej muzyki rozrywkowej na kształtowanie życia religijnego współczesnej młodzieży”, „Homoseksualizm a wiara religijna we współczesnej literaturze teologiczno-moralnej”, „Obowiązki wiernych jako odbiorców w dziedzinie środków społecznego przekazu”, „Szkolne nauczanie religii i jego funkcje profilaktyczne wobec uzależnienia młodzieży od alkoholizmu”, „Pojęcie i postawy ofiary we »Władcy Pierścieni« J.R.R. Tolkiena”, „Wpływ szatana na moralne działanie człowieka na podstawie publikacji Gabriela Amortha”, „Przygotowanie do zawarcia małżeństwa katolickiego na przykładzie młodzieży II klas szkół ponadgimnazjalnych o profilu technicznym w Olsztynie”, „Postawy wobec religii studentów zaocznych powiatu kętrzyńskiego na przykładzie Wydziału Zamiejscowego Wyższej Szkoły Informatyki i ekonomii TWP w Kętrzynie”, „Prorodzinne wychowanie w świadomości rodziców szkoły podstawowej w środowisku wiejskim na przykładzie Tyrowa i Samborowa”, „Przygotowanie do sakramentu małżeństwa w świadomości narzeczonych na przykładzie Dekanatu Szczytno”.
Tegoroczne obrony prac magisterskich zapewne będą nie mniej interesujące. Choć nas bardzie jakoś interesuje, że 12 uczelni wydziałów teologicznych w Polsce funkcjonuje za nasze pieniądze... AK
„FAKTY
I MITY” nr 49, 11.12.2003 r. LISTY
SPRZEDAJĄ KIT
Jak to jest z tym „zawierzeniem”?
Przecież skoro wyrobnicy
Watykanu – prymasowie i księża
– zawierzali Polskę i Polaków Jezusowi,
NMP i Bogu, to jakim prawem
mieszają się w życie tego kraju? Powinni
teraz karnie i z pokorą czekać
na efekty działania nadprzyrodzonego.
Skoro polecili Bogom pieczę
i rozwiązywanie spraw (widząc,
że sami nie potrafią), to jest tak, jakby
wybrali wreszcie przywódcę, po
czym zaczęli bez ładu i składu dalej
wydawać rozkazy, nie oglądając
się na niego.
Skoro Najwyższy jest wszechwładny
i nieomylny (jak mówią), to
znaczy, że albo im rozum szwankuje
(też widać za Jego przyczyną),
albo sprzedają „kit” i w nic nie wierzą.
Andrzej
R.
APP RACJA, Kraków
"FAKTY
I MITY" nr 2, 18.01.2007 r.
PLACEK OBJAWIONY
Miliony ludzi na świecie wypatrują dowodu na istnienie Boga i śladu jego obecności. Ponieważ nie wiadomo, jak wygląda, poszukiwania skupiają się na Matce Boskiej i Jezusie Chrystusie.
Wierzący dostrzegają ich podobizny w przedmiotach komicznie banalnych: cegle, pniu drzewa, ścianie, ciastku, a ostatnio – samorodku złota znalezionym na pustyni w Arizonie.
Szukanie wizerunków istot nadprzyrodzonych stało się zjawiskiem tak częstym, że naukowcy ukuli specjalną jego nazwę: pareidolia. (…) Jacinto Santacruz, pracownik fabryki czekolady, na urządzeniu do jej mieszania zauważył zastygły kształt, który natychmiast mu się skojarzył z postacią Madonny. Firma Bodega Chocolade stała się miejscem pielgrzymek. Ludzie klęczą przed mieszadłem i modlą się. „Wzruszenie sprawia, że płaczę” – wyznaje Santacruz.
W 1996 roku furorę światową zrobiła bułka cynamonowa z Nashville, w której właściciel piekarni ujrzał Matkę Teresę. Przez internet zaczął sprzedawać koszulki i kubki ze zdjęciem bułki. Po protestach Matki Teresy wycofał się z handlu, ale nawet po jej śmierci odmówił zaprzestania pokazywania bułki spragnionym cudu tłumom. Wreszcie w Boże Narodzenie 2005 roku ktoś włamał się do piekarni i bułkę „Matkę Teresę” rąbnął. Kradzież miała podtekst religijny, bo złodziej nie zareagował na ofertę 5 tys. dolarów nagrody.
Przez dziedziniec przed budynkiem banku w Clearwater na Florydzie w ciągu kilku lat przewinęło się pół miliona osób podziwiających postać Matki Boskiej na szybie. Obiekt stał się miejscem kultu. Eksperci stwierdzili, że to plama rdzy na szkle, co zostało oczywiście zignorowane. Kiedy wandal walnął w szybę kamieniem i święta postać rozsypała się, bank kupiła organizacja religijna i w to miejsce wstawiła obraz Jezusa. Budynek przemianowano na Virgin Mary Building.
Najsłynniejszy w historii cudów był najprawdopodobniej placek tortilla ze stanu Nowy Meksyk. Maria Rubio przygotowała go mężowi na śniadanie, ale nieco przypaliła. I właśnie w owym przypaleniu ujrzała postać Chrystusa. Mieszkanie zamieniono w świątynię, Rubio rzuciła pracę i zatrudniła się jako jej kurator. Setki tysięcy ludzi składały kwiaty, odprawiały modlitwy i przynosiły zdjęcia chorych, bo placek miał właściwości lecznicze. Zazdrośnicy w okolicy wyprodukowali kilka podobnie przypalonych cudownych tortilli, ale żadna nie przyćmiła sławy pierwowzoru.
Na cudownych wizerunkach zbija się niezłą fortunę. 10-letnia kanapka z serem, który przypominał Matkę Boską, poszła na internetowej giełdzie za 28 tys. zielonych; precel w kształcie rodzicielki Chrystusa osiągnął tam cenę 10 600 dolarów, a kawałek przegniłej ściany z łazienki z plamą w kształcie Jezusa znalazł nabywcę za 2 tys. dolarów. JF
„FAKTY I MITY” nr 37, 18.09.2003 r.
DESPOTA?
„Bóg jest dobry i miłosierny”
głoszą
chrześcijanie, żydzi i muzułmanie
powołując
się na swoje święte księgi. Ale
czy
życie codzienne potwierdza ten dogmat?
Wieczorne wiadomości telewizyjne
relacjonują tragedię – wypadek samochodowy,
w którym zginęły dzieci:
dwu- i trzyletnie, a ich rodzice
wyszli z niewielkimi obrażeniami. Na
pierwszy rzut oka jeszcze jeden z tysięcy
takich wypadków i dwie nowe
ofiary. W końcu jest zima, ślisko,
policjanci wciąż mówią o nadmiernej
prędkości i braku ostrożności kierowców.
Z pozoru sytuacja jest oczywista
i nie wymaga wyjaśnień. Zazwyczaj
takie nieszczęście kończy się więc
na cierpieniu krewnych, a potem
ksiądz odprawia standardowy pogrzeb,
wygłaszając parę komunałów. Mówi
o zbawieniu, o dobroci Boga, który
„powołał do siebie”, o „powiększaniu
grona aniołków” itd., itp.
Pozornie wszystko jest więc jasne:
dzieci łatwo dostąpią zbawienia, ponieważ
nie zdążyły nagrzeszyć. A może
niewinne dzieci dostąpią najwyższej
nagrody za to, czego nie zrobiły,
bo nie mogły tego zrobić? To jest
tak, jak z nowogwinejskim Papuasem,
który nie zgrzeszy jako haker, bo nie
ma komputera, ani nawet nie słyszał
o takim urządzeniu.
Na dodatek rodzi się nowa poważna
wątpliwość. Dlaczegóż to akurat
te dzieci spotkała „nagroda” przedwczesnej
śmierci? Tylu innych
ochrzczonych ludzi musi z trudem,
w cierpieniu, przepychać się przez życie
trwające 70 i więcej lat, aby na
koniec stanąć przed Sądem Ostatecznym,
który wywlecze na światło dzienne
wszystkie nagromadzone przewinienia.
Co więcej, sąd może skończyć
się zesłaniem do piekła. A oto nieświadome
dzieci zostały zwolnione
z długiego, grzesznego życia i na skróty
poszły prosto do chórów anielskich.
Dlaczego? Przecież to jawna niesprawiedliwość.
Jeśli tak wygląda logika
zbawienia, ideałem byłaby śmierć
wszystkich noworodków, jeszcze niezdolnych
do grzechu. Równie paradoksalny
jest kościelny zakaz samobójstwa
i eutanazji. Warto zwrócić
uwagę, że na krok tak desperacki decydują
się przede wszystkim ludzie
nieszczęśliwi i cierpiący, którzy często
złorzeczą całemu światu, a nawet
Bogu. Umierając wcześniej, nie popełnią
tego ciężkiego grzechu.
Pozostaje zatem uznać, że Bóg
sam, bez jakichkolwiek reguł, wybiera
nam los, wyznacza moment śmierci,
a na koniec dokonuje osądu. Tak
twierdzą na przykład kalwiniści. Natomiast
w dogmatyce katolickiej mówi
się o tym, iż nikt nie może zasłużyć
na łaskę u Boga, ponieważ jest
on zbyt wielki dla prochu, jakim jest
człowiek. Innymi słowy, nasze zdolności
i ułomności, wszelkie nieszczęścia
oraz sukcesy nie zostały „wysłużone”,
lecz Bóg dał je nam z własnej
woli. Oznacza to, że śmierć dzieci
także została „dana”, a człowiek
umierający na raka otrzymał chorobę
z ręki Boga tak samo, jak geniusz
malujący obraz został obdarowany
zdolnościami. Taka wizja Boga
chyba nie wydaje się specjalnie
pociągająca i wyraźnie odbiega od
deklaracji papieża i biskupów, głoszących
dobroć Stwórcy.
Kontynuując tę myśl, można
stwierdzić, że już na początku świata
Bóg musiał wiedzieć, co uczyni każde
z jego stworzeń. Z góry musiał też
wiedzieć, kto otrzyma jego łaskę i dostąpi
zbawienia, a kto będzie jej pozbawiony.
Czyżby więc Stwórca zwyczajnie
bawił się swoimi marionetkami
i, jak mała dziewczynka karząca
i nagradzająca swoje lalki, „programował”
je na określone grzechy
i obdarowywał uzdolnieniami lub cierpieniem
wedle własnego uznania? Jeśli
tak jest, to czemu ma służyć Sąd
Ostateczny?
Bóg biblijny i ten z chrześcijańskich
systemów dogmatycznych okazuje
się mitem, którego nie można
obronić przed krytyką. Albo jest to
wszechmocny i wszechwiedzący, lecz
zły i egoistyczny despota, znęcający
się nad własnym stworzeniem, albo
też dobrotliwy Stwórca nie panujący
nad światem, który wymknął mu się
spod kontroli. Można też wysnuć
wniosek, że Bóg po prostu może nie
istnieć. Dowodem na to jest każda
bezsensowna śmierć na drodze i każde
nikomu niepotrzebne cierpienie.
Ciągle otwarte pozostaje więc pytanie
o to, czy istnieje jakiś inny Bóg? Leszek Żuk
„FAKTY I MITY” nr 39, 02.10.2003 r. LISTY
POLSKI CYRK
Ten cały grany bezustannie na
polskiej arenie „Cyrk według Monthy
Papieża” dzieje się na oczach
dawno pozbawionych honoru parafian,
którzy żyją w doktrynalnie obowiązującym
systemie upodlenia,
charakteryzującym się m.in. takimi
praktykami jak: przyklęki, walenie
się na kolana na pokaz, padanie
krzyżem na twarz, bicie się w piersi,
samodonosicielstwo spowiedzi, wyznanie
wiary depczące prawo do milczenia
w sprawach przekonań czy
wreszcie żywcem zerżnięte ze zwyczajów
pańszczyźnianych całowanie
kleru po rękach, podejmowanie „pod
kolana” zamienione w przyklęk z pochyleniem
głowy, by mógł on położyć
na niej rękę w geście błogosławieństwa.
Podejmują tym samym decyzję
o zawieszeniu swoich praw obywatelskich,
tak ciężko wywalczonych
i okupionych krwią milionów bojowników
o wyzwolenie mas spod
jarzma. L.B.Bielski
„FAKTY I MITY” nr 17,
03.05.2007 r.
KRAJ RAJ
Trzy miesiące ciężkich robót lub kara
pieniężna za złamanie konstytucyjnego nakazu święcenia niedzieli grozi w
Królestwie Tonga (archipelag położony na południowym Pacyfiku, na tzw. linii
zmiany daty).
Niedziela na wszystkich wyspach Tonga jest „na zawsze dniem świętym” – kategorycznie stanowi tongijska konstytucja. Tego dnia życie w chrześcijańskim państewku (protestantyzm wyznaje 77 proc. obywateli i są to przeważnie metodyści, katolicyzm – 15 proc., bahaizm – 4 proc.) liczącym 110 tysięcy mieszkańców dosłownie zamiera. Zabroniona jest nie tylko jakakolwiek praca, ale i zabawa na otwartym powietrzu (w tym gra w piłkę i kąpiel w morzu!). Oczywiście, zamknięte są sklepy, restauracje i wszelkie lokale usługowe. Statki nie mogą pływać, samoloty – startować ani lądować, a jazda samochodem czy taksówką w „dzień Pański” wymaga specjalnego zezwolenia. Nie posiada również mocy wiążącej żadna umowa, która została zawarta w niedzielę. Siódmy dzień tygodnia zarezerwowany jest wyłącznie na wizyty w kościele (wskazane dwukrotne), poza tym dopuszczalne jest spanie i jedzenie oraz bierny odpoczynek. Rygorystyczne przepisy dotyczące niedzieli Tongijczycy zawdzięczają wodzowi Taufa’ahau Tupou, który w 1831 roku przyjął u metodystów chrzest, a następnie w 1875 roku ogłosił się królem Georgie Tupou I oraz głową Wolnego Kościoła i nadał monarchii obowiązującą do dziś konstytucję.
AK
"FAKTY I MITY" nr 31, 09.09.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO
ALLELUJA I
DO PRZODU
O tragedii we Francji celowo piszę z
opóźnieniem, na chłodno. Ofiarom już nikt nie wróci życia, a ranni wracają do
zdrowia. Przychodzi czas na refleksję. Tak wielu tragicznie zmarłych w jednej
chwili i w jednym miejscu zawsze szokuje. I skłaniać może do pytania: dlaczego?
O dziwo, najczęściej pytają gorliwi katolicy, najwyraźniej nieprzygotowani na takie chwile przez swoich duszpasterzy, którzy wyznawcom watykańskiego Boga oferują za życia raczej błogosławieństwo niż karę. Religia katolicka – w odróżnieniu na przykład od protestanckiej – niesie ze sobą dużą dozę fanatycznej nonszalancji, ślepej, bezrefleksyjnej wiary w opatrzność i cudowną opiekę. Wbrew temu, co na co dzień udowadnia życie! Ci w autokarze też jechali pełni ufności, wyluzowani, pewni, że w drodze powrotnej z kilku sławnych sanktuariów nic im się stać nie może... Nawet jak złamią przepisy bezpieczeństwa. Przecież każdy z nich dopiero co prosił Maryję o błogosławieństwo. Czemu miałaby ich nie wysłuchać? Parafianie ze Stargardu jechali podziękować za wybudowanie nowego kościoła. Wieźli wierną kopię figury M.B. Fatimskiej, tej, która podczas zamachu „uratowała Ojca Świętego”. W ich świątyni było już dla niej przygotowane zaszczytne miejsce. Pozostanie puste, a szczątków figury nawet nie odnaleziono. Tymczasem wszyscy jechali jak na skrzydłach. Trzej księża co rusz intonowali nowe pieśni. Więc nuże w ich rytm piratować po górach, brać kolejne, coraz ostrzejsze zakręty, dopingować kierowcę brawami...
Alleluja i do przodu! I do...
Reakcje rodzin pielgrzymów – zarówno tych zmarłych, jak i ocalałych – są charakterystyczne dla katolickiej mentalności. Ci, którzy ocaleli, podobnie jak ich bliscy, nie mają żadnych wątpliwości: to był cud! „Maryja mnie uratowała!”, „Bóg dał mi jeszcze jedną szansę”, „Nie pozwolił mi umrzeć”, „Ocalił mnie!”, „Wiara mnie ocaliła”. Szczęśliwi członkowie rodzin deklarują, że teraz będą jeszcze bardziej ufni w opiekę z wysoka. Tymczasem ci pogrążeni w bólu po stracie ukochanej osoby zostali ukojeni przez księży tekstami: „Wyroki opatrzności są niezbadane”, „Byli wyspowiadani i u komunii, mogli iść do Boga”, „Byli Panu Bogu potrzebni”, „Bóg ich kochał i chciał ich mieć u siebie”, „Poszli do swojej matki” itp. Tylko nieliczni, głównie ci znający zmarłych, rozkładali bezradnie ręce i pytali, jak proboszcz ze Stargardu: „Co to wszystko ma dla nas znaczyć?”. Rodziny uwierzyły, że ich bliscy są już w katolickim niebie, bo byli tego najbardziej godni. Wynika z tego, że bardziej od tych, którzy przeżyli... Czy myślą o tym, dlaczego Bóg ich tak „uhonorował”, skoro na nabożeństwach proszą Go: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie!”?
Na własne oczy widziałem setki zupełnie irracjonalnych – z punktu widzenia wiary w opatrzność bożą – przedwczesnych śmierci. No, chyba że przyjmiemy, iż każdy, nawet nieprzygotowany na spotkanie z Panem, idzie od razu do wiecznej szczęśliwości. Ale to przecież kłóci się z dogmatyką Krk, która zakłada czyściec i wieczne męki w piekle. Jeśli do tego przyjmiemy – za wieloma wyznaniami – działanie opatrzności bożej nad światem, to pytam się: jaki plan ma Bóg, zabierając matki od małych dzieci? Czy chce patrzeć na łzy sierot? A potem na puste miejsce rodziców przy ich boku, kiedy dorastają? Albo dlaczego „porywa do siebie” kilkuletnie maluchy, niezdolne jeszcze do oddawania Mu czci? Czy gustuje w widoku małych trumienek? A może chodzi o to, żeby ich rodzicom pękły serca? Niewielu z nas spotkało tak wielkie nieszczęście i nie jesteśmy sobie nawet w stanie wyobrazić, jak wielki jest to ból...
Widziałem wiele razy, jak ludzie ciężko chorowali, zmagali się z kalectwem. Byli to prawie wyłącznie gorliwi katolicy, których odwiedzałem w domach, najczęściej z okazji pierwszego piątku miesiąca. Wcześniej sami chodzili do kościoła, modlili się o zdrowie przed i po przyjściu choroby. Prawie zawsze na próżno, a to „prawie” oznacza po prostu standardowy odsetek wyleczonych lub (rzadziej) czysty przypadek odwrotu choroby – w terminologii kościelnej „cud”. Nie zapomnę do końca życia pewnej matki, która przez trzy miesiące, całymi godzinami leżała przed ołtarzem. Dosłownie zapamiętywała się w modlitwie, orała sobie twarz paznokciami i błagała, błagała o zdrowie dla nastoletniej córki. Do końca. Ta jednak zmarła na białaczkę.
Do czego zmierzam? Pisałem już o tym 10 lat temu w książce „Byłem księdzem” (II część) i powtarzam to dziś:
Jeśli nawet przyjąć, że jakiś Bóg istnieje, to z całą pewnością nie opiekuje się światem ani ludźmi. Nie trzeba być filozofem ani byłym księdzem, żeby dojść do tego wniosku – wystarczy obejrzeć kilka serwisów informacyjnych w telewizji. Najwyższy puścił sprawy na żywioł i jedyna nadzieja wierzących w Niego, że przynajmniej po śmierci każdy dostąpi zbawienia. Przy ogólnoludzkiej amnestii i wiecznej szczęśliwości faktycznie nie robi dużej różnicy nawet kilkadziesiąt lat w tę czy w drugą stronę. I ciężkie choróbsko przed śmiercią też dałoby się jakoś wytłumaczyć, bo przecież niebo jest za progiem, tuż-tuż... Oczywiście, wykluczam istnienie piekła, które mógłby stworzyć tylko sadysta. Podobnie – za sadystę – Boga muszą uważać katolicy i wszyscy ci, którzy przypisują mu opiekę nad światem doczesnym. Jeśli bowiem ma On być odpowiedzialny za cudowne uzdrowienia, to również za choroby; jeśli za szczęście, to i za tragedie; jeśli za życie, to i za śmierć. I nie słuchajcie bajek, że to szatan zsyła zło, a Bóg dobro. Gdyby to szatan skazywał ludzi na choroby i nagłą śmierć – byłby równy Bogu.
Prawda jest taka, że życie każdego z nas jest od początku do końca zbiorem przypadków, sytuacji, na które mamy wpływ, oraz zdarzeń losowych, zupełnie od nas niezależnych. To dlatego ludzie odpowiedzialni, przewidujący i myślący racjonalnie – zdający się na własne siły zamiast na opiekę z wysoka – mają więcej „szczęścia” niż inni. Polscy parafianie, w tym kierowcy nagminnie łamiący przepisy na zasadzie „Alleluja i do przodu” i „jak Bóg da, tak będzie” – nie mają pod tym względem dobrych notowań.
Zresztą nie tylko w kwestii wypadków drogowych...
Jonasz
"FAKTY I MITY" nr 34, 30.08.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
ROZUMNA TRADYCJA
Epoka Kaczyńskich miała się stać czasem rozkwitu polskiej tradycji. Z ust braci i ich akolitów nie schodzą słowa: „Polska”, „ojczyzna”, „tradycja”, „historia”, „duma”. Szkoda, że za tym napuszonym pustosłowiem nic wartościowego się nie kryje, nie licząc kultu klęsk narodowych i zamiłowania do pobrzękiwania szabelką.
Wyrazem moralnej i umysłowej klęski ideologii PiS była wielka manifestacja wojskowa z okazji 15 sierpnia – żenująca i kosztowna parada kopcących maszyn do zabijania. Naprawdę jest z czego być dumnym!
Tymczasem każdy, kto chciałby z historii Polski i naszej kultury wydobyć rzeczy naprawdę wartościowe, ma szerokie pole do popisu (nomen omen...). Zamiast jednak wybierania tego, co najbardziej racjonalne, pobudzające do myślenia i tworzenia promuje się pseudopatriotyzm, obskurantyzm, mitomaństwo i bigoterię. Chęć zastąpienia na liście lektur przez niechlubnej pamięci ministra Giertycha utworów trzeźwego i krytycznego Gombrowicza bajkami dla dorosłych autorstwa Henryka Sienkiewicza miało wymiar wręcz symboliczny. Polacy mają żyć nadal w świecie mitów i urojeń – taki niewątpliwie był cel tego zabiegu.
Dlatego na łamach „FiM” przypominamy Stanisława Brzozowskiego – filozofa, pisarza i publicystę sprzed stulecia. A postać to nietuzinkowa, kontrowersyjna i na pewno zachęcająca do myślenia. O Brzozowskim przypomniał nam nasz oddany Czytelnik – pan Józef Brueckman z Wrocławia, architekt i propagator racjonalnego myślenia o Polsce i o życiu.
Brzozowski był przede wszystkim lewicowym myślicielem społecznym, bardzo krytycznym wobec polskich elit, ich tradycji i religii. Chorował na gruźlicę i zmarł w wieku zaledwie 33 lat – ponoć pogodzony na łożu śmierci z Kościołem. W odróżnieniu od wielu ludzi wierzących nie traktuję nawróceń na łożu śmierci jako powodu do chwały dla religii. Cóż to za chluba dla kościołów i ich wyznawców, że pozyskują ludzi stojących nad grobem, często na pół świadomych, znękanych i wyczerpanych przez choroby i lęki, a nierzadko zaszczutych przez pobożne rodziny i nasłanych przez nie duchownych? To raczej powód do wstydu. Zresztą czasem opowieści o rzekomych nawróceniach (tak jak w przypadku Woltera i Sartre’a) są zupełnie zmyślone, a służą za budujące, a jednocześnie budzące grozę przykłady, mające zwieść i zastraszyć słuchaczy kazań.
A wracając do Brzozowskiego – jakikolwiek był jego koniec, trudno nie zgodzić się z wieloma trafnymi spostrzeżeniami tego autora.
W dziele „Legenda Młodej Polski”, w rozdziale o genialnym tytule „Polska zdziecinniała”, czytamy takie oto złośliwości nt. roli kleru rzymskiego w Polsce: „(...) chociażby noc ciemnoty, którą roztacza Kościół nad naszym włościaństwem (chłopi – przyp. red.), nie stanie się Kościół ten życie budzącym słońcem. Cała ta organizacja powstała w stanowczej sprzeczności z samą istotą życia”. O rodzimym obskurantyzmie i klerykalizmie: „(...) nie można zabijać, niszczyć, lekceważyć wszystko co cenne, twórcze i żywe, a natomiast na kształt relikwii pielęgnować każdy rupieć”. Okazuje się, że przez sto lat niewiele się w Polsce zmieniło – to, co cenne, jest wyszydzane i odrzucane jako rzekomo „niezgodne z narodową tradycją”, a wszelkie bzdury, byle z kościelną, a najlepiej papieską pieczątką, wynoszone są bezmyślnie na ołtarze.
I przestroga: „(...) naród, który upierałby się czynić tradycję swą z tego, co jest chorobą myśli i woli, który przechowywałby wszystko, co samo przez się rozpada i o zapomnienie woła, który przez pietyzm czynił z pamięci swej archiwum absurdu, sam stałby się absurdem”. Brzozowski jakby przewidział, że IV RP ze zbioru esbeckich teczek zrobi IPN, rzekomą świątynię prawdy i oczyszczenia, sanktuarium narodowej pamięci. Nic dziwnego, że dla europejskich sąsiadów staliśmy się w końcu „absurdem”...
Jeszcze ironicznie o roli Kościoła – zatruwacza sumień narodu, a zwłaszcza sumień warstw uprzywilejowanych: „Katolicyzm ma nam wyjaśniać zagadnienia naszego, a przynajmniej cudzego życia. Gdy przed naszymi oczami pada z wyczerpania pomywaczka podłóg, wydaje się nam, że jej zżarte przez brud, ług, mokre ścierki życie nabiera znaczenia, zostaje usprawiedliwione, gdy jej nędzne ciało pokropi ksiądz, i o ile jest zapłacony, na cmentarz odprowadzi. To uspokaja, uspokaja wobec wszystkiego. Wieże kościelne są konduktorami (piorunochron – przyp. red.) chroniącymi nas przed burzą sumienia”.
Marek Krak
"FAKTY I
MITY" nr 8, 22-28.02.2008 r.
BYŁEM ZAKONNIKIEM (4)
JASNA GÓRA CUDÓW
Kiedy zdejmiemy z paulinów ich służbowy biały przyodziewek, ukazuje się naszym oczom przerażający widok...
Według obiegowych opinii, życie w zakonie to nad wyraz spokojne i dochodowe zajęcie.
Owszem, część duchownych potrafi się „ustawić”, funkcjonując w sielance i swawoli i nie martwiąc o jutro. Wielu jednak zmaga się z niszczącą psychikę wegetacją i codziennymi wątpliwościami typu: „co ja tu robię”, „czy wypada zrezygnować”, „co powie rodzina” albo „czy nie jest już na to zbyt późno”. Przez kilkanaście lat pobytu w zakonie paulinów widziałem wiele marazmu, zniechęceń i załamań.
Gdy podjąłem decyzję o powrocie do normalnego życia, generał o. Izydor Matuszewski namawiał mnie do pozostania w zgromadzeniu, prorokując, że w „cywilu” będę głęboko nieszczęśliwy. Nie umiał wszakże odpowiedzieć na pytanie, czy szczęśliwi są mnisi snujący się po klasztornych korytarzach i warczący na każdego mniej od siebie znaczącego zakonnika.
Klasztory nie są oazami modlitwy, miłości i spokoju. Szczególnie trudno odnajdują się w nich co światlejsi paulini, bezskutecznie walczący z głupotą.
Oto np. świetny wykładowca historii w seminarium – cieszący się światowym uznaniem – o. Janusz Zbudniewek nie zostawił suchej nitki na administratorze z Krakowa, o. Andrzeju Kusterze, za to, że ten zniszczył fragment muru z czasów Kazimierza Wielkiego, aby umożliwić swobodny przejazd betoniarce. Gdy sprawa przyschła, o. Zbudniewek przestał wykładać, a o. Kuster został przeorem u św. Barbary w Częstochowie, gdzie zabrał się za remont zabytkowego klasztoru.
Na nic się zdały prośby o. Janusza, by nie burzyć starego łuku na jasnogórskim dziedzińcu. Przełożeni argumentowali to barbarzyństwo koniecznością zrobienia miejsca dla ewentualnego przejazdu wozu strażackiego, choć naprawdę chodziło o kawalkady biskupich limuzyn, które nigdzie się już nie mieściły.
Mur runął jak w piosence, a decydenci pulińscy błagali w tym czasie wiernych i instytucje państwowe o dotacje na ratowanie zabytków.
Gdy na kapłańskich rekolekcjach spotykali się seminaryjni koledzy, cele zakonne zamieniały się w meliny.
O. Henryk Ćmiel żartował wówczas, że paulini są najzdrowszym zakonem, bo za każdymi drzwiami słychać ciągłe: „na zdrowie”. Musieli się jakoś „leczyć”, ponieważ niektórzy przeorowie – ot, jak choćby o. Jan Bednarz z Włodawy – kupowali bez wahania traktorki do sprzątania korytarzy za 10 tys. zł, ale na medykamenty dla podwładnych dawali niechętnie i ze złośliwymi komentarzami.
No i przez to leczenie wódką niejeden mnich trafi ał na zgoła inną kurację. Co ciekawe, rzadko wysyłano na odwyk zakonników z faktycznym problemem alkoholowym, a najczęściej takich – jak np. br. Janusz Ź. – którzy narozrabiali nie tylko po pijaku.
Mój były zakon charakteryzuje się wybitnie plotkarską naturą. Miewają tam na siebie „indywidualne” haki, ale w zasadzie wszyscy wiedzą, kto z kim sypia, kto ma dziecko, kto woli chłopców, z kim nie wolno zostawiać psa...
Informacje były pewne, boć to mały zakon, w którym mnisi znają się jak łyse konie. Sam niejednokrotnie miałem okazję przekonać się o prawdziwości pogłosek, jak choćby w przypadku o. Symplicjusza, od którego pożyczyłem książkę i znalazłem tam wizytówkę klubu gejowskiego.
U mających już święcenia kapłańskie paulinów homoseksualizm był tolerowany, o ile nie przekraczał granic zdrowego rozsądku.
Trochę gorzej mieli heteroseksualiści, a egzorcysta częstochowski o. Anzelm twierdził nawet, że zachowania hetero są zboczeniem.
Przełożeni szybciej ingerowali, gdy jakiś mnich nie zachowywał dystansu do kobiet, bo narażał ich na skandal i koszta alimentacyjne.
Nigdy nie słyszałem natomiast o dyscyplinowaniu gejów. Bo i komu mogła przeszkadzać czułość w zamkniętej celi zakonnej, bez większego ryzyka i konsekwencji?
Kwestią, która jak żadna inna potrafiła w minionym dwudziestoleciu zjednoczyć paulinów, była fobia aborcyjna, która w latach 90. przetoczyła się przez polski Kościół. Gdy któryś z polityków ośmielił się mieć cień wątpliwości co do słuszności nauczania papieża w tej kwestii, był linczowany zarówno z ambony, jak i w rozmowach prywatnych. Szlagierem było wtedy określenie: „Labuda mać”, a przed Aleksandrem Kwaśniewskim przeor o. Szczepan Kośnik zatrzasnął wówczas bramy sanktuarium.
Później, gdy okazało się, że prezydent jest prokościelny, wielu chciało sprawę odkręcić, ale bezskutecznie.
Kwaśniewski Jasnej Góry nie odwiedził. Bywał za to w innych klasztorach, a kościołowi we Włodawie ofi arował nawet kielich mszalny.
Przeor o. Leon Chałupka wygrawerował na nim pamiątkową informację, ale przesądni mnisi woleli używać do mszy innych naczyń.
Wiele załamań i niechęci wywoływał sposób sprawowania władzy w zakonie, gdzie decyzje nazywano „wolą bożą”, a ich konsekwencje „koniecznością dźwigania krzyża”.
Na ważniejszych przeorów „Duch Święty” nader często wybierał kolegów generała; na pomniejszych – pieniaczy, których chciano pozbyć się z Jasnej Góry.
Efektem było zamieszanie na małych placówkach i masowe prośby o przeniesienia składane przez szeregowych mnichów (po zmianie przeora we Włodawie w 2002 r. nagle zapragnęło wynieść się stamtąd 6 zakonników z dziesięcioosobowego składu).
Niejeden dobrze zapowiadający się zakonnik kończył w szpitalu dla nerwowo chorych albo w albertyńskim przytułku. Taki los spotkał m.in. byłego przeora jasnogórskiego
o. Korneliusza Jemioła, gdy już wyczerpał swoje siły witalne pracą na rzecz zakonu.
Poniewczasie przyszło opamiętanie i zabrano go do klasztoru nowicjackiego.
Wśród paulinów nie brakowało ekscentryków: jeden z mnichów zadawał ludziom pokutę... rozgryzienia 33 ziarenek pieprzu dla uczczenia 33 lat życia Pana Jezusa.
Inny życzył nowożeńcom, by byli... gnojem, z którego wyrośnie nowe pokolenie chrześcijan.
W czasie któregoś pobytu na Jasnej Górze Jan Paweł II pomylił się i nazwał Pawła z Teb założycielem zakonu paulinów (od śmierci Pawła do powstania zgromadzenia minęło prawie 1000 lat). Wsparty papieskim autorytetem powtórzył tę samą bzdurę rektor seminarium o. Zygmunt Okliński. Gdy zwróciliśmy mu uwagę, że mija się z prawdą, zbeształ nas, że nie uznajemy dogmatu o nieomylności.
Jakimś sposobem na „bycie normalnym” w zakonie było realizowanie rady, jaką matka jednego z młodzieńców wstępujących do zakonu dała mu wraz z błogosławieństwem:
„Przełożonych słuchaj, kuferka pilnuj, a swoje myśl”.
Nie każdy godził się ukrywać za maską. Niechęć do jej założenia była nawet przyczyną samobójstw zakonników.
Słyszałem o kilku przypadkach, a osobiście znam dwa:
Brat Ireneusz K. powiesił się przy jasnogórskiej bibliotece dwa tygodnie po przeniesieniu z Włodawy do głównego klasztoru.
Przeor włodawski (wspomniany o. Leon) cieszył się, że nie zdążył tego zrobić w jego klasztorze, bo – jak tłumaczył – w parafi i byłoby zgorszenie. Zajmujący się przydziałem pokoi w Częstochowie o. Krystian Gwioździk znalazł w pokoju denata list pożegnalny i jakieś notatki. Po zapoznaniu się z ich treścią stwierdził, że „gdyby K. się nie zabił, to byłby większy skandal”. Cóż takiego było w zapiskach...?;
Kleryk Wojciech S. podciął sobie żyły w klasztornej toalecie.
Były generał o. Józef Płatek twierdził później, że przyczyną takiego kroku było niemoralne prowadzenie się rodziców Wojtka. Matka miała ponoć aborcję i kochanka, ojciec nie miał tylko aborcji, a rodzeństwo też targało się na własne życie.
Innymi słowy: żaden cień nie padł na paulinów.
Częściej zdarzały się ucieczki.
W alkohol, seks, obżarstwo, złodziejstwo, kasę...
Jeden z jasnogórskich zakonników (na zdjęciu) szukał chłopca, z którym mógłby odejść z zakonu, by założyć związek małżeński.
Proponował to każdemu, kto miał nieszczęście się z nim zaprzyjaźnić.
Nie znalazł do tej pory, ale awansował na funkcję defi nitora generalnego.
Kolejny ojciec przyjmował u siebie nastolatka w przebraniu dominikanina. W „nagrodę” został przeorem na Podlasiu, ale tamtejszy, konserwatywny lud nie mógł znieść takiej dawki nowoczesności i przeor wyleciał z hukiem przed upływem swojej kadencji.
Nie zdążył – tak jak wszyscy, gdy staje im przed oczami widmo powrotu do szeregu zwykłych mnichów – napełnić swojego trzosu, żeby nie obniżać standardu życia.
Przeorowie mają niewyczerpaną fantazję, jeśli chodzi o pieniądze.
Gdy odszedłem z zakonu, szef włodawskiej placówki o. Bednarz opowiadał wszem wobec, że dał mi 10 tys. zł na start w nowym życiu. Ja tych tysięcy, oczywiście, nie dostałem, ale idę o każdy zakład, że rzekomy wydatek zaksięgowano.
Ciekawy jest też los datków okolicznościowych składanych przez wiernych na misje albo na Katolicki Uniwersytet Lubelski.
Otóż większość proboszczów odlicza sobie koszty. Innymi słowy:
gdy zwykła taca wynosi średnio 5 tys. zł, a na KUL zbiera się 7 tys. zł, to oddają uczelni zaledwie 2,5 tys. Taka praktyka może szokować, ale z pewnością mniej niż wyznanie jednego z paulińskich przeorów, który przyznał mi się po dwóch „głębszych”, że jest kompletnie niewierzący...
o. Pius
„FAKTY I MITY” nr 32, 13.08.2003
r.
DZIWNY KSIĄDZ (3)
Jan Meslier,
ksiądz i wielki krytyk Kościoła,
nie oszczędził żadnego
katolickiego dogmatu.
W rozdziale zatytułowanym „O
błędach doktryny
i moralności chrześcijańskiej”
Meslier dał próbkę
rozważań nad Trójcą Świętą.
„Religia chrześcijańska, rzymska,
apostolska naucza i każe wierzyć, że
jest tylko jeden Bóg, a jednocześnie,
że są trzy Osoby Boskie, z których
każda jest prawdziwym Bogiem. Jest
to najbardziej oczywistą niedorzecznością.
Jeśli jest ich bowiem trzech,
z których każdy jest naprawdę Bogiem,
to znaczy, że jest trzech Bogów.
A jeśli to twierdzenie jest prawdziwe,
to fałszem jest twierdzić, że jest
ich naprawdę trzech, z których każdy
jest Bogiem. Nie można bowiem
mówić jednocześnie o tej samej rzeczy,
że jest jedna i że jest ich trzy”.
I dowodzi dalej, że „w nauce naszych
chrystusowców jest coś o wiele
bardziej śmiesznego i niedorzecznego.
Prócz tego bowiem, że Bóg
ich ma być jednym w trójcy i trójcą
w jednym, twierdzą jeszcze, że ten potrójny
i jedyny zarazem Bóg nie ma
ani ciała, ani kształtów, ani postaci.
Twierdzą, że pierwsza osoba tego potrójnego
i jedynego Boga, którą nazywają
Ojcem, miała sama spłodzić
drugą osobę, którą nazwali Synem.
Syn jest całkowicie podobny do swojego
Ojca i tak samo nie ma ciała,
kształtu ani postaci. Jeśli tak się rzeczy
mają, to dlaczego pierwsza osoba
nazywa się ojcem, a nie matką,
druga zaś synem, a nie córką? Jest
to niepojęte i samo sobie przeczy (...).
Mniejsza z tym. Twierdzą dalej, że te
dwie osoby bez ciała, kształtu i postaci,
a więc niezróżnicowane płciowo,
są jednak ojcem i synem i ze
wzajemnej ku sobie miłości stworzyły
trzecią osobę, którą nazywają
Duchem Świętym. I osoba
ta, podobnie jak dwie poprzednie,
nie ma ciała ani
kształtu, ani postaci. Cóż za
zawracanie głowy!”.
Swoje wywody kończy
Meslier, zwracając się do
swoich przyszłych czytelników:
„Myślę, drodzy
przyjaciele, że dostatecznie
zabezpieczyłem
was przed tymi
szaleństwami. Rozum
wasz sam sprawi
więcej jeszcze niż
moje wywody. Oby
nam tylko Bóg nie dał
innych powodów do
skargi niż to, że oszukiwano
nas. Ale dla
ustanowienia i utrzymania przy życiu
tych okropnych oszustw krew ludzka
płynie od czasów Konstantyna.
Kościół rzymski, prawosławny, protestancki
– ileż czczych dysput i iluż
ambitnych obłudników spustoszyło
Europę, Afrykę i Azję! Drodzy moi,
do ludzi, którzy zginęli w tych sporach,
dodajcie tłumy mnichów i mniszek,
których stan duchowny pozbawił
płodności. (...) Kończąc blagam
Boga, tak przez tę sektę znieważonego,
aby raczył nas przywrócić
do religii naturalnej, której chrystianizm
jest otwartym wrogiem, do
tej świętej religii, którą Bóg włożył
w serca wszystkich ludzi i która uczy,
abyśmy nie czynili bliźniemu, co nam
nie jest miłe”.
O wierzeniach religijnych Meslier
pisał też, że „nie mają trwałej
podstawy, że każda religia jest
budowlą zawieszoną w powietrzu,
że teologia jest jedynie usystematyzowaną
nieznajomością przyczyn
naturalnych, długim pasmem urojeń
i sprzeczności”.
„Dlatego człowiek zawsze był
i pozostał niedoświadczonym dzieckiem,
małodusznym niewolnikiem,
głupcem lękającym się myślenia i nigdy
nie umiejącym się wydostać z labiryntu,
w którym zagubiono jego
przodków”. O teologii pisał: „Istnieje
nauka, której przedmiotem są same
rzeczy niezrozumiałe. W przeciwieństwie
do innych nauk zajmuje się
tym jedynie, co nie podpada pod zmysły.
Hobbes nazywa ją królestwem
ciemności. (...) Ta nauka nazywa się
teologią. Teologia jest nieustanną obelgą
dla rozumu ludzkiego”.
W rozdziale pt. „Wiara w Boga
nie jest konieczna i najrozsądniej
o nim nie myśleć” Meslier
napisał: „(...) wszyscy głoszą,
że istota Boga jest niepojęta
dla człowieka, a jednocześnie
wciąż przypisują
temu niepojętemu Bogu
pewne właściwości oraz zapewniają,
że człowiek musi
uznać tego Boga, którego
nie może pojąć. Najważniejszą
rzeczą dla ludzi
ma być ta rzecz, której
absolutnie nie są w stanie
pojąć. Skoro Bóg jest niepojęty
dla człowieka, najrozsądniej
byłoby nigdy
o nim nie myśleć. Religia
zdecydowała jednak, że
człowiek popełnia zbrodnię,
jeśli przez chwilę bodaj
o nim nie myśli”.
„Niewiedza i strach – oto dwie
podstawy każdej religii” – konstatuje
Meslier, a w innym miejscu
dodaje: „W sprawach religii ludzie
zachowują się jak duże dzieci. Im
bardziej religia jest niedorzeczna
i pełna cudowności, tym większy ma
na nich wpływ”.
„Źródłem każdej religii było
pragnienie władzy” – brzmi tytuł
kolejnego z rozdziałów, a jeszcze
inny nazywa się: „Czcić Boga to
czcić fikcję”.
Dalej Meslier mówi o wierze
w Boga jako „jedynie mechanicznym
przyzwyczajeniu pochodzącym
z dzieciństwa”, nawyku wbitym
w „miękki jak wosk mózg dziecka”.
„Nauczyciele rodzaju ludzkiego
– pisze – postępują bardzo przezornie,
wpajając w ludzi zasady religijne,
zanim potrafią oni odróżnić prawdę
od fałszu, a rękę lewą od prawej”.
Meslier skrytykował też pojęcie
Opatrzności.
„Opatrznością nazywa się wspaniałomyślną
opiekę, którą Bóg otacza
swoje ukochane twory, zaspokajając
ich potrzeby i czuwając nad
ich szczęściem. Wystarczy się jednak
rozejrzeć, aby stwierdzić, że Bóg
nie troszczy się o nic i o nikogo.
Opatrzność jest ślepa na potrzeby
większości mieszkańców tego świata.
Cóż znaczy ta znikoma liczba
ludzi szczęśliwych, wobec tłumów
nieszczęśników, którzy jęczą pod uciskiem
i cierpią nędzę?!”.
Podważył też sens dogmatu kary
wieczystej, nie mogąc jej pogodzić
z ideą dobrego i miłosiernego
Boga.
Być może to bezceremonialność
i szokująca otwartość, z jaką ksiądz
Meslier wyrażał swoje poglądy, sprawiła,
że zepchnięto jego dzieło do
piwnic nawet tradycji antyklerykalnej.
Można jego poglądy podzielać
albo nie, ale pamięć o tym dziwnym
księdzu na pewno godna jest
szerszego upowszechnienia.
Krzysztof Wodnicki
"FAKTY I MITY" nr 6, 16.02.2006 r. POLSKA PARAFIALNA
KOŚCIÓŁ TO
PERWERSJA (1)
Wywiad z profesorem Hubertusem Mynarkiem – byłym
księdzem, teologiem i filozofem, dziekanem Uniwersytetu Wiedeńskiego, pisarzem
i najbardziej – obok Karlheinza Deschnera – znanym niemieckim krytykiem
Kościoła rzymskokatolickiego.
– Jak to się stało, że ksiądz pochodzący z Polski,
profesor teologii kilku uczelni, stanął po drugiej stronie ideologicznej
barykady?
Byłem przez bardzo długi czas produktem mojego śląsko-katolickiego środowiska. Z czasem jednak zrozumiałem lepiej znaczenie katolickiej teologii. Jedynym jej zadaniem jest legitymizowanie strategii hierarchii kościelnej. Papież, który jest antydemokratycznym autokratą, deklaruje: „Objawienie istnieje, przyszło z nieba, przyniesione przez Jezusa Chrystusa, jest zapisane w Piśmie Świętym, w czterech Ewangeliach i w listach apostołów”. Jednak to papież, jako „nieomylny”, decyduje o tym, jak interpretować treść Biblii. Jednocześnie w Starym i Nowym Testamencie znajdujemy mnóstwo okrucieństw, scen pornograficznych, niemoralnych zasad i nakazów. A do tego hierarchia kościelna, papieże i sobory deklarują, że Biblia jest od A do Z świętą księgą, daną nieomylnie przez Boga.
– Chce Pan powiedzieć, że teologowie, ludzie
inteligentni i z tytułami naukowymi, nie widzą tej sprzeczności?
Naturalnie, że teologowie są świadomi, iż niezależne badania Biblii dowodzą czegoś zupełnie przeciwnego: odkrywają przecież w tym „świętym piśmie” mnóstwo mitów, oszustw i fałszerstw. Jednak jako urzędnicy kościelni teologowie muszą mówić, uzasadniać i legitymizować to, co papież i biskupi nakazują. Nie wolno im powiedzieć ludowi katolickiemu prawdy! W rzeczywistości nic się nie zmieniło od czasów świętego Ignacego Loyoli, założyciela jezuitów, który ogłosił: „Aby dojść do prawdy we wszystkich sprawach, musimy być gotowi do wiary, że to, co nam wydaje się białe, jest czarne, jeżeli Kościół hierarchiczny tak to definiuje”.
Pod wpływem długich badań historycznych, filozoficznych i egzegetycznych stało się dla mnie zupełnie jasne, że teologia nie jest obiektywną nauką. Teologia jest ideologią w służbie władzy hierarchicznej, która samą siebie ustanowiła nieomylną prawdą. Tej „prawdy” potrzebuje Kościół, aby ludzi straszyć piekłem, grzechem, karą za nieposłuszeństwo, wyrzutami sumienia, spowiedzią itp. Kościół hierarchiczny chce jedynie panować i odnosić korzyści, a religia jest dla niego jedynie fasadą, za którą ukrywa swoje właściwe zamiary. Oto dlaczego zrzuciłem sutannę i wystąpiłem z Kościoła katolickiego!
– Odchodząc z Kościoła w 1972 roku, napisał Pan
list otwarty do papieża Pawła VI, wzywając do zniesienia celibatu i
demokratyzacji w Kościele.
Papież, naturalnie, nie odpowiedział. Władza absolutna nie widzi potrzeby dyskutowania. Ona znajduje interes tylko w wydawaniu poleceń. Wysłałem także kopię mojego listu otwartego do ówczesnego arcybiskupa Wiednia, kardynała Koeniga, ponieważ byłem profesorem i dziekanem na Uniwersytecie Wiedeńskim. Oczywiście, też nie dostałem żadnej odpowiedzi. Za to kardynał natychmiast zażądał od kanclerza Austrii Brunona Kreiskiego mojego zwolnienia ze stanowiska profesora wydziału teologii katolickiej państwowego uniwersytetu. Państwo austriackie zrobiło posłusznie to, czego chciał Kościół – wysłano mnie na emeryturę.
Tygodnik „Der Spiegel” napisał wówczas: „Mynarek w wieku 43 lat stał się najmłodszym emerytem wśród profesorów teologii”. Echa mojej decyzji pojawiły się w całej Austrii i Niemczech. Wszystkie wielkie gazety odnotowały to wydarzenie: „Kronenzeitung”, „Die Presse”, wiedeński „Kurier”, „Stern”, „Frankfuerter Allgemeine Zeitung”. Poświęcono mi obszerne artykuły, a wszystko dlatego, że byłem pierwszym w XX wieku profesorem teologii, który wystąpił z Kościoła. Naturalnie, ukazały się także artykuły pełne nienawiści i złości przeciwko mnie, szczególnie w wielu kościelnych gazetach. Kościół, ta „siedziba miłości i dobroci”, nie wybacza takiego kroku byłemu księdzu!
– Czym się Pan zajął po odejściu z Kościoła?
Moja sprawa stała się tak głośna, że największe wydawnictwo niemieckie Bertelsmann Koncern poprosiło mnie o napisanie książki na temat stosunków i intryg w Kościele i wśród panów tego Kościoła. A więc napisałem książkę pod tytułem „Herren und Knechte der Kirche” („Panowie i wasale Kościoła”). Redakcja wydawnictwa z radością zaakceptowała mój skrypt. Bertelsmann rozesłał zapowiedzi i fragmenty mojej książki do wszystkich wielkich gazet. Kościół zorientował się, że ukaże się niebezpieczna książka i wywarł taką presję na wydawnictwo, że wycofało się z publikacji. Tak wielka jest finansowa i propagandowa siła Kościoła, że największy dom wydawniczy przestraszył się i zmienił zamiary! Natychmiast jednak zgłosiły się inne wydawnictwa i w końcu książka ukazała się w 1973 roku w wydawnictwie Kiepenheur & Witsch w Kolonii i już po dwóch tygodniach stała się bestsellerem. Tego Kościół nie mógł tolerować! Kardynałowie, biskupi i wielu oportunistycznych teologów wytoczyło mi procesy. Było ich w sumie ponad 15. Twierdzili, że moja książka ich obraża. Urażony był m.in. Ratzinger, obecny papież, który także wytoczył mi proces. Wszyscy oni żądali odszkodowań jako zadośćuczynienia za szkody na ich honorze. W sumie żądano ode mnie 360 tys. marek niemieckich! W efekcie procesów i wyroków straciłem dom, a nawet maszynę do pisania. Do dzisiaj nie ma w Niemczech sędziego, który wydał wyrok na niekorzyść Kościoła w procesach ludzi, którzy krytykują go w imieniu prawdy historycznej. Doszło do tego, że zakazano sprzedaży mojej książki. Dopiero w 2003 roku doczekałem się ponownego jej wydania pod tym samym tytułem i z uwzględnieniem niesprawiedliwości, jakiej doświadczyłem ze strony sądów i Kościoła. Tylko ateistyczne wydawnictwa – Historia Verlag i Ahriman Verlag – miały odwagę wydać moją książkę. Chociaż procesy przeciwko mnie trwały wiele lat i kosztowały wiele energii, publikowałem dalsze książki: historyczne, filozoficzne, kosmologiczne, antropologiczne i socjologiczne. Ponadto odbyłem wiele prelekcji i odczytów dla słuchaczy z różnych środowisk.
– Do tej pory ukazały się w Polsce dwie Pana książki:
„Jezus i kobiety” i „Zakaz myślenia”. W pierwszej podjął Pan próbę
demitologizacji seksualności założyciela chrześcijaństwa, a w drugiej obnażył
fanatyzm, który kryje się u źródeł wielkich religii monoteistycznych.
Hierarchia kościelna do dzisiejszego dnia twierdzi, że Jezus był aseksualny, absolutnie czysty, niepokalany, niedotknięty zmysłowością. Kościół potrzebuje właśnie takiego Jezusa i jego matki, aby wpoić ludziom swoją rygorystyczną, antyhumanistyczną ideologię moralności. Ludzie mają mieć poczucie winy, gdy porównają swoje „grzeszne” życie seksualne z ascetycznym życiem Jezusa.
Ale Jezus był inny, jeśli wierzyć ewangeliom. Stale otoczony był kobietami, chętnie gościł u kobiet, na przykład Marii i Marty, sióstr Łazarza, którego – według Ewangelii świętego Jana – wskrzesił do nowego życia. Szczególnie serdeczny stosunek miał Jezus do Marii Magdaleny. Reformator Marcin Luter, znawca Biblii, mówił o „wielkiej miłości” między Jezusem i Marią Magdaleną.
Faktem pozostaje, że bez kobiet nie byłoby chrześcijaństwa. Maria Magdalena i inne kobiety były pierwszymi misjonarkami zmartwychwstałego Jezusa. Apostołowie nie chcieli wierzyć kobietom, które twierdziły, że widziały żyjącego Jezusa. Ewangelie apokryficzne, których Kościół później zakazał, opisały wielką rolę kobiet u progu chrześcijaństwa. Później patriarchalne, zdominowane przez mężczyzn struktury Kościoła likwidowały ślady matriarchatu w pierwotnym Kościele.
Co do mojej publikacji pod tytułem „Zakaz myślenia”, to wyjaśnia ona, że religie monoteistyczne proklamują swoją podstawową tezę: Bóg jest i rozwiązuje każdy problem. Ponieważ istnieje, wszystkie problemy mają szansę na rozwiązanie. Niestety, Bóg nie rozwiązuje żadnego problemu, on sam jest problemem. Tajemnicy zła w świecie nie daje się pogodzić z istnieniem Boga absolutnej dobroci i miłości. Kościół rzymskokatolicki, a także inne wyznania i religie monoteistyczne potrzebują Boga jako najwyższej i ostatniej instancji, aby móc żądać od ludzi absolutnego, bezwarunkowego posłuszeństwa wobec siebie.
Również systemy polityczne potrzebują dla utrzymania i umocnienia swojej władzy najwyższego przywódcy, Führera, lidera, i wyposażają go w boskie atrybuty. Każdy z tych systemów religijnych i politycznych wydaje zakazy myślenia i buduje barykady, których nie wolno przekraczać. Ale wolna myśl musi żądać wolności myślenia we wszystkich sprawach, także wolności do wątpienia. Bez wątpienia nie ma postępu w ludzkiej kulturze. Tymczasem Kościół naucza, że każda wątpliwość wobec jakiejkolwiek prawdy przez niego głoszonej jest grzechem śmiertelnym. Kto nie wierzy, będzie potępiony!
– Wiele osób uważa, że Kościół katolicki jest
ostoją publicznej moralności. Sądzą, że bez tej instytucji świat pogrążyłby się
w moralnym chaosie i anarchii.
Ludzie, którzy coś takiego twierdzą, są albo ślepi, albo fanatyczni. Prawdą jest, że Kościół nieustannie głosi: „Jestem najwyższą, najważniejszą instancją i gwarancją moralności”. Ale chaos i anarchia są w samym sercu Kościoła katolickiego! Katolicyzm jest najbardziej niemoralną religią w całej historii ludzkości. Moja książka „Nowa inkwizycja” wykazuje we wszystkich szczegółach zbrodnie Kościoła w odleglejszej przeszłości, a także w XIX i XX wieku. Nie ma drugiej takiej religii, która zniszczyłaby tyle istnień ludzkich, co religia katolicka. Inkwizycja, palenie kobiet – domniemanych czarownic – likwidacja całych narodów, prześladowania niewierzących, heretyków, żydów, tak zwanych sekt; związki Kościoła z dyktatorami (Mussolini, Franco, Hitler, Pinochet), z mafią (Calvi, Sidona etc.); wykorzystywanie niewinnych dzieci i młodych ludzi do celów seksualnych przez papieży, biskupów i księży; oszustwo celibatu, który trwa, chociaż mnóstwo księży żyje z partnerkami lub partnerami (co opisałem w moich książkach: „Eros und Klerus” i „Casanovas in Schwarz”). Współczesne państwa i rządy w wyniku własnej słabości lub głupoty popierają mity o moralnym autorytecie Kościoła i jego niezbędności dla prawidłowego funkcjonowania społeczności ludzkiej. Dzięki temu Kościół zyskuje na znaczeniu i rośnie w siłę, także finansową. Tymczasem każdy człowiek ma własne sumienie i musi zbudować swój własny system etyczny, jeżeli nie chce się stać wasalem propagandy, konwencji i ślepej dogmatyki Kościoła. Papież Jan Paweł II podróżował do niedawna, a Benedykt XVI obecnie – do milionów ludzi, ale obaj są niczym więcej jak postaciami popkultury. Dla ugruntowania i podniesienia moralności nie czynią niczego. Cdn.
Rozmawiał Adam Cioch
„FAKTY I MITY” nr 7, 23.02.2006 r.
KOŚCIÓŁ TO
PERWERSJA (2)
Druga i ostatnia część wywiadu z prof.
Hubertusem Mynarkiem – byłym księdzem, teologiem i filozofem, dziekanem
Uniwersytetu Wiedeńskiego, pisarzem i najbardziej – obok Karlheinza Deschnera –
znanym niemieckim krytykiem Kościoła rzymskokatolickiego.
– Czy
widzi Pan jakieś plusy w watykańskiej religii? Jak ocenia Pan Kościoły
protestanckie? Czy sympatyzuje Pan bądź należy do któregoś z nich?
Mimo mojej dobrej woli, nie widzę żadnych plusów w katolicyzmie. Nadal Watykan uważa się za kontynuację starożytnego imperium rzymskiego, nadal papież nazywa siebie pontifex maximus, jak najwyższy kapłan religii rzymskiej, nadal nie toleruje de facto żadnych innych religii i konfesji. Nadal głosi, że ojczyzną prawdy jest Kościół rzymskokatolicki. Nadal religia pozostaje jedynie fasadą, bo Watykan ciągle ma tylko jeden cel i ideał: więcej władzy i więcej zysku. Nadal papieże i ich wasale w hierarchii rozumieją „dialog ekumeniczny” jako powrót wszystkich „zagubionych synów”, wszystkich wyznań do papa mundi, czyli ojca Kościoła i świata, rezydującego w Rzymie.
Jedynym plusem Kościołów protestanckich jest nieuznawanie przez nich dyktatora w osobie papieża. Niestety, widziałem wśród protestanckich przywódców także wielu autorytarnych wodzów. Faktem jest natomiast większy liberalizm niektórych ugrupowań protestanckich. Niestety, kierownictwo największego Kościoła protestanckiego Niemiec (EKD) z biskupem Huberem na czele często zbyt konformistycznie i oportunistycznie reaguje na działania Kościoła katolickiego.
Zaletą protestantyzmu jest dopuszczenie kobiet do urzędów, także do urzędu biskupa, a wadą – wpływ wielu nauk Lutra, który negował wolną wolę człowieka, propagował totalną zależność człowieka od Boga, a także prześladował heretyków, żydów i niewierzących. Straszne, brutalne i okrutne zasady postępowania Lutra wobec żydów służyły nawet jako przykład i motywacja dla nazistów. Dzisiejsza nietolerancja oficjalnego Kościoła ewangelickiego wobec tak zwanych sekt wypływa z antyhumanitarnej ideologii Lutra. Dlatego nie mogę należeć do żadnego z Kościołów protestanckich. Moja wizja wolności i moje humanistyczne nastawienie nie zgadzają się z nauką i praktyką tych kościołów.
– Czy
jest Pan człowiekiem wierzącym?
Pana pytanie jest sformułowane zbyt ogólnie. Jeżeli Pan rozumie wiarę jako wiarę w dogmaty jakiegoś kościoła, wtedy jestem człowiekiem niewierzącym. Wielu ludzi, zwłaszcza w Polsce, identyfikuje cały fenomen religii z katolicyzmem. Ale można być człowiekiem wierzącym i religijnym bez jakiejkolwiek przynależności do katolicyzmu, protestantyzmu czy w ogóle chrześcijaństwa. Religie azjatyckie, na przykład buddyzm, hinduizm, taoizm albo konfucjanizm, bardzo różnią się od chrześcijaństwa. Nie uznają one Boga monoteistycznego, ale są przecież prawdziwymi religiami!
W centrum tych religii stoi wiara w reinkarnację, a nie wiara w Boga. Przekonują, że człowiek musi przejść wiele doświadczeń, wiele wcieleń, aby osiągnąć doskonałość. Napisałem przed kilkoma laty książkę „Religijność bez Boga”, w której zamieściłem wiele przykładów religii, gdzie nie ma wiary w Boga, ale istnieje głęboka religijność.
Wracając do katolicyzmu... Uważam, że nie jest on prawdziwą religią, lecz konglomeratem rozmaitych religii i światopoglądów. Można w nim znaleźć elementy chrześcijaństwa, religii pogańskich, filozofii antycznych i współczesnych. To nie jest jednolita i czysta religia. Katolicyzm jest pozbawiony oryginalności. Nie ma w tym Kościele jednej prawdy wiary, która nie zostałaby ukradziona jakiejś innej religii. A Kościół jako taki jest perwersją i zdradą religii, ponieważ nadużywa jej do manipulowania ludźmi, ogłupiania ich i wykorzystywania.
Nawet wiara w jedynego boga jest wynalazkiem faraona Echnatona, a bóg Jahwe nie był na początku Starego Testamentu jedynym i uniwersalnym bogiem nieba i ziemi, ale bogiem klanu Hebrajczyków, którzy nie negowali istnienia bogów innych narodów i klanów.
– Czy
Bóg istnieje?
Tego nie wiem. Żaden człowiek nie może z pewnością wiedzieć, czy Bóg istnieje, czy nie istnieje. Także „nieomylny” papież tego nie wie, może jedynie wierzyć. Wiara, każda wiara, jest egzystencjalną decyzją. Nigdy nasza wiedza nie jest na tyle uniwersalna i jasna, abyśmy byli zmuszeni wierzyć lub nie wierzyć. To akceptuje nawet Kościół, który uczy, że wiara w Boga jest łaską i cnotą, do której człowiek z wysiłkiem musi dążyć. Wiele rzeczy w przyrodzie, w kosmosie i człowieku jest argumentem (lecz nie dowodem!) na rzecz istnienia Boga, ale problemu zła fizycznego i psychicznego w świecie żaden człowiek nie może rozwiązać. Są ślady wielkiej inteligencji w naturze, w ewolucji, w kosmosie, ale te ślady nie są takiej wagi, aby zmusiły nas do przyjęcia nieskończenie doskonałego, inteligentnego i wszystkowiedzącego Boga.
Już starożytni filozofowie byli przekonani, że świat został stworzony nie przez Boga, lecz przez demiurga, czyli byt, który jest bardzo inteligentny, ale nie wszechmocny i wszystkowiedzący.
Uważam, że człowiek prawdziwie humanistyczny jest agnostykiem, otwartym jednakże na wszystkie możliwości metafizyki. Jak będzie po śmierci, tego nikt nie wie na pewno, ale każdy człowiek musi tu na ziemi zbudować swój własny światopogląd. Nie jest tak ważne, czy jesteśmy ludźmi wierzącymi, czy nie. Istotniejsze jest, czy jesteśmy ludźmi etycznymi, czy może raczej złymi, okrutnymi, brutalnymi, agresywnymi, poszukującymi zysku, sukcesu i kariery ze szkodą dla innych. W roku 2005 ukazała się moja książka „Unsterblichtkeit” („Nieśmiertelność”), która zajmuje się tymi zagadnieniami.
– W
Niemczech przeciwnicy mają Panu za złe, że broni Pan tak zwanych sekt, a nawet
że był Pan z nimi związany. Mam na myśli Życie Uniwersalne i scjentologię.
Oskarża się Pana także o związki z niemieckimi unitarianami, nawiązującymi
podobno do faszystowskiego nurtu chrześcijaństwa.
Nie należę do żadnej sekty. Niestety, Kościół, a pod jego naciskiem także państwo, dyskryminują w Niemczech tak zwane sekty. Każdy humanista jest zobowiązany do obrony prześladowanych mniejszości. Ci, którzy dyskryminują – tak zwane wielkie historyczne Kościoły – sami są de facto sektami, a różnią się od małych sekt tylko siłą i wpływami. Kościół rzymskokatolicki i całe chrześcijaństwo swój marsz przez historię rozpoczęło 2000 lat temu jako mała sekta religii żydowskiej. Wszelkie błędy, herezje, oszustwa i zbrodnie dokonane przez sekty są relatywnie i ilościowo niewielkie w porównaniu z tymi, jakich dopuścił się Kościół rzymski. Kościół potępia sekty, bo obawia się utraty kontroli nad ludźmi. Musimy pamiętać, że spośród wszystkich religii i sekt w całej historii ludzkości Kościół papieski jest organizacją najbardziej zbrodniczą.
Co do związków z niemieckimi unitarianami, to sprowadzają się one do kilku odczytów i prelekcji, które dla nich zrobiłem, podobnie jak robię je na zaproszenie wielu innych grup. Znam nawet kilku żydowskich profesorów, którzy także mieli odczyty na zaproszenie unitarian, lecz tylko mnie się za to atakuje. To jest bardzo dziwne, ale zauważyłem, że Kościół lubi mnie atakować nie wprost, ale często wykorzystuje do tego innych. Nie waha się korzystać z usług nawet byłych stalinowców.
A teraz o moich związkach z Życiem Uniwersalnym. Chcę podkreślić, że ludzie z tego ugrupowania czynią dla innych ludzi, szczególnie chorych, i dla zwierząt tysiące razy więcej dobrych rzeczy niż Kościół. Dlatego właśnie stali się celem wielu ataków ze strony hierarchii. Nie należę do tego ugrupowania, ale wydałem u nich moją książkę „Nowa inkwizycja”, bo zgodzili się ją opublikować po tym, jak 30 innych wydawnictw powiedziało „nie”.
Ze scjentologią nie mam kontaktów, ale też pragnę zauważyć, że rozpowszechniany przez Kościół obraz tej religii mija się z rzeczywistością.
A wracając do unitarian – to prawda, że ruch ten aż do roku 1945 współpracował z Hitlerem. Podobnie zresztą jak przedstawiciele wielu różnych religii i kościołów w Niemczech. Jednak po wojnie unitarianie wyrzucili ze swoich szeregów wszystkich nazistów i obecnie jest to ruch religijny szanujący wartości demokratyczne i akceptowany przez większość Niemców.
–
Ostatnia Pana książka to niewydany jeszcze po polsku „Polski papież”. Nie
wątpię, że zawiera ona wiele krytycznych uwag pod adresem uwielbianego w Polsce
przywódcy Kościoła.
Analizowałem w tej książce teologię dogmatyczną papieża Wojtyły, jego doktrynę moralności i seksualności, jego politykę społeczną, finansową, wewnętrzną i wobec innych państw oraz religii, a także jego stosunek do kobiet w teorii i praktyce. W rezultacie doszedłem do wniosku, że ten papież nie zmienił niczego z przestarzałej dogmatyki Kościoła. Na przykład grzech pierworodny nadal jest dla niego absolutnym fundamentem Kościoła. Grzech – hipotetycznie popełniony przez Adama przed tysiącami czy milionami lat – jest nadal naszym grzechem. Inny przykład: piekło według papieża jest wieczne i nawet po upływie milionów lat nie ma możliwości zbawienia grzesznika. A cóż to za Ojciec i Bóg miłości, który nie potrafi przebaczyć win swoim dzieciom, nawet po bardzo długim odbywaniu kary?!
Rygorystyczna doktryna seksualna papieża sprawiła, że na całej kuli ziemskiej papieski zakaz stosowania antykoncepcji przyczynia się z całą mocą do pogłębienia nieświadomości, ucisku, cierpień i chorób. Zakaz używania prezerwatyw sprzyja szerzeniu się AIDS. Według Brendy Maddox, ta doktryna papieska powoduje więcej zła niż polityka apartheidu i prowadzi do katastrofy demograficznej. Nadal pod panowaniem Jana Pawła II kobiety nie miały tych samych praw co mężczyźni, nie mogły awansować na odpowiedzialne urzędy w Kościele, nie miały prawa zostać duchownymi.
Idealna kobieta – według zmarłego papieża – to dobra matka i opiekunka domu. Nie mogę się nadziwić, że tak wiele kobiet chodzi ciągle do Kościoła i nie występuje z tej maczystowskiej instytucji.
– Jakie
widzi Pan perspektywy dla Kościoła watykańskiego po śmierci Jana Pawła II? Jaką
przyszłość przewiduje Pan dla katolicyzmu w Polsce?
Nie widzę perspektyw dla Kościoła watykańskiego. Nowy papież Ratzinger jest jeszcze gorszy od Jana Pawła II. Benedykt XVI jest i pozostaje tym, kim był – fanatycznym inkwizytorem. On niczego nie zmieni w autorytarno-konserwatywnym Watykanie. Każda poważniejsza reforma tej instytucji byłaby jej negacją, jej kapitulacją, jej końcem. Kościół papieski jest instytucją totalnie antydemokratyczną: papież posiada władzę absolutną, a biskupi i kardynałowie mają jedynie władzę delegowaną; także ich prawa są delegowane. Lud Boży natomiast w ogóle pozbawiony jest praw – ma tylko obowiązki. Prawdziwa demokratyzacja Kościoła byłaby śmiercią absolutystycznej hierarchii.
Oficjalny katolicyzm w Polsce potrzebuje epoki oświecenia, ponieważ tkwi jeszcze w średniowieczu. Środowiska intelektualne w Kościele powinny wyemancypować się ze wszelkich wpływów duchowieństwa. Podobnie i teologia polska, której daleko do teologii i egzegezy zachodnioeuropejskiej.
Rozmawiał Adam Cioch
"FAKTY I
MITY" nr 14, 13.04.2006 r.
WIELKI
CZARNOKSIĘŻNIK
ATEISTA MORALNY
Stanisław Lem przez całe życie otwarcie przyznawał się do ateizmu. W jednej ze swoich najważniejszych książek – „Dziennikach gwiazdowych”, filozoficznej przypowieści ubranej dla niepoznaki w sztafaż science fiction – bezlitośnie wykpiwa kościelne dogmaty i absurdy wiary.
Gdy Lem umarł, polskie media katolickie przemilczały te niewygodne fakty. Bo jakże to? Wielokrotny kandydat do Nobla, ceniony na świecie, największy polski pisarz i myśliciel XX wieku – ateistą?
Lem nie wierzył ani w sprawy „pozadoczesne”, ani w „życie pozagrobowe”. Na istnienie ludzkości patrzył – z kosmicznej skali czasu – jak na ulotny byt jętki jednodniówki. I choć przyznawał, że powstaliśmy w wyniku splotu zadziwiających i być może nieprzypadkowych okoliczności, to jednak zdecydowanie odrzucał możliwość istnienia osobowego stwórcy. Żartował Lem, że skoro Bóg – jak wiadomo – jest wszechmocny, a świat stworzył doskonały, to „nawet guzik od gaci nie może nikomu spaść bez woli Bożej”. Wobec tego człowiek nie może o nic prosić stwórcę: ani o zdrowie, ani o pomyślność czy niepodległość ojczyzny. Bo każda interwencja Boga, czyli cud, byłaby dowodem niedoskonałości tego „najlepszego ze światów”.
– Ateistą jestem z powodów moralnych. Uważam, że twórcę rozpoznajemy poprzez jego dzieło. W moim odczuciu świat jest skonstruowany tak fatalnie, że wolę wierzyć, iż nikt go nie stworzył! – tłumaczył swoją niewiarę Lem. Kilka lat temu wspominał o swoim pobycie w szpitalu: „Przychodził jako pierwszy niepokoić mnie o 6 rano ksiądz i wciąż proponował mi komunię świętą. Powiedziałem, że jestem niewierzący, i że nie potrzebuję, ale raz nie wystarczyło”.
Nic dziwnego, że filozof Leszek Kołakowski ubolewał kiedyś publicznie: „Ciężka sytuacja tego Lema, bo jest niewierzący„! Sam pisarz jakoś nigdy tym się nie martwił, wprost przeciwnie – zawsze przyznawał się, że ostatecznym kryterium poznania pozostaje dla niego nie wiara, lecz rozum.
Dziś, kiedy w Polsce urzędowo deklaruje się zewsząd i w nadmiarze ów pierwszy czynnik (przy równoczesnym deficycie drugiego), przypomnijmy garść opowieści o gwiazdokrążcy Ijonie Tichym. Choćby po to, by pośmiać się z iście wolterowskich przypowieści wyśmiewających absurdy kościelnych legend i dogmatów, gdy próbuje się je przenieść w kosmiczny wymiar.
Bo czym jest ból głowy prymasa Glempa ze zbudowaniem „świątyni opatrzności” przy kłopotach misyjnych, które napotka Kościół, gdy ludzkość (a wraz z nią i kaznodzieje) zacznie zdobywać kosmos? Pięciorniakowie z gorącej planety Antyleny, którzy marzną przy 600 st. Celsjusza, nie chcieli słyszeć opowieści o raju, natomiast byli żywo zainteresowani, gdy misjonarze zaczęli opisywać im warunki klimatyczne panujące w piekle. Z kolei mieszkańcy planety Egilli z braku wszelkich kończyn mogliby się żegnać jedynie ogonem – cóż, kiedy Watykan drugi rok zwleka z podjęciem decyzji...
A pamiętacie okrutny los ojca Orybazego, który ewangelizował Memnogów? Istoty te należały do „najbardziej uczynnych, łagodnych, dobrotliwych i przenikniętych altruizmem stworzeń w całym kosmosie”. Lud ów wprost spijał słowa z ust misjonarza, który dniem i nocą niestrudzenie głosił im zasady wiary i opowieści o żywotach świętych. Ojciec Orybazy tak skutecznie nawrócił Memnogów, że gdy upewnili się, iż misjonarz o niczym innym nie marzy, jak tylko świętym zostać, postanowili mu pomóc
w drodze do nieba... Zdarli mu skórę z grzbietu i posmarowali smołą (jak to spotkało św. Hiacynta), potem odrąbali lewą nogę (św. Pafnucy), rozpruli brzuch i wsadzili weń wiecheć słomy (bł. Elżbieta normandzka), wbili na pal (św. Hugon), połamali żebra (jak św. Henrykowi z Padwy) i na koniec spalili (jak Dziewicę Orleańską). A kiedy dominikanin o. Lacymon, oblatując gwiezdne diecezje, wstąpił na planetę Memnogów, zastał ich opłakujących swojego utraconego pasterza. – Czy wiecie, żeście wydali dusze na wieczne potępienie? – krzyknął. Memnogowie wytłumaczyli, że owszem, lecz zrezygnowali przecież ze swego zbawienia, byle tylko ich ukochany pasterz zyskał „koronę męczeńską i świętość”. I wierzą teraz, że jest w niebie. A to rzekłszy, wręczyli dominikaninowi z Ziemi worek z sumą na proces kanonizacyjny...
Z kolei mieszkańcom Arpetuzy od czasu przybycia ziemskich misjonarzy grozi wyginięcie. Przestali zawierać małżeństwa, nie płodzą dzieci i masowo wstępują do zakonów. Wzorowo przestrzegają reguł, modlą się, umartwiają, a tymczasem upada przemysł i rolnictwo, nadciąga głód i planecie grozi zagłada. Zaniepokojony o. Lacymon napisał o tym do Rzymu, lecz ten – jak zwykle – milczy...
W gabinecie ojca Lacymona z „Dzienników gwiazdowych” (Podróż XXII) wisi mapa nieba gwiazdowego. Tichy zauważa, że cała jej prawa część jest zaklejona papierem. Zamieszkują tam „niesłychanie inteligentne ludy, które głoszą materializm, ateizm i doskonalą życie na swoich planetach”. Watykan posyłał do nich najmędrszych głosicieli Słowa Bożego, lecz absolutnie wszyscy powracali jako ateiści.
Ponieważ Lem niejednokrotnie dowiódł, jak przenikliwym był prorokiem naszych czasów (przewidział masowy terroryzm jako broń polityczną, Internet, masowy wpływ na nasze życie biotechnologii i inżynierii genetycznej, fantomatykę, czyli Matrix, kreowanie wirtualnej rzeczywistości). W „Kongresie futurologicznym” (napisany w 1970 r.!) przewidział też inne wydarzenie... Oto Tichy spotyka przy barze w hotelu Hilton brodatego osobnika, który – pokazawszy mu ciężką dwururkę na plecach – pyta naszego bohatera, jak mu się podoba jego „papieżówka”. Okazuje się, że brodacz wybiera się na pielgrzymkę do Rzymu, by „ustrzelić Ojca Świętego” pod bazyliką Piotrową. Z tym, że w przeciwieństwie do Agcy powieściowy terrorysta jest „gorącym, prawowiernym katolikiem”, który chce w ten sposób wstrząsnąć sumieniem ludzkości, a uczyni to tak, jak według Pisma Świętego miał zrobić Abraham z Izaakiem. Tylko na odwrót, bo „wszak nie syna położy, lecz ojca, i to na dobitkę świętego”.
Oby więc za sto lat Polakom nie groziło wyginięcie, a przemysł i rolnictwo w kraju nie upadały w wyniku masowych powołań. A w gabinecie prymasa wisiała mapa Polski – prawie cała zaklejona papierem. Poza może Częstochową i Toruniem...
Grzegorz Konieczny
"FAKTY I MITY" nr 22, 07.06.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (58)
KOŚCIELNE
PRAWO NATURALNE
Prawo naturalne to prawo stanowiące
przeciwwagę dla prawa stanowionego, wynikające z przyrodzonych i odwiecznych
zasad ludzkości, a nawet wszechświata.
Prawo zapisane w sercach lub rozumach ludzi
(ius in corda scripta). Kościół szermuje pojęciem prawa naturalnego,
wprowadzając opinię publiczną w błąd, który polega na utożsamieniu tej idei z
doktryną kościelną.
Teorie praw naturalnych nie powstały wraz z narodzinami chrześcijaństwa. Duchowni, mówiąc o prawie naturalnym, utożsamiają je z prawem boskim, co często sprowadza się do zamiennego stosowania obu terminów; doszło nawet do tego, że gdy się mówi o prawie natury, kojarzone jest to natychmiast ze sporami Kościoła polskiego wobec preambuły Konstytucji RP.
W rzeczywistości prawo natury jest czymś zupełnie niezależnym od Kościoła, a w pewnych wiekach było nawet głosem sprzeciwu wobec koncepcji kościelnych. Kościół rzymskokatolicki zapożyczył tę ideę od
poganina – Arystotelesa – który zdefiniował je jako pierwszy, już w IV wieku przed Chrystusem. Prawa natury miały wynikać z obserwacji porządków ustanowionych przez samą naturę człowieka i świata.
Do czasów późnego średniowiecza myśl Arystotelesa była nieznana dla świata chrześcijańskiego. Koncepcje Arystotelesa (jak i większość dzieł) przyswoił sobie świat arabski. Do Europy idee te przedostały się z północnej Afryki, poprzez Hiszpanię, gdzie wielką popularność zyskał lekarz z Kordoby Awerroes (Ibn Ruszd), który pod wpływem metafizyki Arystotelesa począł głosić tezy, które były sprzeczne zarówno z Koranem, jak i Biblią chrześcijańską. „Tezy awerroistów odrzucających dogmat zmartwychwstania i nieśmiertelność duszy zaniepokoiły Kościół, tym bardziej że dyskusje wokół tez wywierały wpływ na doktrynę polityczną” (Karol Jonca).
Fakt, że idee poganina cieszą się tak wielkim zainteresowaniem, na tyle poirytował hierarchię kościelną, że do zajęcia się tym problemem oddelegowano Tomasza z Akwinu – oficjalnego teologa Kościoła. Mógł on zrobić dwie rzeczy: zdyskredytować myśli Arystotelesa bądź adaptować je dla chrześcijaństwa. Ponieważ pierwsze nie rokowało spodziewanych efektów (Kościół wydawał już zakazy nauczania w duchu arystotelizmu w latach 1210, 1215 i 1231), trzeba było zastosować drugie rozwiązanie, czyli połączenie nauki Kościoła z ideą praw naturalnych. Jednak problem był niebanalny, gdyż Nowy Testament nie dawał przesłanek do tego, aby wkomponować w niego źródło nauki o prawie naturalnym. Dotychczasowe nauczanie Kościoła, którego główną opoką pozostawał św. Augustyn, również nie dawało przesłanek, na których można byłoby się oprzeć w tej kwestii: Kościół nauczał bowiem, że natura człowieka jest nieczysta, zaś uświęcanie go miało polegać właśnie na wyzwalaniu się spod jej prawideł. Pozostawał Tomaszowi Arystoteles. Jednak skąd u poganina myśl boska? Otóż ów doctor Ecclesiae wykoncypował, co następuje: zasady prawa naturalnego drzemią w każdym człowieku (nawet poganinie), a dzięki Światłości Wiekuistej są refleksem owego oświecenia boskiego. Oczywiście, boskie Światło Wszechświata jest czymś nadrzędnym dla tych praw natury. I tak chrześcijaństwo podporządkowało sobie prawa naturalne – poprzez „chrzest” Arystotelesa. Warto jednak zaznaczyć niektóre niuanse koncepcji praw naturalnych autorstwa Tomasza z Akwinu. Chociaż bowiem już klasyczni prawnicy rzymscy uważali, że niewola nie jest stanem zgodnym z porządkiem naturalnym, to wielki teolog Kościoła utrzymywał, że jest dokładnie na odwrót.
Oczywiście, nie oznaczało to bynajmniej zdecydowanego zwrotu i uznania dla praw naturalnych ze strony Kościoła. Ochrzcić Arystotelesa to był wymóg pragmatyczny i wyraz adaptowania do chrześcijaństwa użytecznych bądź popularnych myśli filozofów pogańskich. Prawa naturalne miały odtąd stanowić dla Kościoła bardzo wygodny wytrych przy rozwiązywaniu dylematów teoretycznych pojawiających się na przestrzeni dziejów oraz pomoc przy argumentowaniu swego stanowiska w takich sprawach, które nie mogły liczyć na wsparcie Objawienia (np. prawo własności, sprzeciw dla „mordowania” nienarodzonych rozciągający się nawet na zarodek ludzki). Z drugiej jednak strony nadal podkreślano grzeszny charakter natury człowieka i uznawano ją za sprzeczną z wiecznymi prawami boskimi. Dlatego powinna być brana w karby posłuszeństwa – zgodnie z cnotą religijną. Jest to zapewne przejaw pewnej teologicznej schizofrenii.
Kiedy w wiekach XVII–XVIII nastały warunki do narodzin nowożytnych idei praw przyrodzonych, ludzkość nie skorzystała z koncepcji pochodzenia praw naturalnych dzięki iluminacji światła boskiego. Zapewne było to rozwiązanie trafne, gdyż „boska iluminacja” prawdopodobnie implikowałaby skrajną nietolerancję i skrępowanie myśli, a jednym z praw naturalnych byłaby nieomylność Kościoła rzymskokatolickiego. Kościelna wersja praw naturalnych w budzących się do wolności społeczeństwach nie mogła nastrajać optymistycznie, biorąc pod uwagę osobliwe stanowisko hierarchów Kościoła wobec podstawowych praw swych wiernych z czasów średniowiecza i kontrreformacji (katalog bliski zbiorowi pustemu). Zresztą instytucja, która zakazywała lektury swej świętej księgi, nie mogła budzić zaufania. Twórcami nowożytnych idei praw naturalnych byli przede wszystkim: Hugon de Groot, Pufendorf, Hobbes i Locke. Dziewiętnastoletni Grocjusz stworzył doktrynę będącą „demontażem koncepcji świętego Tomasza. (...) ius naturae jest podstawą dla wszystkich innych praw. (...) jest wypływem samej natury rozumnej i społecznej człowieka i nikt, nawet Bóg, nie może go zmienić (...). Grocjusz przypisuje prawu natury wartość autonomiczną i w nim też dostrzega »płaszczyznę porozumienia ludzi rozmaitych wyznań, wszystkich czasów«” (Jonca). Oczywiście, jego dzieło wpisano na index librorum prohibitorum.
Wyraźnego jednak oddzielenia prawa natury od religii dokonali następcy Grocjusza, zwłaszcza Pufendorf. Hobbes – twórca teorii strachu („Lewiatan”, 1651) – podważył naturalne pochodzenie państwa (Arystoteles) i twierdził, że człowiek z natury jest egoistą, który pragnie zagarnąć dla siebie jak najwięcej dóbr. „(...) w stanie natury istnieje strach, ciągłe niebezpieczeństwa otaczają człowieka i nie może znaleźć zastosowania obiektywne prawo natury, nie może się też rozwinąć. Człowiek, przezwyciężając egoizm, zawiera umowę z innymi ludźmi”. Tak powstaje państwo – sztuczny twór, mający na celu ochronę jednostki przed inną jednostką. Z kolei liberalna doktryna Locke’a, bodajże najbardziej popularna, zwłaszcza w dobie oświecenia, zakładała wolność, równość, pokój i pomyślność jako stan naturalny.
Dzięki odcięciu się od Kościoła świeckie katalogi praw naturalnych jako jedno z nich wymieniały wolność przekonań i wyznawania religii. Dzisiejszy posoborowy Kościół, który bohatersko walczy o supremację praw naturalnych, nie chce zapewne pamiętać, że z równą bądź większą determinacją Kościół przedsoborowy – od Piusa VI do Piusa XII – gromił nowożytne prawa naturalne, które ludzkość sformułowała w drugiej połowie XVIII wieku.
Zaczęło się nie gdzie indziej, tylko w Ameryce Północnej, gdyż tylko tam – w nowym miejscu – mogło wykiełkować nowe spojrzenie na społeczeństwo i na świat. Tylko tam można było zacząć budować więzi społeczne na nowo. Pierwszym aktem, w którym powołano się na nadrzędność pewnych przyrodzonych praw, była „Deklaracja praw Wirginii” z 12 czerwca 1776 roku. W punkcie pierwszym stanowi ona m.in.: „(...) wszyscy ludzie z natury są równi, wolni i niezależni i posiadają pewne przyrodzone prawa, z których, gdy wchodzą w ramy organizmu publicznego, nie mogą zrezygnować w drodze żadnej umowy”. Dzięki świeckiej ideologii owych postanowień – szesnastym punktem mogło być wolne sumienie jako jedno z praw przyrodzonych. Konsekwencją deklaracji stanu Wirginia (tak jak deklaracji rewolucyjnej Francji) był zapewne katalog praw człowieka przyjęty w Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki, który wolność religijną umieścił na samym czele! Mimo że Ojcowie Założyciele powoływali się na Boga, to jednak uważali, że „patronem ich zrzeszenia jest w istocie rozum”.
Pierwszym katalogiem praw przyrodzonych dla Europy była francuska „Deklaracja praw człowieka i obywatela” z 26 sierpnia 1789 roku. Wolność sumienia i tutaj znalazła swoje odzwierciedlenie. Pozostaje kwestią dalece wątpliwą, czy dziś zaliczalibyśmy takie deklaracje do katalogu praw wrodzonych, gdyby miały one oparcie w korzeniach chrześcijańskich. Świadczy o tym niewątpliwie długa, bo sięgająca aż drugiej połowy XX w., tradycja kościelnego zwalczania wolności słowa i wyznania.
Na te „samowolne dictum” ludu Kościół zareagował bardzo szybko i zdecydowanie. Już 10 marca 1791 r. Pius VI (1775–1799) w brewe Quod aliquantum potępił podstawowe prawa „Deklaracji praw człowieka” jako monstra (potworności), a o wolności wypowiedzi pisał, że to prawo skandaliczne. W roku 1900 Leon XIII wołał: „Dosyć już nasłuchał się tłum o tym, co się zwie »prawami człowieka«, niechże usłyszy kiedyś o prawach Boga”.
Można uznać za Arturem Domosławskim, że prawdziwa zmiana stosunku Kościoła do praw człowieka została zapoczątkowana dopiero po Soborze Watykańskim II (1963–1965), a do tego czasu „były przez dwa niemal wieki traktowane w katolicyzmie jako swoista konkurencja, jako rodzaj »świeckiej religii«”. Dziś Benedykt XVI, który lubi powoływać się na prawa człowieka, tego „chyba nie pamięta i teraz wydaje mu się, że prawa człowieka zrodziły się z tradycji katolickiej. Otóż było dokładnie odwrotnie. Prawa człowieka powstały i upowszechniły się wbrew papieżom i katolicyzmowi. Można powiedzieć, że takie wartości współczesnej demokracji jak wolność, równość i prawa człowieka zostały przyswojone wbrew papieżom i tradycji katolickiej” (Fernando Savater). Kościół niewątpliwie wypaczył wyrazistość koncepcji praw naturalnych. Powyższym rysem chciałem uprzytomnić istnienie poważnej gangreny trawiącej tę ideę. Należy udzielić rozwodu Kościołowi i prawom naturalnym, a dzięki temu dyskusja nad tym zagadnieniem stanie się bardziej merytoryczna.
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
"FAKTY I MITY" nr 31, 09.09.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
DOBRA I ZŁA
ZBRODNIA
Przyzwoici ludzie niemal zawsze skłonni są
potępiać zabijanie, a w szczególności ludobójstwo. No, chyba że święte księgi
każą im uważać za dobre to, czym się normalnie brzydzą.
Wzdragamy się, i słusznie, na szaleńcze pomysły Hitlera, który twierdził, że opatrzność zleciła jemu i jego narodowi misję „oczyszczenia” świata z Żydów. Wiemy, jakie były skutki tej opatrznościowej misji – 6 milionów zagazowanych lub rozstrzelanych. Budzi to zrozumiałe powszechne obrzydzenie, a głoszenie ideologii, która ten plan wprowadziła w życie, w wielu krajach jest zabronione przez prawo; nie pozwala się także na rozpowszechnianie związanej z nią literatury (np. „Mein Kampf”).
Wystarczy jednak, że podobne pomysły „oczyszczenia” i „zagwarantowania odpowiedniej przestrzeni życiowej” znajdą się w jednej z ksiąg, które wielkie religie uznają za święte, a już zupełnie inaczej na nie patrzymy. Księga Jozuego (część Starego Testamentu) jest uznawana – zarówno przez judaizm, jak i chrześcijaństwo – za „natchnioną przez Boga”. Jej fragmenty są czytane na nabożeństwach w tysiącach kościołów. Także fragment o tym, jak bóg Jahwe kazał zamordować wszystkich mieszkańców miasta Jerycho. Nie tylko ich zresztą, ale nawet tamtejsze „woły, owce i osły”. Tak dokładnego „oczyszczenia” z wszystkiego
co żywe nie wymyślił nawet Hitler – dopiero amerykańska bomba atomowa w Japonii okazała się równie skrupulatnie zabójcza. Przypomnijmy, że Księgi Jozuego, która wychwala ten mord, oraz innych podobnych ksiąg nikt nie zabrania rozpowszechniać... Przeciwnie
– w kościołach stawia się ją na honorowym miejscu, a duchowni niektórych wyznań nawet całują ją z namaszczeniem w czasie liturgii.
Richard Dawkins w swojej książce „Bóg urojony” przytacza bardzo ciekawe i nieznane dotąd w Polsce badania izraelskiego psychologa George’a Tamarina. Tamarin kazał tysiącu żydowskich dzieci ocenić, czy Izraelici postąpili słusznie, zabijając mieszkańców Jerycha. 66 procent zapytanych uznało biblijne ludobójstwo za zupełnie uzasadnione, 8 proc. za częściowo uzasadnione, a tylko 26 proc. za zupełnie naganne. Jak dzieci (sic!) uzasadniały swoją pochwałę zbrodni? Po pierwsze – potrzebą posłuszeństwa wyrokom boskim, następnie – moralnością (gdyby mieszkańcy Jerycha przeżyli, mogliby zdeprawować Izraelitów), po trzecie – niebezpieczeństwem asymilacji Żydów (gdyby poganie przetrwali, naród wybrany rozpłynąłby się w małżeństwach mieszanych). Nawet te dzieci, które potępiły Jozuego i jego ludzi, nie zawsze robiły to z humanitarnych powodów. Jedno z nich uznało na przykład sam pomysł wejścia do Jerycha za naganny, ponieważ „Arabowie (dziecko utożsamiło Kananejczyków z Arabami – to też ciekawe...) są nieczyści, a kto wchodzi na nieczystą ziemię, sam staje się nieczysty”. Brrr!
Ten sam psycholog przerobił historię Jozuego tak, że jej akcję umieścił w starożytnych Chinach, a wydarzenie przestało mieć charakter religijny. Nic też nie miało wspólnego z Żydami. Kazał ją ocenić innej grupie izraelskich uczniów. Nietrudno zgadnąć, że to, co było dotąd dobrym ludobójstwem, stało się zdecydowanie złe. 75 procent uczniów potępiło zamordowanie mieszkańców „starożytnego chińskiego miasta”, a pochwaliło je zaledwie 7 procent młodych respondentów.
Badania poddaję pod rozwagę wszystkim tym, którzy mówią o jakimś błogosławionym wpływie religii na zachowanie moralne ludzi. Widać wyraźnie, że w normalnych warunkach większość ludzi skłonna jest potępiać zło. Jednak ludzie zainfekowani religią są skłonni
w pewnych wypadkach zło usprawiedliwiać
i wynajdywać dla niego pokrętne uzasadnienia. Czy oddawanie dzieci na wychowanie duchownym nie jest przypadkiem wydawaniem ich na pastwę molestowania religijnego?
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 30, 02.08.2007 r.
ZAĆMIENIE
Nie było i nie ma w obowiązującym kanonie lektur „Faraona” Bolesława Prusa – powieści historycznej. Kilkadziesiąt lat temu rozsławił ją na cały świat film Kawalerowicza z Zelnikiem w roli głównej.
Szkoda, że młode pokolenie tylko dzięki telewizji, i to najczęściej przez przypadek, może poznać poruszaną w niej problematykę... A jest się nad czym zastanawiać, skoro ponad 3000 lat po opisanych wydarzeniach – w całkowicie odmiennej kulturze i przy nieporównywalnych okolicznościach politycznych – tak zadziwiająco aktualne może wydawać się narzekanie Ramzesa XIII, następcy tronu egipskiego:
„Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem w Egipcie! Niedługo nawet w moim łóżku będę znajdować kapłanów...”.
Dzieło Prusa to nie tylko powieść o mechanizmach władzy, o antagonizmie między władzą świecką a duchową i „o wyższości jego świątobliwości kapłana nad jego świątobliwością faraonem”, lecz przede wszystkim o wyższości nauki i wiedzy nad ciemnotą i niewiedzą. W walce między Herhorem a Ramzesem zwyciężył ten, który skuteczniej tę wiedzę wykorzystał. I choć sam fakt jej poszukiwania i wykorzystywania godny jest pochwały, to przecież Herhor oszukał nie tylko nieuczony, ciemny tłum. On bluźnierczo zadysponował głosem „samego Ozyrysa” i sfingował cud uratowania ludu przed zagładą i sądem bogów... „Takie same sceny z pewnymi odmianami miały miejsce w całym Dolnym Egipcie (...). A gdy tłum uciekał w popłochu albo padał na ziemię, arcykapłani modlili się do Ozirisa, aby ukazał swoje oblicze, i – dzienna światłość (...) powracała na ziemię”. Czyż to nie zadziwiająco sprawna organizacja – skutecznie prowokować zamieszki tuż przed przewidzianym zaćmieniem słońca?
Przeminął starożytny Egipt, pojawiły się nowe cywilizacje, nowe kultury i nowe religie, ale żądza panowania nad prostym ludem przy pomocy bogów przeminąć, cholercia, nie chce. Dziś wiedza astronomiczna nie może być wykorzystana do zastraszania ludzi, a to właśnie dzięki upowszechnieniu nauki, która przestała być domeną kapłanów. Nie bez powodu więc w kręgu zainteresowań współczesnych guru pozostają nauki nie nazbyt ścisłe, za to ściśle powiązane z wpływem na człowieka – na jego zachowanie i stany uczuciowe. I oto na początku trzeciego tysiąclecia nowej ery rozwija się w najlepsze nowa dyscyplina – demonologia egzorcystów (zjazd w Częstochowie).
Przeczytajmy rozdział 65 „Faraona”, zadziwmy się nad przemyślnością egipskich kapłanów, z pobłażliwą wyższością podumajmy nad ciemnotą egipskiego ludu, a potem weźmy do ręki np. współczesne gazety katolickie...
Jolczyk
nr 29, 26.07.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
PRZYKAZANIA
ROZUMU
Wbrew temu, co głoszą ludzie religijni,
boski autorytet nie jest potrzebny do tego, aby żyć etycznie. Można znaleźć
sensowniejsze i bardziej wzniosłe życiowe drogowskazy niż osławione dziesięć
przykazań z Biblii.
Często spotykamy się z opinią, że dekalog to powszechne prawo moralne, obowiązujące wszystkich ludzi. To nieprawda – to jest prawo, które Jahwe, plemienne bóstwo, miał przekazać mężczyznom plemion izraelskich. Mówi o tym m.in. wstęp do dekalogu („Jam jest Pan Bóg Twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej”) oraz ostatnie przykazanie, które zabrania „pożądać żony ani żadnej rzeczy”, nie ma więc wątpliwości, że prawo to dotyczy tylko mężczyzn, i to wyłącznie żydowskich. Poza tym nie ma powodów, aby żałować tego narodowego ekskluzywizmu – prawo to jest ściśle religijne, więc ludziom niewierzącym mało przydatne, i na dodatek dosyć prymitywne. Bo cóż to za wielka wartość, że zabrania np. zabijać (wielu historyków wykazało zresztą, że w praktyce zakaz ten dotyczył głównie zabijania innych Izraelitów), skoro nie zabrania już bić, nękać, poniewierać? Co jest takiego wzniosłego w niezabijaniu?! Dekalog zakazuje „składać fałszywego świadectwa” (w sądzie), ale już nie zakazuje kłamstwa w innych sytuacjach. Może i te zasady były dobre 3 tysiące lat temu dla określonej grupy plemiennej, ale obecnie układanie życia społecznego na podstawie dekalogu byłoby nieodpowiedzialne. Nie mogę się nadziwić, że fanatycy religijni próbują tablice dekalogu ustawiać w sądach na całym świecie. Co może obchodzić współczesnych ludzi to, że ktoś kogoś ponoć „wywiódł” z jakiejś ziemi?
Cytowany już na łamach „FiM” Richard Dawkins zwraca uwagę, że każdy rozumny człowiek może po chwili zastanowienia sformułować zasady znacznie bardziej użyteczne, uniwersalne i wzniosłe niż ów żydowski dekalog. W książce „Bóg urojony” przytacza kilka przykładów takich „nowych dziesięciu przykazań”, które można znaleźć w rozmaitych humanistycznych publikacjach.
Wśród nich znajdziemy znaną od starożytności formułę (powtarzaną także przez Jezusa z Nazaretu) – „nie czyń drugiemu niczego, czego nie chciałbyś, by inni czynili tobie”. Odniesienie tej jednej prostej zasady do rozmaitych sytuacji życiowych i wprowadzenie jej w życie starczyłoby już za wszystkie przykazania świata. Inne proponowane zasady to np.: „Nie wierz w nic ślepo” (to raczej nie przeszłoby przez gardło żadnemu członkowi LPR...) lub „Sprawdzaj wszystko, zawsze bądź gotów konfrontować swoje przekonania z rzeczywistością i zmieniać je, nawet te, które są ci najdroższe, jeśli fakty im przeczą”.
Dawkins dorzuca od siebie m.in. takie propozycje: „Czerp przyjemność ze swojego życia seksualnego (o ile nie krzywdzisz nim innych) i pozwól innym na to samo, niezależnie od tego, jakie mają upodobania – cudze preferencje seksualne to nie twoja sprawa”; „Nie dyskryminuj nikogo na podstawie płci, rasy ani (tak długo, jak to tylko możliwe) gatunku”. Mnie zainteresowała szczególnie taka jego propozycja: „Nie indoktrynuj swoich dzieci, naucz je myśleć samodzielnie, naucz je doceniać dowody i naucz nie zgadzać się z tobą”. Tymczasem w Polsce możemy najczęściej usłyszeć, że „rodzice mają prawo wychowywać swoje dzieci w duchu własnego światopoglądu”. Może to i słuszne (choć nie dam za to głowy, bo dzieci to nie kukiełki), ale sądzę jednak, że prawem dziecka jest przede wszystkim mieć szansę do obiektywnego poznania wielu różnych punktów widzenia na życie i wyboru takiego, który będzie mu najbardziej odpowiadał. Tymczasem religia wtłaczana do małych głów już w przedszkolu i szkole jest podeptaniem tego dziecięcego prawa. Podobnie jak obrzydliwy i podły szantaż, który jest codziennością przynajmniej w połowie polskich (i arabskich, i irlandzkich, i amerykańskich...) domów i który polega na wymuszaniu na dorosłych nawet dzieciach przynależności religijnej zgodnej z oczekiwaniami rodziców. Iluż to z nas słyszało: „Jeśli przestaniesz chodzić do naszego kościoła, to zabijesz swoją matkę” albo: „Przyniosłeś wstyd rodzinie, bo nie wierzysz w Boga”, albo: „Przestałeś być katolikiem, aby zrobić na złość rodzicom”. Nie indoktrynuj zatem swoich dzieci – wiarą, niewiarą, czymkolwiek!
Marek Krak
nr 17, 03.05.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
OSACZONY
Tak sobie obserwuję Kościół katolicki. Jego
wiernych, kapłanów, hierarchów. Analizuję czasami jego historię i dogmaty.
Obserwuję jego wyczyny – i te z przeszłości, i te teraźniejsze – i z coraz
większym zdumieniem zastanawiam się, jak to możliwe, że coś tak absurdalnego i
tak mocno skierowanego przeciwko człowiekowi może w tak masowym wymiarze
egzystować!
I przez niemal dwa tysiące lat trzymać władzę nad umysłami ciągle tak ogromnej rzeszy ludzi?! Bo czymże była, jest i zapewne jeszcze długo będzie ta przedziwna instytucja? Bo Kościół katolicki jest instytucją i jedną z największych na świecie sekt wyspecjalizowanych w praniu mózgów owieczkom swoim. Czym jest tak naprawdę ten potężny twór, trzymający władzę nad umysłami mas ludzkich?
Przecież zawsze był, jest i chyba będzie wrogiem zapiekłym wszelkiego postępu, rozwoju nauki, oświecenia i wolnej myśli. To Kościół katolicki z kobiety czynił przez wieki całe istotę gorszą, niższą i nieczystą. To on ledwo narodzone i niczego nieświadome dzieci przywłaszcza sobie rytuałem zwanym chrztem. To Kościół katolicki z erotyzmu i jego całego piękna uczynił mroczny i czarny grzech. Seks, miłość wolną, piękną, pełną doznań duchowych i zmysłowych sprowadził do ohydnego podziemia ludzkiej świadomości i trzyma tam świadomość swoich wyznawców do dzisiaj. To Kościół katolicki do perfekcji doprowadził sztukę fałszerstw, kłamstw, przeinaczeń. To on przez wieki całe tworzył dogmaty, prawa jakieś wynaturzone, wmawiając maluczkim boskie w tym sprawstwo.
To Kościół z boga uczynił pamiętliwego, złośliwego kata – karzącego na lewo i prawo, za wszystko i wszędzie, strącającego do wymyślonego przez Kościół piekła (i czyśćca) bez opamiętania wszystkich, którzy mu pod rękę wpadną. To Kościół wymyślił celibat. Jeden z najbardziej chorych i wynaturzonych pomysłów, jaki sobie można tylko wyobrazić. Posunął się nawet do superbzdury, wymyślając niepokalane poczęcie i pozbawiając matkę Chrystusa – czołowej przecież postaci Kościoła – wszystkich pięknych cech erotycznej kobiecości, macierzyństwa, miłości cielesnej i duchowej.
To Kościół wreszcie prowadził krwawe krucjaty, nawracając niewiernych ogniem i mieczem na łono „jedynie słusznej wiary”.
To Kościół katolicki wsławił się takimi wynalazkami jak święta inkwizycja, palenie na stosach wolnomyślicieli, kobiet, ludzi
nauki, sztuki, oświecenia i postępu. To Kościół katolicki zapisał się niezwykłą wręcz chciwością i pazernością, gromadząc majątki i dobra nieprzebrane, i nie ustaje w tej działalności do dziś. Tak sobie myślę czasami – ja, zatwardziały ateista – że bóg to musi być jednak istotą niezwykle dobrą, mądrą i tolerancyjną albo go po prostu nie ma. Inaczej sobie nie potrafię wytłumaczyć jego milczącej zgody na wyczyny Kościoła, który imieniem tego boga się przecież pieczętuje. Chyba że ten bóg rzeczywiście jest taki, jakim go Kościół katolicki przedstawia...
Kościół katolicki to instytucja wciąż zaborczo aktywna. Nigdy nie spoczywa na laurach. Kościół katolicki w Polsce przypuszcza totalną ofensywę. Czuję się osobiście osaczony religią i Kościołem – „jedynie słuszną religią”. Jest wszędzie. W prasie, telewizji, radiu. Jest w szkole, w urzędach i na ulicy. Wciska się do mojego domu i łóżka. Nie mogę wysłuchać wiadomości bez informacji o poczynaniach biskupów, kardynałów, księży, papieża. Co tydzień jakieś ważne kościelne wydarzenie zajmuje łamy oficjalnych mediów. Co miesiąc wyskakuje jakaś ważna rocznica związana z JPII. Co pół roku następny wspaniały film o JPII. Im dalej od śmierci JPII, tym więcej cudów, których rzekomo był autorem. Wszędzie krzyże, pomniki, tablice upamiętniające, dzwony, święte relikwie, cudowne obrazy, płaczące Madonny, cuda na kominach, drzewach i na szybach w blokowych oknach. Kraj prześciga się w budowaniu coraz większych krzyży, pomników, dzwonów i świątyń. Pielgrzymka goni pielgrzymkę. Młodzież wędruje tam i z powrotem pod szczupakiem czy też karpiem w Lednicy. Nawet na plaży w Międzyzdrojach pełno młodych ludzi ubranych w koszulki z napisem „Pokolenie JPII”. Co druga ulica to ulica JPII. Prawie każda szkoła to szkoła JPII. Szpitale JPII lub Prymasa Tysiąclecia. Jak grzyby po deszczu rosną świątynie. Naród i Sejm walą ogromne pieniądze na ich budowanie. Nowi władcy Polski, którzy wygrali właśnie wybory, zamierzają swojego boga i wyznanie wprowadzić do konstytucji, praw, prawodawstwa i ustawodawstwa. A także ocenę z religii – na świadectwa uczniów. Wszystkie decyzje polityczne, ekonomiczne i gospodarcze zaczyna podejmować się tylko w obecności lub po konsultacji z hierarchami Kościoła. Instytucje kościelne i przykościelne stoją poza prawem i ponad prawem. Nie obowiązują ich żadne prawa państwa polskiego. Nie płacą podatków. Nie muszą się rozliczać ze swoich dochodów, przychodów i wydatków.
Kościół decyduje o kształcie i formie oświaty i szkolnictwa. To Kościół decyduje o życiu i zdrowiu kobiety ciężarnej. To proboszcz kształtuje kręgosłup moralny lokalnych społeczności. Zastępy otępiałych dewotek i bigotów w moherowych beretach stanowią o wartościach moralnych młodego pokolenia i reszty
społeczeństwa.
To, co wczoraj było po prostu śmieszne, dzisiaj staje się normą społeczną.
Żyję w państwie wyznaniowym. Moher w triumfalnym marszu zajmuje coraz to nowe pozycje. Czuję się osaczony dominującą w tym kraju religią.
Jestem wystraszony szturmem Kościoła katolickiego, który powoli wciska mi się wszędzie. A przecież Polska miała być państwem świeckim z wyraźnym rozdziałem Kościoła od państwa. Tak stoi w konstytucji...
Zastanawiam się, kiedy na ulicach pojawią się kościelne komanda. Taka religijna policja.
Brrrrrr... skóra mi cierpnie.
Zirhan
„FAKTY I MITY” nr 50, 21.12.2006 r. ARTYKUŁ SPONSOROWANY
BOMBKA POD
CHOINKĘ
Bluźnierstwem jest posądzanie Boga o
istnienie – głosił Tadeusz Kotarbiński.
Replika niemieckiego myśliciela mówiła:
Gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić.
Sprzeczność między tymi dwoma stanowiskami usuwa książka Jana Dalina pt. „Pięć skoków do nieba, czyli gawędy z bogiem”, w której autor wymyśla boga jak gdyby wirtualnego i chrzci go imieniem Nid.
Wierzyć w Nida nie ma przymusu. Jednak głoszenie Jego teologii i chwały w państwie fundamentalnie katolickim wymaga niejakiej odwagi. Trudno uwierzyć w taki bezmiar obskurantyzmu, gdy minister edukacji narodowej stwierdza oficjalnie, że nauka Darwina o ewolucji gatunków jest kłamstwem. Łatwiej wyobrazić sobie ministra puszczającego oko do swoich partyjnych towarzyszy: „Ja wiem, że to idiotyzm, lecz lud ciemny to kupi”. Wprawdzie jeszcze nie płoną stosy, lecz już zepchnięto Darwina do szkolnego podziemia. To zrozumiałe, że autor „Pięciu skoków do nieba”, poeta i doktor nauk humanistycznych, przezornie skrywa się za pseudonimem.
Nid jest bogiem, któremu nie trzeba schlebiać, wyzbyty jest małostkowości i zazdrości o innych bogów, posiada świadomość niewyobrażalnej długości okresów geologicznych, w małym palcu ma teorie korpuskularnej, falistej i nawet strunowej budowy wszechświata. Najistotniejsze jednak, że przeczytał ze zrozumieniem ponad sto pięćdziesiąt mądrych książek o sprawach, na których świat stoi, że potrafi je obficie i smakowicie cytować.
W każdym fragmencie historii nowożytnej literatura brała się za bary z problematyką Istoty Najwyższej. W czasie rewolucji francuskiej bezskutecznie próbowano ustanowić kult zgodny z rozumem oświeconym. Kapłani bezbożnictwa – Diderot, Wolter, d’Alambert – są do dziś na kościelnym indeksie autorów wyklętych. Później z problematyką Pana Boga zmagał się Mark Twain, a jego szydercza książeczka pt. „Listy z Ziemi”, której pierwsze wydanie ukazało się dopiero pół wieku po śmierci autora, na przełomie XX i XXI wieku została niemal doszczętnie wyrugowana z polskich bibliotek publicznych. W połowie XX wieku lekturą modną w świecie zachodnim były „Pamiętniki Pana Boga” Giovanniego Papiniego, ale w Polsce książka ta miała tylko dwa niskonakładowe wydania.
W ten cykl i w tę tradycję literacką wpisuje się Jan Dalin swoimi „Pięcioma skokami do nieba”. Można zastanawiać się, dlaczego Nid, byt wirtualny nieomal wszechmogący, do głoszenia swojej chwały i swojej teozofii wybrał autora nieznanego. Rzecz jest oczywista, skoro z przyczyn politycznych nie mógł sięgnąć po sławę i talent na przykład Leszka Kołakowskiego.
„Pięć skoków do nieba” napisane zostało nieco wcześniej, lecz jakby w przewidywaniu ustanowienia IV RP przez fundamentalistów katolickich. Użyteczność książki nie ogranicza się jednak do polskiego piekła, bowiem zawiera ona w sobie potężną dawkę strawnie podanej wiedzy o wszystkich najważniejszych religiach i wierzeniach. Dzięki temu czytelnik dowiaduje się, którego Boga miał na myśli George Bush junior, kiedy w kampanii wyborczej oświadczył Amerykanom, że Bóg chce, aby on kandydował na prezydenta, a lud ciemny w jego słowa uwierzył i pospieszył do urn. Swoje bliskie kontakty z Bogiem prezydent Bush potwierdzał wielokrotnie, gdy pytano go, czy przed podjęciem decyzji o ataku na Irak rozmawiał ze swoim ojcem. „Tak – odpowiadał. – Rozmawiałem o tym z Ojcem Najwyższym. Gdyby nie świadomość, że to Bóg przemawia przeze mnie, nie mógłbym unieść ciężaru mojego urzędu”.
Terroryści kamikaze, którzy samolotami pełnymi pasażerów i paliwa zaatakowali dwie wieże WTC w Nowym Jorku, podobnie żywili przekonanie, że ich czynami i myślami bezpośrednio kieruje Allach. Dobrze jest w tej sytuacji dowiedzieć się z książki Dalina, że Allach to nie jest imię jakiegoś obcego nam Boga. Allach w języku arabskim znaczy tak samo Bóg, jak w łacinie Deus. Allach islamski jest tym samym Bogiem Ojcem, który zasiada na tronie niebieskim w tradycji judeochrześcijańskiej. Wynika z tego doniosła konkluzja, że świat byłby lepszy i bezpieczniejszy, gdyby ludzie mniej wsłuchiwali się w to, co do nich mówi Bóg. Wraz z biblią Mikołaja Kozkiewicza „Z księgi zakazów”, książka Jana Dalina „Pięć skoków do nieba” otwiera cykl wydawniczy „Ecce homo”.
Jakub Kopeć – Wydawca
Książka Jana Dalina „Pięć skoków do nieba” dostępna jest w sprzedaży wysyłkowej – 380 str., okładka standardowa, cena 19,99 zł + koszty pocztowe. Zamów: Wydawnictwo JJK, 01-680 Warszawa 14, skr. poczt. 98 lub tel. 022 833 57 96, faks 022 833 42 48, e-mail: teczka@magno.media.pl
"FAKTY I MITY" nr 13, 05.04.2007 r. PRZEMILCZANA HISTORIA
PLAGI
CZĘSTOCHOWSKIE
W umysłach (?) niektórych posłów
pojawił się pomysł ogłoszenia Jezusa królem Polski. Zdaniem LPR-u są po temu
argumenty teologiczne i historyczne.
Zajmijmy się historycznymi, a szczególnie „opieką”, jaką już nad Polską roztacza Matka Boska Częstochowska Królowa Polski.
Jakież to łaski spłynęły na naszą ojczyznę od czasu oddania się pod jej opiekę?
Zaczęło się 1 kwietnia 1656 r. (na prima aprilis!) we Lwowie, kiedy Jan Kazimierz złożył słynne „śluby lwowskie”. Wkrótce po powierzeniu Polski opiece N. Marii Panny spadło na naszą ojczyznę tyle nieszczęść, że można by nimi obdzielić pół Europy. Wspomnę tylko główne „łaski”, takie jak:
* liczne wojny domowe począwszy od rokoszu Lubomirskiego i późniejsze konfederacje;
* zaraza 1707–1712, która zabiła 1/3 ludności Polski;
* wojny: tureckie, północna, sukcesyjna, siedmioletnia, bunty chłopskie w 1755 r. i konfederacja barska oraz wojny z Rosją w 1791 r.;
* grabież kraju przez stale stacjonujące i maszerujące obce wojska;
* rozbiory i utrata na 123 lata niepodległości;
* trzy przegrane powstania narodowe okupione żniwem śmierci i wywózkami na Sybir;
* germanizacja i rusyfikacja;
* dwie wojny światowe;
* okupacja hitlerowska;
* 50 lat komunizmu;
* w finale utrata 3/4 terytorium Rzeczypospolitej (w porównaniu z obszarem z XVII wieku).
A ostatnio także m.in.:
* największe na świecie zadłużenie na jednego mieszkańca;
* największa bieda wśród krajów Unii Europejskiej;
* rządy Kaczorów lustratorów do spółki z katonacjonalistami i kryminalistami od Leppera.
Plag egipskich było tylko siedem. Na Polskę spadło ich, licząc po kolei, kilkadziesiąt, a większość długotrwałych – z ponadwiekową niewolą na czele. Za co? A gdzie pomniejsze lokalne plagi – pożary nawet całych miast, zarazy, klęski głodu, powodzie, powstania kozackie, kontrybucje i pobór rekruta przez obce wojska? Drobnica wspomnienia niewarta przy lawinie ogólnonarodowych klęsk. A może „łask”? Co to za „opieka”?! Po każdej z tych klęsk Kościół wmawiał Polakom, że to kara za grzechy, rzucał ich na kolana, aby modlili się o kolejne łaski. I rozstawiał skarbonki, i podsuwał pod glacę tacę... W tym samym czasie shizmatyckie sąsiednie państwa, takie jak luterańska Szwecja, czy prawosławna Rosja, rosły w siłę, pomimo jawnych błędów teologicznych! Kto im błogosławił?!
Zajmijmy się genezą ślubów lwowskich. To przecież Jan Kazimierz ściągnął na Polskę szwedzki potop. Ten jezuita i kardynał zamienił kapelusz kardynalski na koronę. Ożenił się z wdową po swoim bracie Władysławie IV (który skarb państwa przepuścił na kochanki), cudzołożył z żoną Hieronima Radziejowskiego i doprowadził do skazania go na infamię (pozbawienie szlachectwa i praw), konfiskatę majątku oraz banicję. Radziejowski uszedł do Szwecji. Jako niedawny podkanclerzy znał słabość Rzeczypospolitej po wojnach kozackich i zarazie, która w latach 1652–1654 wybiła 30 proc. ludności, a trwał już wówczas najazd rosyjski. Przekonał Karola Gustawa do najazdu na Polskę, bo z zemsty chciał króla pozbawić korony. Potop szwedzki na Polskę ściągnęła moralna zgnilizna byłego księdza i jego propapieska i prohabsburska polityka. Okoliczności tych primaaprilisowych ślubów są więc dla Polski tragiczne i moralnie odrażające.
Heroizm obrony Częstochowy to historyczny fałsz, a Kordecki to typ co najmniej dwuznaczny – chciał poddać klasztor Szwedom, byle tylko nie zrabowali skarbów zgromadzonych przez mnichów. Oblężenie było wówczas nic nieznaczącym epizodem wojny. Ubarwił je sam Kordecki w „Nowej Gigantomachii” w trzy lata po oblężeniu, a później Sienkiewicz „ku pokrzepieniu serc”. Obrona była tak „heroiczna”, że poległo wśród obrońców czterech cywilów i jeden żołnierz, podobno zabity pomyłkowo przez swoich. Inne straty to 3 ubite konie, 16 wybitych szyb i zniszczone koło od armaty. „Cudownego” obrazu w klasztorze wówczas nie było, bo go wywieziono zawczasu do Głogówka! Widać Kordecki wiedział, że cudów nie ma, a liczy się tylko kasa. Na tym kłamstwie o „cudzie” Kościół wspaniale się obławia do dziś. Kto by nie bronił takiej Jasnej Góry Złota?
A wśród oblegających klasztor więcej niż Szwedów było... Polaków! Był wśród nich, według pamiętnikarza Jana Łosia, Jan Sobieski, przyszły król Jan III. Skoro Sobieskiemu udział w oblężeniu klasztoru po stronie Szwedów nie przeszkodził zostać królem, to też dowód, że był to tylko marny epizod. W ślubach lwowskich Jan Kazimierz o obronie klasztoru nawet się nie zająknął. Zaś siedem lat po potopie, w czasie rokoszu Lubomirskiego, Kordecki zatrzasnął bramy klasztoru także przed wojskami samego króla. On po prostu nie wpuszczał żadnych wojsk, bo wiedział, jak potrafią rabować. Nawet kiedy w czasie konfederacji barskiej Rosjanie zdobyli klasztor, przeszło to zupełnie bez echa, nikt w Polsce nie kiwnął palcem w bucie.
Powstania przeciw Szwedom nie wywołała obrona klasztoru. Wybuchło z tych samych powodów, dla których Rosjanie w 1612 r. powstali przeciwko Polakom i wyrżnęli naszych w Moskwie, czyli z powodu niesamowitego okrucieństwa i grabieży najeźdźców. Szwedzi rabowali nawet groby i żyzną ziemię, a żadna napotkana kobieta nie uszła gwałtom. To samo robili Polacy. Rosjanie wierzyli, że pomogła im Matka Boska, i w podzięce postawili jej w Moskwie Sobór Kazański. Ale to chyba niemożliwe: nasza obecna Królowa i Opiekunka pomogłaby wyrżnąć Polaków niosących do Rosji jedynie słuszną katolicką wiarę?!
Śluby lwowskie były natomiast zapowiedzią wzmożenia już szalejących prześladowań ludzi innych wyznań.
Z katolickiej miłości terror nasilono, wygnano z ojczyzny arian, a nawet pozbawiono innowierców, także prawosławnych, praw publicznych. Czy Rosjanie i Niemcy mieli kochać Polskę za zgotowanie im piekła? Konfederację barską zawiązano m.in. przeciwko przywróceniu praw prawosławnym i protestantom. Ich sytuacja poprawiła się dopiero w dobie rozbiorów – mogli wówczas uczestniczyć w życiu publicznym i odprawiać nabożeństwa. Zniesiono także upokarzające ich opłaty na rzecz katolickich proboszczów i poniżający przymus uczestniczenia w katolickich obrzędach.
Tragiczna zbitka Polak-katolik i związane z nią piekło, które Kościół zgotował obywatelom innych wyznań we własnej ojczyźnie, obrzydziły im polskość, a nawet odrzuciły od niej unitów. Przez 60 lat po I rozbiorze nie było germanizacji, rusyfikacji. Wynaradawianie rozpoczęło się po powstaniu listopadowym, a rozszalało po styczniowym. Tak więc pośrednio zbrodni odrzucenia od polskości milionów obywateli innych wyznań dokonali nie zaborcy, a Kościół katolicki.
Śluby lwowskie nie pomogły również samemu Janowi Kazimierzowi, bo nadal waliła na Polskę taka lawina klęsk, że król miał dosyć i 11 lat po ślubach abdykował! Nawał nieszczęść był taki, że inicjały króla – ICR – odczytywano jako Initium Calamitatis Regni, tj. Początek Nieszczęść Królestwa.
Zresztą ślubów tych król nie dotrzymał. Może to wszystko dlatego, że złożył je na prima aprilis?!
A może dlatego, że N. Maria Panna była także patronką krzyżackich morderców, których spadkobiercy, Prusacy, dobili Polskę? Żeby było jeszcze ciekawiej, śluby te były ze strony króla aktem wiarołomstwa, bo obejmując tron, w „Artykułach henrykowskich” przysiągł strzec wolności religijnej. Nie dziwi, że do dziś sławi się śluby niedotrzymane i wiarołomne, bo zwyczajem naszych polityków nie jest dotrzymywanie obietnic, lecz raczej mamienie obywateli.
Przyznać trzeba, że „podopieczni” Maryi mają pecha: Krzyżacy stracili potężne państwo i zdeptani zostali do roli małej kongregacji zakonnej. Polska straciła niepodległość, a w finale – 3/4 terytorium. Została zdegradowana z potęgi do roli lokalnego średniaka i drugi raz w swoich dziejach stała się pośmiewiskiem Europy.
W XVIII w., gdy inni budowali imperia, nasi przodkowie modlili się, odprawiali egzorcyzmy, palili książki, czarownice i chlali na umór, wedle zasady: za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa. Nieodparcie nasuwa się myśl, że to jakaś kara, bo cześć według Biblii należy oddawać jedynie Bogu: „Jestem Bogiem zazdrosnym...”. Gdyby nie łaskawe przyjęcie do bezbożnej Unii, przyszłość byłaby czarna. Przecież bez finansowego wsparcia Unii nie powstaje w Polsce NIC. Każdą możliwą złotówkę zagrabia Kościół.
Iście diabelska lawina plag częstochowskich spadłych na Polskę każe zadać pytanie: dlaczego? Czy to kara za odrażające moralnie i wiarołomne śluby oraz detronizację Boga? Warto jeszcze przypomnieć postać księcia Władysława Opolczyka, który założył klasztor i sprowadził „cudowny” obraz do Częstochowy. Opolczyk był to arcyzdrajca i szubrawiec, jeden z największych zdrajców w historii Polski. Można go postawić w jednym szeregu z kanaliami miary św. Stanisława, Radziejowskich i biskupa Młodziejowskiego. Chciał oderwać od Polski Ruś Halicką, Krzyżakom zastawił Kujawy i Ziemię Dobrzyńską i planował z nimi rozbiór Polski! Nawet spowodował trzyletnią wojnę z zakonem. I już wiemy, dlaczego doszło do rozbiorów: jeżeli założyciel klasztoru częstochowskiego, inicjator kultu NMP, planował rozbiór Polski z Krzyżakami, których patronką była właśnie Najświętsza Maria Panna, to do rozbiorów dojść musiało! Chyba jasno wykazaliśmy, że ten kult właśnie w Polsce uzasadnienia nie ma. Chyba że wyłudzanie pieniędzy...
Jaka jest moralność ludzi, którzy tę lawinę sprowadzonych przez siebie nieszczęść nazywają „opieką” i każą za nią dziękować? Którzy zdradę, wyłudzanie pieniędzy i ogłupienie nazywają „zasługami”, zdrajców robią patronami Polski? Cel religii od przedszkola jest jasny: ogłupić Polaków tak, żeby w to uwierzyli. Historia dowodzi, że Polska była potęgą tylko w okresach względnej tolerancji. Także wtedy w Polsce szukali schronienia ludzie wykształceni, rozkwitała nauka i literatura. Prymat Kościoła katolickiego zawsze doprowadzał Polskę do upadku.
Zresztą Kościół sam przecież głosi, że nie można budować przyszłości na kłamstwie. Warto przypomnieć słowa Jana Pawła II do młodzieży: „Nie zgubcie pamięci, bo człowiek bez pamięci jest osobą pozbawioną przyszłości”. To i było trochę prawdy. Ku pamięci, dla przyszłości.
U źródeł wszystkich nieszczęść Polski oraz straconych szans zawsze stał i stoi Kościół katolicki. I to nie jest demagogia, tylko FAKTY!
Dlatego z przerażeniem trzeba patrzeć na pielgrzymki polskich
parlamentarzystów do Częstochowy. Jakie tym razem nieszczęście ściągną na Polskę?
Rządy katooszołomów już mamy... Żeby nam tu jeszcze jaka brudna bomba atomowa
nie wybuchła...
Lux Veritatis
nr 16, 26.04.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
PRAWY
NA PRAWIE
Wasz naczelny pisze o swoim zdziwieniu popularnością katolickiej prawicy. Otóż bycie prawicowcem jest po prostu fajne! Zaraz to udowodnię.
Katoprawicowiec ma lepiej, ponieważ:
l może wyjaśniać świat jako niewyjaśnialny twór Boga, którego i tak nie można zrozumieć. A więc nie musi się zastanawiać nad nauką i techniką. Nie musi zdobywać wiedzy o powstaniu wszechświata. Może być całkowitym ignorantem, a w swoim prawicowym środowisku będzie uważany za porządnego, prawego i... mądrego.
l może uznawać świat za czarno-biały twór, gdzie jest tylko dobrze rozgraniczone dobro i zło. Gdzie nie ma mniejszego zła i kradzież samochodu jest takim samym złem jak kradzież gazety. Prawo to prawo – mówią prawicowcy;
l jest za zaostrzeniem kar w więzieniach. Winę za przestępczość ponosi SLD i inne nienormalne lewicowe organizacje, które wprowadziły jakieś idiotyczne „przekroczenia obrony koniecznej”, przez co nawet ludzie o poglądach lewicowych nie są w stanie ich poprzeć. Jak to jest, że obywatel nie ma prawa się bronić? Takie debilne pomysły prawne to woda na młyn prawicy. Jaką to karą jest przetrzymywanie skazanego w warunkach lepszych, niż ma na melinie, w której mieszka pomiędzy kolejnymi wyrokami? To tak jakby prezesów za defraudacje wsadzać do hotelu na Majorce. Przecież to idiotyzm. Dlatego przede wszystkim ludzie lewicy nie chodzą na wybory. Prawica może jest niezbyt fajna, ale z bandziorstwem robi lepszy porządek. Nie dziwmy się więc, że nawet ludzie lewicy popierają prawicowców pod względem zaostrzenia kar i postępowania z bandytami;
l ma możliwość taniego zwiedzania świata dzięki różnym pielgrzymkom. Jaką inną możliwość ma ktoś o niezbyt zasobnym portfelu, aby na przykład zwiedzić Włochy? A tak – pielgrzymka i po kłopocie. Wiadomo – spanie w klasztorze na betonie, ale w lecie i we Włoszech, to chyba nie aż taki problem. Albo więc jesteś prawicowcem, albo bulisz za porządny hotel;
l ma możliwość spotkań, wspólnego śpiewania i ogólnie zabawy w gronie podobnych katoprawicowców na różnego rodzaju imprezach kościelnych. Gdzie ma się spotkać lewicowiec? Gdzie może sobie pośpiewać, pogadać, poznać podobnych do siebie? Może co prawda raz do roku pojechać do Warszawy na 1 Maja, ale to drogo, daleko i rzadko. Prawicowiec ma to samo w swojej parafii – blisko, tanio i nikt mu słowa złego nie powie, jak będzie się darł po nocy.
l ma możliwość odliczeń podatkowych. A tak! Owszem, lewicowiec może odliczyć sobie od podatku 1 procent na Owsiaka. Ale prawicowiec, jak się dogada z księdzem, to odliczy sobie 100 proc. i NIC nie zapłaci! Skarbówka może mu „skoczyć”, bo się korzonkami i suchym chlebem żywi taki katolik zatwardziały i umartwiający się, a wszystkie pieniądze na ofiarę i na kościół oddał;
l niezbyt urodziwe panny mogą ślubować czystość i nikt się z nich nie będzie śmiał, że brzydule i nikt na nie „nie leci”;
l mężczyźni mający problemy seksualne mogą spać spokojnie, jeśli są prawicowcami. Stosunki tylko dla poczęcia, a potem spokój;
l nikt się prawicowca nie ma prawa czepiać. Jak ktoś coś do niego ma, to atakuje jego, a więc atakuje jego poglądy, a więc atakuje wiarę, czyli Boga! Więc wara lewakom, bo się ich o obrazę uczuć oskarży;
l w szkole kołtuństwo też pomaga. Jeśli uczeń będzie odpowiednio prawicowy, to nikt z nauczycieli się go nie czepi. Nie nauczył się? Bo księdzu w kościele pomagał albo na rekolekcjach był. Są jeszcze jakieś pytania?;
l w wojsku, jeśli ktoś jest prawicowy, może pomagać w kościele lub siedzieć na rekolekcjach i innych „godzinkach”, i w katolickim kraju nikt mu nic nie zrobi. Po co ma się taplać w błocie na poligonie;
l nie można się czepiać poglądów prawicowca, bo to jest karane – obraza uczuć religijnych. Za to ateistę lub antyklerykała można wyzwać od najgorszych i śmiać się publicznie z jego poglądów (sam prezydent Kwaśniewski nazwał antyklerykalizm chorobą). To swoją drogą dziwne, ponieważ ateizm to taka sama religia jak każda inna i powinna być tak samo chroniona prawem;
l różne babcie mogą do woli walczyć z aborcją, lekarzami i kobietami.
A co im zależy? Tworzy się u nich poczucie misji i cel w życiu. Zamiast siedzieć w domu i gapić się tępo w telewizor (jak babcie lewicowe), mają misję. Spotykają się w grupach na kształt wsparcia AA i walczą z zepsuciem, aborcją i zgnilizną moralną. Ideałem dla nich są chyba kraje islamskie, gdzie żadnej aborcji, pornografii czy innej zgnilizny moralnej nie uświadczysz;
l prawicowiec ma zapewnioną pomoc prawną, jeśli ktoś się czepia jego poglądów. W sprawach korzystnych dla lewicy były wydane wyroki, ale niestety – nikt nie pamięta gdzie i kiedy to było. Był taki piękny wyrok ze Strasburga na redakcję tygodnika „Wprost” za umieszczenie wizerunku Marii w masce przeciwgazowej. Było tam coś o tym, że każda grupa religijna musi uznawać krytykę swojej religii. Ale to już przeszłość.
Z tego, co napisałem, widać dobitnie, że bycie prawicowcem jest po prostu korzystne i fajne! Za to lewica nie ma co robić, zwłaszcza w kraju takim jak Polska. Ani gdzie się spotkać, ani jak głosić swoje poglądy. Nawet nie ma jak na podatkach zakombinować. Jak ktoś jest bardziej inteligentny, to może mieć hobby lub spotykać się na swojej działce. Szary obywatel o lewicowych poglądach w starciu z prawicą nie ma szans. Nie dziwmy się więc, że katoprawica (PiS) ma takie poparcie, a lewicowcy stanowią milczącą większość, która nie chodzi na wybory. Bo i na kogo mają głosować? Na SLD, które posłało wojsko do Iraku i nie zrobiło nic dla swoich dawnych wyborców? Zobaczcie, jak walczy prawica – z drugiej strony barykady, ale aż miło popatrzeć!
Grzegorz Świnder
"FAKTY I MITY" nr 14, 12.04.2007
r.
OBŁUDNICY
BRONIĄ ŻYCIA
Katooszołomy urządziły
ogólnonarodową kampanię na rzecz „obrony życia poczętego”. Powołują się na
prawo naturalne oraz wolę i miłość Boga. Zobaczmy przeto, jak naprawdę traktuje
życie ich katolicki Bóg i Kościół.
Biorąc pod uwagę dziesiątki milionów ludzi pomordowanych przez Kościół strojący się w piórka „obrońcy życia”, trzeba nazwać rzecz po imieniu: „cywilizacja śmierci” to katolicyzm. Po owocach ich poznajemy...
Wszystko na tym świecie jest stworzeniem Boga i to nie ulega wątpliwości. Także rak, cholera, dżuma, AIDS, syfilis, ptasia grypa, wojny, głód, powodzie, susze, tsunami, trzęsienia ziemi oraz zbrodniczy Kościół katolicki. Niech jakiś ksiądz teraz udowodni, że to wszystko jest dowodem „miłości” Boga. Tylko bez argumentów typu „w tym jest boży plan”. Taki kit to moherom wciskać, żeby później z nich wycisnąć. Kasę.
Zacznijmy od naszych „braci mniejszych”. Np. samice torbaczy rodzą 30–40 maleństw. Natychmiast rozpoczynają one wyścig do torby matki i przyczepiają się do sutek. Samica diabła tasmańskiego ma cztery sutki. Czyli z około 40 maleństw przeżyć mogą tylko cztery. Reszta musi zginąć. Kto je zabija? Odpowiedź: ten, kto to stworzył, czyli Bóg. I on to zaplanował, a więc zabił z premedytacją! W przypadku zwierząt morskich młode natychmiast po urodzeniu są... pokarmem. W głębinach mórz kto żyw morduje mniejszego i go zjada. Dorasta nikły procent nowo narodzonych. Przetrwają tylko gatunki rodzące więcej niż inni zdążą zamordować.
Cały ten „cud życia” to niekończąca się dzika orgia mordu, czyli łańcuch pokarmowy. Przerwanie go grozi zagładą całym gatunkom. Zwierzę, by przeżyć, musi zamordować inne. Często zjadają swoje ofiary żywcem. Zwierzęta morskie najczęściej połykają swoje ofiary i giną one rozpuszczane żywcem w kwasach żołądkowych drapieżcy.
W tę orgię mordu wpisuje się człowiek, „stworzony na obraz i podobieństwo”. Nie dość, że wymordowaliśmy setki gatunków zwierząt, to hodujemy ich miliony w potwornych warunkach, byle szybciej i taniej, aby je zabić i zeżreć. By żyć, musimy mordować naszych „braci mniejszych”. Po to, żeby nas było więcej, musimy mordować ich jeszcze więcej. Gdzie ich prawo do życia?
Prawo do życia katolicyzm przez wieki odbierał także ludziom. Choćby innych wyznań. Oto św. Bernard z Clairvaux: „Chrześcijanin okrywa się chwałą poprzez zabicie poganina, ponieważ w ten sposób chwali Chrystusa”. Można się do tego świętego świra modlić. Katolicki zbrodniarz, inkwizytor Konrad z Marburga: „Spaliłbym stu niewinnych, gdyby tylko znalazł się między nimi jeden winny”. Wielu morderców inkwizycji jest świętymi Kościoła kat. Taki jest jego stosunek do życia.
Czy taki świat mógł stworzyć miłosierny Bóg? Wykluczone. Taki świat mógł stworzyć tylko patologiczny sadysta. Czy miłosierny Bóg może być patologicznym sadystą? Wykluczone. O rany! Nieopatrznie przeprowadziliśmy dowód, że boga nie ma! Takie dowody są nielogiczne, bo nie można udowadniać nieistnienia czegoś, co nie istnieje. Tłumaczy nas tylko to, że boga wymyślił człowiek, by wyłudzać kasę od naiwnych. Jak powiedział Wolter, „pierwszym prorokiem był pierwszy nikczemnik, który spotkał grupę frajerów”.
Prawdziwy stosunek Kościoła katolickiego do życia poczętego i kobiet zawarty jest w „mądrościach” ojców Kościoła i jego „uczonych”. Św. Tomasz z Akwinu zdefiniował życie poczęte: „Zarodek męski staje się człowiekiem po 40 dniach, żeński po 80. Dziewczynki powstają z uszkodzonego nasienia lub też w następstwie wilgotnych wiatrów”. Ten pogląd obowiązywał w doktrynie Kościoła, dopóki było mu to wygodne i dopóki nauka nie zaczęła tych „mądrości” ośmieszać. Po oświeceniu nie można już było bezkarnie mordować ludzi, a Kościół nie może żyć bez wroga. Wygodnym wrogiem stali się więc obrońcy wolności, a hasłem (o ironio!) „obrona życia”.
Pogląd kleru na kobiety to też obraz jego prawdziwego stosunku do życia poczętego. Wyżej wymieniony „uczony” św. Tomasz głosił, że „kobiety są błędem natury (...) z tym ich nadmiarem wilgoci i temperaturą ciała świadczącą o cielesnym i duchowym upośledzeniu (...) są rodzajem kalekiego, chybionego, nieudanego mężczyzny (...). Pełnym urzeczywistnieniem rodzaju ludzkiego jest mężczyzna”. A my, normalni faceci, za ten rozkoszny nadmiar wilgoci i temperaturę ciała dalibyśmy się pokroić. I jeszcze flaszka chłodnego piwa. Po.
Inny „ojciec” Kościoła, św. Ambroży: „Kobieta powinna zasłaniać oblicze, bowiem nie zostało ono stworzone na obraz Boga”. To ten ich bóg może ma twarz na przykład gen. Flaszki? O nie, to już przesada. Jeszcze inny „ojciec”, św. Augustyn z Hippony: „Kobieta jest istotą poślednią, która nie została stworzona na obraz i podobieństwo Boga. To naturalny porządek rzeczy, że kobieta ma służyć mężczyźnie”. I jeszcze ciekawiej: „Niczego nie należy unikać tak, jak stosunków płciowych”. To jak tu poczynać życie? Niepokalanie?! Kolejny „ojciec” – św. Jan Chryzostom: „Kobiety przeznaczone są głównie do zaspokajania żądzy mężczyzn”.
Następny katolicki „mędrzec”, św. Franciszek z Asyżu: „Kto obcuje z kobietami, narażony jest na skalanie swego ducha, tak samo jak ten, co idzie przez ogień, narażony jest na poparzenie stóp”. Teraz wiemy, skąd tylu homoseksualistów wśród duchownych... Kolejny „ojciec” to św. Odo. Ten to już nachalnie propagował homoseksualizm, co dajemy pod rozwagę Giertychowi młodszemu: „Powab kobiety składa się z flegmy i krwi, wilgoci i żółci. Gdyby ktokolwiek zastanowił się, co kryje się w dziurkach od nosa, gardle i w brzuchu, doszedłby do wniosku, że są tam tylko nieczystości. A jeśli nie możemy nawet czubkiem palca dotknąć flegmy czy kału, to jak przeto możemy pragnąć obejmować worek łajna?”. Warto jeszcze zacytować Lutra, twórcę protestantyzmu. Nim się zbuntował przeciw papieżom, jako dominikanin przeszedł klasyczne katolickie pranie mózgu: „Jeśli kobieta zmęczy się, czy nawet umrze, to nie ma znaczenia. Pozwólmy im umierać przy porodzie”. Zaś papież Pius II, wszak nieomylny, w XV wieku głosił: „Kiedy patrzysz na kobietę, myśl, że to szatan. Kobieta jest jak otchłań piekielna”.
Przytoczyliśmy tu tylko kilku z całej zgrai świrów, żeby nikt nie mówił, że zdarzył się wyjątek. Te poglądy dowodzą pogardy Kościoła dla kobiet. Ale jak można mówić o obronie życia, tak gardząc kobietami? Zważcie, że cytujemy ŚWIĘTYCH katolickich. Skoro Kościół tych pełnych pogardy i nienawiści popaprańców nie usuwa z panteonu świętych i czci w nich „ojców Kościoła”, to dowodzi, że te brednie nadal są jego nauką.
Chrześcijanie rzymscy mordują ludzi niemal od chwili, kiedy cesarz Konstantyn dał im trochę władzy. Potem kombinowali, jak powiększyć zakres władzy, wydrzeć przywileje i majątki. Aż papieże doszli do twierdzenia o wyższości władzy kościelnej nad świecką. Dla jej utrzymania mordowali ludzi bez skrupułów i opamiętania przez blisko 1500 lat. To prawdziwa „cywilizacja śmierci”.
Tak „cywilizowali” ludzi aż do oświecenia, kiedy mordować z powodów religijnych już nie było można. Za to ile ludzkich istnień kosztowało wydarcie Kościołom zagarniętej władzy? Przecież rewolucje francuska i rosyjska były buntami przeciwko potwornemu wyzyskowi, którego filarem była religia. Holokaustu nie byłoby, gdyby nie dwa tysiące lat katolickiego antysemityzmu. Czołowi zbrodniarze hitlerowscy: Hitler, Himmler, Goebbels, Kaltenbrunner, Eichmann, Frank i wielu innych, pochodzili z rodzin katolickich i otrzymali katolickie wychowanie. Swoje zbrodnicze bandy wzorowali na hierarchii i organizacji zakonu jezuitów.
Spór, od kiedy zaczyna się życie, jest śmieszny, szczególnie gdy cytuje się wspomnianego św. Tomasza z Akwinu. Bo dlaczego od momentu poczęcia? Przecież plemnik żyje, ma swój cel: zapłodnić jajeczko. Czyli to też jest życie! Udaje się jednemu, miliony giną. Bóg zabija żywe plemniki. Zbrodnia? O co więc chodzi z tą „obroną życia”? Jak zwykle o władzę i kasę! Awanturę wszczęła partyjka, której śmierć polityczna zajrzała w oczy. Muszą zaistnieć, bo nie wejdą do Sejmu i z czego będą żyli? Przecież umieją tylko z naszych podatków. Stracą splendory, nie będą pleść swoich głupstw do kamery. Za tym wszystkim stoi jak zawsze Kościół, który wypuścił tych harcowników i liczy zyski. Jak oszołomy zrobią swoje, Kościół będzie szukał następnych naiwnych, którzy mu obiecają więcej. Tak w odstawkę poszedł „premier z Krakowa”. Dał Kościołowi konkordat, którym zrobił z Polski watykańską kolonię, i liczył na wdzięczność. Ale inni obiecali klechom więcej. I nie ma „premiera z Krakowa”.
Kościół ma też ukryty cel: dobrobyt zawsze prowadzi do myślenia racjonalnego, indyferentyzmu religijnego, spadku wpływów i dochodów pasożytów. Jednym ze sposobów obrony jest wpędzanie ludzi w nieszczęście. Bo jeśli kobieta będzie musiała urodzić upośledzone dziecko, to ta rodzina będzie nieszczęśliwa. Ciągła opieka nad upośledzonym całkowicie dzieckiem absorbuje rodziców, hamuje ich rozwój, powoduje alienację, a koszty leczenia i opieki rujnują. Ludzie wpędzeni w nieszczęście, biedę i alienację szukają pocieszenia. I wtedy zjawia się ksiądz ze swymi bajkami. Polska ma największy w Europie odsetek niepełnosprawnych – kilka razy większy od kraju drugiego w kolejności. Żaden system opieki społecznej i zdrowotnej na świecie tego nie wytrzyma. Ciekawe, że jeszcze 350 lat temu Kościół palił na stosach np. epileptyków – jako opętanych przez szatana! Podczas zeszłotygodniowej manifestacji słuchaczy Radia Maryja krzyczeli oni w stronę posłanki Senyszyn: ciebie trzeba było wyskrobać! A zatem są za obroną życia, ale wybiórczą. To takie chrześcijańskie... Dlatego cała ta wrzawa wokół „obrony życia” to tylko przejaw obłudy Kościoła, jego i jego harcowników walka o kasę i władzę. Zawsze trochę naiwnych da się nabrać. Oby jak najmniej.
A teraz racjonalnie. Wydaje się logiczne, że skoro nauka przyjmuje za koniec życia ustanie funkcji mózgu, to początkiem życia jest zawiązywanie się mózgu u płodu, a to jest jedenasty tydzień ciąży. Co nie znaczy, że każdą ciążę można usunąć.
W krajach, gdzie aborcja nie jest bezwzględnie zakazana, prowadzi się edukację seksualną, pomaga rodzinie i dba o wzrost zamożności obywateli. Aborcje są więc marginesem (Francja ze swoją aborcją na życzenie ma dwa razy więcej urodzin niż Polska), a podziemie aborcyjne nie istnieje. Ale edukacja seksualna w katolickim kraju? Starzy kawalerowie w czarnych kieckach na to nie pozwolą.
Lux Veritatis
"FAKTY I MITY" nr 14, 12.04.2007
r.
AŻ
DO ŚMIERCI
Aż do śmierci chcą być ze sobą
zakochani. Jednak coraz niechętniej to ślubują. Nie chcą się narażać na
rozwodowe, a w przypadku ślubu kościelnego – unieważnieniowe korowody. Koszty i
przewlekłość postępowania nie tyle więc ograniczyły rozwody, co małżeństwa.
Księża i prawicowi politycy rwą sobie włosy z głowy.
Rzecznik Praw Dziecka zaproponowała rejestrację związków nieformalnych, aby stały się równie uciążliwe, co formalne. Wszystko na nic. Liczba zawieranych małżeństw spada, a rozwodów – rośnie.
Przepisy prawne są mało skutecznym regulatorem życia. Zwłaszcza w jego prywatnych aspektach. Najdobitniej widać to po tzw. ustawie antyaborcyjnej. Restrykcyjne prawo nie przyczyniło się do zwiększenia dzietności kobiet ani przyrostu naturalnego. Stworzyło jedynie świetnie prosperujące podziemie aborcyjne. Ostatnie wydarzenia jeszcze je umocniły. Ceny zabiegów poszły w górę i sięgają już trzech tysięcy zł. Może spadną, kiedy Szwecja zaoferuje Polkom bezpłatne aborcje. Hipokryzja tzw. obrońców życia polega na tym, że walczą o likwidację stu kilkudziesięciu legalnych zabiegów rocznie, zamiast doprowadzić do zmniejszenia ich ogólnej liczby. Do tego jednak konieczna jest edukacja seksualna i bezpłatna antykoncepcja, czym w najwyższym stopniu się brzydzą. Oczywiście boją się przyznać, że faktycznie dążą do całkowitego zakazu przerywania ciąży. Nawet gdy zagraża ona życiu i zdrowiu
kobiety, jest następstwem gwałtu lub kazirodztwa oraz gdy płód jest ciężko i nieodwracalnie upośledzony. Już w trakcie pierwszego czytania projektu ustawy o zmianie Konstytucji RP uznali za niewystarczający zapis o ochronie życia od momentu poczęcia. Pod wpływem nacisków Kościoła, a przede wszystkim swojego guru – Rydzyka, zaproponowali rozszerzenie ochrony aż do naturalnej śmierci. Sformułowanie o tyle bezsensowne, że śmierć jest bezprzymiotnikowa. Nie ma śmierci ani naturalnej, ani nienaturalnej.
Przez setki lat obowiązywało klasyczne kryterium śmierci. Było nim ustanie krążenia i oddychania. Postęp medycyny sprawił, że wcale nierzadko zarówno oddech, jak i krążenie można przywrócić. Tym samym śmierć stała się poniekąd odwracalna. Dlatego w 1968 roku Deklaracja z Sydney wprowadziła termin śmierci mózgowej. Polska zalegalizowała nowy termin w 1984 roku. Obecnie w większości krajów za śmierć organizmu jako całości przyjmuje się śmierć pnia mózgu. Ponieważ śmierć jest zjawiskiem zdysocjowanym, poszczególne tkanki i układy obumierają w różnym czasie. Umożliwia to przeszczepy żywych jeszcze tkanek z organizmu martwego jako całości. Choć wciąż trwają dyskusje nad nową definicją, nawet jej krytycy nie przeczą, że śmierć pnia mózgu oznacza dezintegrację i niezdolność organizmu do dalszego życia. Jan Paweł II, przemawiając w 2000 roku w Rzymie na Kongresie Transplantologów, uznał mózgowe kryterium śmierci. Nasza katoprawica jest, oczywiście, bardziej papieska niż papież. Rości sobie pretensje do ustalania granicy i kryteriów „śmierci naturalnej”. Ignorantom nie przeszkadza, że w nauce taki termin nie występuje.
Zgodnie z mózgową definicją śmierci, nie żyją także bezmózgowe noworodki oraz chorzy w przewlekłym stanie wegetatywnym. Czy zatem i życia poczętego nie należy datować od pojawienia się pnia mózgu i jego funkcji? Jeśli tak, to w żadnym razie nie można mówić o życiu ludzkim przed wykształceniem się mózgu. Jego zawiązki pojawiają się dopiero w dwunastym tygodniu ciąży, a zarys półkul mózgowych – w piątym miesiącu. Paradoksalnie zatem, zapis „do naturalnej śmierci” nie uniemożliwia prawnej legalizacji eutanazji, a wyznacza jedynie logiczną granicę początku ochrony płodu na moment wykształcenia mózgu, czyli nie mniej niż 12 tygodni. Tego nie chcą (nie mogą?) zrozumieć nawiedzeni obrońcy życia „od poczęcia do naturalnej śmierci”. Logika jest im obca. Kierują się tylko ideologią i fobią wypływającą z syndromu nawróceńca proaborcyjnego. Mają jeden cel: żeby w Polsce nie było legalnej aborcji ani eutanazji. Nielegalne im nie przeszkadzają. O zmianę przepisów będą walczyć do śmierci. Z braku odpowiedniego organu, raczej nie mózgowej.
Joanna Senyszyn
PS Czytelnikom i Redakcji życzę uroczego wiosennego wypoczynku na łonie i zapraszam na www.senyszyn.blog. onet.pl
„FAKTY I MITY” nr 28, 21.07.2005 r.
Kościół atakuje wszelkiego autoramentu sekty. Jest to całkowicie zrozumiałe, bo przecież żadna firma nie lubi konkurencji.
Tymczasem
różne nowo powstające „kościoły” mogą taką konkurencję stanowić. Wprawdzie na
razie są zbyt słabe, żeby móc zagrozić watykańskiej firmie, ale kto wie co by było,
gdyby pozwolić im działać przez dwa tysiące lat. Jaka jest bowiem definicja
dużej religii? Jest to sekta, której się powiodło. W końcu przecież firma
Szawła z Tarsu też zaczynała jako sekta. Wprawdzie powołują się na Jezusa, ale
przecież nie mają jego pełnomocnictwa na piśmie. Zresztą na Jezusa powołują się
prawie wszystkie inne sekty i każda z nich twierdzi, że tylko ona ma monopol na
prawdziwą wiedzę o tym, czego Jezus od ludzi oczekuje.
Dowodów na to, że dzisiejszy Kościół zaczynał jako klasyczna sekta, nie
trzeba szukać daleko. Wystarczy przeczytać w Dziejach Apostolskich historię
Ananiasza i jego żony Szafiry. Ananiasz nie chciał oddać szefom sekty całego
majątku, więc został ukatrupiony. To samo spotkało jego żonę. Jest to przecież
klasyczny przykład działania pazernych sekciarzy, którzy ludzką potrzebę wiary
wykorzystują do szybkiego wzbogacenia się.
Aby
lepiej zrozumieć problem sekciarstwa, można przeanalizować sens pierwszego
przykazania: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”.
Oznacza
to, że każdy człowiek musi sobie stworzyć własny obraz Boga. Bóg przedstawiany
przez innych jest Bogiem cudzym. Nie ma bowiem nikogo, kto mógłby szczerze
powiedzieć: „Byłem w niebie i rozmawiałem z Bogiem. Wygląda On tak a tak i żąda
od nas tego a tego”.
Każdy,
kto by tak twierdził, kłamie.
Oznacza
to, że w pierwszym przykazaniu Bóg zakazuje tworzenia jakichkolwiek formalnych
religii. Bóg powiedział, że nie wolno go nazywać. Żydzi wywnioskowali z tego,
że nie należy nadawać mu imienia, i stąd mamy Jahwe. Ale to bzdura. Jahwe to
przecież takie samo dobre imię jak Allach, Zeus, Jowisz, Amin, Aton czy inne.
Nie
nazywać to znaczy nie określać, nie mówić, czego od nas chce i jaki jest. Jest
i koniec. To wszystko, co musimy i możemy wiedzieć. Nie potrzeba do tego
żadnych pośredników – księży, mułłów czy pastorów.
Czytelnik
[Dodać art. z „Fokus”-a o tej religii]
FAKTY I MITY” nr 32, 13.08.2003 r.
CHRZEŚCIJAŃSKI
KORAN?
Po
latach kwestionowania historycznej
wiarygodności
Biblii, pod lupę
wzięto
Koran. Jak pisze „Newsweek”,
badający
język koraniczny
niemiecki
wykładowca języków semickich
twierdzi,
że dzisiejsza wersja
Koranu
to błędna transkrypcja
oryginalnego
tekstu. Badacz podkreśla,
że
pisany język arabski pojawił
się
150 lat po śmierci Mahometa,
a
większość wykształconych Arabów
mówiła
w tym czasie po aramejsku.
Koran
był – według niego – spisaną
w
odmianie aramejskiej chrześcijańską
księgą
liturgiczną, którą w VII
wieku
n.e. zniszczył kalif z dynastii
osmańskiej.
I tak np. po arabsku Koran
mówi
o objawieniu Allaha, a w
wersji
aramejskiej o „nauce” starożytnych
Świętych
Ksiąg; czarnookie
piękne
„hurysy o falujących piersiach”,
czyli
rajskie dziewice mające
być
nagrodą dla męczenników to
–
według aramejskiego oryginału
–
białe, krystalicznie czyste winogrona,
które
kojarzone były z rajem. Na
podobnej,
błędnej interpretacji oparty
ma
być nakaz zakrywania przez
kobiety
całego ciała i twarzy.
W
obawie przed klątwą niemiecki
uczony
ukrywa się – na wszelki wypadek
–
pod pseudonimem.
PaS
„FAKTY
I MITY” nr 38, 25.09.2003 r.
ŚWIADECTWO KORANU,
CZYLI... ARABSKIE
KONTROWERSJE
Nie tylko
chrześcijańska Ewangelia i żydowski
Talmud przekazują
kontrowersyjną historię
Jezusa. Czyni to
również muzułmański Koran.
Czy Jezus z Koranu
jest jednak Jezusem
z Nowego
Testamentu? Wiele wskazuje,
że chodzi o zupełnie inną osobę.
To, co Koran ma do powiedzenia,
zwłaszcza na temat Jezusa,
chrześcijanie biorą najczęściej
za mocno zniekształconą wersję
kanonicznych i apokryficznych
ewangelii. Ponieważ – jak twierdzą
– Mahomet był analfabetą i nigdy
nie czytał Biblii (a poza tym
w owym czasie nie dokonano jeszcze
jej przekładu na język arabski),
swoją wiedzę na temat Jezusa
i chrześcijaństwa czerpał z tego,
co tu i ówdzie zasłyszał. Jego
informatorami byli więc Żydzi oraz
szczególnie liczni w Syrii i na Bliskim
Wschodzie członkowie wspólnot
chrześcijańskich. Wiadomo też,
że wśród 10 żon Mahometa jedna
była Żydówką, a inna – chrześcijanką
z monofizyckiego Kościoła
Abisynii. Tymczasem najnowsze interpretacje
sugerują, że w Arabii
istniało chrześcijaństwo starsze
o kilka stuleci niż to, o którym mówią
ewangelie. Założyć je miał inny
Jezus – Isa ibn Marjam, który
bynajmniej nie został ukrzyżowany.
I to o nim – według najnowszych
sugestii – opowiada Koran.
Isa nie urodził się w betlejemskiej
stajence, nie był cieślą ani synem
cieśli, nie pochodził z rodu Dawida
i plemienia Judy. Owszem, był
synem dziewicy Marii (Marjam),
lecz urodził się gdzieś na wschodzie
(Mekka) i tam prowadził swoją
działalność. Pochodził z rodu
Aarona i plemienia Lewiego, a jako
„wyświęcony” (mukkarab) lewita
należał do kapłańskiej arystokracji
Izraela. Miał na imię Isa,
a nie Jeszu.
Koraniczny Jezus
kontra Mesjasz
Koraniczny Jezus – podobnie
do Jezusa z greckich ewangelii
– czynił cuda i był (lub tak go tylko
nazywano – Koran nie wyjaśnia
tego dokładnie) Chrystusem. Jednak
wcale nie przyszedł po to, by
zbawić świat. Jego misja była w jakiś
sposób powiązana z postacią
Ezdrasza. Polegała zapewne na
nauczaniu bardziej liberalnej interpretacji
Tory w reakcji na żydowski
legalizm, którego twórcą
po niewoli babilońskiej stał się właśnie
Ezdrasz.
Koraniczny Jezus nie został
ukrzyżowany, lecz umarł śmiercią
naturalną. Zamiast niego ukrzyżowano
– i to podobno znacznie później
– kogoś innego, kto był tylko
doń pod pewnymi względami podobny
(4. 157). To ważna wskazówka,
która – poparta innymi świadectwami
– pozwala wysnuć hipotezę
o istnieniu przedchrześcijańskiego
chrześcijaństwa.
Chociaż Koran nie operuje datami,
to jednak wyraźnie stwierdza,
że chrześcijaństwo nazarejskie
(Koran nazywa chrześcijan nasara,
czyli „nazarejczykami”) pojawiło się
w czasach, gdy istnieli jeszcze Izraelici
jako lud (a nie żydzi jako wspólnota
religijna). Wynika stąd, że judaizm
i chrześcijaństwo powstały
w tym samym mniej więcej czasie,
tj. w V w. p.n.e. Koran nie wspomina
ani słowem jakoby Jezus (Isa)
był Żydem. Nie potwierdza również,
że żył on w I w. n.e., a jego
działalności nie łączy w żaden sposób
z Palestyną. Z drugiej strony,
Koran potwierdza istnienie innego
chrześcijaństwa, założonego przez
innego Jezusa (Jeszu), którego zwolennicy
błędnie czcili jako Boga
i który został ukrzyżowany. Koraniczny
Jezus pojawił się być może
około 400 r. p.n.e. wśród Izraelitów
arabskiej Jerozolimy (Uri Szalim to
prawdopodobnie dzisiejsza wioska
arabska Al Szarim w górach Asiru).
Był on kapłanem i prorokiem z rodu
Aarona, nauczał – w opozycji do
Ezdrasza – złagodzonej wersji Tory.
Jednak Żydzi (tj. zwolennicy Ezdrasza)
odrzucili te innowacje. Mimo
to przyjęły się one w innej
części Arabii – Hidżazie, gdzie jego
zwolenników zaczęto nazywać nazarejczykami.
Nazwa ta mogła się
wziąć od nazwy plemienia Nasira (ludu
Nazaretu) zamieszkującego Wadi
Dżalil (arabską Galileę) w Hidżazie,
w zachodniej Arabii, skąd pochodził
lub gdzie miał szczególnie
wielu wyznawców koraniczny Jezus.
Poza licznymi zwolennikami ów
Jezus pozostawił po sobie otrzymaną
od Allacha „księgę”, tzn. Ewangelię
(al-Indżil). To właśnie tę Ewangelię
ma na myśli Koran, mówiąc
o jedynej i autentycznej Indżil,
w odróżnieniu od innych pełnych
hipokryzji i nieprawdy ksiąg (chodzi
tutaj zapewne także o ewangelie
kanoniczne).
Informator Mahometa
Historia Jezusa, którą relacjonuje
Koran, mogła zostać zaczerpnięta
przez Mahometa bezpośrednio
z tejże nazarejskiej Ewangelii
i dotyczyć Isy, a nie z powstałych
kilka stuleci później ewangelii
chrześcijańskich, których bohaterem
jest Jeszu.
Nasuwa się pytanie, w jaki sposób
Mahomet zetknął się z nazarejską
Ewangelią i kto był jego informatorem?
Otóż wiele wskazuje
na to, że zarówno w Arabii, jak
i Etiopii, jeszcze przed przybyciem
misjonarzy chrześcijańskich istniało
chrześcijaństwo starsze, w nazarejskiej
formie. Nowa wiara wypierała
starą, lecz jej całkowicie nie
wykorzeniła. Gdy na scenie pojawił
się islam, dyskryminowani nazarejczycy
przyjęli jego przesłanie niczym
własne, gdyż w pełni zgadzało
się z ich nauką.
Według podania muzułmańskiego,
Mahomet zaraz na początku
swojej działalności spotkał się z pewnym
tajemniczym chrześcijańskim
księdzem (kass), Waraką ibn Naufalą,
krewnym jego żony Chadidży.
Ów ksiądz, który bez wahania
uznał Mahometa za Proroka, zwykł
– jak podaje tradycja – „pisać po
aramejsku” i robił kopie jakiejś
Ewangelii w języku aramejskim. Czy
był on nazarejczykiem i strażnikiem
pierwotnej Ewangelii nazarejskiej,
opisującej Jezusa żyjącego około V
w. p.n.e. w Arabii? Czy podczas wizyt
u niego Mahomet poznał jej
treść, by uwiecznić
to następnie w Koranie?
Czy ów ksiądz był dla
Mahometa tym aniołem, od którego
otrzymał całą wiedzę, a przynajmniej
tę część, która dotyczyła
Jezusa?
Ostatnie badania nad Koranem,
Nowym Testamentem oraz topografią
miejsc biblijnych, przeprowadzone
przez K. Salibiego, zdają się
potwierdzać arabski trop chrześcijaństwa.
Mało tego, wiele wskazuje
na to, że cała historia biblijnych
Izraelitów, od początku do końca
(tj. do czasów perskich) rozegrała
się w zachodniej Arabii. Tam też
miał się narodzić monoteizm Mojżesza
oraz dwa jego odgałęzienia,
judaizm i chrześcijaństwo.
A co z Jezusem znanym z greckich
ewangelii i założonym przez
niego chrześcijaństwem? Ponieważ
prawdziwym Jezusem jest tylko Isa,
Koran zdecydowanie odrzuca jego
osobę i posłannictwo. Nie był on
założycielem nowej religii, a co najwyżej
przywódcą nazarejskiego odrodzenia
religijnego.
Według K. Salibiego, Jezus
z greckich ewangelii także pochodził
z Arabii. Jego rodzinną Galileą
(Dżalil) nie była Galilea w Palestynie,
ale jakaś inna Galilea
w Arabii. Czy taka istnieje? Owszem,
jest nią dolina zwana dzisiaj
Wadi Dżalil położona w pobliżu At-
-Ta’if w Hidżazie. Plemię zamieszkujące
tę dolinę do dzisiaj zresztą
nazywane jest Nasira (lud Nazaretu).
Nazwy Galilea i Nazaret (i inne)
mogły z powodzeniem zostać
przeniesione z Arabii do Palestyny.
Mogło się to stać po rzymskiej inwazji
na Arabię (24 r. p.n.e.), gdy
legiony Aeliusa Gallusa wdarły się
w głąb Arabii, dochodząc aż do
Jemenu. Wielu emigrantów z Wadi
Dżalil, a wśród nich członkowie
miejscowego plemienia Nasira, osiedliło
się wówczas w północnej Palestynie.
Prawdopodobnie nadali oni
swojej nowej ojczyźnie nazwę Galilea
i założyli nowe osiedle Nazaret.
Uwagę badaczy przykuwa ponadto
fakt, że wielu miejsc w Galilei
palestyńskiej, które wymieniono
w ewangeliach, nie udało się
w zadawalający sposób zidentyfikować.
Znaleziono je natomiast w Hidżazie
w arabskiej Galilei (np. tajemniczą
Betsaidą jest zapewne wioska
Sajada).
Prawda czy herezja?
W świetle powyższych ustaleń,
historia Jezusa (Jeszu) mogła w skrócie
wyglądać następująco: Jeszu bar
Nagara (aram. – Jezus syn cieśli)
urodził się i wychował w Wadi Dżalil.
Około 30 r. opuścił swoje rodzinne
okolice i przybył na terytorium
o tej samej nazwie, tyle że w Palestynie.
Ponieważ należał do plemienia
Judy i pochodził z rodu Dawida
miał prawo do tronu historycznego
królestwa Judy. Po upadku
w VI w. p.n.e. tegoż królestwa centra
polityczne judaizmu przeniesione
zostały do Palestyny, w związku
z czym tam właśnie postanowił dochodzić
swych praw. Misja Jeszu
miała charakter bardziej polityczny
niż religijny. Po przybyciu do Jerozolimy
ogłosił się Chrystusem, co historycznie
rzecz biorąc oznaczało
roszczenie sobie prawa do tronu
i władzy prawowitych królów Izraela.
Niestety, młody książę nie znalazł
uznania wśród miejscowych Żydów,
zagrożony poczuł się również
tetrarcha Galilei, Herod Antypas.
W rezultacie, wkrótce po przybyciu
do Jerozolimy Jeszu został
ukrzyżowany.
Z punktu widzenia kultury muzułmańskiej,
życiorys Jezusa nie
był wyjątkowy. Przypomina go
choćby historia wnuka Mahometa,
Husajna. Gdy po śmierci Proroka
wybuchł spór o sukcesję (urząd
kalifa, czyli „następcy”), ów Husajn
opuścił Hidżaz, aby w Iraku dochodzić
swoich praw. Niestety, jego misja
– podobnie jak Jezusa – zakończyła
się fiaskiem (zginął w bitwie).
Według szyitów (rocznica gwałtownej
śmierci Husajna jest najważniejszym
świętem w ich kalendarzu),
poświęcił on stosunkowo wygodne
życie, by słusznie dochodzić swoich
praw, zdając sobie przy tym sprawę,
że oczekuje go męczeństwo (co
zresztą zapowiadał wielokrotnie
swoim towarzyszom).
Jezus uwieczniony w greckich
ewangeliach – w opinii niezależnych
ekspertów – może w rzeczywistości
stanowić fuzję dwóch historycznych
postaci: żyjącego w V w. p.n.e.
Isy i żyjącego w I w. n.e. Jeszu oraz
postaci mitycznego bożka płodności,
również o arabskich korzeniach,
Al Isy. Atrybuty owego bożka mogły
się zresztą złożyć na klasyczną
trójcę chrześcijańską, którą Koran
z taką zaciekłością potępia. Zresztą
atrybuty te przetrwały jako nazwy
trzech wiosek w zachodniej
Arabii, które niegdyś były ośrodkami
kultu bożka Al Isy (Jezusa)
w jego trzech różnych postaciach.
Artur Cecuła
„FAKTY I MITY” nr 51/52, 04.01.2007 r.
BAŚŃ O
NARODZENIU
Święta Bożego Narodzenia tak mocno wrosły w polską tradycję, że pewnie niewielu Polaków katolików zauważa ich na poły pogański charakter.
A przecież już sama data – 25 grudnia – jest datą rzymskich świąt narodzin boga Słońca. Uroczystą oprawę świąt stanowi ubrana w świecidełka choinka – atrybut pogańskich Germanów – a także pęczek sianka, z którego wyciąga się źdźbła, wróżąc pomyślność. Ten zwyczaj z kolei należy do sympatycznej magii pogańskich Słowian. Jakby tego było mało, jest jeszcze jemioła, magiczna roślina pogańskich Celtów.
Do świątecznej tradycji należą kolędnicy z turoniem, gwiazdą, Herodem itp. Jest to echo pogańskiego obrzędu, również słowiańskiego, związanego z magią myśliwską. Miał zapewnić myśliwym obfitość zwierzyny. A jest jeszcze święto Trzech Króli. A właściwie magów zwanych królami. Magowie, jak wiemy, byli członkami medyjskiego plemienia Magów, którzy w państwie medyjsko-perskim spełniali funkcje kapłańskie, podobnie jak Lewici w Izraelu. Obecność mędrców w legendzie o narodzinach Jezusa wiązała wczesne chrześcijaństwo z pogańskimi religiami Wschodu.
Niewiele wiemy o samym Jezusie. Pewne jest, że był wędrownym guru i prowadził misyjną działalność w Palestynie. Na tym prawda się kończy, dalej już tylko mity – im późniejsze, tym bardziej fantastyczne.
Również o narodzinach Jezusa nie wiemy niczego konkretnego, nie znamy ani miejsca, ani daty, ani roku. Najstarsza ewangelia – Ewangelia Marka pochodząca z lat 70–75 n.e. – podaje, że Jezus urodził się za życia Heroda Wielkiego, czyli wiosną 750 r. według kalendarza rzymskiego lub jesienią roku poprzedniego (według źródeł rzymskich Herod zmarł w roku 750). Do dziś przyjmuje się jednak za rzymskim mnichem Dionizym Małym rok 754 (wg kal. rzym.) za rok urodzin Jezusa. Widać ów Dionizy Mały miał także mały rozumek, skoro daty śmierci Heroda nie sprawdził w rzymskich archiwach.
W Ewangelii Marka brak owej baśniowej atmosfery, której nie szczędzili czytelnikom późniejsi ewangeliści – Mateusz, Łukasz, a zwłaszcza Jan. I tak, o ile Marek nie znał nawet imienia matki Jezusa, to Łukasz dał początek mariologii, a Ewangelia Jana jest już tylko zbiorem mistycznych urojeń wyznawców.
Według ewangelistów rok narodzin Jezusa wiąże się z dwoma ogólnie znanymi wydarzeniami historycznymi. Pierwsze – to śmierć Heroda; drugie podał Łukasz – spis w całym cesarstwie. Spis rzeczywiście odbył się ok. roku 760 (wg kal. rzym.), ale był to spis w prowincji Syrii, związany z przyłączeniem części Izraela do cesarstwa (należy pamiętać, że spisów ogólnopaństwowych zaniechano kilkaset lat wcześniej, z chwilą wyjścia państwa rzymskiego poza samą Italię).
To drugie wydarzenie legło u podstaw święta Bożego Narodzenia, najbardziej fantastycznego z chrześcijańskich świąt. Z cudowną gwiazdą, baśniową stajenką, zwierzątkami, pasterzami i trzema królami, a może magami... Właściwie nawet nie wiadomo, ilu ich było.
W różnych okresach chrześcijaństwa liczba magów ulegała zmianom. Był jeden, dwóch, trzech, czterech, a nawet... dwunastu. Obecnie teologowie przyjmują trzech, po jednym na każdą znaną wówczas rasę: czarną, białą i brunatną. Gdyby w tamtych czasach dotarto do Chin i Ameryki, to pewnie byliby jeszcze dwaj następni: żółty i czerwony. Wróćmy jednak do spisu.
Bez względu na to, czy był to spis w całym cesarstwie, czy tylko w jednej prowincji, w królestwie izraelskim nie mógł być przeprowadzony. Izrael Heroda Wielkiego to było duże i silne państwo, posiadało własną armię, system podatkowy (grecki) i administrację. Wbrew legendzie – tylko w niewielkim stopniu podlegało Rzymowi. Pewne jest więc, że rzymskie zarządzenia administracyjne na terenie Izraela nie obowiązywały.
W rzeczywistości spis został przeprowadzony 10 lat po śmierci ostatniego króla i tylko w części przyłączonej bezpośrednio do cesarstwa. A więc albo Jezus urodził się za życia Heroda Wielkiego, albo 10 lat później. Chyba że było dwóch Jezusów urodzonych w różnym czasie. Na dodatek wędrówka do miejsca urodzenia w celu poddania się obowiązkowi spisowemu jest całkowitą bzdurą. Nie róbmy z Rzymian – twórców fundamentów europejskiego prawa – głupców zmuszających ludzi do bezsensownych wędrówek. W spisie chodziło o dostosowanie systemu podatkowego do prawa rzymskiego i ustalenie wysokości podatków, więc każdy człowiek musiał stawić się tam, gdzie miał źródło utrzymania, tam, gdzie płacił podatki. Józef, jak wiadomo, był biednym cieślą, o czym świadczy fakt złożenia przez niego i Marię zwyczajowej ofiary po urodzeniu dziecka. Była nią para gołąbków – typowa ofiara biedaków. Nie miał w okolicach Betlejem żadnego majątku, zatem nie miał powodu tam iść, zwłaszcza z żoną w zaawansowanej ciąży. Tym bardziej że jej obecność przy spisie była całkowicie zbędna. Za rodzinę i jej majątek odpowiadał tylko mężczyzna. Wniosek z tego taki, że Jezus urodził się w domu swoich rodziców, a baśniowy opis narodzin został stworzony przez ewangelistów tylko po to, aby dopasować rzeczywistość do starobiblijnych wieszczeń. Pamiętajmy, że trzy ewangelie napisano kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa, a Ewangelia Jana powstała dopiero w II wieku n.e., czyli wtedy, gdy chrześcijańska sekta rozrosła się, a proste umysły sekciarzy, głównie drobnych rzemieślników, rolników, rybaków lub nawet niewolników łaknęły cudowności i ubóstwienia twórcy kultu.
Również między bajki można włożyć rzeź niewiniątek i ucieczkę rodziny Józefa do Egiptu. Jest to echo uchwały rzymskiego senatu, spowodowanej przepowiednią augurów o zniszczeniu republiki przez dziecko płci męskiej, urodzone w określonym przedziale czasu. Uchwała nigdy nie weszła w życie, o co zadbali senatorzy, których żony były właśnie w ciąży lub już mieli synów urodzonych w określonym przez wieszczków terminie. Jeśli więc Józef udał się z rodziną do Egiptu, to tylko na zarobkową emigrację do tamtejszej żydowskiej diaspory.
Co nam ostatecznie zostało z cudownych Jezusowych narodzin? Szczerze mówiąc, raczej niewiele – głównie pogaństwo i magiczne obrzędy. Rzymska data, germańska choinka, celtycka jemioła, słowiańskie sianko i rzewne ludowe śpiewanki o Jezusku w stajence. No to wesołych świąt!
Jerzy
Rzep
„FAKTY I
MITY” nr 40, 09.10.2003 r.
DEKALOG NIE
DLA USA
Alan Dershowitz, znany
amerykański adwokat, publicysta,
pisarz i profesor
prawa z Harvard University, z żelazną
logiką i niebywałą erudycją
wykłada swe racje. Dla jednych
to logik, dla innych... Żyd.
Żydowski profesor zamieścił
w „Los Angeles Times” komentarz
do trwających wciąż w USA (i nie tylko...)
bojów o umieszczanie dziesięciu
przykazań w formalnie neutralnych
światopoglądowo budynkach rządowych.
Autor zauważa, że w polemikach
dotyczących lokalizacji rzeźb
i obrazów przedstawiających dekalog
obrońcy takiego konceptu nieprzerwanie
powołują się na to, iż „Ameryka
została zbudowana na pryncypiach
dziesięciu
przykazań, a system
rządów
opiera się na dekalogu”. Jest
dokładnie
odwrotnie.
Thomas
Jefferson, twórca podwalin
amerykańskiej
państwowości,
uznał przykazania
za
niepełne i wątpliwe – fundamenty
demokracji
amerykańskiej
odrzucają
znaczną część tego, co
w
nich zawarte. Większość Amerykanów
jest,
zdaniem profesora Dershowitza,
nieświadoma,
co zawiera
300
słów dekalogu w Księdze Wyjścia.
Znają
tylko skróconą i uproszczoną
wersję:
„Nie zabijaj”, „Nie cudzołóż”,
„Nie
kradnij”, „Nie składaj
fałszywego
zeznania”, „Szanuj ojca
i
matkę”. Wszystkie cywilizowane
społeczeństwa
uznają
(przynajmniej
w
teorii) te zasady, których źródła
są
znacznie starsze niż prawo mojżeszowe
i
pogańskie; wywodzą się
one
z Kodeksu Hammurabiego i z
Kodeksu
Lipit-Ishtar.
Oryginalna
wersja dekalogu
z
Księgi Wyjścia jest znacznie bardziej
kontrowersyjna.
Na przykład
kwestia
cudzołożenia dotyczy wyłącznie
niezamężnych
kobiet, nie zaś żonatych
mężczyzn,
którzy mogli sobie
z
pannami dokazywać do woli
i
bezgrzesznie. Dershowitz przywołuje
też
fragment o „zazdrosnym Bogu”
(„Ja,
Pan, twój Bóg, jestem Bogiem
zazdrosnym,
który karze występek
ojców
na synach do trzeciego
i
czwartego pokolenia względem tych,
którzy
mnie nienawidzą” – Wj 20.
–
przyp. red.). Mścić się na dzieciach
za
winy ojców, dziadków i pradziadków?
Czy
może być coś bardziej nieamerykańskiego?
–
pyta Dershowitz,
przywołując
komentarz Jeffersona:
„Jest
to sprzeczne ze wszelkimi zasadami
osądu
moralnego”.
Czy
Stany Zjednoczone mogą zaakceptować
przykazanie:
„Nie będziesz
miał
cudzych Bogów obok Mnie”? Wykluczone
–
stwierdza prof. Dershowitz:
„Zawsze
przyjmowaliśmy ludzi,
którzy
mieli innych bogów niż judeochrześcijański,
albo
nie mieli boga
w
ogóle. Poza tym nieustannie używamy
imienia
Boga nadaremno przez
przywoływanie
go podczas imprez sportowych,
bicie
go na naszych monetach,
stosowanie
w kampaniach politycznych
i
w przekleństwach”.
Na
tym nie kończą się nieporozumienia.
Rozwinięcie
dekalogu akceptuje
niewolnictwo.
(Wj 21. 20–21:
„Kto
by pobił swego niewolnika lub
niewolnicę
tak, iżby zmarli pod jego
ręką,
winien być surowo ukarany.
A
jeśliby pozostali przy życiu jeden czy
dwa
dni, to nie będzie podlegał karze,
gdyż
są jego własnością”). Nakazuje
także
poświęcić siódmy dzień na wypoczynek,
co
ma przysługiwać również
niewolnikom.
Ale Biblia jest jednoznaczna:
ten
siódmy dzień to sobota.
Przerobiono
ją na niedzielę wieki
później,
ponieważ był to dzień
zmartwychwstania
Chrystusa. Nie zostało
to
przyjęte przez żydów i niektóre
mniejszości
chrześcijańskie, a i
muzułmanie
wciąż świętują piątek.
Jeśli
idzie o konkretny przedmiot
sporów
i awantur w dzisiejszej Ameryce
–
zwłaszcza ostatniej awantury
w
Alabamie – czyli o rzeźby ilustrujące
dziesięć
przykazań, sprawa jest
– w
świetle ich pełnej wersji – jasna:
„Nie
będziesz czynił żadnej rzeźby ani
obrazu
tego, co jest na niebie wysoko”.
Dziesięć
przykazań – konkluduje
Dershowitz
– nie tylko nie nadaje
się
do ekspozycji w publicznych
budynkach
sądowych i klasach szkolnych,
ale
nie ma na nie miejsca
w
sercach i umysłach współczesnych
Amerykanów. Opr. Tomasz
Sztayer
"FAKTY I
MITY" nr 48, 08.07.2005 r. ŻYCIE PO RELIGII
Kiedy jedna firma wykupuje podstępem udziały drugiej firmy, aby ją zniszczyć, takie działanie nazywamy wrogim przejęciem. Tego typu chwyty stosuje się także w biznesie religijnym, i to od stuleci.
Znane z
przedsiębiorczości wrogie przejęcie jest niezwykle podstępnym działaniem.
Pozornie wygląda na coś pozytywnego – czyż wykupywanie akcji nie podbija ich
ceny i nie wpływa korzystnie na stan firmy? A jednak celem takiej inwestycji
jest zwykle zniszczenie danego przedsiębiorstwa. Niszczycielem jest najczęściej
konkurencja. Takie zagrywki masowo stosowano w Polsce w ostatnich piętnastu
latach: zagraniczni producenci pewnych wyrobów wykupywali polskie firmy tylko
po to, aby je zniszczyć i przejąć klientów dla własnych towarów. Czasem po
wykupie zostawiano produkcję, ale rodzimą markę zastępowano obcą lub
ograniczano sprzedaż firmy za granicą.
Takie
skojarzenie nasunęło mi się po tym, jak usłyszałem o przejęciu przez Kościół
rzymskokatolicki ośrodka religijnego w Oławie, uznawanego za schizmatycki.
Ośrodek ten stał się jeszcze jedną katolicką parafią. Oto marny koniec
niezależnego, mistycznego ruchu religijnego, skupionego wokół zmarłego przed
kilku laty wizjonera Domańskiego. Przejęcie to nie tylko szybki koniec
ruchu i „objawień oławskich”, ale również przechwycenie budynków ośrodka
wartego setki tysięcy złotych, a zbudowanego ze składek wyznawców.
W podobny sposób przechwytywano już inne ruchy religijne. Kiedy w XII
wieku powstały w całej Europie potężne i groźne dla Kościoła ruchy ubogich
chrześcijan, hierarchia poprzez podporządkowanie sobie jednego z nich –
franciszkanizmu – sprytnie przejęła kontrolę nad tą próbą odnowy Kościoła. Inne
nurty zmarginalizowano lub zniszczono represjami, a franciszkanizm posłużył
jako koło napędowe katolickiej ekspansji.
Podobnie zrobiono z ugodowym nurtem husytyzmu – utrakwistami w XV
wieku. Watykan zgodził się nawet na komunię pod dwiema postaciami dla
wszystkich wiernych, żeby tylko podporządkować sobie zbuntowanych Czechów. To
samo robiło się z całymi diecezjami i poszczególnymi parafiami Kościołów
wschodnich. Przekupuje się biskupów i proboszczów, rozbija się wspólnoty, aby
przechwycić choć część wiernych. Tak właśnie powstały tzw. Kościoły unickie.
Ich liturgia często niczym się nie różni od ich pierwotnych wspólnot
prawosławnych. Obecnie na topie jest odnowa charyzmatyczna, czyli katolicki
klon potężnego ruchu zielonoświątkowego. Te spotkania tak przypominają
protestanckie nabożeństwa, że gdyby nie obecność księdza w koloratce, można by
sądzić, że jest się w zborze, a nie budynku parafii Krk. Cel jest zawsze ten
sam – odwrócić uwagę wiernych od konkurencji, przebrać się za nią, udawać, że
niczym się od niej nie różni. Byle tylko podebrać wiernych, a więc i zyski.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 51/52, 04.01.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
INTELIGENTA ILUZJA
Ot, narobiło się. Religijne środowiska konserwatywne usiłują przeciwstawić
teorii ewolucji teorię inteligentnego projektu. Ewolucjoniści sugerują
natomiast, że powszechna wśród ludzi wiara w stworzenie świata przez Wyższą
Inteligencję jest... tworem ewolucji.
W USA dobrze zorganizowane, zamożne i wpływowe środowiska religijne prowadzą od kilku dziesięcioleci kampanię w celu wyparcia ze szkół teorii ewolucji. Zamiast niej, a na razie obok niej, nauczano by w szkołach kreacjonistycznej teorii inteligentnego projektu jako konkurencyjnej teorii naukowej.
Odpryski tej debaty politycznej za oceanem docierają do Polski w postaci bulwersujących świat nauki oraz opinię publiczną wypowiedzi rodzimych zwolenników inteligentnego projektu, m.in. profesora Macieja Giertycha i wiceministra edukacji Mirosława Orzechowskiego (obaj z LPR).
Teoriom kreacjonistów przeciwstawia się główny nurt nauki w USA. Czasopismo „Bez dogmatu” opublikowało za amerykańskim „Free Inquiry” interesującą pracę Stewarda Elliota Gurthie’go, profesora antropologii na Uniwersytecie Fordham. Dowodzi on, że teoria inteligentnego projektu jest rzeczywiście niezwykle popularna wśród ludzi, bo do poszukiwania we wszystkim celu popycha nas struktura naszego umysłu. Lecz owa struktura bynajmniej nie dowodzi prawdziwości tej teorii. To znaczy, że są powody, dla których chętnie wierzymy w Boga Stwórcę, ale to jeszcze nie znaczy, że on naprawdę istnieje. Warto, aby także czytelnicy „Faktów i Mitów” zapoznali się choć pokrótce z tymi rozważaniami.
Profesor Gurthie pisze, że niektórzy myśliciele od początku istnienia ludzkości uważali, iż planowość i celowość natury jest wyraźnie zauważalna. Tak myślał m.in. Arystoteles, którego teorie na długie stulecia przyswoiła sobie w średniowieczu filozofia europejska. Jednak nie tylko na naszym kontynencie, bo niemal na całym świecie, wielu ludzi uważało świat za planową konstrukcję, zamierzoną i stworzoną przez jakiś Umysł.
Gurthie dowodzi jednak, że współczesna nauka potrafi wytłumaczyć tę powszechną wiarę w celowość świata. Otóż nowoczesne badania nad wiedzą oraz sposobami tworzenia ludzkiego poznania zwane cognitive science pokazują, że natura ukształtowała nasze myślenie tak, abyśmy się wszędzie doszukiwali śladów działania człowieka, co nazywa się uczenie antropomorfizmem. Psychologowie rozwoju przeprowadzili szereg badań na dzieciach, które do 10 roku życia mają szczególną skłonność do postrzegania wszystkich rzeczy jako wytworzonych przez inteligentnego projektodawcę. Choć może wydawać się to zabawne, dzieci często wierzą, że „lwy istnieją po to, aby oglądać je w zoo”, a „skały są ostre, aby nie siadały na nich zwierzęta”. Dzieci wszędzie widzą cel, tak jakby wszystko zostało stworzone przez kosmiczny umysł dla jakiegoś powodu, najczęściej na użytek człowieka. Naukowcy nazywają dzieci „intuicyjnymi teistami”, czyli w pewnym sensie naturalnie wierzącymi.
Podobną skłonność do takiego ujmowania rzeczywistości mamy niemal wszyscy, kiedy patrzymy na świat. Wierzymy, że został stworzony przez Boga, czyli rodzaj Megaczłowieka, dla potrzeb ludzi. Owa dziecinna, a częściowo charakterystyczna dla dorosłych skłonność wynika z tego, że nasz umysł jest nakierowany na poszukiwanie wokół nas śladów działania człowieka. Czy nie jesteśmy skłonni interpretować nawet przypadkowych nocnych hałasów jako działań ludzkich? Dzieje się tak dlatego, że nie potrafimy żyć bez innych ludzi, a podświadome doświadczenie uczy nas, że najważniejsze zagrożenia, a także jedyna możliwość przeżycia płyną od innych ludzi. Jesteśmy aż do bólu istotami społecznymi, dlatego działań inteligentnych, czyli charakterystycznych dla człowieka, doszukujemy się wszędzie. Zatem, o paradoksie! – to ewolucja sprawiła, że jesteśmy skłonni widzieć świat raczej jako stworzony przez mądrego wszechmocnego Boga (będącego projekcją człowieka) niż przez ślepą i przypadkową ewolucję.
Dobrze jest o tym pomyśleć w czasie świąt, miłych i ciepłych, ale też wyjątkowo ckliwych i dziecinnych.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 50, 21.12.2006 r. ŻYCIE PO RELIGII
WIARA WIARĄ
PODPARTA
Watykańscy archeolodzy odkryli grób
świętego Pawła! Grobowiec odkryto tam, gdzie według katolickiej tradycji być
powinien, czyli w rzymskiej Bazylice Świętego Pawła za Murami. Dowody? Nic o
nich nie wiadomo, ale „archeolodzy są pewni”. Czy trzeba czegoś jeszcze?
Robowi Hubbartowi, założycielowi Kościoła scjentologicznego (zwanego popularnie religią milionerów), przypisuje się stwierdzenie: „Jeśli nie założyłeś jeszcze własnego kościoła, to nie wiesz nic o prawdziwym biznesie”. Ktokolwiek naprawdę powiedział to zdanie, był geniuszem. Każda ze świeckich firm może tylko pomarzyć o takiej wierności klientów, jakimi cieszą się przedsiębiorstwa religijne zwane kościołami. Czy jest jakaś świecka firma na świecie, która oferowałaby towar tak ulotny i tak mało weryfikowalny jak zbawienie wieczne, a która cieszyłaby się tak wielkim zaufaniem klientów jak kościoły? Mało tego – czy słyszał ktoś o niereligijnej firmie, która na masową skalę zmuszałaby klientów do korzystania ze swoich usług, mordowała opornych, słynęła z niespotykanych oszustw, ucisku i arogancji, a jednocześnie cieszyła się stałym zaufaniem, wdzięcznością, miłością i oddaniem swoich klientów? Oczywiście, że taka firma nie mogłaby się ostać na rynku. No chyba że jest kościołem. Kościołem rzymskokatolickim przede wszystkim.
Cud odnalezienia grobu świętego Pawła przez naukowców (bardzo bezstronnych...) zatrudnionych przez Watykan był łatwy do przewidzenia. Komunikat Polskiej Agencji Prasowej przytacza wypowiedź Giorgia Filippi, jednego z członków owej komisji archeologicznej. Poza deklarowaną pewnością dowiadujemy się, że grób, który badano, „uznano już w IV wieku”. W grobie znaleziono sarkofag z napisem „Paweł Apostoł i Męczennik” i... to wszystko. Sarkofagu nie otwierano, ale pewność jest. Nawet gdyby go otwarto, to jak stwierdzono by autentyczność ewentualnych szczątków? Badano by DNA?
I porównano wyniki z czym? Najzabawniejsza w całej wypowiedzi, poza bezpodstawną pewnością, jest informacja, że grób był znany już w IV wieku. A co działo się przez poprzednie 3 stulecia, które upłynęły od śmierci Pawła? Jeżeli przez te wieki chrześcijanie nie interesowali się miejscem pochówku Pawła, to skąd owo „uznanie” po stuleciach? Czy to przypadek, że miejscem pochówku apostoła zainteresowano się akurat w IV wieku, kiedy chrześcijaństwo przejmowało mnóstwo obcych dotąd praktyk, takich właśnie jak kult świętych miejsc, świętych osób i przedmiotów? To wówczas „odkryto” też drzewo z krzyża, na którym zawisł Jezus...
Niewątpliwie znalezieniem dowodu na autentyczność grobowca zainteresowany jest sam Kościół, który czerpie zyski z napływu do „świętych miejsc” milionów pielgrzymów. Zatem certyfikat autentyczności wystawia sam sobie. A przy okazji robi medialny rozgłos „odkryciu”, które przyciągnie do grobu wielu kolejnych bardzo, ale to bardzo wierzących.
Podpieranie wiary wierzących wiarą innych wierzących to praktyka stara jak świat, nieobca chyba żadnemu wyznaniu opartemu na dogmatach. Czyż chrześcijanie, powołując się na autorytet Boga, nie wskazują na Biblię jako dowód swoich twierdzeń? Jej prawdomówności zaś dowodzą, powołując się na rzekomo spełnione zawarte w niej proroctwa. O proroctwach tych i o ich spełnieniu dowiadujemy się natomiast z... Biblii, i tak kółko dowodzenia się zamyka. O tym, że tekst Nowego Testamentu skomponowano tak, aby wydarzenia w nim opisywane spełniały przynajmniej niektóre proroctwa zawarte w Starym, już mało kto pomyśli...
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 51/52, 05.01.2005 r. ŻYCIE PO RELIGII
Boże Narodzenie, przy całym swoim uroku, jest symbolem zawłaszczania przez Kościół nie swoich pojęć, świąt i obszarów ludzkiej aktywności. Nie ma powodów, aby świeccy humaniści nie mieli tej samej broni stosować przeciwko roszczeniom religii.
Kilka tygodni temu („FiM” 48/2005) zastanawialiśmy się nad sprytem rzymskiego katolicyzmu, który nawet ruchy opozycyjne wobec siebie potrafił obrócić na swoją korzyść, nie mówiąc już o podszywaniu się i przebieraniu za konkurencję czy zabieraniu jej szturmem budowli sakralnych, a nawet świąt.
Boże Narodzenie, święto o etymologii na wskroś pogańskiej (o „nawróceniu” święta piszemy szczegółowo w tym numerze) zostało tak skutecznie wzięte w posiadanie przez Kościół, przemalowane i zreformowane, że stało się najsympatyczniejszym świętem chrześcijańskim. Nawet wielu najbardziej zagorzałych ateistów nie potrafi się oprzeć jego urokowi. Nie widzę zresztą w tym niczego gorszącego, bo dlaczego właściwie mielibyśmy nie korzystać z rzeczy przyjemnych i na dodatek nieszkodliwych?
Zamiast trwożyć się sprytem funkcjonariuszy Kościoła, powinniśmy odpowiadać na ich ofensywę na tym samym polu, choć niekoniecznie z użyciem tych samych, czasem przecież odrażających i przewrotnych metod. Czyż Kościół nie propaguje mądrej przestrogi: „Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”? Pozwólmy zatem tej niesławnej instytucji zginąć od jej najbardziej ulubionej broni...
Sądzę, że najskuteczniejszym narzędziem przeciwdziałania czarnej propagandzie jest odbieranie Kościołowi pojęć, zwłaszcza tych, których najchętniej używa i do których jest najbardziej przywiązany. Jednym z nich jest z pewnością „moralność”. Kościół uwielbia stroić się w szaty strażnika i propagatora moralności, a poglądy i czyny, których nie aprobuje, często nazywa niemoralnymi. Nie widzę powodu, aby nie określać poglądów, dokumentów i poczynań hierarchów tym samym słowem, jeśli uznamy, że są one sprzeczne z rozumem i szkodliwe. Czyż nie pięknie brzmi zdanie: „Benedykt XVI wydał kolejną niemoralną encyklikę, w której utrzymał zakaz równouprawnienia kobiet w Kościele” lub „Dosyć deprawacji dzieci na lekcjach religii!”. Skoro na katechezie obrzydza się młodzieży antykoncepcję i uczy ślepego posłuszeństwa wobec kleru, to określenie jej słowem „niemoralna” jest jak najbardziej na miejscu. Albo inny przykład – „procesja, w której niesiono i oddawano religijną cześć szczątkom jakiegoś człowieka, naruszyła moralność publiczną”.
W tym ostatnim zdaniu chodzi rzecz jasna o tzw. relikwie.
Kolejne ulubione przykruchtowe pojęcie to „uczucia
religijne”. Co myślicie o takim zdaniu wypowiedzianym przez jakiegoś
chrześcijanina niekatolika: „Publiczna procesja, w której oddaje się cześć
opłatkowi tak jak Bogu, poniewiera moje uczucia religijne”? Innym określeniem z
katolickiej listy są „wartości rodzinne”. A zatem: „Domagając się tanich i
szybkich rozwodów, dbamy o harmonijną atmosferę w domach, czyli chronimy i
rozwijamy wartości rodzinne”. Czy to nie brzmi pięknie, a przede wszystkim
racjonalnie? Czy nie jest prawdziwe? Czy nie jest jednocześnie użyciem
przeciwko Kościołowi tego samego kija, którym okłada on plecy swoich
ideologicznych przeciwników?
Marek Krak
[Trzeba więc też zaprzestać używać ich, mylących,
wywołujących emocjonalne uniesienia, ogłupiających - co jest ich celem -
określeń i zacząć używać adekwatnych. Czyli nie Kościół, tylko (np. katolicka)
organizacja religijna, nie ojciec święty, papież, tylko szef organizacji
religijnej, Ratzinger, Wojtyła, nie duchowny, tylko członek danej organizacji
religijnej, nie wierni, tylko ludzie ogłupieni, ofiary danej organizacji
religijnej, nie ofiara, tylko wyłudzone pieniądze, haracz, nie kościół, tylko
mse spędu, ogłupiania, wyłudzania pieniędzy, budynek do gromadzenia i
wykorzystywania swoich ofiar; przedstawiciele kor (katolickiej org, religijnej)
zażądali, pod niewypowiedzianą, ale wiadomą presją posiadania posłuchu wśród
swoich ofiar (wyborców), łapówki/haraczu od...! Pasożytnicze nieroby z kor znów
wyciągają/chcą pieniędzy od...! Ogłupiacze z kor znów wywierają presję na...
siejąc panikę/nienawiść/wypowiadając pseudoreligijne treści/religijne brednie,
wykorzystując socjotechniczne manipulacje z ambon by znów wyłudzić NASZE
WSPÓLNE PIENIĄDZE/KOLEJNE GRUNTY! Polityczni propagatorzy z kor znów wspierają
ciemnych, ogłupionych, bezmyślnych, koniunkturalnych, zaprzedanych polityków z
którymi najlepiej robi im się interesy! Jak zwykle NASZYM KOSZTEM/KOSZTEM
NASZEGO PAŃSTWA! Członek kor w randze biskupa znów skłamał/zmanipulował ofiary
swojej organizacji, a nasze opanowane przez tą organizację media/zaprzedane,
koniunkturalne media ułatwiły mu to zadanie przekazując jego pseudoreligijne
brednie/jak zwykle zawoalowane, pokierowane chciwością/interesem swojej
organizacji, żądania. Członek kor - jak zwykle kierując się własnym, swojej
organizacji, a nie społecznym interesem -... Jak zwykle, koniunkturalne media,
przekazały relację z wypowiedzi członka, który zmanipulował ciemną, religijnie
okaleczoną, ogłupioną część społeczeństwa i przewrotnie, powołując się na
interes społeczny, z którym ta organizacja nigdy nie miała nic wspólnego, a
wręcz przeciwnie!, skrytykował/zażądał... Członek kor w randze... przeprowadził
pseudoumoralniające wywody o tzw. ochronie tzw. życia poczętego (za miliardy zł
które ta pasożytnicza organizacja wyłudza można by zapobiec niedożywieniu i w
wyniku tego chorobom, śmierci tysięcy dzieci, podobnie można by zapobiec
tysiącom aborcji z powodów ekonomicznych, a samym ciążom, wynikającym z
niewiedzy o antykoncepcji, dzięki edukacji w tym temacie. Ale wówczas
członkowie kor mieliby mniej tematów do zawodzenia... – cóż to za przewrotność,
cynizm i bezwzględność!; co to za moralność...), by zwrócić, jak zwykle, na
siebie, swoją organizację, uwagę jako troszczących się, moralnych, obrońców,
czujnych, chroniących, będących na straży, niezbędnych społeczeństwu itp...; co
i tak nie będzie miało większego wpływu na liczbę aborcji, ale zrobi wrażenie, co oczywiście przekłada się na uznanie czyli kasę...;
co tylko spowoduje iż na świat przyjdzie jeszcze więcej chorych, kalekich,
niechcianych nieszczęśliwych dzieci (i ich opiekunów) do utrzymywania ...Cóż to za cynizm, fałsz, obłuda, brak skrupułów,
nikczemność, pazerność, przewrotność.
A w przyszłości trzeba będzie ich po prostu zamilczać.
Proszę zwrócić uwagę na to, co mówią osoby wyzwolone z pod wpływu organizacji religijnych: – otóż to RACJONALNE ARGUMENTY, INFORMACJE o tej org. o tym zdecydowały, a nie emocjonalne – bo te ostatnie tylko ich bulwersowały, obrażały, zniechęcały; utwierdzały w przekonaniu iż widocznie oponenci nie mają innych, racjonalnych, argumentów. A religijne argumenty emocjonalne - bo innych i tak nie ma w tej materii - przemawiały do nich jak najbardziej, bo odwoływały się do jedności, cementowania się, przynależności do bardzo dużej, szanowanej grupy, na czele której stoi b. duża, silna, ciesząca się poważaniem organizacja; odczuć pozytywnych, godnych podziwu, uznania (np. miłości, radości z wiary (oczywiście baranów - dla ich strzygących...), wytrwałości w... wierze (w płacenie), poświęcenie (ciągłe liczenie forsy jest męczące i nużące...), ochrony (swojego wysokiego poziomu...) życia, szacunku (dla baranów; naiwności, głupoty; ogłupiaczy i wykorzystywaczy...), poczucia bezpieczeństwa (dla szmalobiorców...), itp. Oraz oczywiście, szczególnie w tym kontekście, negatywnych (antagonizmy): ludzie małej wiary, zawistni (rozsądni, myślący; nie dający się ogłupiać i wykorzystywać), nieszczęśliwi (nie chcą myśleć o nagrodzie w krainie wiecznych łowów tylko starający się żyć normalnie i sami... na wysokim poziomie), błądzący (nie potrafią trafić do kościelnej skarbony...), burzyciele (odciągający ofiary od ich ogłupiaczy i wykorzystywaczy; grupy ogłupianych i wykorzystywanych), upadek moralny (nie służenie ludziom zdemoralizowanym jest amoralne...), mordowanie płodów (...), atak na wiarę (...), poświęcających się kapłanów (...), obrażanie uczuć (...), itp. Więc należy stosować PRZEDE WSZYSTKIM konkrety, argumenty racjonalne, jeśli mamy zamiar pomóc tym ludziom (pozostałe należy używać jako dodatek, dla podsumowania, podkreślenia, zaakcentowania).
PS
Ci okaleczeni psychicznie (religijnie) ludzie są w takim stanie, iż nawet takie stany, określenia jak np.: samodzielne, racjonalne myślenie, wolność, neutralność, kojarzą się i z tym, co im wmówiono, czyli jak najgorzej i budzą strach, np. z: zagubieniem (chrześcijańskiej) tożsamości, zatraceniem, nihilizmem, odłączeniem od stada, brakiem moralnych wskazówek, moralnego kręgosłupa, anarchią, apokalipsą, końcem naszej cywilizacji a nawet świata, itp.
Jak pokazuje PRAKTYKA, wszędzie tam gdzie wpływ organizacji religijnych na życie, gospodarkę jest minimalny, to te społeczeństwa są najbardziej etyczne (mają najmniejszy wskaźnik przestępczości), najbogatsze (z wyjątkiem członków organizacji przestępczych, tzn. religijnych...) – zadowolone z życia. – red.]
"FAKTY
I MITY" nr 10, 15.03.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
NIEWINIĄTKA
Wiele związków wyznaniowych uwielbia pokazywać się opinii publicznej w
roli ofiary. Granie pokrzywdzonego zjednuje sympatię i współczucie otoczenia
oraz odwraca uwagę od krzywd, które „ofiara” chętnie wyrządza innym...
Bez większego echa w polskich mediach przemknęły doniesienia o religijnych zamieszkach, do jakich dochodziło na Ukrainie podczas kończącej się właśnie zimy. Otóż w zachodniej, bardziej religijnej części tego kraju doszło do licznych napadów na świadków Jehowy.
Nieco więcej uwagi tym niecodziennym w naszej części świata wydarzeniom poświęciła Katolicka Agencja Informacyjna. Problem w tym, że przedstawiła je w specyficznym świetle, które zupełnie zatarło granicę pomiędzy sprawcami prześladowań a ich ofiarami.
Otóż świadkowie Jehowy rozdawali na całym świecie w ubiegłym roku wyprodukowaną w wielu językach broszurę pt.: „Koniec religii fałszywej już blisko”. Nie stanowi ona żadnej sensacji, jedynie skondensowaną i powtórzoną naukę tego wyznania na temat wad wszystkich pozostałych związków wyznaniowych, czyli „religii fałszywych”. Nie ma potrzeby dodawać, że jedyną „prawdziwą religią” w ujęciu ŚW są oni sami. Twierdzenie to nie jest bardzo oryginalne, bo ogromna większość wyznań chrześcijańskich para się podobnym samochwalstwem. Na Ukrainie doszło do napadów na wędrownych kaznodziejów Jehowy i ruszyła także wielka nagonka prasowa przeciwko nim. Codzienne gazety pisały: „Precz ze świadkami Jehowy!”, „Kościół chce być chroniony przed świadkami Jehowy!”, a nawet – o ironio! – „Świadkowie Jehowy wzywają do przemocy wobec tradycyjnych wyznań chrześcijańskich”. Dokonano klasycznej manipulacji, która ofiary obarczyła odpowiedzialnością za zajścia, a nawet ich samych wykreowała na agresorów.
Dogodny moment wykorzystały dominujące na tym terenie Kościoły: greckokatolicki, prawosławny i rzymskokatolicki. W specjalnym oświadczeniu ich zazwyczaj skłóceni ze sobą hierarchowie, czyli duchowi przywódcy sprawców napadów, oskarżyli nieszczęsnych świadków Jehowy o „rozpalanie wrogości wyznaniowej”. Mało tego, zażądali od władz sprawdzenia, czy przypadkiem nie ma możliwości delegalizacji konkurencyjnego wyznania. Zatem nie agresywne, napastliwe Kościoły powinny zostać zdelegalizowane, ale ich ofiary, których jedyna broń to Biblia, religijne broszury i słowa!
Ten sprytny zabieg propagandowy jest od wieków do znudzenia powtarzany przez rozmaite Kościoły i wyznania. Kościół rzymskokatolicki, który chętnie wspierał faszyzm, dobrze się z nim dogadywał, a nawet zorganizował ucieczkę zbrodniarzy hitlerowskich do Ameryki Południowej – uwielbiał po wojnie grać rolę ofiary tej ideologii. W Polsce międzywojennej księża katoliccy i prawosławni podjudzali do napadów na mniejszości wyznaniowe, a jednocześnie podnosili jazgot w mediach, że Kościół pada ofiarą „spisku żydowsko-masońskiego” lub „sekciarskiej nagonki”. Zasada, że to właśnie złodziej najgłośniej krzyczy „łapać złodzieja!” została przez kler doprowadzona niemal do perfekcji.
Przed kilkoma tygodniami informowaliśmy („FiM” 8/2007) o akcji podjętej przez środowiska humanistyczne dla poparcia tzw. Deklaracji brukselskiej, czyli inicjatywy, która chce wpisania do konstytucji europejskiej karty uniwersalnych wartości ogólnoludzkich oraz wyraźnego oddzielenia Kościołów i państwa. Deklaracja stanowi przeciwwagę dla działań Watykanu, rządu Polski i części chadeków zmierzających do wpisania do eurokonstytucji tzw. wartości chrześcijańskich, które zaciemnią nie tylko historię i teraźniejszość Europy, ale także uczynią z Europejczyków niewierzących i niewyznających chrześcijaństwa – drugą, gorszą kategorię obywateli Unii. Pod deklaracją podpisały się już tysiące osób z całego kontynentu, w tym wielu polityków, działaczy społecznych i naukowców. Dokument może przeczytać i podpisać każdy zainteresowany na stronie internetowej: www.visionforeurope.org
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 48, 08.07.2005 r. KOMENTARZ NACZELNEGO
Jako naczelny „FiM” spotykam się i rozmawiam z wieloma ludźmi o różnych poglądach, także na Kościół i kler. Dość często słyszę wtedy: Dobrze, że jest taki tygodnik, bo z nadużyciami trzeba walczyć. Ale poza tym księża uczą dobra – głoszą miłość, przebaczenie; nie każą zabijać, kraść itp.
Otóż trzeba koniecznie oddzielić
to, co ktoś głosi, od tego, jak ten ktoś żyje i jakie są owoce jego nauczania.
Wszak to sam Jezus powiedział: po owocach poznacie moich uczniów. Za jego
czasów przewodnikami duchowymi Izraela byli faryzeusze – uchodzący za świętych
i doskonałych w wypełnianiu prawa Mojżeszowego. A jednak Jezus ich potępiał, i
to wielokrotnie. Mieliśmy już w historii wielu takich ideologów, którzy głosili
sprawiedliwość, równość, braterstwo; obiecywali raj na ziemi, np. w
ogólnoświatowym komunizmie. Skończyło się na wypaczeniach, zbrodniach, fałszu
i biedzie. Nie było w historii przywódcy, który nie obiecywałby dobrobytu dla
swoich poddanych. Kościelni hierarchowie niczym szczególnym się tu nie
wyróżniają. Obiecują wszystko, tyle że po śmierci. Sami szefowie religii
katolickiej w historii nigdy nie świecili przykładem, poza nielicznymi
wyjątkami. Również owoce ich nauczania były i są mierne, a bywają nawet zgniłe.
W najbardziej katolickich krajach, takich jak Brazylia, Meksyk czy Polska,
występuje najwyższy wskaźnik biedy i przestępczości. Względnie dobrze jest
tylko tam, gdzie wartości katolickie muszą konkurować z humanistyczną wizją
człowieka, np. w Irlandii. Chcecie zaszachować swoich proboszczów? Zapytajcie
ich, dlaczego najbardziej laickie kraje skandynawskie charakteryzują się
najwyższą kulturą osobistą obywateli? Co sprawiło, że są to narody najbogatsze
i dlaczego jest tam najmniej przestępstw?
Pisałem
już kiedyś o szkodliwości katolickiego rozgrzeszenia. Ludzie wierzą
selektywnie, wybierając zawsze to, co im odpowiada. I tak prosty katolik nie
zawraca sobie nawet głowy warunkami dobrej spowiedzi, a zwłaszcza żalem za
grzechy i zadośćuczynieniem. Najważniejsze jest „odpukanie”, czyli odpuszczenie
win.
A
co ono oznacza przy naturalnej skłonności człowieka do złego? Dokładnie to, że
można grzeszyć znowu, dalej i bez ograniczeń, bo ksiądz zawsze wszystko
odpuści. Kiedy sam siedziałem w konfesjonale, wielokrotnie czułem bezsens tej
formy „ewangelizacji”. Starałem się więc być raczej psychologiem niż szamanem.
Nie zadawałem też pokuty, a już na pewno nie w postaci zdrowasiek czy litanii,
bo czy można modlić się za karę?! Proponowałem tylko, aby penitent ćwiczył się
w czynieniu dobra i zrobił dla kogoś (najlepiej dla tego, którego skrzywdził)
dobry uczynek. Chodziło mi o satysfakcję, jaką mógłby później poczuć, i o to,
by dobro zrównoważyło zło.
Na
podobieństwo faryzeuszy – pod pozorem pobożności i świętości – kler mimo woli
częściej deprawuje, niż czyni ludzi lepszymi. Już sama doktryna katolicka
powoduje w umysłach światłych, poszukujących Boga wiernych zamęt i rozdwojenie
jaźni, a nierzadko prowadzi do zmiany wyznania lub niewiary. Powód? Różni się
ona zasadniczo od treści i przesłania Biblii. Kto np. wytłumaczy człowiekowi ze
średnią inteligencją, dlaczego ma się modlić w intencji zmarłych, a na dodatek
płacić za wypominki i msze dla nich zamawiane... Przecież w Piśmie Świętym stoi
jak byk, że z chwilą śmierci kończy się tzw. czas zasługi, żyjący nie mają
żadnego wpływu na losy zmarłych, apostołom nie wolno zarabiać na głoszeniu
ewangelii (każdy z nich pracował), a za pieniądze nikt nie kupi sobie
zbawienia. Mógłbym podać dziesiątki podobnych przykładów.
Nikt
nie jest w stanie zliczyć także wymiernych szkód, jakie w historii Kościół
hierarchiczny uczynił ludziom. Od wieków papieże potępiali odkrycia medyczne,
kolejne wynalazki i ich twórców. Obecnie próbują zatrzymać postęp w genetyce –
klonowaniu zarodków, hodowli komórek macierzystych i całych organów. Człowiek
dzięki temu mógłby żyć 200 i więcej lat. Ale czy tak żywotne i światłe
stworzenie będzie jeszcze chodziło do kościoła, śpiewało gorzkie żale i dawało
na tacę, skoro już teraz ciężko mu to przychodzi?
Tak
zwane odrodzenie ducha narodowego po śmierci papieża Wojtyły spaliło na
panewce. Skończyło się na białych marszach, paleniu zniczy i pustych słowach.
Od pamiętnego kwietnia 2005 roku do końca listopada nie zmniejszyła się liczba
przestępstw – kibice jak się bili, tak się biją, a ostatnio doszła jeszcze moda
na katowanie niemowląt. Pokolenie JPII we wrześniu tylko w części stawiło się
na głosowaniu, a tych, którzy zostali wybrani, zapamiętamy na długo.
Zgadzam
się z prof. Mirosławem Karwatem z UW, według którego przyczyna powierzchowności
katolickiej wiary leży w polskim Kościele, który karmi się uczuciami i
sztucznością. W kwietniu dziennikarze i księża wywoływali stan emocjonalnego
napięcia – zmarł Nasz Ojciec, Największy Polak! Kto nie potrafi zrozumieć
rozmiarów dramatu, nie jest człowiekiem! Ale emocje szybko opadają. Po
papieskiej histerii nie wzrosła dobroczynność, aktywność młodzieży w
samorządach, organizacjach pozarządowych itp. Profesor Karwat słusznie twierdzi,
że w społeczeństwie, w którym dominuje jeden Kościół, to na jego hierarchii
ciąży poważna część odpowiedzialności za to, że np. my, Polacy, nie traktujemy
naszego państwa jako swojej własności. W tak sklerykalizowanym kraju parafia
mogłaby być przecież pierwszą szkołą samorządności. Wspólnoty katolickie w
Europie Zachodniej – na wzór protestanckich – od ponad 30 lat otwierają się w
stronę świeckich. To wierni sprawują tam kontrolę nad finansami, organizują
zbiórki, prowadzą nabożeństwa. U nas jest odwrotnie – nad wszystkim musi czuwać
ksiądz proboszcz – nad każdą organizacją, inicjatywą, nie mówiąc o pieniądzach.
Kler uczy bierności – zarówno w wierze, jak i w działaniu. Z tego wziął się u
nas fenomen Radia Maryja, które podaje jedną, gotową prawdę-papkę do wierzenia.
Ludźmi
pozbawionymi samodzielności myślenia łatwiej jest rządzić, ale takie
społeczeństwo nie ma szans we współczesnej globalnej rywalizacji. Tu liczy się
samodzielność, kreatywność, praca w grupie. Nawet część duchownych zdaje już
sobie sprawę, że polski Kościół jest nie przygotowany do demokracji,
konserwatywny, zamknięty, arogancki, pełen hipokryzji, nie szanuje odmiennych
opinii, wykazuje niezdolność do dialogu. Kościół rzymski zawsze stanowił wielki
ciężar dla Rzeczypospolitej. Teraz, po integracji z Unią Europejską, może
okazać się naszym przekleństwem.
Jonasz
„FAKTY I MITY” nr 49, 15.12.2005 r.
KOMENTARZ NACZELNEGO
W
Ewangelii św. Jana jest napisane, że „Na początku było Słowo, a Słowo było u
Boga i Bogiem było Słowo. Przez nie wszystko się stało, a bez niego nic się nie
stało, co się stało”. Dla autora tym magicznym „Słowem” Boga jest sam Jezus
Chrystus, Syn Boży, Zbawiciel zesłany na Ziemię. Jan, najbliższy uczeń Jezusa,
czyni ze swojego Nauczyciela nie tylko przekaziciela woli Bożej, ale też
przekonuje swoich czytelników, że prawda o Bogu dociera do człowieka właśnie
przez słowa – Jezusa, a następnie apostołów i ich uczniów, którzy spisali Jego
przesłanie w Nowym Testamencie.
Według
tych słów żyli pierwsi chrześcijanie, a żyli tak, że nowa wiara rozkrzewiała
się po świecie niczym młode łany zbóż. Później przyszło odstępstwo. Rzymski
cesarz Konstantyn uczynił z chrześcijaństwa religię państwową i w 325 roku po
raz pierwszy ogłosił – on, a nie następcy apostołów – tzw. prawdę wiary, że
Jezus jest Bogiem. Nowa religia była cesarzowi potrzebna, żeby zjednoczyć
państwo i wzmocnić swoją pozycję, bowiem z dnia na dzień – w zamian za
przywileje dla biskupów – stał się cesarz przywódcą całego Kościoła. I tak
Dobra Nowina Jezusa – o zbawieniu grzeszników, o miłości nieprzyjaciół i
przebaczaniu winowajcom – została zgwałcona przez ziemskiego boga o imieniu
Interes. Od tego czasu religia rzymska weszła w sojusz z brudną polityką. W
imię ziemskich interesów hierarchicznego Kościoła kolejni papieże wymyślali
pasujące ich interesom doktryny, a także zupełnie nowe „prawdy wiary”.
Jednocześnie od początku odstępstwa Konstantyna zawsze istnieli ludzie, zbory i
całe wyznania, które przechowywały wiarę w niezafałszowane Słowo Boże. Chyba każdy
słyszał o arianach, waldensach, husytach czy hugenotach. Wszyscy oni byli
tępieni ogniem i mieczem przez papiestwo. Z rozkazu lub z błogosławieństwem
„ojców świętych” w ciągu ponad pięciu stuleci wymordowano miliony tzw.
heretyków, a naprawdę – prawdziwych chrześcijan, męczenników za biblijną wiarę.
Ta wiara przetrwała do dziś w kościołach ewangelicznych i po części również w
protestanckich. Prawdziwi chrześcijanie wiedzą, co oznacza „mały róg” na głowie
bestii i „wszetecznica, pijana krwią świętych” z Objawienia św. Jana. To
właśnie Kościół papieski – „niewiasta siedząca na siedmiu wzgórzach” (Rzym),
który zwodził i zwodzi całe narody.
Ten
przydługi wstęp i zawarte w nim informacje – dobrze znane wielu Czytelnikom –
były mi potrzebne do naświetlenia treści aktualnego komentarza. Podobne tematy
podejmuję bez satysfakcji, a nawet z pewnym bólem. Mam bowiem świadomość, że
naprawdę mogę obrazić uczucia religijne katolików, a sam przecież wyznaję
zasadę tolerancji dla każdej wiary. Co innego jednak tolerancja, a co innego
konstruktywna krytyka. Tym bardziej że udowadniamy co tydzień, jak szkodliwy
jest Kościół papieski – także dla naszego państwa. Ale do rzeczy.
Otóż
kilka dni temu 30 katolickich teologów z Międzynarodowej Komisji Teologicznej,
istniejącej w ramach Kongregacji Nauki Wiary, zabrało głos na temat: Gdzie
trafiają po śmierci dzieci nieochrzczone? Już we wrześniu ubiegłego roku Jan
Paweł II zwrócił się do tej Komisji, by wypracowała „bardziej spójne i
oświecone stanowisko” w tym względzie. Krótko mówiąc, sprawa zaczynała cuchnąć
niczym średniowieczne lochy. Na całe stulecia problem rozstrzygnął największy
katolicki teolog i ojciec Kościoła św. Augustyn (354–430), który ogłosił, że
„dzieci nieochrzczone będą ukarane wiecznym ogniem”, ponieważ „zetknęły się
przez swój brud z grzechem pierworodnym” (kolejny wymysł Kościoła). Od czasów
średniowiecza aż do chwili obecnej teolodzy upychają takie maleństwa w tzw.
limbus (łac. przedpiekle) puerorum (dzieci), opisywane też jako „zatoka
dzieci”. W limbusie tym siedzą też dzieci innowierców, pogan oraz te zmarłe
przed przyjściem Chrystusa (ich rodzice nie mieli okazji opłacić chrztu, bo o
nim nie słyszeli), a także dorośli, którzy nieświadomie popełnili grzech
ciężki. Męki są tam nieco lżejsze od piekielnych – ogień trochę mniej piecze i
żal za utraconym niebem jest mniejszy. To nie są bajki dla niegrzecznych
bachorów ani scenariusz filmowego dreszczowca. Takie było do wczoraj oficjalne
stanowisko watykańskich teologów, które dopiero teraz może zmienić Benedykt XVI.
Oczywiście, także wcześniejsi papieże obdarzeni bujną wyobraźnią nie mogli
sobie odmówić pewnych modyfikacji w wystroju tego żłobka poprawczego. Na
przykład święty papież Pius X stwierdził w 1905 roku, że oprócz piekła, nieba i
czyśćca (jeszcze jeden wymysł) istnieje „pusta otchłań dla nieochrzczonych
dzieci”. Według „nieomylnego” i „świętego”, w otchłani tej nie można przeżywać
żadnych uczuć. Dzieci takie są skażone grzechem pierworodnym, więc o raju mogą
zapomnieć, ale nie trafią też nigdy do piekła lub czyśćca, bo jeszcze nie
zdążyły nagrzeszyć. Logiczne, prawda? Tak więc od czasów Augustyna do XX wieku,
czyli przez 1600 lat, dzieci – nawet te z katolickich rodzin, do których na
przykład z chrztem nie zdążył przyjechać ksiądz, bo była zima i zasypało drogi
– karane były wiecznym ogniem, i to prawdziwym! Pomyślmy, jakiego pecha miały
takie niebożęta, a przecież były ich miliony, zważywszy na ówczesną olbrzymią
umieralność niemowląt, pokątne aborcje i małą liczbę dróg utwardzonych. Nieraz
dosłownie sekundy decydowały o całej wieczności: piekło, niebo, piekło,
niebo... A jak piekło, to miliony malutkich istotek ponadziewanych na wielkie
pręty, skwierczące jak szaszłyki na czarcich rusztach. Jeszcze kilkadziesiąt
lat temu rodzice musieli sami zakopywać swoje nieochrzczone dzieci poza murami
katolickich cmentarzy, a księdzu nie wolno było nawet pokropić (bo i po co?)
takiej mogiłki.
Dopiero
od niedawna to się zmieniło, a w obrzędach pogrzebu z udziałem duchownego jest
formuła mówiąca o nadziei na zbawienie dla tak „okaleczonych” niemowląt. Nie
zmienia to faktu, że niektórzy gorliwi księża (za zgodą przyszłej matki)
chrzczą zagrożony śmiercią płód... dopochwowo, za pomocą strzykawki!
Wspomniana
komisja teologów zajęła się też trochę zapomnianym czyśćcem, wymyślonym w 1439
roku przez papieża Eugeniusza IV, który płatnymi odpustami od mąk czyśćcowych
chciał zapełnić swoje skarbce, co mu się zresztą udało. Podobno jeden z
teologów zauważył teraz, że skoro w Piśmie Świętym nie ma oni słowa o czyśćcu,
to może... takowy w ogóle nie istnieje! I co teraz? Gdzie znajdują się i co
robią ci, za których i o których „skrócenie mąk czyśćcowych” modliły się i
płaciły na wypominki oraz msze pokolenia katolików? Jak potraktować papieża
Piusa IV, który specjalnie dołożył do kanonu Pisma Świętego nienatchnioną
(według wszystkich protestantów) Księgę Machabejską, bo w jednym jej urywku
można wyczytać coś, co przy odrobinie złej woli może się kojarzyć z katolickim
czyśćcem?
Wysoka
Komisja właśnie zaleciła papieżowi, żeby jednak przeniósł dzieci z przedpiekla
do nieba...
Kościół
rzymskokatolicki nie jest wspólnotą chrześcijańską. Jest to instytucja
niebiblijna, wyrosła na ludzkich interesach, na żądzy władzy i posiadania. Dla
działań światłych wyższych rangą hierarchów i teologów nie ma innego
wytłumaczenia jak tylko to, że są to osobnicy o ugruntowanej niewierze, którzy
z wiary innych uczynili dla siebie świetny interes, a z pychy – największą
cnotę.
Czasem
pytają mnie, dlaczego zrzuciłem sutannę. Odpowiadam: nie mogłem dłużej kpić z
Boga i ludzi. A może po prostu trzy lata to za krótko, żeby być „dobrym
księdzem”?
Jonasz
FAKTY I MITY” nr 6, 13.02.2003 r.
NIETYKALNY
Ta lekcja religii na długo
pozostanie
w pamięci 14-letniego
gimnazjalisty Damiana D.
ze Strzyżowa k. Hrubieszowa.
Zasad wiary katolickiej uczył się
bowiem ciskany przez księdza
o ścianę...
Gdy 38-letni ksiądz Roman K.
zobaczył na jego ławce kilka chipsów
(czwarta godzina lekcyjna,
chłopiec odczuwał głód), kazał
mu opuścić klasę. Damian zapytał,
czy ma jeszcze powrócić. Jak wspominają
koledzy, słowa te wywołały
taką wściekłość duchownego, że podniósł
ucznia do góry, otworzył drzwi
i popchnął go z całej siły. Chłopiec
wyleciał na korytarz i uderzył głową
o parapet. Krwawiąc, poszedł
do wychowawcy, ale ten zbagatelizował
sprawę. Kilka dni później, gdy
zaczął odczuwać bóle głowy i nudności
– opowiedział o wszystkim
matce. Damian trafił do hrubieszowskiego
szpitala. Po kilku dniach
na własne życzenie został wypisany,
ale nadal czuje się źle. Zapowiada,
że nie będzie uczęszczał na
lekcje religii prowadzone przez księdza
Romana K. Dyrekcja gimnazjum
w Strzyżowie o pobiciu ucznia nie
zawiadomiła ani policji,
ani prokuratury. Mimo wielokrotnego
podejmowania prób skontaktowania
się z dyrektorką gimnazjum,
nie udało nam się uzyskać jej
opinii o zdarzeniu. Także w Urzędzie
Gminy w Horodle nabrali wody
w usta. – Proszę mnie zrozumieć,
sprawa dotyczy przecież księdza
– powiedział jeden z urzędników.
RP
„FAKTY I MITY”
nr 30, 31.07.2003 r. BYŁA ZAKONNICA OSTRZEGA
MOC CIEMNOGRODU
Dziewczyno, jeśli masz 20 lat, mieszkasz
na głębokiej prowincji i wiesz, że jedyną
przyszłością jest tam dla ciebie dożywotnia
bieda, mąż pijak i siedmioro dzieci – to i tak,
broń Boże, nie wstępuj do klasztoru.
Lato to czas werbunku do największej
sekty świata – do katolickich
seminariów i klasztorów.
Nawet jeśli cała twoja odwaga
płynie z wiary i poza nią nie masz
właściwie nic, klasztor nie jest miejscem,
które pozwoli ci wygrać życie.
Przeciwnie, już po kilku latach
zamienisz się w zgorzkniałą i wstrętną
babę. Nigdy nie zdołasz się
z tej pułapki wydostać. Twoja młodzieńcza
pobożność, twój szczery
altruizm zaowocują zgodą na wyrzeczenia,
które zamkną cię na całe
życie w dobrowolnym więzieniu.
Siostrzyczki wiedzą, jak łatwo omotać
osoby, które prosto spod rodzicielsko-
szkolnej kurateli trafią
pod walec klasztornej reguły.
Chodzi o to, żeby potencjalne
kandydatki nie miały zbyt dużo doświadczenia,
by nie zdążyły poznać
smaku niezależności finansowej i (co
się z tym wiąże) możliwości samodzielnego
decydowania o sobie.
Pierwsze reguły, których doświadczysz
za bramą klauzury, to
ścisła izolacja, kontrola i baczna obserwacja.
Ta sytuacja nie zmieni się
aż do ślubów wiecznych, czyli – bagatela!
– przez 9 lat. W tym czasie
musisz uważać na każde słowo wypowiedziane
nawet w gronie przyjaciółek.
Mistrzyni nowicjatu umie
tak manipulować twoimi mniej inteligentnymi
współsiostrami, że powtórzą
jej wszystko. Nie mniej pilnie
strzec się musisz spowiedników,
bowiem – zgodnie z kościelno-klasztorną
tradycją – w nowicjatach nie
obowiązuje żadna tajemnica spowiedzi.
Wszystkie twoje sekrety, obawy
i wątpliwości każdy księżulo prosto
z konfesjonału poleci wyklepać
Mistrzyni, a ta na swój sposób zajmie
się ich rozwiązaniem.
Wszystkie listy, które napiszesz,
będziesz musiała – niezaklejone
– oddać swojej przełożonej. Od
niej też otrzymasz – otwarte
i przeczytane – te, które
przyjdą do ciebie. Lepiej
więc pisać jak najmniej
i powiedzieć bliskim,
żeby także nie pisali
zbyt dużo. Ryzykujesz
po prostu wtrącanie
się Mistrzyni we wszystko, aż po dyktowanie,
co masz w konkretnej
sytuacji odpowiedzieć.
W konsekwencji
nowicjuszki zazwyczaj
wolą urwaćkontakt z rodziną. Taki
skutek również jest przewidziany
i dobrze obliczony.
Dzięki niemu klasztor
uzyskuje ludzi wykorzenionych,
którzy powoli przestają
samodzielnie myśleć i wiedzieć,
kim są.
Ograniczenie kontaktów dotyczy
nie tylko tak zwanego świata. Nowicjuszki
nie mogą rozmawiać z profeskami
– poza kilkoma, które mieszkają
na ich terenie i mają ściśle określone
funkcje w nowicjacie. Profeski
obejmuje taki sam zakaz. Wszystko
to wytwarza specyficzną atmosferę
getta i w żaden sposób nie pozwala
ci wyrobić sobie prawdziwej opinii
o instytucji, do której trafiłaś.
Zrozumienie przyjdzie później, kiedy
zerwanie więzów stanie się niezwykle
trudne. To, co na razie wiesz
o zakonie, to twoje oczekiwania
i projekcje plus opowiadania Mistrzyni.
Rzeczywistość jest za oknem
– nie możesz tam wyjść, żeby jej
dotknąć. Atmosferę niepewności,
obaw i lęku wytwarza w nowicjacie
dobrze zainscenizowany teatr wokół
sióstr odchodzących (lub wydalanych).
Pewnego dnia, bez żadnego
uprzedzenia, na zakończenie
milczenia podczas posiłku, Mistrzyni grobowym
głosem oświadcza, że siostra
taka a taka właśnie nas opuściła.
Przyczyna zniknięcia niedawnej towarzyszki
nie jest nikomu znana. Mistrzyni
wyrzuca nowicjuszkę, zanim
ta zdoła jawnie sformułować krytykę
lub wyrazić swoje niezadowolenie.
Ważne jest to, żeby zostające
dobrze zrozumiały: za każde podejrzenie
o nielojalność może je spotkać
to samo – upokorzenie, utrata
dobrego imienia i oczywiście wroga
reakcja dewotów z rodzinnego
środowiska. Cała sytuacja jest przeżywana
zawsze w sposób wyolbrzymiony...
I o to też chodzi. Nowicjuszka
powinna za wszelką cenę
wtopić się w instytucję. Myśleć na
jej sposób, czuć na jej sposób.
Wszystko jedno, czy jest to dobre
i moralne, czy też nie. Klasztory
lubią pokazywać swoje nowicjaty:
wesołe, śmiejące się dziewczęta.
Młode kobiety o wielkiej wrażliwości,
szczerości, oddaniu.
Te same kobiety po roku spędzonym
w klasztorze nie są już tak
spontaniczne, pewne siebie i normalne.
Ich uczuciowość, ich szczere
reakcje wyssała klasztorna obłuda
– kropla po kropli. Zgasły iskry
w oczach i zniknęła ochota do śmiechu.
Smutne, stłumione dziewczyny
dochodzą po latach do
upragnionego statusu wieczystej
profeski, nie bardzo
wiedząc, jak wielką cenę za
to zapłaciły i jaką jeszcze
przyjdzie im płacić.
Zajęcia są tak pomyślane,
żeby zużyć cały zapas
twojej młodzieńczej energii.
Wielogodzinne modły w kaplicy,
ćwiczenia śpiewu, nauki
Mistrzyni, trochę lektury
(mocno ograniczonej) i praca
fizyczna – wypełnią twój
czas od szóstej rano do dziesiątej
wieczorem. Nie byłoby
to tak trudne i męczące, gdyby
nie histeria grzechu, którym
obciążone jest każde niedociągnięcie.
Mistrzyni, nazywając to
praktykowaniem pobożności, będzie
wymagała od ciebie, żebyś na
kolanach przed całą współnotą
oskarżała się za drobne uchybienia
w realizowaniu planu dnia, żebyś
(ciągle na kolanach) prosiła ją
o pozwolenie na czytanie książki
(którą masz obowiązek czytać)...
Masz sobie uświadomić własną pozycję
wobec zakonu: jesteś nikim,
petentką, która na kolanach ubiega
się o dożywotni kontrakt pracy
i w tym celu zgadza się spełnić
wszystkie postawione wymagania.
Powoli do twego narastającego
zmęczenia dołączy się nowe odkrycie:
nie zyskałaś nic poza teatralnym
kostiumem, atmosferą dziwności
i nowymi znajomościami, bo
duchowość wcale nie mieszka pod
tym adresem. Gdy to zrozumiesz,
niekoniecznie będziesz miała odwagę,
by się wycofać...
W wieku dwudziestu lat nie jest
łatwo, bez ryzyka utraty równowagi,
kwestionować największe społeczne
autorytety. Tym bardziej że
pochodzisz przecież z niezywkle pobożnej
rodziny, bezkrytycznej wobec
sutanny czy habitu. Jeśli jednak
przyznasz rację własnemu rozsądkowi,
a nie autorytetom, znajdziesz
się poza religią i poza społeczeństwem.
Zakonna formacja pomaga
ci stracić odwagę, osłabiając
zaufanie do własnych sądów.
Najbardziej zniewalająca indoktrynacja
w klasztorze dokonuje się
oczywiście w oparciu o autorytet
Jezusa i Maryi. Mistrzyni, a także
liczni rekolekcjoniści, których poznasz,
przypomną ci, że twoje grzechy
są nieustannie przyczyną śmierci
Chrystusa. Masz być przekonana,
że twoją rolą jest nie tylko być
posłuszną, ale nadto upodobnić się
do cierpiącego mistrza. Jako zakonnica
masz kochać cierpienie,
masz przyjmować je z radością,
masz pozwalać, by inni (to znaczy
głównie przełożeni) ci je zadawali.
Nie ma wprawdzie w tym rozumowaniu
żadnej logiki, nie ma żadnego
związku z atmosferą ewangelii,
jednak brak teologicznego wykształcenia
i niemożność konfrontacji
z czymkolwiek innym sprawi,
że nie będziesz protestować.
Kościół zaprezentuje ci się w całej
potędze wyrachowanej władzy
i autorytetu i w końcu, krok po kroku,
zgodzisz się oddać mu życie, stając
się niewolnicą hipokryzji.
Na szczęście i w porę WYZWOLONA
Alicja Doan OSU (Unio
Romana Ordinis Sanctae Ursulae)
"FAKTY I MITY" nr 10, 15.03.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
WARTO WALCZYĆ
Mam 16 lat. Obecnie do sakramentu bierzmowania przystępuje mój rocznik, więc przy okazji postanowiłam spisać swoje przemyślenia.
Większość osób zapytanych o powód, dla którego biorą udział w tej katolickiej szopce, wskazuje presję rodziny. Zadziwia mnie to, ponieważ sama żyję w rodzinie podchodzącej z dystansem do spraw religii. Byłam wychowywana przez osoby nieomamione wiarą. Do pewnego okresu w życiu wierzyłam w Kościół, potem już w samego Boga na swój sposób, ale w końcu myśl racjonalna wzięła górę i stałam się ateistką. Dlatego tak ciężko mi zrozumieć, jak można zmuszać swoje własne dzieci do wiary. To tak, jakby ingerować w ich dusze, narzucać im, co mają myśleć, jakie mają być ich poglądy! Już od małego rodzice biorą dziecko za rękę i prowadzą do świątyni, żeby sąsiedzi nie pomyśleli (a proboszcz to już broń Boże!), że rodzina jest niewierząca. Następnie zmuszają je do sakramentu bierzmowania, grożąc szlabanem, zawałem babci lub odebraniem kieszonkowego. Nawet po skończeniu pełnoletności ślub MUSI być kościelny, a w razie gdyby dziecko chciało się sprzeciwić woli rodzica, ten natychmiast używa szantażu i chwyta się za serce: „Dziecko, bój ty się Boga”!
No i tak rosną kolejne pokolenia żyjące w obłudzie, kłamstwie i bez żadnego zdania na temat swojej wiary. Postępują tak, aby nie wybijać się spośród ciemnego ludu, tylko w gronie bliskich przyjaciół narzekają na to, że polityką naszego kraju rządzi Kościół. Ale nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby coś z tym zrobić.
Mam nadzieję, że liczba młodych myślących tak jak ja będzie wzrastać. Marzę o tym, aby moje dzieci chodziły do szkoły, gdzie nie będzie lekcji religii, a kościół będzie świątynią, do której będą uczęszczać osoby naprawdę tego pragnące. Że nasza polityka nie będzie miała powiązania z religią, a sprawy Kościoła będą całkiem odrębne od spraw rządu.
Dlatego apeluję do rodziców. Nie czyńcie nowego pokolenia ludzi obłudnych! Każdy człowiek ma swój rozum i w odpowiednim czasie wybierze sam drogę swojej wiary lub niewiary. Apeluję też do młodzieży. Zawsze warto walczyć o swoje przekonania. Nie tracić wiary w siebie. To może spowodować, że naszym dzieciom już się będzie żyło lepiej.
Jeżeli ktoś się będzie chciał podzielić swoją opinią na ten temat, pytania proszę kierować na adres 020891@op.pl
Pozdrawiam, Agnieszka Makowska
„FAKTY I MITY” nr 27, 14.07.2005 r.
Niektórzy Czytelnicy zarzucają mi,
że jestem zbyt ogólnikowy w swoich wywodach. Zatem dzisiaj będzie bardzo
konkretnie – poznajcie Radka, człowieka, któremu religia rujnuje życie.
Radek jest moim starym znajomym z czasów studenckich. Nie widzieliśmy się od lat – mieszkamy daleko od siebie, ale dosyć często dzwonimy i piszemy. Częstotliwość i jakość naszych kontaktów zależy od stanu zdrowia Radka, który od 15 lat cierpi na schizofrenię. Kiedy ma się lepiej, wymieniamy się listami, kiedy choroba wraca, mój znajomy odpływa w świat urojeń.
Często odnoszę wrażenie, że jestem prawdopodobnie ostatnią osobą spośród starych znajomych, która utrzymuje z nim kontakt. Może dlatego Radek wprowadził mnie w świat swoich najbardziej prywatnych problemów. Bo nie tylko choroba go trapi. Jego codzienną udręką jest on sam, czy raczej to, co z nim zrobiła zdewociała rodzina i ukochany Kościół. Bo Radek od małego był bardzo pobożny. Czasem zastanawiam się, czy istnieje związek pomiędzy tą głęboka religijnością a zapadnięciem na schizofrenię, do czego doszło podczas dramatycznego konfliktu sumienia, jaki przeżył w wojsku. On nie chce o tym mówić, a ja w to nie wnikam. W każdym razie istnieje bezpośredni związek pomiędzy jego obecnym stanem a tym. w co wierzy. Otóż Radek mimo choroby zachował potrzeby seksualne i uważa to za swoje straszne nieszczęście. Ponieważ żadna kobieta nie chce mieć z nim do czynienia ze względu na jego stan, pozostaje mu zadowolić się masturbacją. I to cały problem, bo Radek uważa to za straszny grzech, w czym gorliwie utwierdzają go często odwiedzani przez niego spowiednicy. Oto co on sam pisze o swojej sytuacji: „ Lekarze psychiatrzy mówią mi wprost – jeżeli sprawy intymne będę miał uregulowane, to i moje zdrowie psychiczne poprawi się na tyle, że nie będę musiał prawie wcale być hospitalizowany”. Ale Radek nie daje się „uregulować” – księża polecają mu modlitwy, posty i większą wiarę. A tu kicha! Pan Bóg za nic ma prośby chorego nieszczęśnika. Radkowi ciągle w głowie seks! Wmówiono mu już, że jest erotomanem, a jakiś kretyn zasugerował nawet, że pewnikiem ma w sobie diabła... Biedak odleciał po tej spowiedzi w świat choroby na długie tygodnie.
Psychiatrzy są zgodni – Radek żyje w potężnym psychicznym oblężeniu, które potęguje objawy choroby. Tylko w zeszłym roku był cztery razy w szpitalu, za każdym razem przez jakieś pięć tygodni. Problem w tym, że poza lekarzami nieszczęśnikowi doradzają księża. „Nasz Dziennik” i Radio Maryja. Próbuję nad nim pracować, przekonuje delikatnie, że seksualność i jej przejawy to normalna rzecz, to natura stworzona przez Boga, a nie żadna erotomania, ale przyznam – walka jest ciężka, kiedy ma się po drugiej stronie zniewolony umysł zatruwany przez rodzinę i duchowych doradców z bożej łaski. Gdyby nie oni, Radek mógłby zapewne żyć ze swoją chorobą w znacznie lepszym stanie.
Niestety, na pobożnych opiekunów Radka nie ma na razie rady ani żadnego paragrafu, mogą go więc maltretować bezkarnie i z czystym sumieniem. A szkoda, chętnie przeciągnąłbym ich po sądach za niszczenie człowieka i religijne szarlataństwo.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 9, 06.03.2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
POŻYTKI
Z PRZEMOCY
Nie będzie o tym, że „zupa była za słona”, ani nawet o tym, że „wypłata była za niska”. Także nie o biciu dzieci przez rodziców. Będzie o przemocy znacznie bardziej powszechnej i być może dlatego uważanej za cnotę, chlubę oraz powód do dumy.
Przytaczane już na naszych łamach rozważania Richarda Dawkinsa na temat molestowania religijnego dzieci przyszły mi na myśl podczas lektury katolickiego tygodnika „Niedziela”. Otóż w tamtejszym dziale porad dla dzieci pt. „Gadu-gadu z księdzem” przeczytałem zdumiewające wywody na temat zalet... przymusowej modlitwy. Ksiądz doktor Andrzej Przybylski, częstochowski duszpasterz akademicki, odpowiada na łamach „Niedzieli” na list dziecka, które skarży się, że jest zmuszane do modlitwy. Mateusz pisze: „Mam nadgorliwą babcię, która co parę dni strofuje mnie, że się nie modlę, a niekiedy wręcz klęka przy mnie, żebym się modlił. Bardzo mnie to irytuje i przynosi odwrotny skutek. Nie mam najmniejszej ochoty na modlitwę. Uważam, że wiara jest tylko wtedy prawdziwa, gdy człowiek jest w tym wolny”. Chłopiec prosi, aby ksiądz redaktor wydał odezwę do dorosłych, by nie zmuszali dzieci do modlitwy.
Ksiądz Przybylski nie ma jednak zamiaru wydawać podobnych apeli. Owszem, gdyby chłopiec „był ofiarą przemocy i innych drastycznych środków, które zmuszałyby do modlitwy, pewnie bym interweniował” – precyzuje duchowny. Tyle że duszpasterz akademicki nie rozumie, że przemoc fizyczna nie jest jedyną formą wywierania nacisku. Nachalne namawianie, uporczywe nakłanianie, zwłaszcza z wykorzystaniem prawnego i moralnego autorytetu, jaki dorośli opiekunowie mają nad dzieckiem, jest niczym innym jak swoistym molestowaniem, oczywistą formą przemocy, często zresztą połączoną z różnymi formami zastraszania. Charakterystyczna jest zresztą cyniczna uwaga księdza, że w wypadku drastycznej przemocy „pewnie by interweniował”. A więc przemoc religijna, nawet drastyczna, nie musi być powodem do interwencji, nie jest żadnym złem. Ciekawe, czy takie samo zdanie miałby ksiądz, gdyby usłyszał o katolickich dzieciach uporczywie namawianych do przejścia na islam...
Po tak obiecującym początku dalsza część rozważań księdza koncentruje się na błogosławionych skutkach modlitw, nawet tych niechętnie odmawianych. Duchowny twierdzi, że czasem trzeba się „przymusić do modlitwy”. Zatem nie tylko usprawiedliwia cudzą przemoc, ale jeszcze nakłania do modlitewnego samo-gwałtu! Wszystko, oczywiście, ku większej chwale bożej, bo „przymuszone modlitwy mogą Jezusowi bardzo pomóc w zbawianiu świata, w tym mnie samego”. Dodajmy, że ów świat niekoniecznie chce być zapewne „zbawiony przez Jezusa”, ale, jak widać, w tej odmianie religijności czyjeś chęci nie mają żadnego znaczenia. Ważna jest bezmyślnie lub wręcz z niechęcią wypowiedziana formułka i zbawcza siła woli, choćby była to cudza wola idąca w poprzek naszym własnym intencjom.
Zresztą, sam akt zbawczy nie był chyba do końca dobrowolny, bo Jezus zgodził się umrzeć tylko z powodu uporczywego życzenia swojego ojca: „Nie moja, lecz twoja wola niech się stanie”. Tradycja zbawczego gwałcenia własnej woli ma więc bardzo szacowne korzenie w chrześcijaństwie.
Ksiądz redaktor kusi także chłopca wizją poprawy stosunków z babcią, kiedy już sam siebie zmusi do modlitwy. Nie wątpimy – ofiara, która wykonuje posłusznie to, do czego jest zmuszana, może liczyć na wdzięczność swojego oprawcy. Może nawet na większe kieszonkowe. Dadzą i rodzice nagrodę za posłuszne wznoszenie rączek do Bozi. Żeby wstydu na religii nie było, że dziecko bezbożne, i żeby ludziska nie gadali.
Krnąbrny chłopiec z czasem zapomni o smaku upokorzenia, wyrobi w sobie pobożne nawyki. Później własnym dzieciom wszczepi pod przymusem „cnotę pobożności”, choćby krzykiem czy paskiem. I tak święta wiara, przez „Ducha Świętego” wlana, trwać będzie „aż do skończenia świata”.
Marek Krak
„FAKTY I MITY” nr 3, 23.01.2003 r. LISTY
KIM
JEST BÓG?
W nawiązaniu do świetnego artykułu Pana Marka Szenborna „E=mc” („FiM” nr 1/2003), chciałbym uzupełnić temat powstania wiary w istotę wyższą (Boga). Religia powstała oczywiście w celu zacieśniania więzi wewnątrzgrupowych. Sama natomiast idea boga jest pochodną idei przywódcy stada. Ludzkość, po przejściu ze społeczności stadnej do plemienia zbieracko-łowieckiego utraciła silnego, despotycznego przywódcę stada. Powstała luka. Psychika członków stada nadal domagała się istnienia jednego nadprzywódcy. Lukę tę wypełniła idea boga. Kogoś ponad. Istoty, która opiekuje się grupą, ochrania, której należy składać dary (ofiara) oraz należy być posłusznym. Istoty, która karze nieposłusznych oraz nagradza tych, którzy nie odstają od szeregu. Im bardziej plemię ludzkie się rozwijało i przekształcało w superplemię, tym potężniejszą istotą stawał się „bóg-przywódca stada”. Stał się wszechmocny, wszechmądry, wszechwiedzący. Wielkie kultury zwróciły się do jednego boga. Tak więc, na pytanie „Kim jest bóg?” odpowiedzi udziela socjobiologia, a nie religia czy teologia.
Pozdrawiam Piotr Ziraldo ateist@poczta.fm
"FAKTY I MITY" nr 35, 06.09.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
NOWA, PRZYJEMNA WIARA
Nic
mnie tak nie wzrusza jak duchowny pseudonaukowiec, na siłę poszukujący dowodów
na istnienie Boga. Ten sam duchowny, który na dodatek podcina gałąź, na której
jego wiara jest usadowiona, wzrusza mnie do łez.
W krajowym internecie opublikowano niedawno wywiad, który hiszpańska gazeta „La Vangardia” przeprowadziła z księdzem Ramonem Noguesem – specjalistą uniwersyteckim w dosyć tajemniczej dziedzinie wiedzy (?), zwanej neuroreligią. Ksiądz ów dowodzi z dużą pewnością siebie, że współczesna nauka rzekomo dowiodła, iż religia miała pozytywny wpływ na ludzkość, skoro przetrwała tak długo. W innym wypadku, według Noguesa, ewolucja dawno by ją usunęła z historii naszego gatunku. Przy okazji powołuje się na badania Hamera – odkrywcy rzekomego „Bożego genu”, ułatwiającego życie duchowe. Księżulo nie precyzuje jednak, że badania innych naukowców nie potwierdziły owego cudownego odkrycia.
Niesamowita jest ta logika – religia istnieje, gdyż jest dobra, bo gdyby była zła, to akurat ewolucja by ją dawno zlikwidowała... A jak zatem wyjaśnić istnienie nowotworów? Czy gdyby były złe, to ludzki organizm dawno by je usunął w drodze ewolucji? Skoro nowotwory istnieją, to znaczy, że są dobre?! Powiedzcie to komuś, kto choruje na raka, i... szybko uciekajcie! Albo dlaczego ewolucja nie zniszczyła komarów czy much! Komu są one potrzebne?
Poza tym możemy powiedzieć przewrotnie, że ksiądz Ramon wbrew sobie ma rację, gdyż ludzkość właśnie pozbywa się religii (nawet rewolucyjnie) i masowo się ateizuje (Czechy, Anglia). Co dowodzi, że religia jest jednak czymś z gruntu złym. I dalej, bez końca, możemy się tak bawić mądrościami wielebnego specjalisty z neuroreligii.
Oczywiście, nie dziwi mnie, że ksiądz próbuje uzasadnić jakoś istnienie religii i broni jej racji bytu. W końcu walczy o swój kawałek chleba, mocno zagrożony w tak zlaicyzowanym kraju jak Hiszpania. Poza tym Kościół przez całą historię nie robił i nie robi niczego innego. Fabrykował cuda, utrzymywał całe uniwersytety – po to tylko, aby jakoś uzasadnić swoje istnienie i zrobić wrażenie tak na prostaczkach, jak i na wykształciuchach. Posuwał się w tym celu do niebywałej hochsztaplerki, do oszustw (słynna donacja Konstantyna), fałszowania dokumentów i manipulowania nauką. A i zbrodni również!
Zdumiewa mnie natomiast, że ksiądz Nogues z takim zacięciem broni religii, w którą właściwie już sam... nie wierzy. Bo oto w tym samym wywiadzie na pytanie o to, w co wierzy, odpowiada: „W jeden wszechogarniający wszechświat, a istotę tej rzeczywistości nazywamy Bogiem. Ale rozmawiając na te tematy, musimy być ostrożni. Bardzo łatwo możemy dać się ponieść fantazji”. To odpowiedź godna panteisty lub unitarianina, ale z pewnością nie prawowiernego katolika, który powinien wierzyć w osobowego Boga z watykańskiego katechizmu.
Kim jest Duch Święty? „To jedno z wyobrażeń Boga, wykorzystywane przez tradycję chrześcijańską. To metafora boskiej siły” – przekonuje ksiądz. Za taką odpowiedź, negującą osobowe istnienie Trzeciej Osoby Trójcy Świętej, niejeden człowiek smażył się kiedyś na stosie...
Ale to jeszcze nic. Posłuchajcie tego: „Twierdzenie, że Bóg interweniuje w nasze życie, to w pewnym sensie archaizm. Dwie matki modlą się o uzdrowienie swoich dzieci – jedno z nich umiera, a drugie wraca do sił. Można by dojść do mylnego wniosku, że Pan Bóg jest stronniczy”. A więc i modlić się nie warto! To jednak nie koniec: „Moim zdaniem, dzisiaj do lektury Ewangelii powinniśmy podejść z pewnym sceptycyzmem. Może się zdarzyć, że doprowadzi nas ona do błędnych wniosków na temat Boga”. No masz babo placek – to z kościelnego nauczania nie pozostała nawet biedna Ewangelia...
Warto więc było stworzyć całą neuroreligię, aby uzasadniać coś, co nie ma właściwie żadnego znaczenia?
Marek Krak
„FAKTY I MITY” nr 47, 27.11.2003 r. ŻYCIE PO RELIGII
BOGA TU NIE MA
Dla osób myślących racjonalnie
pytanie o to, czy Bóg jest lub czy go nie ma, nie jest najważniejsze.
Istotniejsze jest to, dlaczego On się przed nami ukrywa...
Z judeochrześcijańskim Bogiem (i każdym osobowym) jest trochę tak jak z UFO: i jedno, i drugie zjawisko wydaje się grać z ludźmi w ciuciubabkę. O UFO (i Bogu) słyszymy, że ponoć pojawiają się od czasu do czasu tu i ówdzie. Podobno widziały je, choć z daleka, miliony ludzi, niektórzy z nim rozmawiali, inni widzieli niezwykłe rzeczy. Podobno są dowody i znaki ich bytności. I mnóstwo, mnóstwo poszlak. A nawet gdyby dowody okazały się nic niewarte, a świadkowie kłamali lub bredzili, to i tak UFO (i Bóg) być muszą, bo tak komuś wyszło w rachunku prawdopodobieństwa. Mało tego, są rzesze doktorów i profesorów gotowych poświadczyć istnienie UFO (lub Boga) swoim naukowym autorytetem.
Pomimo tych dowodów i zmasowanej propagandy pozostaje nam wiara, bo UFO (i Boga) tu i teraz ani widu, ani słychu. Wierzący twierdzą co prawda, że z Bogiem jest jak z prądem – nie widać go, choć wszyscy wiedzą, że jest. Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to spróbujcie włożyć palce do gniazdka elektrycznego, a potem porównajcie ten niezawodny efekt (o ile przeżyjecie...) z mizernym odsetkiem wysłuchanych modlitw.
Teolodzy wyjaśniają, że Bóg ukrywa się przed nami, mieszkańcami ziemi, bośmy grzeszni. Unika On naszej zbrukanej obecności tak, jak większość z nas ucieka przed smrodem niedomytych ciał bezdomnych. To taki rodzaj estetyki moralnej. Dziwnym trafem nie przeszkadzało to jednak obcować Jahwe z grzesznym Mojżeszem, trudną do zliczenia liczbą proroków, a nawet nie wykluczyło dłuższej wycieczki na ziemię bóstwa w osobie Jezusa. Zatem Bóg ukrywa się przed nami, choć wcale nie musi. Robi tak, bo chce tak robić. Można oczywiście bez końca dyskutować o tym, czy Bóg jest, czy Go nie ma. Jedno jest pewne: tu i teraz Go nie ma lub się ukrywa. Z naszego punktu widzenia na jedno wychodzi.
Przez kilkanaście lat mojego życia wierzyłem i walczyłem o moją wiarę, gotów zapłacić każą cenę. Zrezygnowałem z poszukiwań nie z powodu ateizmu czy złego losu, ale z powodu odkrycia bezsensu całej tej sytuacji. Jeżeli Bóg się ukrywa, to nasza niewiara jest Jego problemem. On jest za nią odpowiedzialny. Skoro nie sposób dowieść istnienia ukrywającego się UFO, to szkoda czasu na zabawę w poszukiwania – mamy życie do przeżycia.
Jeżeli także Bóg bawi się z nami w chowanego, to jest Jego wybór, nie nasz. On ustalił reguły gry. W moim odczuciu szkoda na tę zabawę czasu, bo nasze istnienie szybko niknie i straconych lat nikt nam nie przywróci. Niech zajmują się nim wszyscy ci, którzy rzekomo odczuwają Jego obecność od rana do nocy, a nawet słyszą boski głos. Nie brak ich w każdym wyznaniu. Możemy zatem z czystym sumieniem pozostawić za sobą „szukanie Boga”. Jeżeli
będzie chciał, to sam się odnajdzie.
Marek Krak
„FAKTY I MITY” nr 48, 04.12.2003 r. ŻYCIE PO RELIGII
BŁOGOSŁAWIONA NIEUFNOŚĆ
Religia
podzieliła ludzkość na dwie kategorie: wierzących i niewierzących. Zadaniem
wierzących jest bezgraniczne zaufanie dla religijnego autorytetu: bóstwa
reprezentowanego na ziemi przez święte księgi i duchowieństwo.
Dowiedliśmy przed tygodniem, że Bóg jest nieobecny
w rzeczywistym świecie, a ludzkość jest skazana na
poszukiwanie i wiarę. Wiara to podstawowy obowiązek
każdego chrześcijanina, żyda czy
muzułmanina. Bez niej nie ma religii,
nie ma też wspólnot religijnych,
no i oczywiście uprzywilejowanej
pozycji duchownych.
Postawa wiary trenowana w religijnych
domach od wczesnego
dzieciństwa jest w gruncie rzeczy
czymś szkodliwym, niebezpiecznym.
Jeżeli uważnie przyjrzymy się
naturze, to odkryjemy, że zdrowa
doza nieufności jest warunkiem przetrwania: świat jest
polem walki, w której wygrywają sprytniejsi i bardziej przebiegli.
Naiwni i łatwowierni giną. Przezornie zamykamy
drzwi, instalujemy alarmy, zakładamy zamki, a nawet kupujemy
broń. Nie ma w tym nic dziwnego ani złego:
świat właśnie tak jest skonstruowany, że nigdy nie brakuje
takich, którzy gotowi są wykorzystać czyjąś naiwność
lub brak czujności. Z tej to przyczyny wszelkie nawoływania
do wiary i bezgranicznej ufności autorytetom
traktuję z wielkim niepokojem. Jezus wzywał do bezwarunkowej
wiary w siebie i obiecywał wyznawcom życie
wieczne („Nie umrzecie, ale będziecie mieli życie wieczne”).
Jak wiemy, umarli wszyscy ci, którzy mu zaufali. Może
kiedyś zmartwychwstaną, ale póki co są nieżywi, więc
o żadnym wiecznym, czyli trwającym ciągle, życiu nie ma
mowy. Sam Jezus podobno zmartwychwstał, lecz skutecznie
ukrywa się przed tymi, którzy
chcieliby to sprawdzić.
Z przykrością trzeba zauważyć,
że sam Jezus nie wahał się żyć na koszt
wierzących („zamożne kobiety”... Skąd
my to znamy?), podobnie jak jego najbliżsi
współpracownicy. I tak to trwa
aż do tej pory: dziesięciny, składki, tace,
datki, „godzien jest robotnik zapłaty
swojej” itp., itd.
Piszę to jako człowiek, który
przez 11 lat dobrowolnie i chętnie płacił biblijną dziesięcinę.
Skutkiem tego wyrazu pobożności był mój niedostatek
i pełne brzuchy rozmaitych religijnych nierobów.
Nieufność
wobec religijnych naganiaczy („Kto nie
uwierzy, będzie potępiony”) nie tylko ratuje przed obrabowaniem,
ale także przed innymi zbędnymi troskami
i rozterkami. Czasem ratuje także życie – patrz na
tych, którzy w imię Boga zabraniają przyjmowania niektórych
form pomocy
medycznej.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 26, 05.07.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
CHOROBA
LUDZKOŚCI
W Polsce niewielu mieliśmy zdecydowanych
krytyków chrześcijaństwa i Kościoła. Warto zatem poznać tych nielicznych,
którzy zdecydowali się chodzić własnymi drogami, zamiast maszerować w tłumie.
Mało znanym myślicielem, który stworzył cały oryginalny system wartości, z gruntu antychrześcijański i antykościelny, był Jan Stachniuk. Jego spuścizna jest spora, ale niejednoznaczna – powiązana z modnym w pierwszej połowie XX wieku w całej Europie nacjonalizmem. Nie miejsce tu na ocenę jego poglądów politycznych i dorobku, ale faktem jest, że w wielu punktach jego krytyka Kościoła i chrześcijaństwa pozostaje niezwykle trafna.
Dla Stachniuka tak zwany chrzest Polski, czyli przymusowe nawrócenie na rzymską religię polskich Słowian, było największą katastrofą w historii narodu. Owo radykalne zerwanie z własną kulturą i religią miało przetrącić Polakom moralny kręgosłup tak skutecznie, że po tysiącu lat nie są oni w stanie funkcjonować normalnie. Według Stachniuka, z powodu katastrofy przymusowego chrztu Polacy sami już nie wiedzą, kim są. Jakież to dalekie od kościelnej propagandy, która dowodzi, że prawdziwy Polak to ten walący się w piersi, na kolanach, z oddaniem wpatrzony w Watykan.
Dla Stachniuka katastrofą było odejście od naturalnej religii, czczącej siły przyrody i życie, a następnie oddanie się religii rzekomo objawionej, zupełnie obcej, a co gorsza – szkodliwej.
Dlaczego chrześcijaństwo, według tego myśliciela, miałoby być szkodliwe? Między innymi dlatego, że gardzi ono życiem, człowiekiem i światem, zachęca do odwrócenia się od niego i patrzenia w niebo. Dla Stachniuka, który był piewcą życia, aktywności, siły woli, zdrowia i energii witalnej, taka postawa jest z gruntu fałszywa i brzemienna w nieszczęścia: „Jednostka osiągająca cnoty chrześcijaństwa mogła to mierzyć swoimi stratami w sferze cywilizacji. Święty to był człowiek, który wycofał się z pracy cywilizacyjnej, a wiązanie z kulturą zdławił w sobie jako grzeszne namiętności. Oczywiście, musiał znajdować się na dnie nędzy, żyjąc z jałmużny, który to tryb życia otoczony jest nimbem doskonałości”. Krytykował życie kontemplacyjne, klasztory, pustelnie i związane z nimi postawy apatyczne i bierne wobec innych ludzi.
Mimo że Stachniuk był w pewnym sensie kontynuatorem religii słowiańskiej, czyli, używając języka kościelnego – „pogańskiej”, nie był raczej zainteresowany czczeniem jakiś wskrzeszonych po stuleciach bóstw. Sam mawiał: „Kwestie bałwanów niech zostaną dla bałwanów”. Jego interesowała raczej „pogańska” witalność i kult naturalnych energii w człowieku, czyli strona bardziej etyczno-życiowa niż kultowa dawnych religii. Według niego, „chrześcijaństwo zrodziło się jako produkt schorzenia człowieka i będzie trwać tak długo, jak długo panhumanizm nie przezwycięży tej choroby”. Dla niego ów humanizm miał być nową religią naturalną, która w centrum wszystkiego postawi człowieka, jego rozwój i jego potrzeby. Uważał, że wszystkie religie objawione, wysyłając człowieka do nieba, „niszczą podstawy człowieczego posłannictwa na ziemi”.
Według Stachniuka, celem Kościoła jest zabijanie tego, co w człowieku ludzkie, a więc „odczłowieczanie człowieka” – m.in. przez wmawianie mu grzechu. Działalność duchownych nazywa wręcz „kastracją”.
Co ciekawe, Stachniuk bardziej pozytywnie niż na katolicyzm patrzył na protestantyzm, który jego zdaniem… „nie jest już właściwie chrześcijaństwem”. Protestanci z pewnością z powodu takiej oceny obraziliby się, ale Stachniuk dowodzi, że protestancka kreatywność i „wytężona działalność”, które stworzyły kapitalizm, niewiele w istocie mają wspólnego z Ewangelią. Sądzi wręcz, że protestantyzm doprowadził w końcu do kryzysu chrześcijaństwa, pokazując, jak bardzo mija się ono z rzeczywistością i jak w istocie jest niepotrzebne.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 28, 19.07.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
WIARA NA
PIEDESTALE?
Biblia bardzo wysoko ceni charakterystyczną dla niektórych ludzi skłonność do wierzenia. Ale czy takie premiowanie ufności jest rzeczywiście uzasadnione? A może lepiej doceniać sceptyków i niedowiarków?
„Sprawiedliwy z wiary żyć będzie”, „błogosławieni, którzy wierzą”, „szczęśliwi, którzy nie widzieli, a uwierzyli”, „ten, kto uwierzy, będzie zbawiony” – kto z nas nie słyszał po stokroć tych biblijnych zachwytów nad wiarą, i to nawet wtedy, gdy sam nie wychował się w środowisku szczególnie pobożnym. Po prostu cała nasza kultura jest przesycona treściami chrześcijańskimi – w nich się poruszamy i żyjemy, nawet jeśli są nam zupełnie obojętne.
Każdemu człowiekowi, który chce się w życiu kierować raczej rozumem niż religijną tradycją, prędzej czy później nasunie się pytanie o powody, dla których chrześcijaństwo nadaje tak wielkie znaczenie wierze, czyniąc z niej właściwie główną furtkę prowadzącą do zbawienia. Moim zdaniem, takie przecenianie ludzkiej skłonności do wierzenia nie ma uzasadnienia ani etycznego, ani społecznego – zresztą nie sposób oddzielić jedno od drugiego.
Istnieją ludzie, którym łatwiej niż innym przychodzi wierzyć w różne nowinki, także religijne. Jeżeli ta cecha, która bywa nazywana naiwnością lub łatwowiernością, ma być szczególną zasługą w osiągnięciu zbawienia, to – prawdę mówiąc – wolałbym z niego zrezygnować, aby nie przebywać przez całą wieczność z ludźmi – powiedzmy delikatnie – nieostrożnymi intelektualnie. Są ludzie, którzy łatwiej niż inni poddają się wpływowi sugestywnych kaznodziejów, manipulujących umysłami i uczuciami. Nie widzę w tym niczego wzniosłego, dobrego, szlachetnego czy pożądanego społecznie. Tego rodzaju osoby ściągną prędzej czy później na siebie i swoich bliskich nieszczęście, padną ofiarą oszustwa. Nie chcę przez to powiedzieć, że tylko tacy ludzie zaludniają kościoły, ale niewątpliwie tacy „szybkowierni” należą do pierwszych nawróconych. Ciągle mnie jednak zdumiewa, że chrześcijaństwo, które ma się za szermierza najbardziej wzniosłej moralności, promuje tak gorliwie cechę, którą należałoby uznać za trzeciorzędną czy wręcz szkodliwą.
Być może dla dobra ogółu byłoby już lepiej wynosić na piedestał cechę przeciwną – skłonność do sceptycyzmu oraz ducha krytycznego. Żeby było jasne, nie mam na myśli pospolitego krytykanctwa ani przypadłości zwanej nieufnością. Raczej trzeźwy dystans do głosicieli rozmaitych Bogów, Panów, cudów i niesamowitości. Dystans połączony ze skłonnością do drobiazgowej nawet weryfikacji. Jak to powiedział pewien myśliciel: „Ci, którzy powołują się na Boga, powinni przedstawić listy uwierzytelniające”. Otóż to: nie ci, którzy nie wierzą, muszą się tłumaczyć, lecz ci, którzy namawiają do uwierzenia, powinni przedstawiać dowody. Dowody, a nie marne poszlaki, np. niemożliwe do zweryfikowania teksty sprzed tysięcy lat. Skoro rozmaite „sługi Boże” twierdzą, że działają z mandatu Stwórcy wszechświata, to niech to udowodnią lub nie zawracają nam głowy i nie pustoszą portfeli.
Sceptycyzm może być rodzajem służby społecznej, niezbędną ochroną przed religijnymi oszustami, politycznymi hochsztaplerami, pseudouzdrowicielami i wszelkiej maści naciągaczami. Jaka szkoda, że licznych i odważnych sceptyków zabrakło w Polsce w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy Kościół bez oporu brał w Polsce rząd dusz solidarnościowej opozycji, lub w Niemczech w latach trzydziestych, kiedy pewien „wysłannik opatrzności” (m.in. i tak się przedstawiał!) ustanawiał tysiącletnie królestwo, które przetrwało 12 lat i kosztowało życie 50 mln ludzi. Zatem „błogosławieni, którzy nie uwierzyli”, „szczęśliwi, którzy nie uwierzyli, bo nie widzieli”, „ten, kto nie uwierzy, będzie uratowany”, „sprawiedliwy ze względu na swój sceptycyzm żyć będzie...”. Amen.
Marek Krak
W ODPOWIEDZI NA TEZĘ ZAWARTĄ W LIŚCIE
CZYTELNIKA („UWAGA, ATEIŚCI!”„FiM” nr 34, 31.08.2006 r.)
ODNOŚNIE
OCZYWISTEGO KREACJONIZMU Z UWAGI NA MAŁE PRAWDOPODOBIEŃSTWO... NATURALNEGO
PROCESU
NIEKIEDY DOBRYM ORĘŻEM NA TAKIE
MYŚLICIELKI... JEST ICH WŁASNA BROŃ
Mam 3 krótkie pytania:
1. Z czego i jak powstał stwórca?
2. Z czego i jak stworzył świat?
3. Jakie jest tego prawdopodobieństwo?
Dodam jeszcze, że stwórca sam ustanowiłby prawa fizyki i warunki zaistnienia życia (więc nie byłoby żadnych ograniczeń, a właśnie ich istnienie dowodzi naturalności więc i przypadkowości procesu). Oprócz tego proszę wziąć pod uwagę iż w wszechświecie jest co najmniej 200 miliardów galaktyk, a w każdej z nich może być 200 z miliardów gwiazd, z których znaczna część jest obiegana przez planety (znaleziono już ich setki, mimo iż można wykryć tylko najbliższe), a wszystko to trwa miliardy lat, więc ilość kombinacji jest niemal nieskończona. A pierwsze formy życia niemiały genetycznie obcych wrogów, stąd mogły być b. prymitywne. Więc proszę nie sugerować się ich obecną złożonością po milionach (miliardach?) lat ewolucji (początkowy proces ewolucji był minimalny i arcyprosty, w tym możliwe było, gdyż nie było jeszcze barier, niemal dowolne mieszanie się i łączenie organizmów, ich składników, ale z biegiem milionów pokoleń, lat nabrał tempa i wyrafinowania).
PS
Z wieloma osobami logiczna dysputa jest stratą czasu gdyż oni wszystko interpretują tak, by potwierdzało to założoną tezę (np. jeśli ktoś wieży w krasnoludki to dla niego nadgryziony chleb przez mysz będzie dowodem ich istnienia nawet wtedy gdy tą mysz złapie – bo to tak naprawdę krasnoludek który zamienił się w myszkę). Proszę się też zastanowić np. ilu ludzi tysiąc lat temu uwierzyłoby chociaż w 1% współczesnych wynalazków – że będziemy je mieli i w dodatku sami je wymyślimy i zrobimy bez pomocy bóstwa (jak oszacowano by prawdopodobieństwo [Jeśli prawdopodobieństwo jakiegoś zdarzenia oszacowane jest np.: raz na miliard lat, to może się to zdarzyć za chwilę, albo nigdy, albo np. 10 razy – praktycznie.])... Tu większym problemem jest ludzka psychika i jej ograniczenia. I właściwie na tym polu powinna odbywać się dyskusja.
"FAKTY I MITY" nr 50, 22.12.2005 r.
NIE DRUGA JAPONIA
Przed kilku laty wróciłam do kraju z
Japonii. Kiedy tam wyjeżdżałam, Polska dopiero otrząsała się z resztek
socjalizmu, nie było jeszcze hipermarketów i metra, ale nie było też
wszędobylskich krzyży, zakazu aborcji i religii w szkołach. Była nadzieja.
W
ostatnim swoim komentarzu Jonasz wspomina o wysokiej kulturze i małej liczbie
przestępstw w laickich krajach skandynawskich. Chciałabym do tego dodać kolejny
przykład: Japonię. W tym wyspiarskim kraju jedynie niewielki odsetek ludzi jest
wierzący, a przecież śmiem twierdzić, że wartości określane w naszym kraju jako
„chrześcijańskie” (tak jakby chrześcijaństwo miało na nie patent!) są tam
bardziej przestrzegane niż u nas. To kraj, gdzie ludzie zostawiają otwarte
samochody przed sklepem (nikt tam nie słyszał o autoalarmach!), a domy zamykają
na zamki takie jak od szafy. Kraj, gdzie kobieta bezpiecznie może wrócić
wieczorem do domu, gdzie nikt nie brudzi farbą przystanków i nie niszczy
telefonów z bezinteresownej chęci lub niechęci wobec innych. A wszystko to bez natrętnego
moralizatorstwa księży i religii w szkołach!
Zatem
dla takich ludzi jak ja, Polaków niekatolików, którzy nie zawsze potrafią się
znaleźć w nowo powstałej Pomrocznej, „Fakty i Mity” są ratunkiem. Dajecie
świadomość, że nie jesteśmy jedynymi odszczepieńcami i że jest więcej osób w
naszym kraju, które myślą podobnie. I chociaż wielokrotnie – powiem to
otwarcie!
–
zaraz po lekturze „FiM” czułam się jeszcze gorzej niż przed lekturą (sami
przyznacie, że to, co opisujecie, nie zawsze nastraja optymistycznie!), to
ostatecznie fakt istnienia takiego pisma niesie wielką nadzieję.
Sama
pracuję w wydawnictwie komiksów japońskich – mangi (w wydawnictwie
prenumerujemy „FiM” i często o tym piśmie dyskutujemy; na szczęście są tu
ludzie, z którymi da się rozsądnie rozmawiać), a jest to dziedzina, na którą
często naskakują ci, którzy nie zadają sobie trudu, aby ją poznać, ale
bezmyślnie powtarzają skandalizujące opinie... Dlatego wiem coś o tym, jak mało
tolerancyjni bywają nasi rodacy.
Z
okazji 300 numeru życzę Wam przede wszystkim wytrwałości i mocnych nerwów. A
także, oczywiście, kolejnych zer w numerach pisma.
Aleksandra Watanuki
"FAKTY I MITY" nr 50, 22.12.2005 r.
Już ludzie pierwotni zaczęli kombinować, że siłami przyrody musi coś lub ktoś kierować. Ponieważ nikogo takiego nie widzieli, zwykle uznawali, że Wielki Kierownik jest niewidzialny. Ci, którzy mówili o nim najgłośniej i najpewniej przypisywali mu sterowanie przyrodą, zostali pierwszymi księżmi i biskupami.
Żyli
przez wszystkie czasy i na wszystkich kontynentach. Różnie wyglądali i
pozwalali nazywać się kapłanami, szamanami, czarownikami, duchownymi, widzącymi
itp. Łączyło ich jedno – wszyscy wykorzystywali do swej pracy zjawiska
naturalne. Szybko też ogłosili, że potrafią nimi kierować (pamiętacie zaćmienie
słońca w „Faraonie”?) lub wpływać na nie przez swój kontakt z Wielkim
Kierownikiem. W przeszłości przepowiadali na przykład pojawienie się stad
bizonów czy moment wylania Nilu. Obecnie zaklinają niebiosa podczas mszy „o
deszcz” lub „za pogodę”, a modlitwy kapelanów i pielgrzymki branżowe zapewniają
dobre plony rolnikom i prosperity przemysłowi. Zarówno dziś, jak i na przykład
pięć tysięcy lat temu duchowi magicy przepędzają złe duchy – dymem z ogniska,
egzorcyzmami, kropidłem; odczytują trzęsienia ziemi, powodzie i tajfuny jako
karę bożą; widzą (?) ludzkie życie po śmierci na wiecznych łowach, wielkim
okręcie, w ciałach zwierząt albo niebiańskim chórze.
Uznali
się za stróżów natury i nieomylnych wykładowców jej praw. Polega to na łączeniu
zjawisk natury z wolą boga. Ponieważ przyrodzona natura jest czymś stałym, do
niej naginają i wymyślają „nadprzyrodzone” boskie nakazy i interpretacje.
Prawdziwe mistrzostwo w kreowaniu „woli bożej” osiągnęli kapłani
rzymskokatoliccy.
Poznański
biskup pomocniczy Marek Jędraszewski krzyczał na całą Polskę przed pamiętnym
zwycięstwem uzbrojonych policjantów nad bezbronnymi gejami, zagrzewając do boju
stróżów porządku: „Nie można zasłaniać się prawem, które jest złe wtedy, kiedy
uderza w to, co mówi sam Bóg!”. Chodziło oczywiście o prawo do wolności
zgromadzeń. W normalnym kraju obywatel Jędraszewski tłumaczyłby się w
prokuraturze z publicznego podżegania do łamania prawa i pewnie dostałby wyrok.
W polskim Poznaniu został okrzyknięty strażnikiem wartości i moralności. Tenże
biskup – obrońca prawa naturalnego – sam łamie to prawo w majestacie prawa
swojego Kościoła. W jaki sposób? Ano na przykład w taki, że z założenia żyje w
celibacie, czyli bezżenności. Każdy się zgodzi, iż mężczyzna i kobieta są razem
po to, aby się wzajemnie uzupełniać, ponieważ on ma to, co pasuje do niej.
Biskup też to ma, bo na tę okoliczność był badany przed święceniami. Tak więc
życie w zdeklarowanej bezżenności – poza tym, że jest dla mężczyzny bardziej
wygodne i spokojne – narusza prawo natury, niezależnie czy ono pochodzi od
jakiegoś boga, czy wzięło się z wilgoci. Powtórzę – życie w bezżenności
zdeklarowanej, a nawet przymusowej. Przyznamy bowiem, że czym innym jest stan
kawalerski z powodu np. wyjątkowej skłonności do napojów wyskokowych lub
chronicznego braku wolnych dziewczyn na wiejskich zabawach; a także
staropanieński na zasadzie – i chciałabym, i boję się. Przyrzeczenie celibatu
składane biskupowi jest warunkiem udzielenia przez niego święceń kapłańskich;
to zatem w dużej mierze przymus. Każdy papież i biskup łamie naturalne prawo
Boga, na którego się powołuje – i to podwójnie: sam jako celibatariusz oraz
jako przełożony, który wymaga bezżenności od innych. Co mówi Pismo Święte o
naszych rzymskokatolickich duszpasterzach, duchowych przywódcach narodu, i jak
ich nazywa? „Duch zaś otwarcie mówi, że w czasach ostatnich niektórzy odpadną
od wiary, skłaniając się ku duchom zwodniczym i ku naukom demonów. Stanie się
to przez takich, którzy obłudnie kłamią, mają własne sumienie napiętnowane.
Zabraniają oni wchodzić w związki małżeńskie...”. Słyszeliście o kimś innym
(poza biskupami Krk), kto broniłby zdrowym chłopom żeniaczki?
Księżowskie życie w obłudzie i głoszenie przez duchownych pokrętnych
nauk, sprzecznych z wszelkimi prawami (poza prawem własnej organizacji) i
zdrowym rozsądkiem, przenosi się na postrzeganie świata przez szeregowych
członków polskiego plemienia. Zwłaszcza tych ślepo zapatrzonych w swoich
szamanów. Tylko tym można np. wytłumaczyć schizofreniczny pomysł klubu LPR, podchwycony
przez posła Mariana Piłkę z PiS, aby zlikwidować wszystkie żłobki i
przedszkola, a kobiety zagnać do pieluch i garów, płacąc im za to pensje
(zawsze można podnieść ceny benzyny i gazu). Oczywiście w imię prawa
naturalnego, które jakoby zakłada tylko takie profesje dla kobiet: nałożnica,
rodzicielka, niania i kucharka. Co w takim razie w Sejmie robi 5 posłanek
LPR-u, a wśród nich święta Anna Sobecka z Torunia? Poseł Piłka – jak mniemam –
zakłada również, że katolicka bozia wyposażyła każdą niewiastę w zdolności
pedagogiczne oraz cudownie zaszczepiła program wychowania i nauczania od
osesków do starszaków. Akurat mam w domu starszaka i wiem cokolwiek o takim
programie. Pomysł poczęty przez LPR jest tak głupi, że nawet sama Liga Polskich
Rodzin go wyskrobała. Co prawda dzieci opóźnione w rozwoju to niewątpliwie
przyszli wdzięczni słuchacze księżowskich bajek i naturalny elektorat partii
Giertycha. Ale plan był jednak szyty zbyt grubymi nićmi.
No bo jeśli baby muszą wyłącznie siedzieć w domu z dziećmi, to dlaczego
taki poseł Piłka nie miałby chodzić na polowania odziany w skórę jelenia albo
zjadać swoich wrogów, jak podpowiadał pierwszym ludziom ich instynkt, czyli
natura, czyli – według Piłki – katolicki Bóg? Poseł, jako osobnik dominujący
nad stadem, powinien też: spółkować z najzdrowszymi i najgrubszymi samicami (co
na to jego obecna żona?), jeździć do sejmu konno na oklep, zamiast
nienaturalnym i śmierdzącym samochodem; mieszkać w jaskini, grać w kości
mamuta, a także wstawać o świcie i kłaść się o zmroku. Tak bowiem podpowiada
ludziom natura. Jeśli dodatkowo Piłka chce żyć w zgodzie (a mówi, że chce) z
prawem bożym Starego Testamentu – nie wolno mu: siać w winnicy innych roślin
(Pwt 22. 9), założyć kufajki ani łapci swojej żony (Pwt 22. 5), ubierać się w
ubrania utkane z wełny i lnu (Pwt 22. 11), orać wołem i osłem (Pwt 22. 10).
Posłowie, zwłaszcza ci z LPR, muszą pamiętać, że jeśli mają zgniecione jądra –
nie mogą uczestniczyć w zgromadzeniach, zwłaszcza parlamentarnych (Pwt 23. 2).
Złodziej zwykle krzyczy najgłośniej: łapać złodzieja! Ci, którzy najczęściej sami łamią prawo naturalne (o ile w ogóle można je zdefiniować), i to z założenia – jak bezżenni księża – najczęściej też się na nie powołują. Co więcej, ustanowili się nawet jego strażnikami. Nie byłoby z tym żadnego problemu, gdyby nie trzy rzeczy. Po pierwsze – pseudomoraliści mają do krzyczenia mikrofony i ambony; po drugie – wielu ich krzyki bierze za dobrą monetę; po trzecie – mamy XXI wiek i poza Polską nie ma już – przynajmniej w Europie – plemion rządzonych przez czarowników. Jonasz
Sz. R.
Proszę o wydrukowanie mojego listu. 10.10.1999 r.
DO OGŁUPIANYCH, OSZUKIWANYCH I WYZYSKIWANYCH
LUDZI Z POD ZNAKU KRZYŻYKA (NIE WSZYSCY NA SZCZĘŚCIE) (cz. 2)
Tyle się mówi o „świątyniach boga”. Na jakiej podstawie mse najzwyklejsze pod słońcem zbudowane za wyłudzone pieniądze, za ułudę, kosztem żyjącego w nędzy społeczeństwa (której składnikiem jest m.in. bezdomność), gdzie się ogłupia i wyzyskuje ludzi tak się nazywa. Ewentualnie jakiego, może chodzi o jakiegoś bożka np.: złodziei i oszustów (żeby tylko).
Słyszymy o wielkiej roli Kościoła. Prześledźmy to co robił i robi Kościół w wielkim i ogólnym skrócie:
Średniowiecze, okres grabieżczych i morderczych najazdów krzyżowych na inne cywilizacje (Inkowie), państwa i mniejszości narodowe. Bród, ciemnota, strach, tortury, potworne egzekucję, epidemie (ludzie hoży na zakaźne choroby szli modlić się do kościoła (niekiedy nie mając jeszcze objawów i m.in. mocząc rękę , przy wejściu w wodzie do tego przeznaczonej lub np. kaszląc zarażali innych (rozwijanie wiedzy medycznej i innych nauk podlegało rygorom i ścisłej kontroli Kościoła). Więc ludzie ginęli: od chorób, wojen, „nawracających” tortur lub na „zbawiennych” stosach i sami jeszcze za to płacili m.in. dziesięcinę.
Obecnie, w dobie przeludnienia, epidemii chorób cywilizacyjnych (m.in. dziedzicznych), wyczerpywania się złóż naturalnych, klęsk ekologicznych, nędzy narodów i grup społecznych, głosi się hasła np. o życiu poczętym. W wyniku czego ogłupione matki rodzą, po kilkoro dzieci, z których znaczna cześć jest z góry skazana na: nędzę , niedorozwój psychiczny i fizyczny (m.in. z powodu niedożywienia i nie zapewnienia odp. warunków rozwoju). Takie dzieci kilkakrotnie częściej stają się przestępcami (w tym mordercami). Niektóre kobiety rodzą dzieci kalekie (będąc wcześniej o tym uprzedzone przez lekarzy) skazując je na: cierpienie, strach i upokorzenie – Dla niektórych jedyny widok to szpital (strzykawki, kroplówki i skalpel), świadomość (jeśli mają) kolejnej operacji (bólu następnych szwów, zabiegów, bezsilności i strachu).
Seks, radość i przyjemność z niego to coś b. złego i nikt nie ma prawa poznać jego tajników i rozmaitości, oraz dobrania sobie odpowiedniego partnera tak by był źródłem: satysfakcji, przyjemności, relaksu a także motywacją do dbania o siebie (higienę, zdrowie, wygląd, kondycję , poziom intelektualny itp.). Dopuszczalne jest tylko (jak u zwierząt) przedłużanie gatunku, ale tylko po opłaceniu haraczu (ślub) Kościołowi. I żeby dzieci potem były wiezonce - płacące. Pozbywanie ludzi racjonalnego, samodzielnego myślenia. Ogłupianie, jakieś durne rytuały mające mieć coś wspólnego z lokalnym bóstwem. Prowadzone przez m.in. (oprócz rzeczywiście ogłupionych) złodziei, oszustów i kłamców – nazywających siebie sługami bożymi! Jeśli jesteście sługami to prędzej diabła (jeśliby istniał). Temat jest tak rozległy jak dzieje tego najkoszmarniejszego procederu w dziejach ludzkości. Nie starczyłoby objętości stu Biblii by spisać wszystkie wyrządzone przez niego krzywdy. Ale żeby to przyjąć do własnej świadomości i zrozumieć trzeba racjonalnie czyli logicznie myśleć. A oto by tak się nie stało dbają już wiezoncy rodzice i sługi... Jak długo jeszcze ?!!
Niezależny (podałem w tedy pseudonim bo oprócz tego, że się oczywiście bałem, nie chciałem już na samym początku - przed zdziałaniem czegoś - mieć kłopotów, w których nikt by mi nie pomógł. No i społeczeństwo było wtedy zdecydowanie bardziej okadzone...)
OTO PISMO, KTÓRE WYSŁAŁEM DO REDAKCJI TYGODNIKA „FAKTY I MITY”(było ich łącznie kilkanaście oraz e-maile, telefony)
SZ. REDAKCJO 30.07.2000 r.
Jesteście jak lampa zapalona w lochach pełnych ludzi, którzy światła nie widzieli i którym wmawiano, że jest tylko ciemność. Pali więc ich ono w oczy, czują bul, strach i nienawiść do tych, którzy rozświetlili ich otoczenie. Dlatego wolą być dalej w ciemności.
Ale inteligentniejsza część zastanowi się po co ma oczy i co im jest potrzebne. Po pewnym czasie przyzwyczają się do niego, a strach zastąpi ciekawość. Po latach letargu zrozumieją, że byli oszukiwanymi, wykorzystywanymi kalekami i zaczną samodzielnie odkrywać świat, takim jaki jest, w pełnym świetle.
A oto 3 elementarne rzeczy, które trzeba zrobić by było to możliwe: (...)
Struktury Kościelne w średniowieczu i obecnie w Polsce spełniają warunki struktury mafijnej (okres grabieży siłą i mordowania mają za sobą, jak większość mafii po pewnym czasie). Pobierają haracz (...). Każą i straszą w tym karą po śmierci (łączą się w tej sprawie za pomocą komórki czy faksem?...). Opanowane są struktury państwowe, szkoły.
Jakim prawem przedstawiciele Kościoła wypowiadają się w imieniu wszystkich Polaków!!? Nie życzę sobie by ktoś mnie tak ciężko obrażał, sugerując moją przynależność, przychylność do organizacji zbrukanej krwią niewinnych ludzi, cierpieniem, grabieżą, oszustwem, podłością, głupotą itp.!!! Tak samo nie jestem stalinowcem ani hitlerowcem (też był okres kultu). – Nie dali rady wymordować tylu ludzi co kor, ale również potrafili ich ogłupić, a resztę podporządkować w imię jedynie słusznej idei...
„ŻYCIE WARSZAWY: dodatek KULISY” 07.01.2005 r.
BOSKIE PARTYZANTKI
[Tajne pranie mózgu (w Chrystusie,
Łojciec Świnty, dzieciątko itd...!) – red.]
EWANGELIZUJĄ PO KRYJOMU W POCIĄGACH,
DAJĄ ŚWIADECTWO PRAWDY [Oczywiście tej religijnej - opartej na kłamstwach,
przeinaczeniach, przemilczeniach i wymysłach - którą się akceptuje po
okaleczeniu psychicznym, podczas praniu mózgu, aby ktoś nie zaczął tego
racjonalnie analizować zamiast jedynie słusznie: emocjonalnie, bezmyślnie
akceptować. – red.] W
SUPERMARKETACH, GDZIE ZATRUDNIAJĄ SIĘ NA NAJNIŻSZYCH STANOWISKACH, UCZĄ W
SZKOŁACH. POZWALAJĄ NAWET ABYŚMY W NICH SIĘ KOCHALI, – ZAKONNICE W CYWILU.
(...) Anna jest
zakonnicą bezhabitową – „skrytką”. O tym, że jest w zakonie nie wie na zewnątrz
prawie nikt [Oprócz Jezusa, że jest
naganiaczką]. Nawet w szkole, choć pracuje tu kilka lat, żaden z nauczycieli
nie domyślił się, że jest osobą duchowną i że jest tu nie tylko, by uczyć, ale
i nieść Słowo Boże [Domagam się autoryzacji – proszę okazać potwierdzenie!].
SKRYTA MISJA
Ukryte zakony
zaczęły powstawać po upadku powstania styczniowego, gdy władze rosyjskie
zabrały się za ograniczanie życia kościelnego. Prześladowane „skrytki”
przetrwały. Zajmują się wszystkim: pracują jako pielęgniarki, wychowawczynie w
przedszkolach, prowadzą domy starców. Są też gospodyniami domowymi albo opiekują
się „upadłymi” dziewczętami. Coraz częściej jednak zajmują się niesieniem
Posłania w szkołach [Później, tego słuchacze, wiedzą gdzie... zanosić szmal.].
Wiele z nich po to kończy studia nauczycielskie i kursy pedagogiczne, aby nie
na lekcjach religii, lecz w czasie innych zajęć móc dawać świadectwo prawdzie.
Siostra Jolanta
Szymańska ze Zgromadzenia Małych Sióstr Niepokalanego Serca Maryi [No, a
dzieciątka, krwawiącego serca itp. to już nie?!] zauważa, że pośród
bezhabitowtch zakonnic coraz mniej jest katechetek, gdyż tę funkcję mogą pełnić
siostry w habitach, a coraz więcej zwykłych nauczycielek i przedszkolanek.
– Obecność takich
osób w szkole w tej formie budzi mój niepokój – mówi prosząca anonimowość
polonistka jednego z warszawskich liceów. – Przede wszystkim pojawia się
pytanie, dlaczego one uczą w ukryciu? Czy jest to kwestia tylko ich tradycji
czy też są jakieś inne powody? [Ciekawość to... Ciekawe, czy jeszcze tam
pracuje? Anonimowość, anonimowością, ale adresy, kontakty, nazwiska lepiej by podała
podczas przesłuchania!]
(...) Ucząc innego
przedmiotu, możemy do nich dotrzeć.
– Zachowujemy
szczególną dyskrecję, gdyż często trafiamy do środowisk mocno ateistycznych
[Jeszcze coś takiego się uchowało?! – Zamordować ich intelekt – niech zaczną płacić,
tzn. wierzyć!]. Gdybyśmy wyjawiły prawdę [Oto jedno z „świadectw prawdy”...],
nie mogłybyśmy pracować [One naganiają szmalodawców i jeszcze biorą za to
forsę. – Życie jak w raju. I jeszcze ktoś mógłby je wygonić stamtąd! A
opuszczenie takiego msa to grzech!] – wyjaśnia siostra Gerarda z tego samego
zgromadzenia. – Przez sposób naszego działania mówimy czasem o sobie, że
jesteśmy w partyzantce Pana Boga [Walczą z oporem... do płacenia.] – żartuje
siostra Sebastiana.
(...) Z takim
stawianiem sprawy nie zgadza się polonista z Uniwersytetu Warszawskiego Dariusz
Dziurzyński:
– Dydaktyka
szkolna powinna przekazywać w pierwszej kolejności wiedzę [No przecież
przekazują... komu płacić.] niezbędną do zrozumienia różnych często
przeciwstawnych wartości. Osoba, której praca polega na utajonym
ideologizowaniu wiedzy, może stanąć wobec pokusy cenzurowania kontrowersyjnego
materiału
historycznoliterackiego lub naginania interpretacji do dogmatycznych wartości
chrześcijańskich. [O nie! Coś takiego jest obce takim organizacjom! Jeżeli
wszystko jest po katolicku, to tylko czasami coś uaktualnią...] A, jak wiadomo,
wielka literatura i wielka sztuka rodziły się zwykle z buntu przeciwko normom
światopoglądowym, w tym religijnym. [No i właśnie by ustrzec ludzkość od takiego
błędu (raz już wyszła ona z przenajświntszego średniowiecza!) kor czuwa nad
ludźmi już od kołyski. Żeby im cosik tam nie zaświtało!] [Panie Dariuszu,
dobrze radzę - zanim zmieni pan nazwisko i adres - proszę zacząć nosić ubranie
ognioodporne i porządną gaśnicę...]
(...) Gdybym
chciał, aby moje dziecko było uczone przez siostry zakonne, to posłałbym je do
katolickiej szkoły niepublicznej.
(...) Niepokoi
mnie tylko sytuacja gdy duchowni uczą w przedszkolach i niższych klasach
szkolnych. Tam dzieci są psychicznie bezbronne i to powinno być bardziej
kontrolowane. [Pana w odpowiednim czasie nie skontrolowano i to są takie
skutki!...]
Psycholog szkolna
Justyna Święcicka jest całkowicie zaskoczona: – Zawsze wydawało mi się, że w
szkole jest jasne, kto jest duchownym a kto nie. [Zapewniam, że podczas
przesłuchania wszystko będzie jasne...] Słyszałam o sektach, które infiltrują
środowisko uczniowskie, ale z czymś takim nigdy się nie spotkałam. Jedno jest
pewne: nigdy nie jest dobrze, gdy dorosły oszukuje dziecko. [Nazwisko słuszne,
ale myśli już nie!]
(...) Dzięki temu,
że pozostajemy w ukryciu i uczymy innych przedmiotów niż religii, możemy być
wychowawczyniami.
(...) Co na to
kuratorium?
– Nie spotkałam
się z tym, aby uczyły w szkole siostry bezhabitowe, ale to nie oznacza, że ich
nie ma – mówi Anna Milewska dyrektor wydziału kształcenia podstawowego i
gimnazjalnego Kuratorium Oświaty w Warszawie.
– Niemniej uważam,
że jest to osobista sprawa tej osoby. Nie możemy przekazywać takiej informacji
rodzicom ani nawet nie mamy uprawnień, aby o to kogokolwiek pytać. Nie
dociekamy też, jakiego jest wyznania lub czy jest ateistą. [Przecież i tak się
wyda po tym czy płaci, czy nie.] Zresztą, czemu miałoby to służyć? [No, no
poglądy macie w miarę poprawne (nie zaszkodziłoby trochę entuzjazmu, np.
dodając zawołanie: w imię Chrystusaaa. Widać, że chrustowcy, przepraszam:
chrystusowcy (ta pierwsza działalność jest jeszcze zabroniona) zaopiekowali się
panią w dzieciństwie.] (...)
Konrad Piskała
[To b. piękne, że
osoby okaleczone psychicznie i w wyniku tego o wypaczonym (w tym wynaturzonym,
m.in. aseksualnym) podejściu do życia „nauczają” po katolicku – wp... się z
chorymi nogami w czyjś życiorys (zgodnie z zasadą: biznes jest biznes; jak ktoś
ma wyprany mózg, to chce by inni też znaleźli się w takim stanie)!
Zachwycony też
jestem rodzicami, którzy z takiej sytuacji są zadowoleni, ba, wręcz dumni, że
coś takiego spotyka dzieci!... B. podoba mi się też to, iż takie osoby powołują
się na swój interes, tzn. posłannictwo, podpierając się Biblią. Gdzie - wręcz
przeciwnie - Jezus ostrzega przed zwodniczymi naukami, itp. – takimi osobami
(nie ma też tam nic o ascezie i innych dewiacjach).
Po co ludzie, w
tym rodzice, mają o tym wiedzieć. Jeszcze ktoś chciałby („wbrew Chrystusowi”,
Łojciec Świnty, dzieciątko... itp.) mieć normalnie, samodzielnie, racjonalnie
myślące dziecko zajmujące się później m.in. utrzymywaniem swojej rodziny,
zamiast również łożeniem na przebierańców w kieckach. Oczywiście dobrowolnie...
– po wcześniejszym praniu mózgu w imię szmalu, tzn. dzieciątka Jezus itd.. –
red.]
DO
KOR
ZAWIERZANIE
Skoro wierzycie w zawierzanie, to dlaczego zamiast czekać aż pieniądze spadną z nieba wyłudzacie je od omamianych ludzi...
LUDZI DZIELIMY M.IN. NA: WIEZONCYCH W PŁACENIE, BYŁYCH PŁACĄCYCH, I NIGDY (TFU!) NIE PŁACĄCYCH.
BYŁYCH WIERZĄCYCH DZIELIMY NA: WCZEŚNIEJ PŁACĄCYCH I AKTUALNIE BIORĄCYCH – CZYLI CZŁONKÓW KOR
Ateiści
i byli wierzący to b. często zupełnie różni ludzie. Psychika tych ostatnich
została okaleczona i głębsze, wyższe uczucia (do tej pory przeznaczone dla
bóstwa, a nie normalnie dla ludzi) zastępuje im bezwzględność, brak skrupułów –
pazerność (wynikła też już z lenistwa, przyzwyczajenia do życia w luksusie bez
wysiłku, szczególnego traktowania, szacunku, poważania, znacznej bezkarności; z
braku talentu, kwalifikacji do uczciwego, z pożytkiem dla innych, życia;
strachu, że minął czas zdolności do nauki, możliwości innego ułożenia życia).
Sami zostali oszukani - kor została obnażona, zdemaskowana - więc odwdzięczają
się tym samym otoczeniu (odgrywają się na społeczeństwie za to, co przeszli
jako tzw. wierzący) tym bardziej, iż jest to b. podatny grunt, a ludzie są na
oguł podatni na pokusy! Z czegoś trzeba żyć, a z prawdy to można zdechnąć z
głodu (ot taki choćby red. „WŚ”, sprzedał mieszkanie, bo chcę z nią dotrzeć do
ludzi, a teraz się buja po pustostanach z bezdomnymi, którzy regularnie chcą
pożyczyć 5 zł do jutra...).
Były
ksiądz, a obecnie redaktor naczelny tygodnika „FAKTY i MITY” szacuję, iż co najmniej
90% członków kor to byli wierzący, bądź od początku ateiści-biznesmeni.
TRZEBA TO
ZMIENIĆ...
Proszę
sobie wyobrazić taką oto sytuację: ludzkość nigdy nie wymyśliła religii – nie
ma więc podstawowej przyczyny nienawiści, podziałów, wojen, konfliktów,
dewiacji seksualnych, gwałtów, dochodzenia do władzy ludzi głupich,
nikczemnych, złych, nawiedzonych, uprzywilejowanych, pasożytniczych kast itp..
Ludzie posługują się rozumem a nie wiarą, m.in. zapobiegając różnym nieszczęściom. A jak się mimo to jakieś zdarzy to minimalizują jego skutki – zamiast się modlić i płacić kapłanom za pomoc...; zawierzają rozumowi i swojej inwencji. – Zdają sobie sprawę, iż plagi to skutek działania żywiołów, nieprzezorności, niezaradności.
Pary tworzą się spontanicznie i szczerze bo by zaspokoić potrzebę seksualną mężczyźni nie muszą już kłamać , w tym składać obietnic, z których nie mają zamiaru się wywiązać. Więc ludzkość nie traci miliardów godzin na ględzenie – przestrzeganie wymyślonych norm obyczajowych, konwenansów.
Związki są prywatną sprawą zainteresowanych, a nie udane kończą się rozstaniem – bez pieczątek, świadków, sądów itp..
Ludzkość rozwija się w pełni i normalnie nie uważając się za panów. Ludzie myślą o życiu doczesnym, w tym kolejnych pokoleń, skutkach swoich decyzji. Decyzje dotyczące innych podejmują ludzie mądrzy, prawi a nie religijni. Życie odbywa się na b. wysokim poziomie, w tym materialnym (nie ma wydatków na org. religijne, wojsko, więc i tego skutków, odpowiednio: wydatków na tzw. świątynię, luksusy dla kapłanów itp.; zbrojenia, wojny i ich skutki).
Ludzkość jest szczęśliwsza, b. wrażliwa, etyczna – życie ma się tylko jedno i nie będzie później żadnych, haremów, wiecznych łowów, śpiewania pieśni religijnych , mówienia zdrowasiek przez mld. lat (bóstwo byłoby zachwycone: mld. zdrowasiek, mówionych przez mld. lat, przez mld. rozpadających się staruchów... – co za strata) itp.. Aż tu pewnego dnia pojawia się człowiek, który miał wizję: jak zbawić świat...!!!
[DOŁĄCZYĆ SKANY]
OTO EMBRIONY ZWIERZĄT. PROSZĘ WSKAZAĆ LUDZKI/E (można prosić o pomoc wszelkich przenajświncie przenajświntszych bośków).
Różnica między genami ludzkimi, a szympansa wynosi 1% (mam nadzieję , iż nie oznacza to końca szympansów... W końcu gdy ten gatunek osiągnie nasz obecny poziom, to pojawią się pierwsi specjaliści od spraw finansowych, tzn. boziowych... (wtedy Ewa zerwała banana i...).)
DLACZEGO ORGANIZACJE RELIGIJNE - TA
CHIMERA - CIĄGLE ODBUDOWUJĄ SWĄ POTĘGĘ CIĄGNĄC Z OGŁUPIONEGO (– w zasadzie tu
jest odpowiedź) I PODPORZĄDKOWANEGO SPOŁECZEŃSTWA ILE SIĘ DA?!!
Otóż powszechnie przyjętym zwyczajem... jest nie walka z tzw. religią i nie traktowanie jej jako wypaczenia i zagrożenia tylko z jaskrawie szkodliwymi - widocznymi (niektórymi gospodarczymi, negatywnym wpływem na prawa człowieka) - skutkami jej działania. To właśnie nie usuwanie przyczyny powstawania religijnego ogłupienia, a następnie podporządkowania i wykorzystywania powoduje, iż pod każdym pretekstem (wcześniejszy ucisk, a najczęściej „ucisk” sług bóstwa, kryzys czy jakaś katastrofa (w USA wystarczył atak terrorystyczny. Niechby tylko w ziemię uderzył jakiś większy asteroid, powodując spustoszenie, to zaraz by się znaleźli prorocy będący w kontakcie z wszelkimi możliwymi bóstwami) by momentalnie wzrosły wpływy org. relig. A to przecież jedna z nich do niego się przyczyniła!
Organizacje relig. absolutnie nie są zainteresowane tym by na świecie było bezpiecznie i dlatego m.in. zachęcają do rozmnażania się bez umiaru, co właśnie generuje problemy, w tym konflikty.
Nikt nie odważył się dokonać generalnej publicznej, skierowanej do mas, genezy, historii danej religii, robiąc to w sposób metodyczny, w tym systematyczny, bazując na niezaprzeczalnych inf., faktach. Zostawiając jakiekolwiek wątpliwości zasiewa się podstawy do ponownego odrostu i działania takich grup, tak jak robią to np. chwasty na nie zasianym polu. A więc miejsce religii musi zająć racjonalność, samodzielne, konstruktywne, pełne myślenie – zaradność umysłowa. Oczywiście nic na siłę. Ale tolerowanie publicznych (w tym, w środkach masowego przekazu) religijnych mistyfikacji jest niedopuszczalne, podobnie jak milczenie na temat wszelkich szkodliwych skutków ich działania. Bo tu też panuje taki zwyczaj... – tuszować, a jeśli wyrok to możliwie najmniejszy, zamiast dokładnie odwrotnie by nie prowokować do takiego postępowania i odstraszać wszelkich oszustów od takiej formy działania!
– I tu kryje się przyczyna blisko 2 tysięcy lat działania kor!
Takim organizacjom. jest też b. łatwo działać gdyż większość ludzi posługuje się emocjonalnym i płytkim myśleniem, podpartym oczywistościami (uważają, że skoro ich członkowie mają rację w takich sprawach to upewnia ich to w słuszności debilizmów będących mieszanką dwóch pierwszych czynników). A właśnie z takich środowisk takie organizacje zaczynają odrastać. Stąd specjaliści od spraw bóstwowych potrafią wykorzystać niemal każde zdarzenie do „udowodnienia”, że to bóstwo spowodowało bo... I oni wiedzą co robić aby je przebłagać... Stąd przypominam o moich postulatach z poprzedniego nu:
(...)
i) Treść wszelkich form przekazu musi być zgodna z wiedzą prawdą, etyką (dotyczy to również wr), a każde odstępstwo od tego sprostowane i w razie potrzeby karane! – W normalnym państwie nie można pozwalać na: fałszowanie historii, oszukiwanie, wyzyskiwanie i ogłupianie społeczeństwa! A robienie tego nie tylko za przyzwoleniem, ale i z pomocą państwa to jest jego kompromitacja, przestępstwo, a niekiedy zbrodnia na narodzie czy ludzkości gdy np. ogłupiali ludzie mordują innych z pobudek religijnych!! Musi więc powstać odpowiedni organ kontrolny!!
j) Szkoła ma rozwijać, w tym zdolność do obiektywnego, logicznego, racjonalnego (a nie emocjonalnego) myślenia, a nie ogłupiać i uzależniać od organizacji religijnych (...)! Każdy człowiek musi mieć prawo do pełnego, prawidłowego, zdrowego rozwoju: intelektualnego, osobowościowego, fizycznego, seksualnego bez względu na przekonania np. rodziców, opiekunów, nauczycieli. Na świecie jest mnóstwo (cały czas zmieniających się) wzorów moralnych, setki wiar i tysiące sekt, każda jedna jest słuszna i prawdziwa, a pozostałe są głupie i fałszywe... (...)
NIE DLA RELIGIJNYCH WPISÓW DO KONSTYTUCJI EUROPEJSKIEJ:
www.radicalparty.org/layeurope/form.php?lang=pl
OPOWIADANIE
Pewnego dnia prawdziwie wierząca (no, może miała tam pewne zaległości w płaceniu, ale nie uprzedzajmy faktów) katoliczka była świadkiem zstąpienia z - no, a z skąd by indziej - nieba samego Onego, czyli oczywiście Jezusa Chrystusa. A ponieważ była (jak już pisałem) prawdziwie więżącą katoliczką poleciała w te pędy do księdza. – Proszę księdza! Proszę księdza! Chrystusa widziałam. – No widzicie Malewska. Już sam Bóg się upomniał o należności dla Kościoła Chrystusowego! Na budowę nowej Świątyni Krwawiącego Serca Chrystusowego zalegacie?! – Zalegacie! To i nie dziwota ze Bóg przyszedł. Na rozbudowę plebani zalegacie?! – Zalegacie! Na pielgrzymkę... dzieciątko Jezus... Fatimę... najświętszą... przenajświętszą... itp. Po wysłuchaniu słowa bożego, gdy już ustalono o jaką sumę chodzi, prawdziwie wierząca katoliczka poleciała czym prędzej zaułkami - bo nie miała odwagi spojrzeć Chrystusowi w oczy - po pieniądze. A Chrystus, jak to nie nawrócony Chrystus – zaczął wytykiwać: pazerność, okłamywanie, wypaczanie jego nauk, że pierwszy raz słyszy o jakichś pośrednikach między Bogiem, a ludźmi, w tym o papieżu itp.
No, a gdy ksiądz zainkasował od wszystkich prawdziwie wierzących katolików zaległości płatnicze, poszedł przepędzić konkurencję (inaczej mógłby pójść zaledwie z paroma torbami pieniędzy!). Na komisariacie Chrystus tłumaczył się, że tylko chciał by ludzie przejrzeli na oczy, zaczęli lepiej wykorzystywać słuch – rozum. I to nie jego wina, iż obłudnikami, wyzyskiwaczami, oszustami, nikczemnikami itp. o których mówił, okazali się jacyś książęta katoliccy. On swoich uczniów, ludzi przed takimi osobnikami przestrzegał! Wyrok za znieważenia, organizowanie zamieszek, obrażanie uczuć religijnych itp. nie był duży, zaledwie dwa lata. Sędzia okazał litość dla ofiary jakiejś sekty i pocieszył, iż ma szczęście że żyje w tych czasach. Bo jeszcze parę wieków temu, gdy Kościół ustanawiał władzę, to spłonąłby... tzn. tego – trochę sędziemu zacięła się myśl, ale szybko dodał: Niech Bóg ma cię w opiece! Pokładano też nadzieję w tym, iż w wiezieniu kapelan go nawróci. Niestety był to zaparty heretyk i nie chciał uwierzyć w Kościół katolicki. A dawki leków zwiększano i zwiększano. Na koniec trzeba go było przywiązać do łoża z rękoma po bokach, bo ciągle jakieś dziwne rzeczy wyprawiał tymi rękami. I lekażowi się to nie podobało – bo to on jest od leczenia. Niestety, był tak zawzięty, iż leczący go lekaż przedawkował i biedaczyna nie nawrócony opuścił ten świat. Ale uparty był nawet w chwili śmierci – i zapaskudził jakimś wizerunkiem prześcieradło, którego nijak nie można było doprać.
No i jak, podobało się? Napisanie tego opowiadanka zajęło mi godzinę. A, czyż nie nadaje się, na początek, do powstania nowego odłamu panującej organizacji? A co by było gdybym poświecił na opowiadanie grubości np. Biblii rok, albo dwa? No? Kto by został forsiażem, tzn. kapłanem... tego odłamu...
NIE MA ABSOLUTNIE ŻADNYCH RACJONALNYCH ARGUMENTÓW PRZEMAWIAJĄCYCH ZA ISTNIENIEM JAKIEGOKOLWIEK BÓSTWA, A WRĘCZ PRZECIWNIE; ŻADEN SAMOZWAŃCZY POŚREDNIK... NIE JEST W STANIE W ŻADEN RACJONALNY SPOSÓB UDOWODNIĆ ISTNIENIE JAKIEGOKOLWIEK BÓSTWA/SWOJE POŚREDNICTWO (ICH WYMYSŁY NICZYM SIĘ NIE RÓŻNIĄ OD BAJEK DLA DZIECI, POZA SKUTKAMI...!!!) – WIĘC NA JAKIEJ PODSTAWIE DZIAŁAJĄ (CZY POWINNO SIĘ STOSOWAĆ JAKĄŚ SUBSTANCJĘ JAKO LEK SKORO NIEMOŻNA UDOWODNIĆ ŻE LECZY (WIĘC MOŻE SZKODZIĆ...))??!!... DLATEGO CZŁONKOWIE ORG. RELIGIJNYCH NAKŁANIAJĄ DO UWIERZENIA W TO, CO IM JEST NA RĘKĘ... – BO OD KIEDY TO LUDZIE TROSZCZĄ SIĘ O INNYCH?/OD KIEDY POMAGANIE, SŁUŻENIE POLEGA NA UZALEŻNIANIU OD WYMYSŁÓW, WYŁUDZANIU MILIARDÓW ZŁ ITP. (...)?!... (DLACZEGO INNYM ZALECAJĄ ZAWIERZANIE, A SAMI ZAJMUJĄ SIĘ WYŁUDZANIEM...).
PROSZĘ OCENIĆ TO, CO
ONI ROBIĄ, DO CZEGO SIĘ PRZYCZYNIAJĄ,
A NIE TO, CO DEKLARUJĄ, NA CO SIĘ POWOŁUJĄ.
GENEZA
TZW. RELIGIJNOŚCI
–
OSTATECZNE ROZSTRZYGNIĘCIE
Czy osoby religijne dochodzą do swego stanu
drogą dedukcji, czy też jest to naśladownictwo otoczenia – jaki kraj, region
taka religia – wyznawcy... Czy tzw. wierzący (np. rolnicy) nie orzą, nie sieją,
nie zbierają i nie dbają o jak najwyższą cenę swoich plonów, tylko czekają na
kaszkę z nieba...; nie chodzą do lekarzy, nie biorą leków tylko zawierzają
bóstwom – przyjmując z pokorą „karę boską”...; nie procesują się w sądach, nie
dokonują samosądów i zdają się na osąd i ew. karę, sprawiedliwość boską
(podobnie religijni terroryści)...; gdy wybuchnie pożar, nastąpi powódź itp. przyglądają
się z pokorą i nie walczą z skutkami „kary boskiej”...; swoje mienie nie
zamykają na 3 spusty i nie proszą jeszcze sąsiadów o doglądnięcie, zostawiając
je pod boską opieką...; czy tacy uczniowie, uczestnicy kursów itp. ciężko nie
wkuwają tylko czekają co bóg ześle...; kandydaci na prestiżowe, dochodowe
stanowiska nie walczą o nie zaciekle posługując się niemal wszelkimi...
metodami, tylko cierpliwie czekają na interwencję boską...; czy członkowie kor
nie agitują za kandydatami na ważne funkcje, na rzecz partii i zawierzają w tej
materii działaniom bóstwa...; nie fałszują wyników wyborów (np. stawiając
dodatkowe krzyżyki... na kartach do głosowania co powoduje iż głos staje się
nieważny) i zdają się na działanie bóstwa (czy to bezpośrednio na umysły głosujących
czy też w urnie do głosowania)...; nie wykazują się egoizmem, pazernością
zdając się na to, co bóg da...; kor w średniowieczu nie mieczem i ogniem dbała
o swoje interesy, tylko zdawała się w tej sprawie na bóstwo...; nie popełniają
przestępstw, grzechów, w obawie przed karą boską, w nadziei na nagrodę w
niebie...; itp., itd... – Czy oni wszyscy nie wykazują się codzienną
aktywnością i czekają na to, co bóg
da...
* „FAKTY I
MITY” nr 15, 19.04.2007 r.: Według
sondażu przeprowadzonego przez „Newsweek”, zaledwie 18,6 proc. polskich
katolików zna dziesięć przykazań Bożych.
I co z tego? Ważne, że większość daje na tacę i kocha papieża.
„FAKTY I
MITY” nr 30, 02.08.2007 r.: Na 90
procent katolików tylko ok. 2 procent zna katolickie credo i prawdy własnej
wiary.
"FAKTY I MITY" nr 31, 09.09.2007 r.
Niemal 72 procent respondentów CBOS opowiada się za nauką religii w szkołach publicznych. Żadnej religii w szkole nie życzy sobie 24 procent Polaków (4 proc. nie ma zdania). Komentatorzy mediów nie kryli zdumienia: „Aż tak wysoki odsetek?!”.
Odpowiadamy: Oto przykład klerykalnej manipulacji! Otóż nikt nie dodał, że – według tego samiutkiego sondażu – 57 procent spośród rzeczonych 72 proc. chce, aby w szkole na tzw. religii uczyć o... różnych religiach i wyznaniach. Wyraźnie zaznaczyli, że nie chcą religii katolickiej, tylko religioznawstwa! W kraju, gdzie 92,2 proc. obywateli deklaruje się jako katolicy, zaledwie 20 procent godzi się na własną religię w szkole! To świadczy o totalnej porażce Kościoła, którą usłużne media przekuły w zwycięstwo.
– Czyli w
ten sposób SIĘ DEMASKUJĄ – UDOWADNIAJĄ, IŻ ŻADNYMI WIERZĄCYMI W BZDURY I
WYMYSŁY NIE SĄ, ale za to podporządkowani systemowi i owszem.
WIĘC CO TO WSZYSTKO ZNACZY?
Ano
odpowiedzi się już Państwo domyślają: tak naprawdę to tylko gra, w której, na
szczęście, najczęściej wygrywa rozsądek.
Otóż większa część społeczeństwa ma silnie wyrobiony instynkt stadny, czego skutkiem jest podporządkowywanie się innym (czy mają rację czy nie), a szczególnie stojącym wyżej w hierarchii, przywódcy, zaistniałej sytuacji, systemowi by być zaakceptowanym, zminimalizować ryzyko agresji ze strony grupy, by można było liczyć na wsparcie, pomoc, obronę, a ceną jest podporządkowanie się zasadom, regułom które w niej obowiązują, w tym uznanie hierarchii, zajmowanych pozycji, rytuałom, zwyczajom itp., a nie racjonalnym argumentom, działaniom. Co skutkuje m.in. tłumieniem racjonalnego, samodzielnego a przynajmniej głośnego myślenia, jeśli miałoby to takiej osobie zaszkodzić bo naruszałoby zastany układ – interesy stojących wyżej w hierarchii, mocniejszych. Więc wybiera się mniejsze... zło, prostsze rozwiązanie... Daje też to szanse na wykorzystanie zastanej sytuacji przez nielicznych ale z większości, która na te przywileje, luksusy, uprzywilejowanych, pracuje i ponosi inne negatywne skutki; stąd te obnoszenie się ze swoją religijnością, takie publiczne deklaracje...
Skutkiem
ślepego podporządkowania - jako zawór bezpieczeństwa, by zmniejszyć stres z tym
związany, by być bardziej wiarygodnym – by nie budzić podejrzeń iż można
stanowić zagrożenie dla stojących wyżej w hierarchii - jest tłumienie w sobie
analizowania podstaw funkcjonowania układu (deklaruje się, powtarza bezmyślnie
to, co inni, w tym co chcą usłyszeć), by nie rozbudzać ew. postawy buntownika
(bluźniercy, odszczepieńca, odmieńca, zakały, czarnej owcy itp.) za co może
spotkać kara – zarówno ze strony hierarchii jak i współczłonków, liczących na
nagrodę ze strony przywódców w obronie interesów których stanęli; dorabianie do
tego tłumaczącej to emocjonalnej, argumentacji, ideologii. – Stąd tak ogromna
część ludzkości myśli emocjonalnie. W takiej sytuacji warunkiem bezpieczeństwa
jest postępowanie emocjonalne, czemu sprzyja, ułatwia je, takie myślenie (które
jest w takich warunkach prowokowane); okazywania posłuszeństwa, zaangażowania w
to, co mówią, każą stojący wyżej w hierarchii – upewniając ich, iż nie tylko
nie stanowimy dla nich, ich pozycji, zagrożenia ale mało tego umacniamy ją, co
stanowi podstawę awansu, polepszenia z kolei swojej własnej sytuacji, w tym
zmniejszając zagrożenie dla swojej osoby ze strony osobników będących, wówczas,
na niższej pozycji.
Stąd te totalne absurdy religijne, niemal wszelkie działania tzw. przywódców religijnych spotykają się z pełną aprobatą, poparciem (nikt nie chce zginąć, a niektórzy chcą awansować...). Poza tym większość ludzi jest niedoskonała, łatwo ulega pokusom, w tym możliwości wykorzystywania, degeneruje się, jest ułomna intelektualnie, leniwa, nieatrakcyjna fizycznie, więc jedyną ich szansą polepszenia swojego bytu (awansu) jest działanie na takiej emocjonalnej płaszczyźnie, gdzie intelekt (i inne atrybuty) są wadą bo prowokują buntownicze zachowania co powoduje kary, degradację, wykluczenie, a poza tym i tak takich atrybutów nie posiadają. Dlatego osoby ułomne dbają o swój interes, a pozostałych (buntowników, atakujących przenajświętsza, podważających jedynie słusznych przywódców (no przecież jeśli ktoś przewodzi stadu to wszystko co mówi, robi i każe jest jedynie słuszne i mądre...)) eliminują.
Taka sytuacja powoduje więc prosperitę ludzi ułomnych intelektualnie, etycznie, fizycznie, z szeregami wad, a pogrążanie jednostek wybitnych (czyli odbywa się, w ten sposób, selekcja negatywna).
Generalnie bilans jakości życia, w tym ekonomiczny, krajów religijnych względem normalnych jest ujemny, bo m.in. nie rozwija się, nie wykorzystuje znacznej części potencjału tkwiącego w społeczeństwie; działalność religijna pochłania mnóstwo środków i zaangażowania (jest to też raj dla homoseksualistów i pedofilów).
Tzw.
wierzący różnią się od tzw. niewierzących tak naprawdę tylko fałszywą, acz
nieuświadomioną, deklaracją religijności – wiary w religijne wymysły
(oczywiście są też świadomie udający religijnych – też dobry sposób...).
Złamać to zjawisko - w tym emocjonalnym
świecie - może więc praktycznie tylko silna grupa, osoby mające duży autorytet
– z którymi publiczne utożsamianie się nie będzie wiązało się z zagrożeniem
(można to osiągnąć mając do dyspozycji odważne, rzetelne, niezależne media...).
Instynkt
stadny powoduje wytłumienie zdolności do racjonalnego myślenia na rzecz
emocjonalnego; naśladownictwo, a więc powielanie zachowań większości; słuchanie
najsilniejszego – mającego największe poważanie osobnika i jego przybocznych.
Jak silny jest instynkt naśladownictwa
(stadny) niech świadczy fakt, iż decydujący się na zażywanie np. tn,
narkotyków, alkoholu wiedzą do czego to prowadzi - uzależnienia, chorób,
sporych wydatków, a niekiedy nawet śmierci - a mimo to decydują się na to...!
By temu nie ulec trzeba by myśleć logicznie, racjonalnie – a więc często wbrew
stadnym regułom (...).
Tak jak zażywacze tn, narkotyków, alkoholu dorabiają sobie ideologię do swojego stanu, postępowania – tak samo robią to uzależnieni od religii (która jest ucieczką od ryzykownego, racjonalnego myślenia i ułatwia pogodzenie się z sytuacją). I jedni i drudzy, w tym tacy i tacy jednocześnie, wciągają też, świadomie i mimowolnie, w to bagno następnych.
NIEKTÓRE, BO EGOISTYCZNE, KRÓTKOWZROCZNE
GENY POBUDZAJĄ DO DOMINACJI NIEKTÓRYCH OSOBNIKÓW KOSZTEM INNYCH PRZEDSTAWICIELI
WŁASNEGO GATUNKU, A W EFEKCIE NAWET CAŁEJ POPULACJI – CZYLI WBREW JEGO
INTERESOWI!
Religia (b. bezpieczne i skuteczne oszukiwanie i wykorzystywanie/wymuszanie podporządkowania, udawania wiary, w tym w pośredników od bóstwa/bóstw), oprócz agresji (religia stanowi jej pretekst-usprawiedliwienie), to kolejna, a często łącznie, szansa na awans społeczny, lepsze życie dla tych mniej obdarzonych przez naturę (bo jak inaczej mieliby to osiągnąć?), którym bez tego żyłoby się znacznie gorzej – to sposób na zdystansowanie, eliminację: inteligentniejszych, zdolniejszych, atrakcyjniejszych, wartościowszych – konkurentów, którzy mogliby obnażyć niedostatki przywódców, ich popleczników - systemu, jego destrukcyjne skutki - i ich zdetronizować. Trzeba wziąć tu pod uwagę wpływ genów – które motywują, wywierają presję, na własne powodzenie ich nosiciela kosztem innych. Stąd takie antyspołeczne działania!
„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r.: Według sondażu
przeprowadzonego przez „Newsweek”, zaledwie 18,6 proc. polskich katolików zna
dziesięć przykazań Bożych.
I co z tego? Ważne, że większość daje na tacę i
kocha papieża.
KOMENTARZ DO ODWOŁANIA DONIESIENIA O TZW.
PROFANACJI KORANU
CZY TAM
JEST PRAWDA, JEST TO COŚ ETYCZNEGO, CZY TAKIE PISMA PRZYCZYNIŁY SIĘ DO DOBRA,
SĄ W INTERESIE LUDZKOŚCI... WIĘC CO TU SZANOWAĆ, BRONIĆ!; A CO NALEŻY!!...
A cóż to jest ten koran, biblia, itp.?! Kto i
w jakim celu je spreparował?! Co to dało ludzkości (...)?!! Więc czego tu się
wstydzić, bać?! Co - za co - szanować?! Jeśli spreparowane historyjki trafiły
tam, gdzie być może trafiły... to, to jest najlepsze dla nich mse! Niestety za
tym czynem nie pójdą myśli precz ludzi zatrutych religią – co by było w
interesie wszystkich! Ale takie działania mogą dać im do myślenia.
TZW. SYMBOLE RELIGIJNE
Precz z
tą miniaturą szubienicy – symbolem potworności, w tym największych zbrodni,
kłamstw pazerności, strachu, triumfu zła z wszelkich msc publicznych (w tym
sejmu)!! Jak trzeba być głęboko okaleczonym, upartym i cynicznym by go
eksponować, obnosić się z nim, propagować!!
Że to, co napisałem, mimo iż prawdziwe, jest nieprzyjemne? A co my mamy powiedzieć jeśli niemal wszędzie widzimy te szubienice, czy, jak kto woli, krzyże na co dzień w prasie, telewizji. Widzimy, słyszymy członków kor, ich kłamstwa, brednie, a innych w roli przyklaskujących im klakierów. Co mamy powiedzieć na to iż bezkarnie ogłupiają, ograbiają ludzi, w tym z naszych wypracowanych wspólnych pieniędzy – pogrążają Nasz kraj!! Że ci, którzy są u władzy zamiast nas bronić przed nimi to ich obdarowywują, w tym przywilejami itd., itp.??!!
Tak jak
Wy (i My) nie chcecie nie tylko na co dzień ale kiedykolwiek oglądać, słuchać
jaki to Hitler i Stalin byli dobrzy, mądrzy, IH sympatyków, symboli z tym związanych
itp. tak samo My nie chcemy oglądać krzyży tzw. św. obrazków słuchać, mieć
cokolwiek wspólnego z jakąkolwiek organizacją religijną, religią, ani na co
dzień, ani kiedykolwiek! Bo to nas nie tylko obraża, zatruwa ale i ciężko
wk...!
Dlaczego
tzw. ateistów (piszę tzw. ateistów bo my nie obnosimy się z swoją świadomością
i nie odnosimy się do rzeczywistości, a przynajmniej nie chcemy, poprzez
(niestety często nie mamy wyjścia) stosunek do religii) irytują jakiekolwiek
symbole, odniesienia do religii, nachalność w tym temacie. Bo budzą one
niezdrowe myśli, skojarzenia o mordach i innych potwornościach, z którymi
normalny człowiek nie chce mieć do czynienia, niemal wszędzie i codziennie –
pobudzają do myślenia o tych tematach. A religia katolicka przyczyniła się do
niewyobrażalnych potworności, przy których te, które miały mse podczas II wojny
światowej (a jej destrukcyjne skutki również ponosimy do dziś)! mogłyby być
tylko wstępem!!!
A co by Państwo powiedzieli, jak
zareagowalibyście gdyby tak inni, ofiary innych organizacji, ideologii, zaczęli
propagować: Stalina, Hitlera, swastyki, szubienice, gilotyny, trumny, zwłoki,
zmieniać nazwy (np. Ulica J. Stalina, A. Hitlera), witać się (np.: Heil
Hitla!). Bo jacy to byli dobrodzieje, geniusze, autorytety, jakie przyjmowali
pokłony, pielgrzymki, jak byli cytowani i słuchani. Więc miej Nas - wszystkich Polaków
- w opiece Adolfie, pod Twoją opiekę Józefie Stalinie..., miej w opiece
dusze... wszyscy prawdziwi Polacy wyznają... uważają... słuchają... wieżą... są
za itp... – I tak na co dzień i
niemal wszędzie... Z budżetu przeznaczano by na takie cele 5 mld zł oraz ludzie
prywatnie jeszcze ze 3 miliardy. A obrona traktowana byłaby jak atak i objaw
niedojrzałości, zazdrości (tak sobie zapewniają emocjonalny komfort ofiary org.
religijnych)...
NIE
BĘDĘ NA TO, CO CZYNIĄ TE ORG. OBOJĘTNY (I ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ Z RYZYKA JAKIE Z
TEGO POWODU PONOSZĘ – TU MOWA JEST NIE O MILIONACH, TYLKO O MILIARDACH,
ZNACZNEJ BEZKARNOŚCI, WPŁYWIE NA PRAWO ITP.)!!, ANI BAŁ NAZYWAĆ SPRAW PO IMIENIU.
A NA SZACUNEK ZASŁUGUJĄ JEDYNIE POZYTYWNE CECHY CHARAKTERU, TAKIE DZIAŁANIA, A
NIE DEKLAROWANA CZY RZECZYWISTA RELIGIJNOŚĆ ITP. A TO, CO NIE ZASŁUGUJE NIE
BĘDĘ, NAWET UDAWANYM, SZACUNKIEM DARZYŁ.
ANI
JA TAM WIERZĄCY, ANI NIEWIERZĄCY, ANI ALKOHOLIK, NARKOMAN, PALĄCY, ALE ZA TO
SZANUJĄCY, TOLERUJĄCY... WSZYSTKO JEST DLA LUDZI, RAZ SIĘ ŻYJE, TRZEBA NA COŚ
UMIEĆ, ŚRODOWISKO I TAK JEST SKAŻONE... A DZIADEK PALIŁ... TRZEBA W COŚ
WIERZYĆ... ITP. – TAKA KONIUNKTURALNA, KONFORMISTYCZNA, POSTAWA JEST - PŁYTKO,
KRÓTKOWZROCZNIE ROZUMUJĄC - B. WYGODNA (ILUŻ PRZYJACIÓŁ MOŻNA TAKIM
POSTĘPOWANIEM ZYSKAĆ...).
NA RELIGIJNE, REKLAMOWE, NIKOTYNOWE,
ALKOHOLOWE, NARKOTYKOWE ZATRUWANIE SIĘ, INNYCH, ZACHĘCANIE DO NIEGO NIE BĘDZIE
MOJEJ NIE TYLKO OBOJĘTNOŚCI, ALE I PRZYZWOLENIA!!
TO AKCEPTUJĄCA, A NAWET BIERNA POSTAWA SPRZYJA ROZPRZESTRZENIANIU SIĘ TAKICH PROBLEMÓW – POPADANIU LUDZI W TAKIE PROBLEMY!
Tylko
Homo Nał zapewni wam szczęście!
OPAMIĘTAJCIE SIĘ I ZOSTAŃCIE
HOMOSEKSUALISTAMI, ALKOHOLIKAMI, NIKOTYNOWCAMI, NARKOMANAMI!!
Każdy
tak naprawdę, tylko jest tego niekiedy nieświadomy, potrzebuje być gejem,
alkoholikiem, nikotynowcem, narkomanem i trzeba to, w tym takie uczucia,
uszanować oraz chronić je prawnie (w tym uprzywilejowując tych, którzy to
szerzą, tracąc przy tym swoje pieniądze, zdrowie, życie (w dodatku w
męczarniach, za nałóg) – czyli postępując bohatersko, z najwyższym
poświęceniem! – to prawdziwi męczennicy!), ułatwiać realizację takich potrzeb. Tak
nam dopomóż odwieczny i wszechobecny Homoseksualizm, Nałóg.
Tylko gejostwo, alkohol, nikotyna, narkotyki zapewnią ci szczęście. Jeśli spotkasz geja, alkoholika, nikotynowca, narkomana to jest Znak że powinieneś też Nim zostać – nie sprzeciwiaj się Woli Losu!; to nie przypadkowo – to Przeznaczenie wskazało Ci właściwą drogę, i od ciebie zależy czy posłuchasz głosu rozsądku. Jeśli będziesz tego naprawdę i szczerze pragnął to zostaniesz prawdziwym gejem, alkoholikiem, nikotynowcem, narkomanem; rozwiążą się twoje problemy, znajdziesz odpowiedź na wątpliwości; sens, pełnię życia. Jeśli odczuwasz smutek, pustkę to tylko seks homoseksualny, alkohol, nikotyna, narkotyki ci pomogą – wskażą właściwą drogę życia! Każdy ma szansę znalezienia drogi do prawdziwego homoseksualizmu, alkoholizmu, nikotynizmu, narkomanii.
Heteroseksualni i abstynenci są nieszczęśliwi i trzeba im pomóc; błądzą!
Zostań homo
nałem już dziś! Poznasz jedyną prawdę o człowieku, uwolnisz się od wszelkich
leków, problemów, poznasz prawdziwych przyjaciół i zaznasz pełnię szczęścia,
wolności – życia.
Homonalizm łączy ludzi, podtrzymuje więzi międzyludzkie; zapewnia pracę, dochód państwu. Bez homonalizmu nasze życie byłoby pozbawione sensu i jałowe. Więc państwo powinno wspierać tą niezbędną działalność (m.in. zwalniając ją z podatków); oraz leczenie heteroabstylności (dzieci takim dewiantom, degeneratom powinny być odbierane i trafiać do ośrodków homonalizujących); obrażanie uczuć homonalskich powinno być karalne.
Bez homonalizmu Europa moralnie i gospodarczo by się stoczyła! Więc trzeba wartości homonalskie wpisać do Eurokonstytucji (chyba nikt nie zaprzeczy iż stanowią one historyczne korzenie Europy); wprowadzić lekcje homonalizmu do szkół, a ocenę z tego przedmiotu wliczać do średniej.
Homo Nał prawdziwym: Patronem Sejmu, Królem Polski, Cesarzem Europy, Panem Świata!
Homo Nał jest wszędzie.
Homo jest w dwójcy (może być w dwóch postaciach), Nał w trójcy (może być w trzech postaciach), acz może być w pięciocicy i w jednej osobie zarazem.
PRZYKAZANIA
1. Nie będziesz heterosił.
2. Nie będziesz pożądał zdrowia, abstynęcił (nie popełniaj grzechu abstynencji; nie opuszczaj się w nałogu).
3. Nie umawiaj się na daremno.
4. Nie kupuj na daremno.
5. Nie kradnij – kupuj alkohol, papierosy, narkotyki.
6. Nie dawaj fałszywego świadectwa o homoseksualizmie, nałogach – tylko homoseksualizm, nałogi zapewniają szczęście.
7. Kochaj partnera swego jak siebie samego.
8, Kochaj nałóg swój jak siebie samego.
9. Kochaj patronów swoich.
10. Kochaj producentów i dostawców swoich.
Proszę o zgłaszanie się przebudzonych, nawróconych, na nowo narodzonych. Chcę zarejestrować związek wyznaniowy oraz wystąpić o ulgi, przywileje, realizację, oczywistych, postulatów. Niech Homo Nał będzie z nami.
* Tekst
sponsorowany... przez: gejów-aktywistów, producentów alkoholu, papierosów,
narkotyków oraz grabarzy.
Niemal każde, choćby było irracjonalne, szkodliwe, niebezpieczne, w tym śmiertelnie, zachowanie, postępowanie znajdzie, proporcjonalnie do akceptacji, naśladownictwo. Stąd tak powszechne, absurdalne, m.in. religijne, podejście do życia. Bo przecież większość najczęściej naśladuje większość; nie ma racji – popełnia błędy, myśli i postępuje emocjonalnie, czego przykładem są nałogi, samouszkodzenia i oszpecanie ciała (tzw. sznytami, żelastwem, tatuażami), kulty jednostek (m.in. Stalina, Hitlera, aktora Wojtyły) itp. Więc ludzie szanujący takie rzeczy, wykazujący wobec nich obojętność wykazują się bezmyślnością, koniunkturalnością - zasługując w ten sposób na sympatię, szacunek, uznanie, poważanie, mają opinie iż są dobrze wychowani, kulturalni itp. bo wykazują się tolerancją... - przykładając się do upowszechniania takich rzeczy!
Tak jest najprościej, najłatwiej – bezmyślnie, najszkodliwiej, tchórzliwie postępować i ponosić tego pośrednio, a niekiedy bezpośrednio, jednak negatywne, w szerszej perspektywie, konsekwencje...!
Jeżeli takie postępowanie ma zasługiwać na szacunek to na co ma zasługiwać rozsądek, uświadamianie, racjonalne działania zmierzające do ochrony przed takimi problemami? Ani chybi na odrazę, agresję, nienawiść, a niekiedy i karę wymierzoną przez sąd (np. za obrazę)...
Nie należy bać się obnażać, krytykować
ludzkich wymysłów, które przyczyniają się do takiej ogromnej ilości zła (...). A
należy wtedy, gdy ludzie w nie wieżą (...), czują przed nimi respekt, strach
(zastępujący autentyczny szacunek) i w, efekcie/na tej podstawie, redaguje się
prawo, ustala hierarchię, kto i co zasługuje na szacunek, każe tych którzy
stanowią zagrożenie dla tej sytuacji, dorabia ideologię; gdy ludzie na ich
podstawie układają swoje, innych, w tym dzieci, życie. Należy bać się obojętności, milczenia na ten temat, a co dopiero
współpracy!; tego, do czego organizacje religijne doprowadzają!; aktywnie
działających członków takich org., takich ich ofiar, popleczników zajmujących
się też okaleczaniem, pogrążaniem następnych by takich ludzi przybywało i
obłędne koło dalej się toczyło!
Trzeba ten proceder wypaczania życia
jednostek i społeczeństw, dla dobra indywidualnego i ogółu, ukrócić!
Takie tematy stanowią znaczą część oferty śr. przekazu, podstawę działań polityków, możliwości działania, pełnienia funkcji we władzach itp. – taki atrybut, a nie zdolności, uczciwość! Do władzy dochodzą więc nie inteligentni, uczciwi mający ku temu predyspozycje ludzie, tylko religijni, przynajmniej - publicznie, medialnie - to deklarujący. Czyli, w efekcie, nieudacznicy, karierowicze, pazerne kreatury, kombinatowy i wszelkie inne ekskrementy społeczne, ale nie mający, w normalnych warunkach, na to szans...! A z kolei ci, którzy powinni się tam znaleźć są odsuwani na margines! Życie - w tym publiczne - zaczyna się kręcić w okuł religijnych kłamstw, wymysłów, ludzi to wykorzystujących! Co powoduje jego totalne wypaczenie, w tym zubożenie, w tym intelektualne i materialne. Trudno by w takich warunkach było inaczej!
Jeżeli jedni dążą takie rzeczy szacunkiem,
milczą na ich temat to inni wezmą przykład
i taka postawa przyczynia się do kontynuacji takiej sytuacji!! Ci, którzy to widzą
mają etyczny obowiązek pomóc pozostałym.
Społeczeństwa składają się z przeróżnych
jednostek, osób pełniących różne funkcje (np. policja powinna chronić przed
bezprawiem, a nie je szanować, czy tolerować, sądy karać tych, którzy działają
na szkodę innych, media rzetelnie informować, w tym przestrzegać a nie
zamilczać, oszukiwać, być koniunkturalne, politycy m.in. tworzyć prawo
sprzyjające współpracy, rozwojowi, bezpieczeństwu itp., a nie np. organizacjom
relig.).
Nie oddałbym swoich zdolności do trzeźwego postrzegania świata ZA ŻADNE SKARBY ŚWIATA (nawet gdyby wszyscy najbogatsi ludzie na ziemi chcieli mi oddać cały swój majątek)!!! Dają mi one GŁĘBOKĄ satysfakcję i wolałbym być najbiedniejszym człowiekiem na świecie niż okaleczonym religijnie kaleką!!!
Organizacje religijne powodują, że jej ofiary postępują zamiast pro-, to aspołecznie – zamiast z godnie z potrzebami swoimi i społeczeństwa, to z godnie z oczekiwaniami org. religijnych (np. zamiast głodnym dzieciom, zyskując ich i innych ludzi wdzięczność, zmniejszając szanse iż będą chore, niepełnosprawne, zwiększając, prawdopodobieństwo że będą przynosić korzyści w przyszłości) dają pazernym pasożytom!
Jak bardzo trzeba być upartym by nie przyjmować tego do wiadomości??!!
W interesie jednostek i całego społeczeństwa jest jak największe rozbudzanie zdolności i ich wykorzystywanie a nie zawężanie możliwości i działań do własnych, krótkowzrocznych interesów org. religijnych; strzeżenie się od zapędów takich org. i wszelkich innych destrukcyjnie oddziaływujących na społeczeństwo jednostek, organizacji; inwestowanie, a nie marnotrawienie pieniędzy; działanie a nie zawierzanie; wybieranie na ważne stanowiska ludzi mądrych, prawych a nie religijnych, pazernych; racjonalne myślenie a nie zawierzanie; uczenie się i słuchanie mądrych rzeczy a nie religijnych wymysłów, bredni; karanie za działania szkodliwe a nie prospołeczne, pożyteczne (ale szkodzące interesom pasożytniczej kasty) itp.
To nie kto inny jak właśnie osoby zatrute religią są zdolne do niemal każdej irracjonalności, głębokiej nienawiści, okrucieństwa, mordów, bezwzględności i, w dodatku, doznawania z tego powodu satysfakcji, czerpania radości.
Kłamstwo powiedziane 100 razy...
To nie ja dobudowuję ideologię, emocjonalne argumenty do swoich poczynań by umotywować swój stan; nie przyjmuję faktów dotyczących rzeczywistości, w tym historycznych, do wiadomości. Wręcz przeciwnie – ja na nich bazuję. To nie ja wykorzystuję zasadę: Kłamstwo powiedziane 100 razy staje się prawdą!
To czytanie, słuchanie religijnych trucizn powoduje opisane skutki (gdybym pozwolił sobie na coś takiego to pewnie znalazł bym się w podobnym stanie (dlatego kor tak dba o dzieci...!!)).
Konstruktywny upór jest chwalebny (setkom takich ludzi zawdzięczamy postęp, zakończenie średniowiecznych potworności). Ale są tacy, którzy ten proces odwracają, osiągnięcia zaprzepaszczają. Bo gdyby tzw. wierzący przestrzegali... kolejnej utopi..
Ja m.in. PRZYJMUJĘ fakty z otoczenia i na tej podstawie buduję racjonalne wnioski. Natomiast osoby religijne budują je na podstawie wymysłów i ich emocjonalnej ocenie – z godnie z oczekiwaniami - wskazówkami - ich autorów, wykorzystywaczy, otoczenia.
Ludzie których okaleczono psychicznie chcą,
w tym sami bezpośrednio się o to starają, by inni też znaleźli się w takim
stanie. Wówczas, myśląc płytko, krótkowzrocznie, w takim towarzystwie mają
większe szanse bytowe (...).
Wskazywanie, wyśmiewanie itp. nonsensów, a
nawet niekiedy tragicznych sytuacji (np. robili to więźniowie obozów zagłady,
Amerykanie po zamachach, w tym na religijne zawołanie o świętej wojnie
(wszechmocne bóstwo nie potrafiłoby poradzić sobie z ukaraniem tych, którzy na
to zasłużyli...) odpowiedzieli: „Święte gówno!”, a wizerunek Osamy Bin Ladena
znalazł się na papieże toaletowym, gdzie jest mse wielu innych postaci i
mitów..., w celu odreagowania stresu) jest zdrowym odruchem, który powinien być
propagowany. Natomiast traktowanie takich rzeczy poważnie powinno budzić
trwogę, bo nic dobrego z tego nie wyniknie!
Zjawisko
tzw. obrazy uczuć religijnych (podobnymi uczuciami byli/są obdarzani np.
dyktatorzy-zbrodniarze (np. Stalin, Hitler, dyktator południowokoreański.
Uczucia... tych ogłupionych ludzi też były/są chronione prawem...) to kaganiec
mający za zadanie ochraniać interesy tych, którzy do ich posiadania,
demonstrowania nawołują, się przyczyniają. A przecież wystarczyłoby wytoczyć
racjonalne kontrargumenty (tylko wpierw musiałyby istnieć)...
Osoby odurzające się - zatruwające - religią, narkotykami, alkoholem, tn nie zapewniają nie tylko najkorzystniejszego rozwoju, ale nawet przetrwania naszego gatunku! Wręcz przeciwnie, powodują, przyczyniają się do jak najgorszej sytuacji, a wręcz naszej eliminacji!!!; m.in. do: dochodzenia do władzy ludzi złych, fałszywych, pazernych, zdegenerowanych, pasożytniczych itp.; powodują choroby, w tym dziedziczne, naśladownictwo, obciążają społeczeństwa kosztami leczenia, skutkami przestępstw (np. najczęstszym powodem wypadków jest zatrucie się alkoholem) i generują mnóstwo innych problemów; przeznaczają mnóstwo czasu, inwencji, pieniędzy na zatruwanie się z tego skutkami itp.!!
U normalnie myślących, zdrowych ludzi budzą - i powinny - niechęć, odrazę, obrzydzenie m.in. okaleczeni psychicznie (w tym religijnie odurzeni), głupi, hoży ludzie (a więc nie tylko trędowaci, gruźlicy, zarażeni SARS, HIV), gdyż jest to normalny, konieczny - prawidłowy - odruch zabezpieczający nasz gatunek.
PODOBNO LUDZIE RELIGIJNI ŻYJĄ DŁUŻEJ. Jeżeli
nawet, to ja się pytam: jak oni żyją (...)?! To kwestia rozbudzenia wiary w
własne możliwości, a nie w pomoc krasnoludków itp. może w niektórych
przypadkach pomóc. To jest zdrowsze, tańsze, skuteczniejsze podejście do tej
sprawy. Trzeba uwzględnić skutek wyparcia takiej naturalnej zdolności,
racjonalności i zastąpienia jej religijnością. Tak naprawdę to nigdy do końca -
na szczęście - nie udaje się tego usunąć, zastąpić. Czego dowodem jest m.in.
to, iż ludzie religijni często sami wymierzają taką czy inną sprawiedliwość.
Dbają o materialną przyszłość dzieci. Nie pamiętają co bredził ostatnio ksiądz
czy starszy rangą ociemniacz (oni sami również... co tam odbębniali w swojej
robocie) itp. Ale skutki niestety są. Dochodzi do, można to nazwać, rozdwojenia
osobowości. W jednych sytuacjach są to ludzie irracjonalni, ale najczęściej
powierzchownie, oficjalnie, a w innych postępują normalnie. Wyrobiono w nich
odruch warunkowy – na pewne bodźce.
Więc można nimi do pewnego stopnia manipulować, sterować. Stąd te ceremonie,
zbiegowisko - presja otoczenia - stroje muzyka, intonacje religijne, zawołania
- kodowanie - a po popadnięciu w trans, euforię/otępienie, wymienia się sumy
jakie są zawoływaczom potrzebne i co należy zrobić (niech by spróbowali -
szczerze - zawołać: dawajcie forsę bo nam się chce... ze studentami, czy w
sposób tradycyjny z prostytutkami, chlać, jeździć po świecie, potrzebna jest
nowa fura do jeżdżenia, pałac do bzykania i imprez itp., itd.)...
Pewne polskie ścierwo w polskim tygodniku (litościwie nie wymienię tytułu i nazwiska autora) napisało iż mordy religijne (grabieże), „nawracanie” było słuszne bo to było w imię słusznej wiary...!! A szmatławiec - redaktor naczelny tego pisma - wydał zgodę na publikacje czegoś takiego...! Gdy okaże się iż w Polsce słuszny będzie np. islam to proszę nie zapomnieć o tych ludziach (ich rodzinach oraz ich majątku)... – na pewno zgodzą się z tym iż podcięcie im gardeł jest słuszne…
DLACZEGO JESTEM AKTYWNYM ATEISTĄ I
ANTYKLERYKAŁEM?
Dlatego że ponoszę materialne,
intelektualne, psychiczne destrukcyjne skutki aktywności org. religijnych, osób
przez nich poszkodowanych, religijności – więc się przed tym bronię; dlatego że usunięcie destrukcyjnych skutków
działalności org. religijnych, religijności jest w szerokopojętym interesie
wszystkich (więc i w moim). Dlatego iż domaga się tego moja naturalna,
nieskażona religią prawość; dlatego że
jestem osobą aktywną, konstruktywną, twórczą; że wymienione działania takich
osobników wywołują u mnie irytację, złość!
"Pytają niektórzy, jakie względy mogą skłaniać ateistę do tego, aby czynił dobrze. - Może czynić dobrze, aby podobać się samemu sobie, swoim bliźnim, aby żyć szczęśliwie i spokojnie, być kochanym i szanowanym przez ludzi, których istnienie i skłonności są bardziej pewne i bardziej znane niż istnienie i skłonności istoty niemożliwej do poznania. Czy ten, kto nie lęka się bogów, może lękać się czegokolwiek? Może lękać się ludzi. Może lękać się pogardy, hańby oraz kary i mściwości praw. Może wreszcie lękać się samego siebie. Może lękać się wyrzutów sumienia, które odczuwają wszyscy ludzie świadomi tego, że narazili się lub zasłużyli na nienawiść swoich bliźnich. (...) Czy ateista może mieć sumienie? Jakież względy skłaniają go do tego, aby powstrzymał się od folgowania swoim ukrytym wadom i od popełniania tajemnych zbrodni, niewiadomych ludziom i nie podlegających prawu? Stałe doświadczenie mogło go upewnić, że nie ma takiego występku, który by z natury rzeczy nie ukarał sam siebie. Czy chce żyć długo? Będzie unikał nadużyć, które by mogły zaszkodzić jego zdrowiu, nie zechce wlec się bez sił przez życie będąc ciężarem dla siebie i dla innych. Zbrodni zaś tajemnych nie popełni z obawy, aby nie musiał czerwienić się we własnych Oczach, przed którymi nie może się ukryć. Jeśli jest rozsądny, oceni wartość szacunku, który człowiek uczciwy winien mieć dla samego siebie. A zresztą będzie zdawał
sobie
sprawę z tego, że nieoczekiwane okoliczności mogą odsłonić oczom innych
postępowanie, które by chciał przed nimi ukryć. Temu, kto tutaj nie znajduje
żadnych powodów, aby dobrze postępować, tamten świat nie dostarczy ich tym
bardziej."
Jan
Meslier, Testament
Oryginał: www.racjonalista.pl/kk.php/s,1737
LIST DO NACZELNEGO „FIM”
W swoim
komentarzu "Ksiądz Balcerowicz" zasygnalizował Pan możliwość wyjścia
ze stanu zapaści, w jakiej znajduje się Polska. Trzecia droga miałaby być
alternatywą dla naszego kraju. Nie można jednak wprowadzić nowatorskich zmian,
bazując na starych rozwiązaniach. Zabranie Kościołowi majątków i zapędzenie
jego popleczników do pracy w kamieniołomach na niewiele się zda, dopóki nadal
Kościół będzie miął wpływ na kształtowanie myślenia i postaw Polaków.
Przyczyn obecnego stanu rzeczy w Polsce, nie należy szukać wyłącznie w Kościele i jego urzędnikach, ale w samej religii, podtrzymującej idee boga. Dokąd będzie istniała jakakolwiek religia, ludzie nie będą myśleć samodzielnie. Idea boga jest narzucona człowiekowi sztucznie - zewnętrznie. Dziecko, dopóki od rodziców lub na lekcji religii nie dowie się o bogu - to ten dla niego nie istnieje. Rodzice i środowisko, w którym dorasta młody człowiek, decyduje o tym, jak zostanie ukształtowane jego myślenie i jaką przyjmie wizję świata. Jeżeli dziecko jest karmione opowiastkami o bogu, aniołach i diabłach, a następnie zostanie wprzęgnięte w rytuały religijne, tradycyjne obrzędy - to wyrośnie z niego człowiek wierzący, czyli zamknięty w klatce dogmatów i iluzji. Narzucony pogląd, że to bóg stwarza świat i jego, sprawia, że przestaje pytać i szukać. Sukcesywnie ogranicza się w człowieku naturalny pęd do wiedzy i poznania. Kody wprowadzone w dzieciństwie są niezwykle silne i trudno się z nich uwolnić. Udaje się to nielicznym. Dlatego smuci mnie, że "Fakty i Mity", które dla wielu Polaków stanowiły ostatnią deskę ratunku na wprowadzenie radykalnych zmian, zawiodły, bo wciąż propagują religię chrześcijańską. Walcząc z klerem, lansują dogmaty chrześcijańskie. Na łamach gazety trwa dyskusja: czy dogmat o niepokalanym poczęciu jest prawdziwy, pisuje ksiądz rozmawiający z bogiem, ludzie, których nawiedza Jezus. Takich osób w szpitalach psychiatrycznych jest wiele. Czy tacy ludzie mają kształtować myślenie ogółu? Rozumiem, że chce Pan, by gazeta miała jak największą liczbę czytelników, by była forum dla wszystkich, by Pańscy czytelnicy sami wyciągali wnioski. Tylko niestety nie uwzględniacie Państwo, że nasze społeczeństwo zniewolone od dziesięciu wieków wiarą w boga, nie potrafi żyć bez autorytetu i wszystkie rozważania o pozornych wartościach przyjmowane są jako dyskusje o faktach. Jeżeli stały autor daje świadectwo swojej wiary - to nawet niewierzący, czy wątpiący zaczyna przyznawać, ze jednak coś w tym jest. Na łamach "Faktów i Mitów" trwa dyskusja o fikcji, czyli trwa jej podtrzymywanie. Co gorsza coraz wyraźniejsze są tendencje odnowienia chrześcijaństwa, czy wręcz stworzenia jego nowego odłamu - czyli kolejnej sekty. W przeszłości tak powstawały nowe religie. Wyłaniała się opozycja, która wytykała błędy w dotychczasowej doktrynie i tworzył się nowy odłam tej samej religii pod innym przywództwem. Dokąd to nas doprowadziło? Czy dzisiaj można powiedzieć, że któraś religia jest lepsza, czy którakolwiek z nich dała rozwiązanie podstawowych problemów, z jakimi zmagają się ludzie?
Czy kolejni panowie kapłani, pragnący stanąć na
czele nowej religii, czymś różnią się od swoich poprzedników? Zapewne będą
chcieli odciąć się od ich błędów, zmienią niektóre zasady. Na przykład zniosą
celibat - by nie popadać we frustracje. I dalej będą głosić chwałę Pana i
nauczać owieczki, bo ileż to przynosi satysfakcji i jak głęboko zaspakaja
męskie ambicje - wyobrażenie, że jest się wybranym przez boga. Świat religii -
to świat mężczyzn, to oni od wieków realizują wymysły swojego intelektu, toczą
wojny o swoje ideały, mordują i nakazują mordować w imieniu różnych bogów -
mówiąc równocześnie o pokoju i miłości do bliźniego. Bóg to mężczyzna i kod
boskości niezwykle mocno w mężczyźnie tkwi, nawet jeżeli sobie tego nie
uświadamia. Odczucie boskości wymusza w mężczyznach przekonanie, że mają prawo
decydowania o losach świata, urządzania go według swoich wizji, ustalania
hierarchii i egzekwowania posłuszeństwa. Nie chcę w najmniejszym stopniu
przykładać ręki do urzeczywistniania kolejnych męskich wizji, brać udziału w
tworzeniu nowej, czy odnawianiu starej religii. Tumanienie wiarą - to
największe przestępstwo, jakiego człowiek może dopuścić się wobec drugiego
istnienia. Dlatego, jeżeli macie Państwo zamiar dalej lansować jakąkolwiek
religię - to proszę nie drukować żadnego z moich tekstów.
Budowanie nowego na starych, zmurszałych
fundamentach jest ryzykowane. Cała konstrukcja szybko legnie w gruzach. Idea
boga, a wraz z nią religia to już przebrzmiały akord w rozwoju myśli ludzkiej.
Dzisiaj potrzeba zupełnie nowych rozwiązań. Nie jest konieczne powoływanie się
na żaden autorytet: Jezusa, Buddy czy jeszcze kogoś innego, by wprowadzić
proste zasady współbycia. Nie religia jest potrzebna i bat boży - a wiedza.
Większość wierzy, że religie przyczyniły się do
rozwoju ludzkiej świadomości, kultury, sztuki, wpłynęły na rozwój cywilizacji.
Nie jest to żaden argument. Każda ideologia w jakiś sposób kształtuje człowieka
i świat. Komunizm także wywarł ogromny wpływ na losy Europy i planety. I co z
tego, roztrząsając wciąż przeszłość, analizując ją, nie potrafimy wyciągać
wniosków z teraźniejszości. To, co dzieje się obecnie w Polsce jest powtórką
wydarzeń, jakie kiedyś już miały miejsce. Czy obecnie, gdy władzę praktycznie
sprawuje Kościół rozwija się edukacja, nauka, sztuka? Czy wyrasta pokolenie
mądrych, rozumnych Polaków?
Tak było i dawniej. Wszędzie tam, gdzie pojawiał
się kler ze swoją ideologią panował wyzysk i uciemiężenie, ciemnota i
zacofanie. Owszem rozwijała się sztuka, ale sakralna, a system szkolnictwa
tworzony przez kler, tak jak obecnie kształci ludzi w jedynym słusznym kierunku
i tylko po to, by utrzymać i umocnić chrześcijańską wersję świata. Pranie
mózgu, jakiemu poddawani są w trakcie edukacji uniemożliwia zrozumienie
czegokolwiek. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie świat bez religii. Natychmiast
usłyszę z ust oponentów: stalinizm w sowieckiej Rosji - też był formą religii,
bo opierał się na takich samych zasadach jak religia. Stalin zastąpił boga i
wykorzystał metody utrzymania władzy, jakimi posługiwało się np.
chrześcijaństwo: zniewalanie ideą, okrucieństwa, tortury psychiczne i fizyczne,
śmierć za odmienny światopogląd. Wszędzie tam, gdzie człowiek nie widzi w
drugim współpracownika, partnera a autorytet, tworzy się zaczątek religii,
zaczyna się wiara.
Ludziom trzeba wytłumaczyć, że ich sytuacja poprawi
się, gdy zrzucą wielowiekowe kajdany założone na ich umysły, a nie mamić, że
można odnowić jakąś religię. Daleka jestem od materialistycznego pojmowania
rzeczywistości i wiem, że taki sposób rozumowania prowadzi donikąd - bo opisuje
tylko wycinek człowieka - jego zewnętrzność. By uzyskać odpowiedzi na pytania:
Po co człowiek istnieje? Skąd się wziął? Na czym polega tworzenie we
Wszechświecie? Jak rozwiązać aktualne problemy? Nie trzeba odwoływać się do
boga, ani religii. Najważniejsze jest uwolnienie umysłu z zapisów wiedzy
przyswojonej w trakcie wieloletniej edukacji. Nie chodzi o jej całkowite
odrzucenie a otwarcie na nowe treści, z którymi człowiek wcześniej się nie
zetknął, zrobienie w sobie przestrzeni na informacje, które w pierwszym
momencie mogą budzić sprzeciw czy wydawać się absurdalne. W ten sposób opanowuje
się automatyzm myślenia i pokonuje lek przed zmianą sposobu postrzegania
świata.
By uzdrowić sytuację w Polsce, konieczna jest
radykalna zmiana myślenia. Przede wszystkim należy usunąć z ludzkich umysłów
takie pojęcia, jak wiara, własność i wolna wola (spokojnie, proszę doczytać do
końca), które stanowią fundament obecnego świata. Choć człowiek uznaje, że są
to podstawowe wartości - to jednak świat na nich zbudowany nadaje się do
wyburzenia. Wiara sprawia, że ludzie bazując na słowach autorytetów, nie
sprawdzają - czy głoszone przez nich prawdy mają odniesienie do rzeczywistości.
A, że większość autorytetów cechuje skostniałe myślenie, to nie są w stanie
zaproponować niczego nowego, ani pożytecznego. Ludzkość więc drepcze w miejscu,
zmagając się od wieków z tymi samymi problemami. Wiara zahamowała rozwój,
oduczyła ludzi myślenia, działania i samodzielności. Wprowadziła w życie
bierność, stagnację i otępienie.
Własność,
z którą nieodzownie związane jest pojecie "ja", "moje",
zaszczepiana od dzieciństwa nasila w człowieku egoizm, stawiając go w opozycji
do innych, z którymi będzie rywalizował, a nie współpracował. Rywalizacja to
walka. Wolna wola, którą wielu uznaje za największą wartość jest fikcją. Jak
można mówić o wolnej woli, jeżeli człowiek cały czas wykonuje czyjeś polecenia,
ulega różnorakim prądom myślowym, religiom, czy wszechobecnej reklamie. Żyje
według czyjegoś pomysłu, np. Polacy żyją według kalendarza katolickiego. Nawet
niewierzący obchodzą święta Bożego Narodzenia, czy Wielkanocy - bo to tradycja.
Obrzędy religijne zdominowały uroczystości państwowe i czy ktoś chce, czy nie
zostanie pokropiony wodą święconą. Z drugiej strony wolna wola dała niektórym
możliwość realizacji własnego widzimisię, bez zważania na innych. Wolna wola to
inaczej samowola. Zezwoliła ludziom na niszczenie, okradanie innych, zabijanie,
przymuszanie do uznania wybranych racji. Wolna wola tworzy chaos. Jest
zaprzeczeniem wolności, o która tak człowiek zabiega.
Zamiast propagowanych powszechnie haseł: wiara,
miłość i nadzieja od najmłodszych lat powinny być wpajane: wiedza, współpraca
międzyludzka i czyn, działanie. Praca, która dla wielu jest złem koniecznym
powinna stać się podstawą ludzkiej egzystencji. Ustalenie prostych reguł
współbycia, konsekwentnie przestrzeganych, obowiązujących i jasnych dla
wszystkich, dopełniłoby reszty. Jeżeli się na coś umawiamy - to obie strony
muszą wywiązać się ze zobowiązań. Nie ma tu miejsca na wybaczenia: jeżeli
popełniłeś błąd musisz go naprawić. Żadnych kompromisów, uległości - bo to
prowadzi do ustępstw - a wówczas obniża się jakość ludzkich myśli i działań.
Człowiek swoją myśl powinien kierować przede
wszystkim na drugiego człowieka; bóg nie pomoże, tak jak nie pomagał nigdy.
Ludzie razem mogą zrobić wiele, gdy przestaną się spierać o swoje racje,
wyznawane teorie. Gdy zaczną łączyć a nie dzielić. Bez drugiego człowieka
niewiele można zdziałać. To, co zawsze różniło ludzi - to idee i ideologie. O
nie toczyły się spory i wojny. Jeżeli odrzucimy je zostanie tylko człowiek i
jego potrzeby. I od tego należy zacząć. Realizacja podstawowych potrzeb: godne
warunki bytowe i wiedza, która umożliwia budowę wspólnego "domu".
Dotychczas człowiek wykształcał indywidualność. Teraz trzeba połączyć dorobek
każdej jednostki we wspólne dzieło. Każdy daje to, co potrafi, robić najlepiej.
Bez rywalizacji o przewodnictwo, bez oczekiwania na nagrodę. Świadomość, że
każde działanie musi wynikać ze wspólnej potrzeby - a nie zachcianek jednostki.
Zdaje sobie sprawę, że nie jest to proste, bo tylko niewiele osób jest w stanie
myśleć samodzielnie, odejść od wszelkich dogmatów i zrezygnować z ambicji,
eksponowania swojego "ja". Jest to praca od podstaw. Wymaga ogromnego
trudu, ale jest to możliwe do wykonania i sprawdzone w praktyce. Warto by ten trud
podjęli choćby nieliczni.
Nie można zapomnieć, że Ziemia jest domem wielu
żywych istot, nie tylko ludzi. Dotychczas człowiek zachowywał się jak okrutny
zarządca planety, teraz musi nauczyć się z nią współistnieć i opiekować nią.
Reagować i oddźwiękać na jej potrzeby.
(...)
Sygnalizuję tylko niektóre zmiany,
jakie należałoby wprowadzić, by uzdrowić nie tylko sytuacje w Polsce, ale cały
rodzaj ludzki. Dopiero następnym etapem jest reorganizacja życia społecznego.
Ewa Ende
"FAKTY I MITY" nr 2, 18.01.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (38)
PRZEKLĘTY PIORUNOCHRON
Pierwotny Kościół już w pierwszych wiekach wypowiedział walkę postępowi cywilizacyjnemu i intelektualnemu, głosząc, że cała wiedza jest już zdobyta i wystarczy jedynie sięgnąć do Pisma Świętego, by znaleźć w nim wszystkie niezbędne informacje i rady, jakich potrzebuje człowiek. Do dziś jeszcze niektóre chrześcijańskie sekty utrzymują to pierwotne stanowisko.
Ślepe przywiązanie do literalnego znaczenia tekstów biblijnych miało położyć się cieniem na wielu wiekach dziejów naszej cywilizacji. „Charakterystyczne dla całości stanu wykształcenia antycznego V w. jest to, iż nie prowadzono już badań naukowych mających na celu osiągnięcie postępu” (J. Vogt, „Upadek Rzymu”).
W dobie oświecenia zaczął się przyjmować zwyczaj szczepienia ospy, powodującej dotąd epidemie i pandemie i będącej przyczyną wielu zgonów. Zanim szczepienia przyjęły się na kontynencie, stosowali je Anglicy. Wolter, wśród jeszcze innych, będąc w Anglii, prowadził propagandę na rzecz szczepień (zob. m.in. „O szczepieniu ospy”, List jedenasty, w: „Listy o Anglikach...”), które przyjmowały się z oporami, mając przeciw sobie uprzedzenia i przesądy. Kościół od początku uznał tę praktykę za „niechrześcijańską”. O przypadku Mary Wortley-Montague, która wprowadziła szczepienie do Anglii, pisał Wolter: „Kapelan owej damy na próżno jej tłumaczył, iż doświadczenie to, jako niechrześcijańskie, tylko u niewiernych udać się może”.
Louis Pasteur (1822–1895) udowodnił, że choroby zakaźne wywołuje szkodliwy zarazek bakteryjny, przeciw któremu można się uodpornić metodą szczepień ochronnych osłabionymi zarazkami. W 1880 r. wprowadził szczepienia ochronne przeciw cholerze drobiu, w 1881 – wąglikowi, w 1883 – różycy świń. Badania nad wścieklizną w latach 1881–1885 doprowadziły go do udanego zastosowania pierwszej szczepionki przeciw wściekliźnie u człowieka pokąsanego przez wściekłego psa.
Tymczasem katolicki przesąd stawiał temu zaporę. Wolnomyśliciel Stanisław Kostka-Potocki w „Podróży do Ciemnogrodu” (1821) ukazywał tytułowy kraj, mający być Państwem Kościelnym, jako zamieszkały przez ludzi zabobonnych, którzy „żadnej przeciw zarazie nie używają ostrożności, mówiąc, że temu, co się dzieje z zrządzenia Nieba, opierać się człowiekowi nie godzi”. A jeszcze i papież Leon XIII (1878–1903), jakby na potwierdzenie swego ciemnogrodzkiego statusu, takie zajął wówczas stanowisko w kwestii epidemii ospy i szczepień przeciw niej: „Nie mogę szczepienia ani pochwalić, ani też zakazywać, ale z mej strony traktuję je jako targnięcie się na prawa majestatu Bożego”.
Nie mniejsze obawy wywoływał piorunochron, który wynalazł pewien bezbożny mason, czym zgorszył bardzo księży wmawiających dotąd ludowi, że gromy to boska kara za grzechy, za które odmawiać trzeba różańce i płacić intencje. Franklin dowiódł jednak, że wcale nie trzeba śpiewać hymnów o zmiłowanie, lecz wystarczy zamontować solidny drut. Kler Anglii i Ameryki potępił piorunochron jako świętokradczą próbę przeciwstawienia się woli bożej. Zwano go później w Niemczech heretycką żerdzią, a księża długo nie pozwalali montować go na swych świętych przybytkach, woląc, aby one płonęły, niżby miały się tak ohydnie splamić. Jako ciekawostkę można podać, że „wola boża” łupnęła w roku 1870 w Bazylikę św. Piotra, i to w czasie, kiedy ustanawiano dogmat o nieomylności papieskiej...
Wcieleniem wstecznictwa był papież Grzegorz XVI, który zamknął swoje dominium przed jakimikolwiek zwiastunami postępu – zabronił nawet instalacji lamp gazowych.
Wiek XIX przyniósł zasadniczą zmianę we wzajemnych stosunkach i wpływach religii i nauki. Nurt filozofii pozytywistycznej, postulującej usunięcie wszelkiej metafizyki, wartościowanie poznania zgodnie z zasadami empiryzmu, fenomenalizmu i nominalizmu, przyczynił się do rozwoju nauk ścisłych. Czołową postacią tzw. pierwszego pozytywizmu, oprócz J.S. Milla i H. Spencera,
był August Comte (1798–1857), francuski filozof i socjolog. Dążąc do wykorzenienia przesądów, stworzył system utopijnego społeczeństwa przyszłości z „religią ludzkości”, w którym to systemie filozofia pozytywna (rozumiana jako uogólnienie wyników nauk) miała stać się dogmatem religijnym; uczeni – „kapłanami” sprawującymi władzę zgodnie z zasadami altruizmu i humanizmu, realizującymi ideę integracji społecznej; przedmiotem kultu miała być ludzkość; celem zaś nauki miało być formułowanie praw pozwalających na przewidywanie zdarzeń i zjawisk.
Z czasem zrodziło to nurt filozoficzny określany mianem scjentyzmu.
Dzieło Darwina na temat ewolucji gatunków wywołało spory ferment ideologiczny i intelektualny (ewolucjonizm) i stanowiło dobry sygnał do pozytywistycznego natarcia. W 1874 r. ukazała się książka lekarza Johna Williama Drapera pod tytułem History of The Conflict Between Religion and Science („Historia konfliktu między religią i nauką”). Czytamy w niej m.in.: „Historia
Nauki nie stanowi jedynie zapisów pojedynczych odkryć; jest to opowieść o konflikcie między dwiema konkurującymi potęgami – ekspansywnej siły ludzkiego intelektu z jednej strony, a z drugiej ograniczeń wyrosłych z tradycyjnej wiary oraz ludzkich potrzeb (...). Wiara z natury swej jest niezmienna, stacjonarna; Nauka jest z natury progresywna. W końcu musi dojść do głosu niemożliwa do ukrycia rozbieżność między nimi (...). Czy nowoczesna cywilizacja zgodzi się porzucić drogę postępu, który dał jej tak wiele potęgi i szczęścia (...). Czy ugnie się przed dyktatem siły (...) która przez całe wieki trzymała Europę w stanie stagnacji, ogniem i mieczem zwalczając każdą próbę postępu; siły, która opiera się na mglistych tajemnicach, która stawia się ponad rozumem i rozsądkiem, która głośno szerzy nienawiść wobec wolności myśli i wolności instytucji obywatelskich (...). Stało się zatem prawdą, że Chrześcijaństwo Rzymskie oraz Nauka są uznawane przez swoich zwolenników za absolutnie niezgodne ze sobą; nie mogą razem istnieć; jedno musi ulec drugiemu; ludzkość musi dokonać wyboru – nie może mieć obu”.
Pisząc to, Draper miał zapewne przed oczyma gromy, jakie cztery lata wcześniej cisnął w swobodę nauk Sobór Watykański I:
„Niech będzie potępiony (...)
Kto twierdzi, że nie istnieją cuda lub że nie mogą być z całkowitą pewnością uznane, i że boskie pochodzenie chrześcijaństwa nie może być przez cuda dowiedzione (...).
Kto twierdzi, że ludzkie nauki mogą być uprawiane w takim duchu swobody, iż mogą być uznane za prawdziwe ich stwierdzenia, nawet gdy są w sprzeczności z objawioną doktryną.
Kto twierdzi, że w imię postępu nauki, doktryny, których naucza Kościół, mogą niekiedy być brane w innym sensie niż ten, w którym Kościół je otrzymał i nadal otrzymuje”.
Od czasów pozytywizmu teologia religijna znalazła się w defensywie i została poważnie osłabiona. Wówczas to Herbert Spencer mówił buńczucznie i drwiąco, że pokonani teologowie leżą przy kołysce każdej nauki niczym zaduszone węże przy kołysce Herkulesa. Upadek filozofii katolickiej był jeszcze głębszy niż
w dobie oświecenia. To właśnie przede wszystkim w odpowiedzi na ten trend doszło w Kościele, w czasach pontyfikatu Leona XIII, do odrodzenia tomizmu (tzw. neotomizm). W encyklice Aeterni Patris („O potrzebie odnowienia filozofii tomistycznej”) z 1879 roku Leon XIII pisał o współczesnym klimacie naukowym i o naukach przyrodniczych: „(...) wielość i rozmaitość koncepcji jakże często prowadzi do chwiejności i zwątpienia. Każdy dobrze wie, jak łatwo ludzkie umysły z wątpienia popadają w błędy. To zamiłowanie do nowości nie ominęło nawet, jako że ludzie skłonni są do ulegania modnym trendom, umysłów wielu filozofów katolickich, którzy, porzuciwszy ojcowiznę starożytnej mądrości, miast rozwijać i ubogacać pozostawione im dziedzictwo, korzystając z nowych doświadczeń, woleli trudzić się wokół pociągających nowości, kierując się w tym z pewnością nie rozwagą i mądrą radą, a raczej ulegając szkodliwym wpływom nauk szczegółowych. (...) w tych naszych niespokojnych czasach, wskutek machinacji i podstępu jakiejś oszukańczej nauki, zwalczana jest wiara chrześcijańska. (...) bardzo wielu ludzi spośród tych, którzy odstąpili od wiary, nienawidzi zasad katolickich i wyznaje, iż jedynym nauczycielem i przewodnikiem jest dla nich rozum”.
Papież Pius X (1903–1914), ogłoszony świętym, oświadczał w encyklice Ex Supremi Apostolatus Cathedra: „Będziemy z największą uwagą chronić nasze duchowieństwo przed pułapkami współczesnej myśli naukowej – nauki, która nie oddycha prawdami Chrystusa, lecz przez swoją przebiegłość i wyrafinowane argumenty deprawuje umysły ludzi błędami racjonalizmu i semiracjonalizmu”.
Dziś, podobnie jak dawniej ze szczepieniami, walczy się – jako z czynami „grzesznymi” lub „nieetycznymi” – z dopuszczalnością aborcji, badaniami genetycznymi, klonowaniem dla celów leczniczych, eutanazją i innymi praktykami, które za jakiś czas zostaną powszechnie uznane za kolejne zdobycze rozwoju cywilizacji. W tym kontekście z całą pewnością inaczej brzmi apel wybitnych naukowców, wyrażony w „Deklaracji w obronie klonowania i niezawisłości badań naukowych”, sygnowany m.in. przez F. Cricka, H. Hauptmana, R. Dawkinsa i in., gdzie czytamy m.in.: „(...) istnieje bardzo realne niebezpieczeństwo, iż badania, które mogą przysporzyć ogromnych korzyści, zostaną wstrzymane tylko dlatego, że są niezgodne z przekonaniami religijnymi niektórych ludzi. Warto pamiętać, że podobne obiekcje religijne wysuwano niegdyś przeciwko sekcji zwłok, znieczulaniu, sztucznemu zapładnianiu i całej współczesnej rewolucji genetycznej – a wszak wszystko to przyniosło ludzkości bardzo wiele pożytków. Obraz natury ludzkiej zakorzeniony w mitologicznej przeszłości ludzkości nie powinien być podstawowym kryterium przy podejmowaniu decyzji dotyczących klonowania”.
Mariusz Agnosiewicz www.racjonalista.pl
„Przez ostatnie czterysta lat, kiedy rozwój nauki ukazywał stopniowo ludziom wiedzę o otaczającym świecie i uczył, jak opanowywać siły natury, duchowieństwo toczyło skazaną na porażkę walkę przeciw nauce na froncie astronomii i geologii, medycyny, anatomii i fizjologii, biologii, psychologii i socjologii. Kler wyparty z jednych pozycji, zajmował inne. Poniósłszy klęskę w dziedzinie astronomii, dokładali wszelkich starań, by nie dopuścić do rozwoju geologii. W biologii zwalczali Darwina, a w dzisiejszych czasach przeciwstawiają się naukowym teoriom w dziedzinie psychologii i edukacji. Na każdym kolejnym etapie starają się, by społeczeństwo zapomniało o ich wcześniejszym obskurantyzmie i nie rozpoznało obskurantyzmu współczesnego”.
(Bertrand Russell)
ORGANICZNA FORMA MATERII – PO PROSTU ŻYCIE
www.gazeta.pl
18.08.2003r.
str. 9 „Najgorętszy mikrob świata”[- dodać]
„NEWSWEEK” nr 36, 09.09.2007 r., strona 58
CZYM JEST ŻYCIE
WCALE NIE JESTEŚMY WYJĄTKOWI. OPRÓCZ NAS SĄ ZAPEWNE WE WSZECHŚWIECIE I INNE ŻYWE OBIEKTY, ALE DRASTYCZNIE RÓŻNE OD NASZYCH WYOBRAŻEŃ. BO CECHY ŻYCIA MOGĄ MIEĆ DROBNE PYŁY KOSMICZNE, CZĘŚCI PROGRAMÓW KOMPUTEROWYCH I SZTUCZNE SIECI NEURONOWE.
Każdy z nas doskonale wie, czym jest życie. Nie mamy żadnego kłopotu w odróżnieniu żywych stworzeń od materii martwej. Różnimy się tym od naukowców, którym nie wystarcza intuicyjny podział świata na organizmy żywe i obiekty nieożywione. Pojęcie życia uznane zostało przez biologów, fizyków i informatyków za tak trudne do zdefiniowania, że nie powstała do tej pory żadna ogólnie akceptowana formuła. Co jakiś czas odbywają się natomiast konferencje przyciągające setki badaczy. Zgłaszane są wówczas dziesiątki nowych propozycji. I nie zdarza się, aby dwie z nich były takie same. Z grubsza rzecz biorąc, za najważniejsze cechy życia uważane są wymiana materii i energii między organizmem a jego otoczeniem oraz zdolność do powielania się czy też rozmnażania.
W tak szerokiej definicji może się zatem zmieścić niezwykła forma życia, o której odkryciu poinformowała w sierpniu grupa badaczy z Instytutu Fizyki Pozaziemskiej im. Maksa Plancka w Garching pod Monachium. "Obce życie może istnieć na Ziemi w formie tańczących drobin kurzu" - do takiego wniosku doszli fizycy z tego instytutu, symulując w komputerach zachowanie elektrycznie naładowanych cząsteczek kurzu, takich, jakie wchodzą w skład chmur materii międzygwiezdnej.
Wynik symulacji był tak zdumiewający, że zaskoczył nawet eksperymentatorów. "Elektrycznie naładowane pyły w otoczeniu kosmicznej plazmy układały się w podwójne spirale podobne do tych, które w ziemskich organizmach tworzy DNA. Co więcej, twory te zachowują się jak żyjące stworzenia. Potrafią się kopiować i przekazują sobie wzajemnie informacje" - wyjaśniał dr Gregor Morfill, kierujący tym doświadczeniem. Drobiny pyłu najpierw wychwytywały z otoczenia cząstki naładowane ujemnie (elektrony), a następnie przyciągały z gazowej plazmy jony dodatnie, które tworzyły wokół nich trwałą otoczkę, oddzielając je od otoczenia. W ten sposób powstawały regularne sieci pyłowe, wśród których pojawiały się struktury przypominające podwójną spiralę DNA. Spirale te, tak jak DNA, gromadzą informacje, a porządek, w jakim łączą się ze sobą krótsze i dłuższe odcinki nici, jest kopiowany z jednej spirali na drugą jak kod genetyczny.
Badacze nie wiedzą jeszcze dokładnie, jak dokonuje się to kopiowanie. Wiadomo natomiast, że spirale kurzu potrzebują dopływu energii z otoczenia. Dostarcza jej plazma, czyli zjonizowana materia, w której te drobiny powstają. Dzięki temu mogą nie tylko trwać, ale także się powiększać. "Jedne spirale mogą nawet konkurować z innymi o ten rodzaj pokarmu, jakim jest dla nich plazma. A ponieważ są także zdolne do przekazywania sobie wzajemnie kodu genetycznego, mogą ewoluować w bardziej złożone systemy" - twierdzi dr Morfill.
Niemiecka grupa przygotowuje teraz doświadczenie z prawdziwymi drobinami kurzu. Jest to trudne, bo siła ciążenia działająca w rzeczywistej plazmie może rozrywać delikatne spirale kurzu. Być może więc, aby temu zapobiec, eksperyment zostanie przeprowadzony na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej w warunkach nieważkości.
ZIARNA ŻYCIA POZA ZIEMIĄ
Rozstrzygnięcie, czy takie struktury utworzone przez drobiny kurzu są żywe, czy nie, zależy od przyjętej definicji. Kiedyś biologom w sformułowaniu definicji życia pomógł fizyk Erwin Schrödinger, laureat Nagrody Nobla i jeden z wielkich klasyków nauki XX wieku. W 1944 r. w słynnej książce "What is life?" uznał, że jednym z najważniejszych kryteriów życia jest gromadzenie i przekazywanie informacji. A kod, który umożliwia ich przeniesienie z rodziców na dzieci, musi być zarówno bardzo złożony, jak i bardzo skondensowany, tak by mógł się pomieścić w każdej żywej komórce. Jako fizyk Schrödinger był przekonany, że informacje takie powinny być wpisane w układ połączeń pomiędzy związkami chemicznymi w komórce. Dopiero kilka lat później Francis Crick i James Watson odkryli podwójną spiralę DNA, której dwie nici połączone są jak drabina poprzecznymi szczeblami czterech różnych zasad. Definicja życia zaproponowana przez Schrödingera okazała się prorocza. "W ten sposób fizyka stała się położną nowej nauki - genetyki molekularnej" - spuentował tę idealną zgodność przewidywań i rzeczywistości astrobiolog prof. Paul Davies.
Według definicji Schrödingera pyłowe struktury mają wiele cech życia. Gromadzą informacje i przekazują je innym spiralom pyłowym, korzystając z energii pobieranej z zewnątrz. Tworzą porządek z chaosu. Z błądzących cząstek pyłów tworzą regularne kryształy i spiralne struktury podobne do DNA. We wszechświecie jest wiele miejsc obfitujących w masy pyłów zanurzonych w kosmicznej plazmie, gdzie takie formy życia mogą występować. W naszym układzie planetarnym są nimi pierścienie Saturna i Urana. 10 tysięcy cienkich pierścieni wokół Saturna składa się z pyłów, skał i lodu. Kosmiczna plazma, czyli rozrzedzona materia z ładunkiem elektrycznym, dostarczana jest stale przez wiatr słoneczny. Dla ewentualnych spiral pyłowych błądzących w pierścieniach Saturna tempo życia byłoby jednak nadzwyczaj leniwe. Procesy w kryształach plazmowych zachodzą bowiem setki tysięcy razy wolniej niż w biosferze Ziemi.
Wielu naukowców szuka pierwotnych ziaren życia właśnie poza Ziemią. Wszechświat to przecież gigantyczny tygiel tworzący z prostych atomów substancje, które później służą nie tylko do budowy planet, ale i ciał żywych stworzeń. Teorię panspermii, czyli hipotezę, że życie na Ziemię zostało przyniesione z kosmosu, testują dziesiątki sond wysyłanych na powierzchnię Marsa, Wenus i innych ciał niebieskich. O prawdziwości tej teorii przekonani byli między innymi prof. Francis Crick, laureat Nobla za odkrycie podwójnej spirali DNA, i prof. Fred Hoyle, który za swoje zasługi dla astronomii otrzymał tytuł lorda.
NIE JESTEŚMY KAPRYSEM LOSU
Astronomowie dowodzą, że transport związków organicznych zawierających węgiel i wodę z przestrzeni kosmicznej na powierzchnię Ziemi zapewniały komety. Dwa lata temu 80 teleskopów obserwowało wielki spektakl, który milionom widzów unaocznił, co kryją w sobie te błądzące wokół planet drobne ciała niebieskie. Amerykańska sonda kosmiczna Deep Impact w lipcu 2005 roku uderzyła w kometę Tempel 1 miedzianym kilofem o wadze prawie pół tony. Olbrzymi pióropusz pary wodnej i chmury pyłu, jakie wydostały się z jej wnętrza, potwierdziły przypuszczenia o roli komet jako składu materiałów potrzebnych do powstania życia i zarazem środka ich transportu na Ziemię. W chmurze pyłu, jak wykazały późniejsze analizy, było wiele rodzajów cząsteczek organicznych, jakie są budulcem naszych ciał.
Astrofizycy i biolodzy od dawna toczą dyskusje, czy wszechświat od początku swego istnienia był "brzemienny życiem". Innymi słowy, czy pojawienie się w nim żywych stworzeń było równie nieuchronne jak powstanie atomów, gwiazd i galaktyk. Jedni badacze z uporem twierdzą, że znaleźliśmy się na Ziemi przypadkiem, na skutek fantastycznego zbiegu okoliczności. Inni dowodzą, że od początku byliśmy wpisani w scenariusz wszechświata.
"Swoje istnienie zawdzięczamy graniczącemu z cudem kaprysowi kosmosu" - twierdził 30 lat temu w znanym eseju "Przypadek i konieczność" Jacques Monod, ceniony francuski biolog i laureat Nobla. "Człowiek jest sam w obojętnym ogromie wszechświata, z którego wyłonił się na skutek przypadku". Wystarczyło jednak ćwierć wieku, aby kategoryczne sformułowanie Monoda uznane zostało przez wielu badaczy za arogancką pewność siebie. W nauce w ciągu tych lat wiele się zmieniło. "Wszechświat dysponuje zdumiewającą potęgą tworzenia. Zdolnością kreowania coraz bardziej skomplikowanych struktur z istniejących wcześniej prostych elementów" - twierdzi prof. Paul Davies, brytyjski fizyk teoretyk.
Życie takie jakie znamy jest tego doskonałym przykładem. Nowe formy osiąga przez nieustanny proces kopiowania, dziedziczenia i ewolucji. Właśnie ta ostatnia cecha życia, zdolność do ewolucji, jest
- według meksykańskiego biologa Antonio Lanzano - najistotniejsza. Prof. Lanzano od 30 lat zajmuje się pochodzeniem życia na Ziemi, przewodniczy też Międzynarodowemu Stowarzyszeniu Badań nad Początkami Życia. Jego zdaniem nie wystarczy uznać za żywą pojedynczą cząsteczkę, która potrafi się sama skopiować. Życie jest systemem, który ulega nieustannym przemianom. Jest to układ chemiczny, który poprzez mutacje genetyczne sam siebie wciąż przekształca i dopasowuje do warunków otoczenia. W ten sposób z prostych form powstają coraz bardziej złożone struktury.
NIEZNANE STWORY W KOMPUTERZE
Niektórzy filozofowie biologii idą jeszcze dalej. Jeśli życie jest przede wszystkim procesem, który wciąż ewoluuje, tworzy nowe formy i zdobywa nowe właściwości, to działania te nie muszą być wcale uwięzione w jednym tylko rodzaju materii. Nie muszą być oparte na związkach węgla i białkach, choć to one właśnie są najobficiej reprezentowane na Ziemi. Wreszcie, życie nie musi wcale opierać się na substancjach chemicznych. Może nawet zupełnie nie korzystać z materii. "Jeśli stwierdzenie takie wyda się komuś niepoważne, niech się strzeże. Nieznane stwory już wyłaniają się w laboratoriach Stanów Zjednoczonych, Japonii, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii, i gdzie indziej i nawet zdobywają dostęp do internetu" - ostrzega brytyjski fizyk i astronom David Darling w książce "Life everywhere" (Życie gdziekolwiek spojrzeć). Nie są do nas podobne, ich pochodzenie jest kompletnie inne niż naturalnych organizmów na Ziemi. Można powiedzieć, że zamieszkują inne warstwy rzeczywistości. Ale są tu, mnożą się, rosną, konkurują jedne z drugimi, ewoluują i giną podobnie jak my. To sztuczne formy życia, a ich domem jest cyfrowy krajobraz komputerów.
Pionierem poszukiwań nowych nieorganicznych form życia jest prof. Thomas Ray z Uniwersytetu Oklahoma, który stworzył program komputerowy Tierra-life (Życie na Ziemi). Źródłem cyfrowego życia w komputerze prof. Raya jest krótki, liczący zaledwie 80 bajtów program Ancestor (Przodek), wyposażony w zdolność do kopiowania samego siebie w pamięci operacyjnej komputera. Ten niewielki program i jego kopie są prostą analogią kodu genetycznego występującego w ziemskim życiu biologicznym. Jego twórca wyposażył go także w system dopuszczający niewielkie błędy przy kopiowaniu. Takie błędy są potrzebne, aby programy potomne różniły się od oryginału, czyli mogły ewoluować. Eksperyment prof. Raya trwa. W komputerze powstają syntetyczne organizmy, które potrafią się replikować. Mutacje powodują przekształcanie wcześniejszych form w inne; ewolucja dokonuje się przez naturalną selekcję i konkurowanie różnych genotypów o miejsce w pamięci komputera.
Czy twory komputerowe są żywe? Zdaniem prof. Raya i wielu twórców
sztucznej inteligencji istotą życia nie jest to, w jakim tworzywie się ono realizuje - w materii stałej, płynnej, w gazie czy w formie zero-jedynkowego tańca elektronów w komputerze. Ważne jest, że martwe molekuły czy abstrakcyjne programy przekształca w samoistną twórczą organizację.
SZTUCZNE SIECI, KTÓRE MARZĄ
Sztuczne sieci neuronowe wykazują na przykład zdolność do myślenia. W tej dziedzinie do niedawna nie mieliśmy sobie równych. Dziś zaczynamy mieć konkurencję. Sieci utworzone z wyjętych z mózgu żywych neuronów, ale równie dobrze z ich elektronicznych odpowiedników same się uczą, wyciągają wnioski i podejmują decyzje. Potrafią też kojarzyć informacje z zupełnie różnych dziedzin. - Można na przykład zbudować sieć, ktora rozpoznaje kobiety. Tę samą sieć można nauczyć, czym jest ryba. I, co zaskakujące, ta sieć skojarzy kobietę z rybą. Wyobrazi sobie syrenę. Będzie rozpoznawać syreny na obrazkach, mimo że nigdy ich nie widziała. Sztuczne sieci potrafią nawet marzyć - opowiada prof. Ryszard Tadeusiewicz z AGH w Krakowie, który pierwszą sztuczną sieć neuronową stworzył ćwierć wieku temu. Sieci są dowodem, że przyroda doskonale wie, jak organizować systemy myślące bez potrzeby angażowania biologicznego mózgu, czyli bez superkontrolera - jak to ujął Christopher Langton, informatyk z Santa Fe w Nowym Meksyku, kierujący tam programem tworzenia sztucznego życia.
Od niedawna podejmowane są też próby tworzenia nowych form życia opartego na białku. Naukowcy z Uniwersytetu Ro-
ckefellera skonstruowali dwa lata temu sztuczną komórkę składającą się z genów, enzymów i białek wziętych z różnych stworzeń. Przypominała kolaż impresjonistyczny, w którym każdy fragment pochodził z innej
całości. Błona komórkowa z kurzego jaja, wnętrze z bakterii pomagającej nam w trawieniu, enzymy z wirusów, inny z gronkowca. Sztuczna komórka żyła, pobierała pokarm, nawet świeciła zasilona genem fluorescencji pochodzącym z meduzy. Następnym krokiem będzie opracowanie mechanizmu, który pozwoli jej budować białka i się powielać. Także biochemiczna firma amerykańska ProtoLife zapowiada stworzenie sztucznego życia w ciągu najbliższych trzech lat. Mają to być organizmy podobne do bakterii.
O patent na metodę wykreowania sztucznego organizmu kilka tygodni temu wystąpił amerykański genetyk dr Craig Venter. Ten sam, który w 2001 r. w pojedynkę wygrał wyścig z dziesiątkami międzynarodowych zespołów walczących o priorytet w rozszyfrowaniu ludzkiego genomu. Tym razem zajął się wyhodowaniem mikroorganizmu podobnego do bakterii, który mógłby produkować biopaliwa. Punktem wyjścia stał się pospolity drobnoustrój Mycoplasma genitalium, wegetujący w ludzkich drogach oddechowych i w narządach płciowych. Dr Venter pozbawił go stu z 480 genów; mykoplazma żyła mimo to dalej. Eliminowanie kolejnych genów pomogło ustalić, które z nich są niezbędne do wzrostu i kopiowania się organizmu. Wniosek patentowy dr. Ventera zastrzega prawa autorskie do "zestawu najważniejszych genów oraz sztucznego, wolno żyjącego organizmu, zdolnego do wzrostu i powielania się".
W ten sposób wyścig do wytwarzania nowych form życia został otwarty. Oby tylko nie doprowadził do stworzenia Frankensteina epoki high-tech.
Bożena Kastory
„WPROST” nr 2(1102), 2004 r.
PREHISTORYCZNA FOTOSYNTEZA
Najstarsze na Ziemi ślady fotosyntezy w grenlandzkich skałach sprzed 3,7 mld lat odkryli badacze z uniwersytetu w Kopenhadze. Procesy wykorzystania energii światła w reakcjach chemicznych zaczęły zatem zachodzić miliard lat wcześniej, niż dotychczas sądzono. Świadczy o tym wysoka zawartość w skałach uranu, wywołana aktywnością mikrobów przypominających cyjanobakterie, przy jednoczesnych znikomych ilościach toru (gdyby nie było fotosyntezy, uran nie mógłby się wytrącić i byłby rozpuszczony w wodzie jako jeden z jej składników mineralnych). Duńscy naukowcy prowadzili poszukiwania w rejonie Isua na Grenlandii, gdzie znajdują się osady z dawnego dna morskiego. Już wcześniej w tych okolicach Duńczycy odnaleźli w prehistorycznych osadach duże ilości uranu wytrącone z morskiej wody.
(AB)
"FAKTY I MITY" nr 8, 22-28.02.2008 r.
ADAMO
I EWO-LUCJA
„Darwin dowodzi, że człowiek pochodzi od małpy” – ta bzdura powtarzana przez jego przeciwników miała zohydzić teorię ewolucji. I zohydziła na długie lata. Tymczasem Karol Darwin niczego podobnego nie twierdził.
Ten
tekst jest próbą odpowiedzi na ponawiane pytania (także Czytelników „FiM”),
czym tak naprawdę jest teoria Darwina, o co w niej chodzi i czy ewolucjonizm
raz na zawsze rozprawia się z rozmaitymi religiami głoszącymi „kreację”, czyli
akt inteligentnego, celowego stworzenia życia w znanej nam dziś, niezmiennej
postaci: bakterii i człowieka, mrówki i słonia, motyla i wieloryba. Co na
ten
temat mówi współczesna nauka?
Sprawdźmy...
Zacząć
trzeba od tego, że największym nieszczęściem Darwina (1809–1882) i późniejszych
ewolucjonistów, aż do dziś, jest samo słowo „teoria”. Jego zawartość
semantyczna niesie z sobą przesłanie (szczególnie dla rodziny Giertychów), że
to wszystko jest tylko hipotezą – jedną z wielu równoprawnych możliwości.
Tymczasem ewolucjonizm jest od dziesiątków lat tak dokładnie udokumentowany, że
żaden poważny naukowiec nie zajmuje się dowodzeniem jego prawdziwości.
Absolutnie
jasnym i pewnym jest bowiem twierdzenie, że życie na ziemi – w każdej postaci i
w swojej złożoności – powstało i rozwinęło się w drodze naturalnego doboru. Nim
zastanowimy się nad prapoczątkami ożywionej materii, posłużmy się przykładem
żyrafy.
Jak
to dziwaczne zwierzę wygląda, każdy wie. Ale z jakiego powodu ma tak
nienaturalnie długą szyję?
Rzecz
całą ewolucjonizm tłumaczy następująco: w ekosystemie afrykańskiej sawanny,
przy okresowym, ale dotkliwym braku wody, szansę przeżycia miały tylko gatunki
najlepiej przystosowane. Wyobraźmy więc sobie sawannę z rzadka porośniętą
akacjami. Ich soczyste liście są doskonałym pożywieniem dla zwierząt, jednak
wierzchołki drzew nie są dostępne dla wielu z nich. Razu pewnego rodzi się
jednak w stadzie „prażyraf” osobnik obdarzony nieco dłuższą niż inne szyją. Ot,
taki wybryk natury (coś jak śliczna Audrey Hepburn wśród ludzi), który nawet
może przeszkadzać, ale akurat nie w tym przypadku.
Nasz
pan żyraf może – dzięki swojej odmienności – żerować w niedostępnych dotąd
partiach liściastej korony. Je więcej niż inni, jest silniejszy, a więc ma
większe szanse przeżycia. A większe szanse przeżycia to możliwość ucieczki
przed drapieżnikami i spłodzenia znaczniejszej liczby zdrowego potomstwa,
któremu przekazane zostają „długoszyje” geny. Tak oto opisywana cecha okazała
się bardzo przydatna: coraz liczniejsi potomkowie tatusia z łabędzią szyją mają
większe szanse na obfity obiad, w więc na przeżycie i rozmnażanie się. I tak
dalej, i tak dalej. Casus żyrafy dotyczy wszelkich form życia na wszystkich
jego poziomach.
No
ale zacznijmy od początku...
Dzięki
współczesnym badaniom astronomicznym i geologicznym wiemy, że Ziemia powstała
około 4,5 miliarda lat temu, a już miliard lat później z wrzącej magmy wystygły
pierwsze skały. Ziemski świat rozdzielił się na część stałą (może jeszcze
półpłynną) i gazową złożoną z metanu, wodoru, amoniaku i dwutlenku węgla. Nic z
tego wszystkiego nie przypomina życia – ktoś powie – więc niezbędne było
tchnienie Stwórcy... Otóż nic podobnego.
Przeprowadzone
w 1955 r. przez Harolda Urena i Stanley Millera badania dowiodły, że „Pan Bóg”
to piorun!
(ciekawe,
jak zdumiewająco blisko tu do wierzeń Prasłowian). Panowie naukowcy
potraktowali mieszaninę wspomnianych gazów wyładowaniami elektrycznymi i... I
nie wierzyli własnym oczom – po kilku godzinach sztucznej burzy w retorcie
powstały aminokwasy, a te, jak wiadomo, są cegiełkami, z których zbudowane jest
nasze (i każde inne) białko. No ale skąd wiadomo, że w praatmosferze obecne
były takie właśnie gazy? A z badań zawartości najstarszych ziemskich skał, z
których analizy wynika jeszcze i to, iż materia ożywiona powstała już miliard
lat po uformowaniu się naszej planety – czyli w skali kosmicznej „wkrótce”.
To,
jak przebiegała ewolucja na Ziemi, najlepiej wyobrazimy sobie wówczas, gdy całą
jej historię zagęścimy do jednego jedynego roku.
A
więc: 1 stycznia (ok. 4,6 mld lat temu) z fragmentów protoplanetarnego dysku
materii powstaje trzecia od Słońca planeta; 5 marca (3,8 mld lat temu) formują
się najstarsze skały;
21
marca (3,6 mld lat temu) powstaje materia ożywiona; i teraz – UWAGA!
–
dopiero 10 listopada (650 mln lat temu) praoceany wypełniają się bardziej
skomplikowanymi organizmami wielokomórkowymi; 25 listopada (440 mln lat temu)
życie wypełza na ląd; 12 grudnia (250 mln lat temu) zaczyna się panowanie
dinozaurów; 26 grudnia (65 mln lat temu) dinozaury wymierają.
No
i co dalej? Jesteśmy już przecież prawie przy końcu naszego „roku” istnienia
Ziemi, a tu o człowieku ani widu, ani słychu. W rzeczy samej, bowiem w tej
rocznej skali wszystko, co naprawdę ważne dla nas, dzieje się dopiero 31
grudnia w ciągu „minut”. I tak: o godzinie 7.30 (4 mln lat temu) tu i ówdzie
pojawiają się pierwsze małpoludy;
o
23.49 (100 tysięcy lat temu) możemy spotkać człowieka rozumnego, zaś jedną
jedyną minutę przed północą, czyli o 23.59 (6 tys. lat temu), zaczyna się
historia ludzkiej cywilizacji.
To
niesamowite zastawienie pokazuje dobitnie, jakim ułamkiem historii planety
jesteśmy my sami – zarozumiali ludzie.
A
tym i owym kreacjonistom przydałoby się więcej pokory, bo wszystkie kolejne
odkrycia tylko potwierdzają, jak wiekopomne było dzieło Karola Darwina „O powstawaniu
gatunków drogą doboru naturalnego”.
Ot,
choćby DNA. To nic innego jak „skamieniałość” w nas samych – dowodząca, że
wszystko, co żywe, pochodzi od tej samej, pierwszej ożywionej komórki. Kod DNA
i w najbardziej prymitywnej bakterii, i w małpie, i brudnym paznokciu Jarosława
K. (może to nie jest akurat najlepszy przykład ewolucji...) ma tę samą formę
prawoskrętnej spirali.
A
przecież bez trudu można sobie wyobrazić spiralę lewoskrętną lub zgoła jakąś
powłokę sferyczną.
Ewolucja
trwa nieprzerwanie i nigdy (dopóki trwać będzie życie) się nie skończy. Jedne
gatunki powstają, inne przemijają bezpowrotnie.
Naukowcy
policzyli, że obecnie żyje na ziemi ok. 40 milionów różnych gatunków istot
żywych. Dużo?
Tak
się wydaje, dopóki nie uświadomimy sobie, że to zaledwie jeden promil (!)
ogólnej liczby gatunków, które kiedyś zamieszkiwały naszą planetę.
Zgodnie
z ewolucjonizmem, każdy gatunek zdeterminowany jest (od chwili powstania)
widmem wymarcia.
Czy
dotyczy to także człowieka?
Najpewniej,
niestety, tak. Wiemy to stąd, że homo sapiens jest jedynym przedstawicielem
rodzaju ludzkiego, który przetrwał. A były takie czasy, gdy obok siebie żyły
różne rodzaje człowiekowatych, które wcale nie pochodziły od małpy, a tylko
miały z nią wspólnego przodka. Cóż, wygraliśmy konkurencję. Tak jak ta żyrafa
ze śmiesznie długą szyją.
Adamo
i Ewo-lucja „Darwin dowodzi, że człowiek pochodzi od małpy” – ta bzdura
powtarzana przez jego przeciwników miała zohydzić teorię ewolucji. I zohydziła
na długie lata. Tymczasem Karol Darwin niczego podobnego nie twierdził.
Niestety,
ludzie są z natury niedowiarkami i wolą dowody widzieć na własne oczy. Czy
można zaobserwować ewolucję tu i teraz? Proszę bardzo...
Oto
całkiem niedawno żyła sobie w środowej Anglii pewna odmiana ciem o białych, cętkowanych
skrzydłach – takich jak kora brzóz, na której sobie spokojnie pomieszkiwały.
Niestety,
kominy fabryczne rewolucji przemysłowej raz dwa zamieniły białe brzozy w niemal
czarne i ćmy były na nich widoczne jak ksiądz na Antarktydzie, co bardzo
ucieszyło ptaki.
Ale
co to...? W ciągu kilku lat nasze nocne motyle zmieniły ubarwienie – ku
rozpaczy ptaków i nietoperzy – na ciemnoszare. Kilkadziesiąt lat później, w
wyniku ogólnonarodowej akcji ekologicznej oczyszczającej powietrze, ćmy...
powróciły do swojej pierwotnej barwy.
Warto
przypomnieć, że i ewolucjonizm trafi ał niekiedy na wstydliwe mielizny. W ZSRR
żył sobie taki człowiek, o którym współczesna nauka chciałaby jak najszybciej
zapomnieć.
Nazywał
się Trofi m Łysenko i przekonał Stalina, że jego koncepcja ewolucji jest
jedynie słuszna (wobec czego inni, niezgadzający się z nim radzieccy naukowcy
„o pseudonaukowym odchyleniu imperialistycznym” natychmiast trafi li do łagrów)
i że to nie geny rodziców, ale osobniczy rozwój podczas życia pojedynczego egzemplarza
determinuje cechy kolejnego pokolenia (dziecko bruneta musi być brunetem, a
dziecko przodownika pracy – przodownikiem pracy). Oświadczył otóż Łysenko
Stalinowi, że może obsadzić Moskwę cytrynami.
Jak
tego dokona? To proste: drzewo cytrynowe znad Morza Czarnego posadzi o 10
metrów na północ, a gdy wyrośnie, pestkę z jego owocu posadzi znów dalej o 10
metrów, i tak aż do Moskwy. W ten „naukowy” sposób można by równie dobrze
próbować odzwyczaić karpia od wody, odlewając ją po łyżeczce z akwarium). Niestety,
Trofim Łysenko przeżył Stalina, a niemal setka jego kolegów nie.
My
wszyscy, którym przez myśl nie przejdzie dziś kwestionowanie ewolucjonizmu,
spotykamy się jakże często z argumentami kreacjonistów, z którymi nie sposób
dyskutować. Te argumenty są w zasadzie dwa – powtarzane do znudzenia:
Zasada celowości. Wszystko musi mieć jakąś
przyczynę i jakiś skutek. A więc w powstaniu życia (czy w ogóle materii,
przestrzeni i czasu) KTOŚ (?) musiał mieć jakiś cel. No i tu docieramy szybko
do Boga. Ale czy na pewno? No bo skoro tak, to – przez analogię teorii
celowości – sam Stwórca nie mógł powstać z niczego, ergo – jego byt też ma
jakąś przyczynę. Tu dochodzimy do praboga, i jeszcze prapraboga, i tak dalej...
Końca nie widać.
Zasada kreatywności. To prawda, że rozmiary
kosmosu są tak wielkie, iż z prostych obliczeń widać, iż istnieje on co
najmniej 14 miliardów lat, a nie biblijne 6 tysięcy – przyznają co bardziej
światli kreacjoniści.
Jest
to spowodowane tym, że Bóg specjalnie stworzył (kreował) owo mylne wrażenie,
aby wypróbować ludzką wiarę. To samo tyczy np. kości dinozaurów sprzed 70
milionów lat. W rzeczywistości (według kreacjonistów) to tylko... atrapy
sporządzone w tym samym celu co „złudna” prędkość światła (300 tys. km na
sekundę).
No i bardzo pięknie. W ten sposób można wytłumaczyć dokładnie wszystko i jakakolwiek dalsza dyskusja staje się bezprzedmiotowa. Ale tak na marginesie, pomysł, że Bóg jest oszustem, celowo wprowadzającym ludzi w błąd, brzmi interesująco i ponętnie.
Marek Szenborn
PS
Artykuł ten ledwie dotyka szerokiego problemu ewolucjonizmu (np. z braku
miejsca nie ma w nim ani słowa o interesującej teorii panspermii, o czym już za
tydzień). Zapraszam Państwa do dyskusji na ten temat na łamach „FiM”.
Bibliografia:
Prof. James Trefi l – artykuły i eseje naukowe, „Polski Serwis Ewolucyjny” i
inne.
"FAKTY I MITY" nr 9, 06.03.2008 r.
NASIENIE
BOGÓW
Cały wszechświat tętni życiem. Jego zarodki – jak strzępki pleśni – są nieustannie rozsiewane w międzygwiezdnej przestrzeni i potrzeba tylko czasu oraz odpowiedniego miejsca, by gdzieś znalazły podatny grunt i wykiełkowały. To teoria panspermii. Całkiem sympatyczna.
W
poprzednim numerze, w artykule „Adamo i Ewo-lucja” opisałem jedną z teorii
powstania życia na ziemi. Według niej, pierwiastki i proste związki chemiczne
ziemskiej praatmosfery poddane działaniu wyładowań elektrycznych (piorunów)
syntetyzowały się w aminokwasy – czyli cegiełki białek – a stąd już tylko krok
do materii ożywionej. Takie doświadczenia powtórzono z powodzeniem w dość prostych
warunkach laboratoryjnych. Czy to jednak oznacza, iż tak właśnie było? Że w ten
sposób gdzieś w praoceanie „urodziła się” pierwsza ożywiona cząstka? Jeden z
Czytelników napisał, że na razie nie ma na to dowodu. Oczywiście, że nie ma, a
jednak całość brzmi cokolwiek bardziej wiarygodnie i logicznie – przynajmniej
dla mnie – niż wiara w boski akt kreacji (Panu Kamilowi S.
–
Czytelnikowi, który w taką możliwość mocno powątpiewa – spieszę donieść, iż
znam opracowania mówiące o tym, że jakoby w niektórych laboratoriach, m.in. w
Szwajcarii czy Korei Południowej, w latach 2001–2003 udało się uzyskać sztuczną
materię ożywioną, a całość badań utrzymywana jest w ścisłej tajemnicy ze
względu na daleko idące reperkusje polityczne i religijne).
No
ale jeśli nie synteza na ziemi, jeżeli nie Pan Bóg, to co? To modna pod koniec
XIX wieku, potem zarzucona przez naukę, ostatnio przywrócona do łask – teoria
panspermii. Zacznijmy od tego, że podstawowym budulcem związków chemicznych w
ożywionej materii są takie oto pierwiastki: węgiel, wodór, azot, tlen, fosfor i
siarka. Czy to jakiś niezwykły, egzotyczny zestaw? Wręcz przeciwnie: to
powszechne we wszechświecie składniki materii. Występują one w gwiazdach, w
coraz powszechniej odkrywanych planetach i w obłokach pyłów i gazów.
Potwierdzają to badania spektrograficzne różnych obiektów kosmicznych w
najdalszych zakątkach kosmosu. Jeśli więc materia tu i miliard lat świetlnych
stąd jest mniej więcej jednorodna, to prawdopodobieństwo powstawania z niej
coraz bardziej skomplikowanych związków – aż do aminokwasów, białek i... itd.
jest podobne. Te obserwacje są potwierdzane przez teorię wielkiego wybuchu i
to, co obecnie przez najbardziej czułe teleskopy obserwujemy, jest tylko tego
wybuchu konsekwencją.
W
telegraficznym skrócie teoria panspermii brzmi tak: życie jest normalnym,
spontanicznym następstwem komplikacji materii. Jego powszechność we
wszechświecie to coś absolutnie naturalnego, z tym, że są w przestrzeni
kosmicznej miejsca bardziej i mniej „żyzne”. Jednak cały kosmos jest dosłownie
„zaśmiecany”, czy może raczej zainfekowany życiem. Jego zarodki z tych żyznych
stref są przenoszone do stref jałowych i kolonizują je. Jak nasiona traw
anektujących powoli pustynię.
Przeciwnicy
panspermii przez dziesięciolecia oponowali, że promieniowanie w otwartym
kosmosie jest zabójcze dla życia (przynajmniej tego nam znanego), więc
międzygwiezdne podróże jego „nasion” są wykluczone. Jednak ostatnie badania
wykazują, że wcale tak być nie musi. Że już niewielka gródka materii (choćby
meteoryt) może być świetnym przetrwalnikiem doskonale chroniącym przed np.
ultrafioletem. Naukowcy w tej chwili są już niemal pewni, iż takie
„zaśmiecenie”
życiem następowało na drodze Mars–Ziemia lub odwrotnie. A jeśli jest to możliwe
w skali mikrokosmicznej, to może i jest prawdopodobne w skali makro.
Tu
dochodzimy do jeszcze ciekawszej odmiany teorii panspermii, czyli tzw.
panspermii kierowanej. Zgodnie z nią, zarodki życia przemierzają przestrzeń i
czas w... statkach kosmicznych. A przynajmniej w jakichś specjalnych
przetrwalnikach – kapsułach wykonanych przez obce cywilizacje, które w ten
sposób kolonizują i obsiewają wszechświat. Według niektórych uczonych, teoria
ta uzyskała ostatnio „mocne podstawy”, gdy odkryto, że pierwiastkiem niezbędnym
do powstania życia w znanej nam postaci jest molibden. Ów niezwykle rzadki na
ziemi pierwiastek pełni kluczową rolę w enzymach. „Gdyby molibden nie został
dostarczony z zewnątrz, życie na ziemi nigdy by nie powstało” – twierdzą
entuzjaści panspermii kierowanej. Skrajni entuzjaści tej teorii mówią nawet, że
panspermia trwa nieprzerwanie i obserwujemy ją na co dzień. Na przykład wirusy
są właśnie takimi kosmicznymi zarodnikami i motorem ziemskiej ewolucji.
Oczywiście, ani teoria ewolucji, ani teoria panspermii (która tej pierwszej nie wyklucza, a jedynie ją uzupełnia) nie odpowiada na kluczowe pytanie: jaki jest cel życia? No tak... ale wobec tego równie dobrze można by zastanawiać się, w jakim celu istnieje przestrzeń i czas. Po co jest cokolwiek.
Marek Szenborn
"WPROST"
nr 820, 16.08.1998 r.
KOSMICZNY IMPORT
CZY NA MARSIE ZNAJDZIEMY WYJAŚNIENIE ZAGADKI ZIEMSKIEGO ŻYCIA?
Budulcem białek i kwasów
nukleinowych są głównie lewoskrętne aminokwasy i prawoskrętne cukry. Od 150 lat
naukowcy próbują wyjaśnić, dlaczego natura upodobała sobie właśnie te
cząsteczki organiczne, choć w przyrodzie występują także inne ich rodzaje.
Prawdopodobne rozwiązanie znaleźli astronomowie: ten rodzaj asymetrii został
zakodowany w cząsteczkach organicznych w przestrzeni międzygwiezdnej przed
powstaniem Układu Słonecznego. Dopiero później zarodniki życia dotarły na
Ziemię. Przyniosły je komety i meteoryty. Odkrycie to opisuje tygodnik
"Science".
Narodziny życia na Ziemi owiane
są tajemnicą, której być może nigdy nie zgłębimy. Wiemy, że pojawiło się miliard
lat po uformowaniu naszej planety, lecz nie wszyscy naukowcy są przekonani, że
ten czas wystarczył do tego, by z martwej materii mogły się rozwinąć żywe
komórki. Potrzeba było
3 mld lat, by zamieszkujące ocean
bakterie przekształciły się w wielokomórkowe organizmy i życie wyszło na ląd.
Zajęło to 90 proc. czasu rozwoju życia na naszej planecie.
Jedna z teorii zakłada, że
"ziarenka" życia przywędrowały z kosmosu. Przyniosły je niemal 4 mld
lat temu zderzające się z Ziemią komety, meteoryty i asteroidy. W ubiegłym roku
naukowcy z Arizona State University natrafili na niespotykaną różnorodność
cząsteczek
organicznych (w tym lewoskrętnych
aminokwasów) w meteorycie, który
w 1969 r. spadł w pobliżu Murchison w Australii. To unikatowe znalezisko
przekonało ich, że asymetria prawdopodobnie istniała w materii, z której
narodził się Układ Słoneczny, a więc zanim na naszej planecie pojawiło się
życie.
Cząsteczki o asymetrycznym
kształcie mogą istnieć w dwóch formach: prawo- lub lewoskrętnej; pierwsza jest
zwierciadlanym odbiciem drugiej. Gdy wytwarza się je w laboratorium, uzyskuje
się tyle samo cząsteczek obu rodzajów. Żywe organizmy nie są jednak złożone z
ich mieszaniny. Aminokwasy, czyli cegiełki, z których zbudowane są białka,
zawsze są lewoskrętne, a cukry prawoskrętne. Naukowcy z zespołu Jeremy'ego
Baileya z Anglo-Australian Observatory w Epping w Australii twierdzą, że
znaleźli wyjaśnienie tej dziwnej tendencji. Na trop naprowadziły ich obserwacje
Wielkiej Mgławicy Oriona, znajdującej się w odległości 1500 lat świetlnych od
Ziemi. Wiadomo, że gdy substancję o jednakowej liczbie prawo- i lewoskrętnych
cząsteczek podda się działaniu tzw. kołowo spolaryzowanego światła, większość
molekuł przyjmie prawo- lub lewoskrętną formę. W Wielkiej Mgławicy Oriona znajduje
się obszar, w którym powstają nowe gwiazdy i istnieje wiele organicznych
cząsteczek. Badacze nazywają go Chmurą Cząsteczkową Oriona 1. Tam astronomowie
dostrzegli niezwykłe natężenie kołowo spolaryzowanego światła. Wiele źródeł, w
tym nasze Słońce i większość sztucznych źródeł, wysyła światło nie spolaryzowane.
Kołowa polaryzacja rzadko zachodzi w naturalnych warunkach. Przypuszcza się, że
ten rejon wygląda tak jak niegdyś miejsce, w którym narodził się nasz system
planetarny. Jeremy Bailey uważa, że spolaryzowane światło "wymusza"
na każdej organicznej cząsteczce w chmurze materii - tworzywie gwiazd i planet
- by wybrała jedną z dwóch form. Podobny proces zachodzący pod wpływem
promieniowania ultrafioletowego doprowadził do powstania ogromnej liczby lewoskrętnych
aminokwasów, które następnie dotarły na Ziemię.
Jeśli
Bailey ma rację i zarodki życia rzeczywiście przybyły z gwiazd, pozostaje
pytanie, jak aminokwasy przerodziły się w żywe organizmy. Od lat 50. prowadzone
są próby odtworzenia pierwotnego środowiska Ziemi, które - według Claudii Huber
i Güntera Wachtershausera z Technische Universität w Monachium - było gorącą
wylęgarnią ciepłolubnych organizmów żywych. Niemieckim badaczom udało się
stworzyć w laboratorium warunki bardzo zbliżone do panujących przy gorących
otworach wulkanicznych na dnie pradawnych oceanów. Z aminokwasów, siarczków
zawierających żelazo i nikiel oraz toksycznego tlenku węgla przygotowali wrzący
"pierwotny bulion". Do "smaku" dodawali cuchnący
siarkowodór lub równie odrażający metanotiol. W tej trującej zupie udało im się
zainicjować przemianę aminokwasów w peptydy, związki pośrednie pomiędzy
aminokwasami i białkami.
Na
Ziemi prawdopodobnie nigdy nie znajdziemy śladu pierwszego życia. Najstarsze
organizmy nie miały szkieletów, nie znajdziemy zatem ich skamieniałości.
Pozostały po nich tylko chemiczne ślady w postaci węglowodorów. Znajdują się
one w najstarszych skałach, których większość uległa wielokrotnym
przeobrażeniom w gwałtownych procesach geologicznych. Pierwotne osady powstawały
w oceanach i dawno uległy przemianie, zacierając pierwsze ślady życia. - Ciągle
nie wiemy, w jak prostych formach może zaistnieć życie. Jeśli zaczęło się od
nieskomplikowanych związków organicznych, nie potrzebowało dużo czasu, by
pojawić się na dawnej Ziemi. Chciałbym wiedzieć, które cząsteczki zaczęły ten
"biznes". Jeśli były to bardzo proste związki, prawdopodobnie nie
jesteśmy sami we wszechświecie, a kosmos roi się przynajmniej od bakterii.
Wyobraźmy sobie, że na podłodze leżą rozsypane elementy małego robota: ręce,
nogi i głowa. Części pojawiły się same z siebie, a robot, który powstał w moim
laboratorium w wyniku spontanicznej samoorganizacji, potrafi wytwarzać swoje
kopie. Tak właśnie zachowują się prymitywne formy życia. Nieskomplikowany proces
mógłbym odtworzyć w laboratorium, lecz gdybym miał składać z części jumbo jeta,
nie zdołałbym tego zrobić. Wierzę jednak, że życie miało prosty początek - mówi
André Brack z Centre de Biophysique Moleculaire w Orleanie.
Rozwiązanie
zagadki pochodzenia życia być może znajduje się na Marsie. Wielu chemików i
biologów ma nadzieję, że życie na tej planecie powstało w podobny sposób jak na
naszej. Gdy "narodził się" Mars, panowały tam takie same warunki jak
na Ziemi. Płynęła woda, istniała atmosfera, spadały komety i meteoryty bogate w
cząsteczki organiczne. Nic nie wskazuje na to, by na Marsa przynosiły mniej
materii organicznej niż na Ziemię, tylko - jak twierdzą naukowcy - cząstek tych
trzeba szukać w odpowiednim miejscu. Na czerwonej planecie prawdopodobnie nigdy
nie doszło do tak gwałtownych procesów tektonicznych jak na Ziemi. Jeśli
"coś" pozostawiło tam swoje ślady, osady są nietknięte i czekają na
nas. Wyjątkowo obiecujące pod tym względem są ostatnie odkrycia krążącej wokół
Marsa sondy Mars Global Surveyor. Sfotografowała ona młode kratery, mające
zaledwie 500 mln lat - widać na nich ślady erozji spowodowanej przez wodę.
Świadczy to o tym, że niedawno płynęła tam woda. Jeśli wielki ocean wyparował
miliardy lat temu, mogły się tam utrzymać lokalne jeziora, które pół miliarda
lat temu być może tętniły życiem. Mamy szansę znaleźć na Marsie organizmy
znacznie prostsze niż bakterie czy wirusy i dowiedzieć się, jak powstało życie.
-
Jako chemik w identycznych warunkach muszę otrzymać ten sam produkt - tłumaczy
André Brack. - Prawdopodobieństwo narodzenia się prymitywnego życia na Marsie
jest naprawdę wysokie. Lubię myśleć o czerwonej planecie jak o stop-klatce z
pierwszych minut filmu o ewolucji na Ziemi. Składniki, z których powstało życie
na naszym globie, znajdowały się niegdyś na Marsie. Z pewnością nie rozwijały
się tam identyczne bakterie jak na Ziemi, lecz mogły żyć organizmy o wiele
mniejsze niż ziemskie. Nikt nie udowodnił, że najmniejsza komórka, jaką tutaj
znajdziemy, jest najmniejszą, jaka może w ogóle istnieć. Można sobie wyobrazić
żywy organizm, który potrzebuje mniej informacji, niż zawiera materiał
genetyczny bakterii. Prawdopodobne jest życie tworzone przez mniejsze - a przez
to mniej wydajne - komórki. Sinice tworzące ponad 3 mld lat temu słynne
skamieniałości, czyli stromatolity, są dużymi organizmami. Ale przecież mogą
istnieć mniejsze. Za żywy system uznałbym taki, który byłby bardziej prymitywny
niż wyszukana struktura, jaką jest komórka. Jej działanie opiera się na
podziale funkcji między informację genetyczną a znajdującą się w enzymie
"maszynkę" do wytwarzania kopii. Łatwo sobie wyobrazić prostszy
system, w którym jedna cząsteczka spełniałaby obie funkcje, na przykład może to
być autokataliza. Biolodzy nie lubią tego pomysłu, twierdzą bowiem, że żaden
twór mniejszy od komórki nie może być żywy. Uważam jednak, że każdy system
chemiczny zdolny do tworzenia swoich kopii i przekształcania się przejawia
podstawowe cechy życia - konkluduje Brack.
Wielu
chemików interesujących się początkami życia przyznaje, że jego esencja -
związki zdolne do kopiowania i ewoluowania - powinna być taka sama w całym
wszechświecie. Jeśli życie powstało również na Marsie i istniały tam proste
związki chemiczne potrafiące się kopiować i mutować, mogły się też pojawić
marsjańskie stromatolity. Michael Carroll, od lat malujący pozaziemskie światy,
umieścił je na swoim obrazie przedstawiającym marsjański krajobraz sprzed
miliardów lat.
Agnieszka Przychodzeń, Nagoja
„Super Express” 9-10.02.2002 r.
TYCI, TYCI KOSMICI
DZIŚ
NAUKOWCY MÓWIĄ JUŻ OTWARCIE: PIERWSZE ŻYWE ORGANIZMY PRZYBYŁY NA ZIEMIĘ
NAJPRAWDOPODOBNIEJ Z KOSMOSU
W
meteorytach odkryto skamieniałe bakterie starsze niż Ziemia. Ale fakt, że
gdzieś w kosmosie żyją bakterie czy grzyby, nie robi na nas wrażenia. One nie
zbudują statków kosmicznych i nie wypowiedzą nam wojny. Bo dopiero za kilka mld
lat powstaną z nich... ludzie. Tak długo trwało to na Ziemi. Od czasu, kiedy na
naszej planecie pojawiły się pierwsze żywe mikroorganizmy, nie potrzebujące
tlenu, upłynęło 3,9 mld. lat.
Jeszcze kilkanaście lat temu sądzono, że
pojawienie się życia na Ziemi to coś wyjątkowego. „Połączenie związków w żywe
organizmy graniczy z cudem. To nieprzerwane pasmo zbiegów okoliczności” -
komentowano początki życia na Ziemi. Nowe badania kosmosu i przeszłości naszej
planety sprawiły, że dziś mówi się o powstawaniu życia jak o procesie typowym,
normalnym, który występuje zawsze, gdy pojawią się sprzyjające warunki.
„Sprzyjające”
wcale nie oznaczają ciepłej wody pełnej związków węgla, jak to miało miejsce w
przypadku powstania życia na Ziemi. Okazało się, że w pyle kosmicznym, w
lodowatej, czarnej przestrzeni, cząstki materii łączą się i tworzą coś w
rodzaju osłonki oddzielającej je od środowiska. A to pierwszy krok stawania się
organizmem.
Skoro umieją
to martwe cząstki w „martwym świecie”, w lepszych warunkach dzieje się to tym
bardziej. Wygląda więc, że „ożywianie” jest wpisane w kosmiczną materię.
BAKTERIE
PODRÓŻNICZKI
Przypuszcza
się, że na Ziemi życie powstawało i ginęło wiele razy. Niszczyły je
bombardujące planetę komety i wielkie meteoryty. W czasach młodości planet
Układu Słonecznego, Ziemia zapewne nie była jedyną planetą, na której powstało
życie. [Szacuje się, iż w wszehświecie są miliony planet. – red.] Uważa
się nawet, że kiedy na Marsie była jeszcze woda, miał on lepsze warunki do
powstania życia niż Ziemia! I co więcej
- „zaraził” Ziemię życiem. Miało ono przybyć w odłamkach skał wybitych z
Marsa. Dziś wiemy, że bakterie są tak wytrzymałe, że na pewno przetrwałyby
kosmiczną podróż z Marsa na Ziemię (80 mln kilometrów).
KOSMICZNY
DESZCZ ŻYCIA
Nasze
poglądy na życie w kosmosie zmieniły się, gdy przyjrzeliśmy się temu, co w nim
siedzi czy raczej - krąży.
Okazuje się,
że pul;, który dryfuje w kosmosie (i opada codziennie na Ziemię), to
„poczekalnia” cząsteczek życia.
To min. te
same aminokwasy, które są wykorzystywane przez organizmy do syntezy białek. To
zasady, kwasy i chinony. Ich budowa jest identyczna, jak u ziemskiego
chlorofilu - składnika roślin. To ich lądowanie na Ziemi doprowadziło do
powstania życia. Są wszędzie, więc gdzie jeszcze znalazły podatny grunt? Ewa Jabłońska
„WPROST” nr 4(1104), 2004 r.
GALAKTYKA
PEŁNA ŻYCIA?
Wokół co dziesiątej gwiazdy w naszej galaktyce mogły powstać warunki umożliwiające pojawienie się życia - przekonują naukowcy z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii w Sydney. Zespół Charlesa Linewea-vera analizował ewolucję Drogi Mlecznej (naszej galaktyki). Badacze twierdzą, że mająca kształt pierścienia "strefa nadająca się do zamieszkania" pojawiła się około 8 mld lat temu w odległości 25 tys. lat świetlnych od jądra Galaktyki. W jej obrębie znalazła się jedna dziesiąta wszystkich gwiazd Drogi Mlecznej, w tym również stosunkowo młode gwiazdy, liczące około 4 mld lat. Inni naukowcy twierdzą, że wciąż zbyt mało wiemy o tym, jakie warunki są konieczne do powstania życia, by przeprowadzać tego rodzaju wyliczenia.
(AB)
„PRZEGLĄD” nr 43, 25.10.2005 r.
KOMETY ZWIASTUJĄ EPIDEMIE
TAJEMNICZE OBIEKTY NIEBIESKIE SĄ MIĘKKIE JAK ŚNIEŻNE ZASPY
Kiedy
na niebie pojawiały się świetliste warkocze, ludzie przeczuwali nieszczęście.
Komety od wieków uważano za zwiastuny wielkich klęsk i epidemii. Obecnie jednak
mnożą się dowody, że bez tych dziwnych obiektów kosmicznych nie byłoby wody ani
życia na naszej planecie.
Komety
to przybysze z dalekich regionów kosmosu. Przypuszczalnie biliony tych ciał
niebieskich krążą w obłoku Oorta, już na początku przestrzeni międzygwiezdnej.
Ten kometarny rój znajduje się w odległości około 50 tys. jednostek
astronomicznych od Słońca (jednostka astronomiczna - prawie 150 mln km). Sonda
Voyager, która potrzebowała 12 lat, aby dotrzeć z Ziemi do Neptuna, a teraz
opuszcza Układ Słoneczny, znajdzie się w obłoku Oorta za 10 tys. lat. Matecznik
komet znajduje się tak daleko, że te obiekty niebieskie są tylko luźno związane
ze Słońcem. Niekiedy jednak grawitacja dalekich gwiazd potrąca kometę, tak że
zmienia ona orbitę i mknie ku Słońcu. W pobliżu naszej gwiazdy taki kosmiczny
wędrowiec tworzy efektowny warkocz, jednak kometarna głowa, a zwłaszcza jej
jądro, pozostaje prawdopodobnie niezmienione od 4,6 mld lat, czyli od narodzin
Układu Słonecznego. Komety są zatem swoistymi kapsułami czasu - astronomowie
mają nadzieję, że
badania tych ciał niebieskich pozwolą rozwiązać wiele zagadek
Układu
Słonecznego, a także pojawienia się życia na Ziemi.
Nowe
sensacyjne ustalenia na temat natury komet przyniosła misja amerykańskiej sondy
Deep Impact. Próbnik ten dotarł w pobliże 9P/Tempel 1, komety mknącej w
odległości około 132 mln km od Ziemi po wydłużonej orbicie. Tempel okrąża
Słońce w ciągu pięciu i pół roku, to wielki ogórek z lodu, kurzu, piasku i
pyłu, długi na 11 km i szeroki na 5 km. 4 lipca, w Dzień Niepodległości Stanów
Zjednoczonych, od sondy odłączył się miedziany "pocisk uderzeniowy" o
masie 372 kg i wielkości dużej lodówki. Doszło do niezwykłej zaprogramowanej
kolizji. Pocisk z prędkością 37 tys. km na godzinę wbił się w oświetloną przez
Słońce stronę kosmicznego wędrowca. Kometę natychmiast otulił ogromny,
nieprzezroczysty obłok z gazów, roztrzaskanego lodu i pyłu. W wyniku zderzenia
w przestrzeń kosmiczną wyrzuconych zostało 5,5 tys. ton lodu oraz masy
zamrożonego tlenku i dwutlenku węgla oraz amoniaku. Miedziany taran wyrwał w
powierzchni komety krater wielkości boiska piłkarskiego, głęboki na
kilkadziesiąt metrów. Kosmiczne zderzenie obserwowała aparatura pokładowa sondy
Deep Impact oraz około 80 teleskopów w ziemskich obserwatoriach.
Analiza
danych trwała kilka miesięcy i przyniosła zadziwiające rezultaty. Naukowcy ze
zdumieniem stwierdzili, że kometarne jądra są zdumiewająco porowate, prawie
puste. Kierownik misji sondy Deep Impact, Michael A?Hearn z University of
Maryland, wyjaśnia: "Spodziewaliśmy się, że pocisk przedrze się aż do gęstych
warstw komety, ale tak się nie stało. Okazało się, że 70-80% tego obiektu
kosmicznego to pusta przestrzeń. Wcale nie jesteśmy przekonani, czy stały rdzeń
rzeczywiście istnieje". Głowę komety tworzą najwyraźniej bardzo drobne
cząsteczki pyłu i lodu, luźno połączone ze sobą. Pył to przede wszystkim
ziarenka krzemu, tak drobne jak talk.
Taka
porowata struktura źle przewodzi ciepło. Słońce nagrzewa zatem tylko
powierzchnię komety. Wewnątrz mógł przetrwać materiał z czasów narodzin Układu
Słonecznego, a także związki organiczne. Teoretycznie w rdzeniu komety
przetrwalniki bakterii w stanie uśpionym mogłyby podróżować przez miliony lat,
chronione przed zbyt wysoką temperaturą i promieniowaniem kosmicznym.
Misja
Deep Impact wykazała również, że powierzchnia komety jest zadziwiająco miękka,
jak świeża zaspa śnieżna czy śnieg na dużych wysokościach, znakomity dla
narciarzy. To zła wiadomość dla Europejskiej Agencji Kosmicznej, a zwłaszcza
dla twórców misji kometarnej sondy Rosetta. W 2014 r. lądownik Rosetty
ma osiąść na powierzchni komety Czuriumow-Gierasimienko.
Jeśli
także ten obiekt niebieski nie ma stałej powierzchni, lądownik nazwany Philae
nie utrzyma się na miękkiej "poduszce". Dr Bernard Foing z
Europejskiej Agencji Kosmicznej zapewnia jednak, że lądownik został zbudowany
tak, by poradził sobie na różnych powierzchniach. Philae o masie około 100 kg
ma trzy nogi i penetrator skonstruowany w Centrum Badań Kosmicznych Polskiej
Akademii Nauk. Ostrze penetratora ma się wbić na głębokość 30-40 cm.
Instrumenty pomiarowe przeanalizują gęstość, skład oraz przewodnictwo cieplne
powierzchni komety. Szkoda byłoby, gdyby lądownik z tak skomplikowaną aparaturą
utonął w kometarnym pyle.
Do
tej pory komety nazywano brudnymi kulami śniegowymi. Obecnie bardziej trafne
wydaje się określenie? lodowe kule pyłu?. Kontrolowane zderzenie wykazało
bowiem, że przynajmniej w powierzchniowych warstwach komety pyłu jest więcej
niż lodu. Astronomowie z zaskoczeniem przyjęli również wiadomość, że Temple 1
składa się z kilku warstw geologicznych, przy czym na niektórych widoczne są
kratery po uderzeniach meteorytów.
Wreszcie
z analiz wzbudzonego przez uderzenie obłoku wynika, że w komecie znajduje się
wiele związków węgla, czyli materiału organicznego. Zidentyfikowano
formaldehyd, acetylen, cyjanowodór. Formaldehyd to cegiełka, z której powstają
bardziej złożone substancje organiczne. Zdumienie naukowców wywołały zwłaszcza
znaczne ilości cyjanku metylu, związku odgrywającego kluczową rolę w reakcjach,
które prowadzą do powstania DNA. Wszystko to potwierdza wysuwaną od dawna
hipotezę - oto tylko dzięki kometom powstało życie na naszej planecie. Młoda
Ziemia była bombardowana przez asteroidy i komety lodowe. Te ostatnie
przyniosły tyle wody, że mogły powstać oceany. Jak świadczą analizy izotopów wodoru
w ziemskiej wodzie, większość tego życiodajnego płynu jest pochodzenia
kometarnego. Te zadziwiające ciała niebieskie przyniosły ze sobą również
znaczne ilości niekiedy złożonych substancji organicznych, tak że w ziemskich
oceanach mogło się narodzić życie. Od czasu powstania naszej planety do
pojawienia się pierwszych istot żywych upłynął niecały miliard lat. Zdaniem
wielu ekspertów, to za krótki czas, aby życie mogło się narodzić bez udziału
kosmicznych nasion.
Teoria panspermii,
którą
na początku XX w. wysunął szwedzki chemik Svante A. Arrhenius, głosiła, że
życie na Ziemi nie powstało samo z siebie, lecz zostało zasiane przez zarodniki
z kosmosu. Ostatnio hipoteza panspermii przeżywa swoisty renesans.
Naukowcy
wykazali, że około 70 mln lat temu gigantyczna kometa pozostawiła w Układzie
Słonecznym mieszaninę meteoroidów i pyłu. 20 tys. lat później meteoryt z tej
komety spadł w okolicach Stevns Klint na wybrzeżu Danii. Udało się dokładnie
określić czas tego wydarzenia, gdyż meteoryt znalazł się między warstwami skał
kredowych i trzeciorzędowych.
Deszcz pyłu z tej komety zaczął jednak opadać na Ziemię jakieś 15 tys. lat przed uderzeniem meteorytu. Naukowcy przypuszczają, że cząstki organiczne w tym fragmencie kometarnego jądra zostały zniszczone podczas kolizji, ale przetrwały w pyle. I rzeczywiście aminokwasy zapewne kosmicznego pochodzenia odkryto na granicy osadów kredowych i trzeciorzędowych. Można przypuszczać, że taka ulewa pyłu i odłamków kometarnych jąder zapłodniła wcześniej dziewiczą Ziemię.
Jan Piaseczny
„WPROST” nr 51/52(1304), 2007 r.
KOSMICI
Z AMONIAKU
NA NASZEJ PLANECIE MOGĄ SIĘ UKRYWAĆ ORGANIZMY PRZYBYŁE Z INNYCH REJONÓW WSZECHŚWIATA
Życie
z białka?! Żywe istoty z białka? Nie wstydzisz się wypowiadać takich andronów w
towarzystwie swego nauczyciela?! Oto są płody nieuctwa i arogancji, jakie
zastraszająco szerzą się dzisiaj!" Tak w „Dziennikach gwiazdowych"
Stanisława Lema mieszkańcy ognistej planety pozasłonecznej dyskutują o tym, jak
może wyglądać pozaziemskie życie. W cyklu opowiadań pojawiły się istoty żyjące
w skałach (w tym inteligentna cywilizacja rozwijająca się w skorupie Ziemi), w
planetarnych atmosferach, a nawet myślące wiry międzygwiezdnej plazmy.
Wszystkie te rozważania były kiedyś uważane za fantazję. Dziś zaczynamy je traktować
całkiem serio.Odkrycia kolejnych planet pozasłonecznych i pojawiająca się
dzięki nim możliwość poszukiwania pozaziemskiego życia wymogły opracowanie
przez badaczy z amerykańskiego National Research Council specjalnego raportu.
Zespół biologów, chemików i astronomów zaleca w nim, by polowanie na
pozaziemskie życie zostało rozszerzone o badania nad życiem niesamowitym,
zupełnie innym od istniejącego na Ziemi.
ŻYCIE
BEZ WODY
Poszukiwania
siedlisk obcych mikroorganizmów koncentrują się na odnalezieniu kopii
ziemskiego życia. Ludzie, sosny, motyle i bakterie, a także inne ziemskie
organizmy (o ile pominiemy wirusy, które często nie są uznawane za żywe
organizmy) mogą się wydawać bardzo różne, ale pod mikroskopem są do siebie
zdumiewająco podobne. Wszystkie potrzebują wody w stanie ciek-łym. Wszystkie
też do przechowywania i przekazywania informacji genetycznej wykorzystują kwas
dezoksyrybonukleinowy – DNA – i na jego podstawie budują białka z tych samych
cegiełek – aminokwasów. Czy życie na innych planetach musi być jednak takie
same?
Podstawowym
warunkiem istnienia życia podobnego do ziemskiego jest obecność wody w stanie
ciekłym. Dlatego w naszym układzie słonecznym rozważa się jego powstanie na
wilgotnym niegdyś Marsie, w oceanie, który może się znajdować pod powierzchnią
księżyca Jowisza – Europy, oraz na tryskającym wodnymi gejzerami saturnowym
Enceladusie. Czy jednak woda jest naprawdę tak istotna? Funkcję wody mogą na
innych światach pełnić oceany amoniaku, formamidu lub metanu – cieczy, które
zamarzają w znacznie niższych temperaturach niż woda, a więc umożliwiają
zasiedlenie zbyt chłodnych dla ziemskiego życia planet. Kolejną możliwością są
mieszaniny wody z innymi związkami chemicznymi, na przykład z amoniakiem.
Niewykluczone, że taka właśnie mieszanina sączy się spod powierzchni Tytana,
największego księżyca Saturna. Choć temperatura na powierzchni tego satelity
nie przekracza 180°C, taki wodno-amoniakowy roztwór może podtrzymywać życie
inne od tego, które dziś znamy.
Możliwe
też, że życie potrafi sobie poradzić z brakiem niektórych obficie występujących
na Ziemi pierwiastków. Rozważane jest istnienie organizmów, u których
odpowiednik DNA wykorzystuje zamiast fosforu związki arsenu. Rozważana jest
nawet możliwość istnienia form życia opartych na krzemie, a nie na węglu. Ten
ostatni wydaje się jednak najlepszym kandydatem na najważniejszy pierwiastek
życia, gdyż tworzy wyjątkowo dużo związków chemicznych.
KUZYNI
Z PRZESZŁOŚCI
Nawet
badacze życia podobnego do istniejącego na Ziemi nie muszą ograniczać
poszukiwania do planet pokrytych morzami, z atmosferami pełnymi tlenu. Choć
ziemskie życie powstało zapewne ponad 3,5 mld lat temu, pierwotna Ziemia nie
przypominała planety, którą znamy. Jej atmosferę tworzył azot, dwutlenek węgla,
para wodna, a także niewielkie ilości amoniaku, metanu i związków siarki. Tlen
zaczął się pojawiać w atmosferze kilkaset milionów lat później dzięki pierwszym
powstałym wówczas mikroorganizmom, które produkowały go podczas fotosyntezy.
Zawartość tlenu w atmosferze rosła bardzo wolno i obecny poziom osiągnęła
zapewne dopiero kilkaset milionów lat temu. Życie przez większą część historii
Ziemi rozwijało się w zupełnie innych warunkach niż obecne. Co więcej,
pierwotne warunki były znacznie dogodniejsze do jego powstania. Przyszłe losy
ziemskich form życia także mogą się znacznie różnić od współczesnych. Już dziś
człowiek manipuluje genami. Jak będzie wyglądała nasza cywilizacja, jeśli
przetrwa najbliższe tysiąc lat? I czy umielibyśmy wykryć jej odpowiedniczkę na
innej planecie?
PRZYBYSZE
Z INNEGO ŚWIATA
„Obcego"
życia możemy nie zauważyć nawet wokół siebie. Najprawdopodobniej ziemskie
życie, które znamy, powstało w trakcie ewolucji innych, bardziej pierwotnych
form opartych na jednoniciowm kwasie rybonukleinowym – RNA. Być może takie
organizmy przetrwały i do dziś kryją się przed nami, na przykład w głębi
ziemskich oceanów. Nawet znane nam ziemskie organizmy zachowują się czasem jak
przybysze z innego świata. Są wśród nich bakterie żyjące w temperaturze 121°C i
-15°C, tolerujące ciśnienie dziesięciokrotnie wyższe od panującego na dnie
oceanów i wytrzymujące dawki promieniowania niespotykane na Ziemi. Ich
umiejętności przetrwania są tak niezwykłe, że być może przetrwałyby podróż
międzyplanetarną. Badacze ewentualnych marsjańskich mikroorganizmów będą
musieli rozważyć, czy na pewno powstały na Czerwonej Planecie. Mogły dotrzeć
tam w wybitym z powierzchni Ziemi skalnym odłamku. A może, gdy już odnajdziemy
życie na innej planecie, po prostu go nie dostrzeżemy lub nawet nieświadomie je
zniszczymy? Rozważania autorów science fiction miały sens: by nie spełniły się
ich najczarniejsze przepowiednie, na odkrywanie kosmosu trzeba wyruszyć z
wyobraźnią.
POSZUKIWACZE
PLANET
Od
lutego 2007 r. trwają obserwacje misji COROT. Francusko-europejski satelita
śledzi 12 tys. gwiazd, badając zmiany ich blasku. Niektóre z nich mogą być
wywołane zaćmieniem przez ewentualne planety. Misja jest w stanie odnaleźć
skaliste globy zaledwie kilkakrotnie cięższe od Ziemi. W wyjątkowych wypadkach
będzie też można obserwować światło odbite od powierzchni planet, a tym samym
zbierać informacje o ich składzie chemicznym. W trakcie dalszych poszukiwań
COROT podda oględzinom ponad 120 tys. gwiazd z konstelacji Węża i Jednorożca.
Uczeni szacują, że oprócz dużej liczby wielkich jowiszopodobnych gazowych
planet satelita powinien odkryć co najmniej kilkadziesiąt mniejszych,
skalistych, ziemiopodobnych globów. Twórcy misji mają nadzieję, że zostaną
odkryte księżyce wielkich planet i planetarne pierścienie, podobne do
pierścieni Saturna. Na początku 2009 r. wystartuje sonda Kepler. Będzie
poszukiwała przejść planet ziemiopodobnych przed tarczą gwiazdy. Jednometrowy
teleskop Keplera będzie obserwował jednocześnie 100 tys. gwiazd znajdujących
się w gwiazdozbiorze Łabędzia. Jako misję kolejnej generacji planuje się
Darwina: układ jego statków wystartuje po 2015 r. Składająca się z kilku
zbierających dane statków misja będzie w stanie bezpośrednio zaobserwować słabe
światło odległych planet.
Druga
Ziemia
Gdy
w 1992 r. Aleksander Wolszczan doniósł o odkryciu pierwszych planet
okrążających inną niż Słońce gwiazdę nikt się nie spodziewał, że ich liczba tak
szybko się powiększy. Dziś znamy już ponad 260 planet: większych i mniejszych,
okrążających gwiazdy podobne do Słońca, a także pulsary i gwiazdowe olbrzymy.
Niestety, większość z nich to gazowe giganty,
wśród których nie odnaleźliśmy jeszcze drugiej Ziemi – planety o zbliżonej do naszej kolebki masie, okrążającej zwykłą, nie za gorącą i nie za zimną gwiazdę. Brak bliźniaczek Ziemi zapewne nie wynika jednak z ich kosmicznego deficytu, ale z niedoskonałości naszych instrumentów badawczych, które nie są jeszcze w stanie odnaleźć tak lekkiej planety. Mimo to chwila, gdy odnajdziemy planetę, na której mogłoby gościć życie podobne do ziemskiego, zbliża się nieuchronnie.
Weronika Śliwa
„POLITYKA” nr 2, 14.01.2006 r.
MIKROBY
Z GŁĘBIN
Amerykańskim
naukowcom udało się odnaleźć na Grenlandii na głębokości aż 3 km mikroorganizmy
wytwarzające metan – donosi czasopismo „Proceedings of the National academy of
Science”. Dzięki temu wyjaśniono zagadkę, dlaczego w lodzie znajdowało się
znacznie więcej tego gazu niż przewidywano. Odkrycie to stanowi wsparcie dla
hipotezy, że na Marsie mikroorganizmy mogły przetrwać głęboko pod powierzchnią
planety i nadal wytwarzają metan, którego obecność stwierdzono w marsjańskiej
atmosferze.
„WPROST” nr 51/52(1304), 2007 r.
SPACERUJĄCE
WĘGORZE
NIEKTÓRE RYBY POTRAFIĄ PRZEŻYĆ BEZ WODY NAWET KILKA MIESIĘCY
Ryby
doskonale obywające się bez wody? Wbrew powszechnemu przekonaniu to możliwe.
Przynajmniej w wypadku niektórych gatunków. I nie chodzi tu o przypadkowe
wyrzucenie na brzeg przez falę, ale o celowe „wychodzenie" na ląd.
Niektóre ryby pozostają na brzegu od kilku minut do kilku dni.Pod względem
wytrzymałości bije na głowę wszystkie inne ryby strumieniak marmurkowy,
tropikalna ryba, która potrafi przetrwać poza wodą dwa miesiące. Dowodzi tego w
najnowszym numerze czasopisma „American Naturalist" dr Scott Taylor,
badający ten gatunek od prawie dwudziestu lat. Strumieniak zamieszkuje słone
kałuże na namorzynowych bagnach Florydy. Te minizbiorniki, często pełne
gnijących liści, wydzielające trujący siarkowodór, szybko wyparowują. Nie są
więc ani komfortowym, ani pewnym lokum. W dodatku strumieniak, choć niepozorny
i posturą nieco przypominający gupika, jest bardzo agresywny wobec współbraci.
Gdy atmosfera w kałuży staje się nie do zniesienia, co bardziej przedsiębiorcza
ryba po prostu z niej wychodzi. Pokonując dystans wężowymi ruchami ciała,
dociera do kupki roślinnych śmieci. I tam nieruchomieje.
RYBY
JAK KORNIKI
O
dziwacznych zachowaniach ryb wiedziano już od kilkunastu lat. Żadne z
dotychczasowych odkryć nie dorównuje jednak temu, co zobaczył dr Taylor z
Brevard Country Environmentally ndangerd Lands Program, rozłupując kawałek
gałęzi leżący tuż przy jednej z kałuż z morską wodą. W długim na półtora metra
kawałku drewna znalazł mniej więcej sto ryb. W korytarzach wygryzionych przez
korniki było od nich gęsto. Odsłonięte żwawo wyskakiwały albo próbowały wejść
głębiej w drewno. Do tej pory wiedziano jedynie o rybach, które w letargu mogą
przetrwać suszę, zagrzebane w mule. Tym razem jednak o letargu nie było mowy.
–
W ekosystemach bogatych w rozmaite gatunki, takich jak występujące na styku
lądu i morza zarośla namorzynowe, spotykamy najróżniejsze formy przystosowań.
Nawet tak dziwaczne – mówi dr Mariusz Sapota z Instytutu Oceanografii
Uniwersytetu Gdańskiego. Ale by odkryć, że ryby mają dziwaczne zwyczaje, nie
trzeba się wybierać w tropikalne rejony – w starych opowieściach w bezksiężycowe
noce węgorze wychodzą łuskać groch. – Może bardziej niż brak księżyca potrzebna
im była parna pogoda. Nikt nie wie jak, ale te ryby potrafią „na piechotę"
odnaleźć drogę do jeziora. Gruba warstwa śluzu pomaga im oddychać nie
skrzelami, ale przez skórę – tłumaczy dr Sapota.
Badania
ryb, które potrafią się obyć bez wody, są prowadzone od niedawna. Naukowcy
naliczyli już 60 gatunków prowadzących tak oryginalny tryb życia. Są takie,
które na stałe zamieszkują norki krabów lub błotniste kałuże. Niektóre umieją
chodzić po drzewach. Można je spotkać przy brzegach Australii, Azji, Afryki i
obu Ameryk. Te zachowania najczęściej są związane z pogorszeniem jakości wody,
agresją innych ryb lub obecnością drapieżników. Z punktu widzenia ewolucji, ta
grupa gatunków reprezentuje stadium pośrednie między trybem życia wodnym a
lądowym. Dzięki nim można podglądać przystosowania, które być może doprowadziły
do kolonizacji kontynentów przez kręgowce. Co prawda wtedy lądy wyglądały
zupełnie inaczej niż obecnie, ale trudności w opanowaniu nowego środowiska
zapewne były podobne. Te ryby są fizjologicznie przystosowane do okresów
odwodnienia i wahań temperatury ciała. Jeden z poskoczków, maleńki
Periophthalmus cantonensis, wytrzymuje do 60 godzin bez wody i bez szkody dla
zdrowia może utracić nawet 36 proc. masy ciała. Większość ryb eksploruje jednak
suchy ląd, gdy wilgotność powietrza sięga 95 proc. Przedłużające się wycieczki
zwykle kończą się fatalnie, gdy podczas gorącego dnia (około 30°C) wilgotność
powietrza spada. Warunkiem sukcesu jest odnalezienie cienia. Dlatego te ryby
najczęściej kryją się w zagłębieniach między skałami, wśród korzeni namorzynów,
pod kępami morskich roślin, które odsłonił odpływ. Dbając o to, by ich skóra
niebezpiecznie nie wyschła, turlają się po mokrym podłożu.
POŁYKACZE
POWIETRZA
Brak
umiejętności oddychania powietrzem atmosferycznym odróżnia rybę od płaza.
Skrzela nie nadają się do pobierania tlenu z atmosfery. Można więc za pomocą
specjalnego mięśnia szczelnie zamknąć jamę gębowo-skrzelową, można oddychać
przez skórę albo częścią układu pokarmowego. Niektóre ryby wykorzystały to, że
w atmosferze jest prawie 30 razy więcej tlenu i tyleż razy mniej dwutlenku
węgla niż w wodzie, i wykształciły labirynt – narząd pozwalający im się
przestawić na oddychanie powietrzem atmosferycznym.
Różnica w gęstości wody i powietrza to kolejna bariera dla wybierających się na spacer ryb. Na lądzie ciało ciąży o wiele bardziej niż w morzu. Te gatunki, które opanowały poruszanie się po stałym gruncie, najczęściej podciągają się na płetwach o mocniejszej budowie niż te, które służą tylko do pływania. Niektóre ryby mają ponadto piersiową przyssawkę. To dzięki niej poskoczki potrafią się wdrapać na drzewo. Przyssawka świetnie się sprawdza także w czasie odpływu, gdy ryba postanawia zostać w miejscu, a woda, cofając się, spycha ją do morza. Różnica w gęstości środowiska wodnego i lądowego zmusza także do wytworzenia specjalnych przystosowań oka. Dzięki nim można widzieć ostro i w wodzie, i na lądzie. Na brzegu poskoczki dostrzegają niebezpieczeństwo z odległości 27 m i nie są bezbronne – ogon podgięty do boku jest w pogotowiu, by w razie niebezpieczeństwa odbić się od podłoża i błyskawicznie zmienić miejsce. Dlaczego ląd jest dla ryb taką atrakcją? Poskoczki stołują się poza wodą. Na brzegu polują na owady, kraby i robaki, zeskrobują pyszczkami glony i okrzemki z korzeni drzew. Odniesienie sukcesu w polowaniu na lądzie to kolejne wyzwanie – gdy ryba połyka pokarm, pozbywa się wody i powietrza z pyska. Musi się szybko dostać do morza, by uzupełnić zapasy. Poskoczki najczęściej trzymają się blisko wody – tak by w razie potrzeby dotrzeć do niej w ciągu minuty. Wracają, gdy tylko zaczynają im wysychać pyszczki lub skrzela. To najlepszy dowód na to, że daleko im do prawdziwie lądowych stworzeń.
Ewa Nieckuła
"WPROST" nr 16(1168), 24.04.2005
r.
Żadne urządzenia sterylizujące
nie są w stanie zniszczyć bakterii Strain 121 wydobytych z okolic kominów
geotermalnych znajdujących się na dnie północno-wschodniego Pacyfiku. Te
drobnoustroje mogą się rozmnażać w temperaturze 121 stopni C, a wytrzymują 130
stopni C! Bakterie Carnobacterium pleistocenium, odkryte w próbkach lodu z
Antarktydy, "pamiętają" czasy mamutów. Po rozpuszczeniu lodu podjęły
funkcje życiowe, mimo że były zamrożone przez 32 tys. lat.
Życie na Ziemi może istnieć w
środowiskach z pozoru skrajnie nieprzyjaznych, co przeczy dotychczasowym
dogmatom biologii. Naukowcy z West Chester University w Pensylwanii twierdzą, że
wyizolowali bakterie, których wiek oszacowali na... 250 mln lat. Jeszcze
bardziej zaskakujące jest odkrycie paleontologów z Uniwersytetu Stanowego
Karoliny Północnej, którzy uzyskali tkanki miękkie dinozaura z gatunku
Tyrannosaurus rex sprzed 68 mln lat! Co prawda tkanki były martwe, ale
dotychczas uważano, że substancje organiczne nie są w stanie przetrwać dłużej
niż 100 tys. lat!
Biolodzy coraz bardziej skłaniają
się do poglądu, że żywe organizmy nie powstały na powierzchni ziemi "w jakimś
ciepłym stawie", jak przekonywał Karol Darwin, lecz w pralodzie. Pierwsze
biomolekuły mogły powstać w lodzie przed 4,2 mld lat. W tym okresie po
rozgrzaniu powierzchni ziemi na skutek ruchów tektonicznych i zderzeń z
meteorytami nastąpiło ochłodzenie - zamarzły zbiorniki wodne. Proces
powstawania mikroorganizmów trwał znacznie dłużej niż w ciepłej
"prazupie", ale powstałe w takich warunkach stworzenia były bardziej
odporne na trudne warunki wegetacji. Mogły powstać na dnie oceanów, w glinie, a
nawet pod ziemią na dużej głębokości.
Bakterie Deinococcus radiodurans
wytrzymują dawkę promieniowania w wysokości 1,5 mln radów, czyli trzy tysiące
razy większą od dawki śmiertelnej dla człowieka! Prof. Avi Minsky z Weizmann
Institute uważa, że ten drobnoustrój zawdzięcza tak dużą odporność budowie DNA
- jego nić jest zwinięta w ciasny pierścień. Bakteria składa się z czterech
części, z których każda zawiera jedną kopię DNA. Oderwane kawałki materiału
genetycznego nie odpływają w płynie wewnątrzkomórkowym, lecz powracają na
miejsce. W wypadku złamania łańcucha DNA w kilku miejscach Deinococcus
radiodurans nie ginie jak większość organizmów - przeżywa nawet wówczas, gdy
liczba odłączonych fragmentów DNA w komórce dochodzi do 2 tys.!
Żywe organizmy są w stanie przetrwać
160 km pod dnem oceanu, choć nie ma pewności, czy w tych warunkach przejawiają
aktywność. Uczeni z Geophysical Laboratory w Carnegie Institution w
Waszyngtonie sprawdzali zachowanie bakterii Escherichia coli i Shewanella
oneidensis przy wysokim ciśnieniu. Mikroby pozostawały aktywne i wzrastały przy
ciśnieniu 10 tys. atmosfer, a wytrzymywały 16 tys. atmosfer! Trzeba pamiętać,
że przy takim ciśnieniu woda w temperaturze pokojowej zamienia się w ciało
stałe. Organizmy żywe znaleziono w próbkach pobranych spod jeziora Wostok na
Antarktydzie, z głębokości 4 km. Mikroorganizmy wyizolowano już z warstw
osadowych, granitu i bazaltu. Pod powierzchnią ziemi może żyć co najmniej tyle
organizmów, ile na jej powierzchni.
Nasza planeta nie musi być
zamkniętym systemem biologicznym. Bakterie Bacillus subtilis mogłyby przetrwać
wędrówkę międzyplanetarną w odłamku meteorytowym. Wytrzymały sześć lat w próżni
kosmicznej, podróżując w satelicie LDEF. Gdyby pojazd kursował na trasie Ziemia
- Mars, przebyłyby tę drogę kilkanaście razy. W Ames Research Center należącym
do NASA zderzano granitowy panel pokryty tymi bakteriami z aluminiową kulą
rozpędzoną do 5,4 km/s. Analizy szczątków wykazały, że większość
mikroorganizmów przeżyła mimo przeciążeń 150 tys. razy przekraczających
przyspieszenie ziemskie!
Mikroby z okolic kominów
hydrotermalnych odżywiają się żelazem, siarką, dwutlenkiem węgla, a nawet
siarkowodorem. Badania bakterii z gorących źródeł Yellowstone, przeprowadzone
przez naukowców z Uniwersytetu Kolorado w Boulder, pozwoliły ustalić, że te
organizmy pozyskują energię z wodoru. Wodór wykorzystują też zamieszkująca
jelita Salmonella i bakteria Helicobacter pylori. Ziemskie mikroby dopasowują
się do ekstremalnych warunków, ale wszystkie używają płynnej wody do transportu
molekuł. Czy jednak istotnie woda jest niezbędna do życia?
AMONIAK ZAMIAST WODY
Jeszcze przed rokiem sądzono, że
niektóre części liczącej 10-15 mln lat pustyni Atacama w Chile są pozbawione
życia, nawet mikrobiologicznego. W ubiegłym roku naukowcy z University of
Arizona w Tucson udowodnili, że wystarczyło pobrać próbki z głębszej warstwy -
20-30 cm pod ziemią, aby wyhodować kolonie drobnoustrojów. Bakterie doskonale
czuły się w środowisku, w którym deszcz pada raz na 10 lat! Jaka jest zatem
dolna granica niezbędnej do życia wilgotności? "Jeszcze jej nie
zaleźliśmy" - uważa prof. Raina Maier z Tucson.
Steven Benner z University of
Florida nie wyklucza, że życie znajdziemy też tam, gdzie wody w ogóle nie ma.
Jej rolę mógłby odgrywać inny rozpuszczalnik. Na Tytanie, księżycu Saturna,
mógłby to być amoniak, gazowe planety - takie jak Jowisz - oferowałyby płynny
wodór, a Wenus - kwas siarkowy. Odkrycie na innych planetach Układu Słonecznego
form życia, które pojawiły się niezależnie dzięki różnym reakcjom chemicznym,
odebrałoby Ziemi uprzywilejowaną pozycję. Jeśli życie jest tylko naturalną
konsekwencją chemicznej aktywności, wszechświat pozostawia mu ogromne pole do
popisu.
Jarosław Chrostowski
Granice życia
Najcieplej 121 stopni C
bakterie Strain 121 żyjące w
kominach geotermalnych na dnie Pacyfiku
Najzimniej -17 stopni C
nie sklasyfikowane bakterie z
pokładów śniegu z okolic bieguna południowego
Najwyższe ciśnienie 10 tys.
atmosfer
bakterie Escherichia coli i
Shewanella oneidensis (warunki laboratoryjne)
Największa dawka promieniowania
1,5 mln radów
bakterie Deinococcus radiodurans
(warunki laboratoryjne)
Najgłębiej 3,6 km
nie sklasyfikowane bakterie z
rdzenia lodowego pobranego z okolic jeziora
Wostok na Antarktydzie
Najdalej Księżyc
bakterie Streptococcus mitus;
kolonia przypadkowo pozostawiona na próbniku Surveyor III
Najdłużej w kosmosie 6 lat
bakterie Bacillus subtilis; badania realizowane za pomocą satelity LDEF
Najbardziej słone roztwór
30-proc.
Halobacteria;
słone jeziora kalifornijskie
Najmniejsze
20-100 nanometrów
nie sklasyfikowane nanobakterie
„WPROST” nr 12(1215), 2006 r.
KREW NA ŚNIEGU
PODCZAS
SNU ZIMOWEGO NIEKTÓRE OWADY PRZEŻYWAJĄ TEMPERATURĘ MINUS 70 STOPNI CELSJUSZA
W
niskiej temperaturze większość organizmów zachowuje się jak silnik samochodowy
na mrozie. Pracują mniej wydajnie, gdyż wraz z temperaturą spada tempo reakcji
chemicznych. Rolę paliwa w żywych organizmach odgrywa związek ATP
(adenozynotrójfosforan). Tymczasem u Mesenchytraeus solifugus, zaledwie centymetrowej
pierścienicy, wbrew obowiązującym w przyrodzie prawom produkcja energii rośnie
wraz ze spadkiem temperatury. Ten wzrost utrzymuje się nawet w temperaturze
minus 6oC, gdy pierścienica, bliski kuzyn dżdżownicy, zaczyna zamarzać! Prof.
Daniel Shain z Rutgers Camden University ma nadzieję, że dzięki badaniom nad
Mesenchytraeus będzie można uzyskać substancję pozwalającą dłużej przechowywać
w lodzie narządy przeznaczone do przeszczepów.
POZA GRANICAMI ŻYCIA
Mesenchytraeus najlepiej funkcjonuje, gdy temperatura jest bliska zeru, czyli w warunkach, w których większość bezkręgowców przestaje funkcjonować. Występuje jedynie w lodowcach w górach Kolumbii Brytyjskiej, Kanady oraz amerykańskich stanów Alaski, Waszyngtonu i Oregonu. Trudno je spotkać, mimo że na metrze kwadratowym może ich być ponad 2,5 tys. Choć są pozbawione oczu, reagują na światło - w ciągu dnia chowają się głęboko w śniegu, unikając intensywnego słońca. Dopiero wieczorem pełzną ku górze i nadają powierzchni lodowca szarawobrunatny odcień. Poruszają się za pomocą szczecinek sterczących z boków ciała. Żywią się glonami i innymi mikroorganizmami żyjącymi na śniegu, ale w laboratorium wytrzymują bez pokarmu prawie dwa lata. Co prawda Mesenchytraeus prowadzi fotosyntezę dziesięć razy wolniej niż gatunki z innych rejonów Ziemi, ale jej osiągnięcia są wybitne, biorąc pod uwagę, że jaskrawe światło, promieniowanie ultrafioletowe i niskie temperatury panujące na lodowcu zabiłyby każdą domową roślinę.
Organizmy, które potrafią przetrwać w warunkach panujących na lodowcach, mogłyby też przetrwać na innych planetach. W ubiegłym roku prof. Shain otrzymał od NASA grant na badania w wysokości 200 tys. dolarów. Na Europie, księżycu Jupitera, prawdopodobnie panują warunki najbardziej zbliżone do środowiska ziemskich lodowców. Ten księżyc pokrywa warstwa lodu, która może kryć ocean. Nie można wykluczyć, że rozwijają się tam organizmy podobne do tajemniczych pierścienic.
RELIKTY EPOKI LODOWCOWEJ
Surowe warunki życia w śniegu i lodzie wybrało wiele gatunków bezkręgowców, które tworzą grupę zwaną fauną naśnieżną. Najliczniej reprezentowane są wśród nich owady. Większość to relikty epoki lodowcowej, które w dojrzałej postaci pojawiają się tylko zimą. Są przystosowane do życia w chłodzie, ale źle znoszą wahania temperatury. Dla niektórych pośnieżków już kilka stopni powyżej zera to zabójcza temperatura. Zwierzęta wybrały aktywność w najmniej przyjaznej porze roku, bo zimą zagraża im niewiele drapieżników, nie mają zbyt dużej konkurencji i mniej wysiłku kosztuje znalezienie partnera. Taką okazję warto wykorzystać, o ile uda się przetrwać mróz.
Naśnieżne bezkręgowce są odporne na niskie temperatury dzięki substancjom działającym jak antyzamarzacze. Są to zwykle niskocząsteczkowe alkohole, cukry i czasami białka, których produkcję wyzwala chłód. Dzięki tym związkom temperatura zamarzania płynów w ciałach zwierząt jest obniżona. - Niektóre owady w stanie diapauzy, czyli zimowego snu, przeżywają temperaturę do minus 70ŃC, czyli najniższą notowaną w naturalnych warunkach na Ziemi. Tak wielką odporność na mróz stwierdzono u chrząszczy z rodziny biegaczowatych i motyli z rodziny
MECH FRANKENSTEINA
Na śniegu najczęściej występują pośnieżki (Boreidae), ponowce należące do muchówek i przypominające komary zimienie chłodoluby (Trichocera hiemalis). Zagrażają im pająki z rodziny pogońcowatych (Lycosidae) i bokochody (Thomisidae), które doganiają i pożerają ofiary. Osnuwniki Lepthyphantes cristatus zastawiają pułapki, przędąc sieci w pozostawionych przez inne zwierzęta śladach na śniegu.
Na lodowcach całego świata można spotkać skoczogonki (Collembola). Nie żyją w tak niedostępnych okolicach jak Mesenchytraeus, ale występują równie tłumnie. Bywa, że w szczelinach lodu aż roi się od tych dwumilimetrowych owadów. Gdy jest ich wiele, zabarwiają lodowiec na czarno, granatowo lub czerwono. Kiedyś wierzono, że taki krwawy śnieg źle wróży widzącej osobie.
Skoczogonki to jedne ze stworzeń najbardziej odpornych na niekorzystne warunki: świetnie się czują w niskich temperaturach i nie gardzą żadnym pokarmem. Całkowicie go pozbawione żyją nawet cztery lata. Kenneth Christensen z Grinnell College odkrył, że ich niektóre gatunki potrafią się żywić nawet pestycydem DDT! Ta zdolność może w przyszłości zostać wykorzystana do oczyszczania środowiska z toksycznych skażeń, ale wydaje się, że wcześniej zostanie zastosowane odkrycie Laurie Graham i Petera Daviesa, naukowców z Queen's University w Kanadzie. Wyizolowali oni białko chroniące skoczogonki przed niską temperaturą. Dzięki tej proteinie będzie można obniżyć temperaturę i wydłużyć czas przechowywania organów do transplantacji.
Organizmów przypominających mieszkańców kosmosu poszukuje się także w wiecznej zmarzlinie i lodach Syberii. Tam znaleziono bakterie, które rozmrożone po tysiącach lat zaczynają się mnożyć. Rosyjskim naukowcom Dawidowi Gilichinskiemu i Elenie Worobiowej udało się ożywić fragment mchu zamknięty w kawałku lodu przez 40 tys. lat. Występujące na lodowcach okrzemki, sinice, glony, pierwotniaki i wrotki wciąż czekają na odkrywców. Niektórzy naukowcy wierzą, że te organizmy mogą przetrwać podróż w kosmosie na komecie. Dla żyjących w lodowcach roślin i zwierząt największym zagrożeniem jest globalne ocieplenie. Lodowce topnieją i jeśli nic się nie zmieni, wraz z nimi zginą unikatowe, lodolubne organizmy.
Ewa Nieckuła
"WPROST"
nr 1170, 08.05.2005 r.
Woody Allen w
filmie "Śpioch" zostaje poddany drobnemu zabiegowi chirurgicznemu,
ale ponieważ operacja się nie udaje, lekarze postanawiają poddać go hibernacji,
by mógł doczekać momentu, w którym medycyna będzie mogła go uratować. Dzięki
odkryciu amerykańskich uczonych ten fantastyczny scenariusz wkrótce stanie się rutynową
metodą leczniczą. - Wbrew temu, co dotychczas sądzono, zdolność do hibernacji
mają wszystkie ssaki, także człowiek. W szczególnych warunkach tempo
metabolizmu może się bardzo obniżyć, co chroni przed chorobami i starzeniem się
- powiedział w rozmowie z "Wprost" prof. Mark Roth z Fred Hutchinson
Cancer Research Center. Amerykański uczony pierwszy wprowadził w stan zbliżony
do hibernacji myszy.
Zwierzęta
zapadające w sen zimowy potrafią przejść na jałowy bieg, drastycznie
ograniczając zużycie tlenu i substancji pokarmowych. Niektóre śpią dość płytko
- na przykład niedźwiedzie, które dzięki ogromnym zapasom tłuszczu obniżają
temperaturę ciała tylko do 30 stopni Celsjusza i w tym czasie potrafią urodzić
młode. Mniejsze organizmy nie mają tak dużych rezerw energii, dlatego
spowalniają swój metabolizm niemal do zera. Podobny do świstaka świszcz
wychładza ciało do 8 C, a uznawana za rekordzistkę w tej dziedzinie wiewiórka
ziemna potrafi zbliżyć się do granicy zamarzania wody! Hibernacja występuje
także u naszych najbliższych biologicznych krewnych, czyli ssaków naczelnych -
przykładem może być żyjący na Madagaskarze lemurek gruboogoniasty, który w sen
"zimowy" zapada w porze suchej, kiedy brakuje pokarmu.
Człowiek
również ma ukrytą, nie wykorzystywaną zdolność do hibernacji. Dowodzą tego
pozornie cudowne przypadki przeżycia silnego wychłodzenia organizmu. Dotyczą
one przede wszystkim małych dzieci, takich jak trzynastomiesięczna Erika Nordby
z Kanady, która zimą wymknęła się z domu tylko w pieluszce i koszulce. Na
zewnątrz panował mróz sięgający 20 C poniżej zera. Gdy dziewczynkę odnaleziono,
była w stanie śmierci klinicznej - temperatura jej ciała spadła do 14 C,
lekarze nie wyczuwali pulsu ani oddechu. Po dwugodzinnej reanimacji udało się
przywrócić akcję serca. Lekarze byli zaskoczeni, ponieważ w ciągu pięciu
tygodni Erika wróciła do zdrowia i nie miała żadnych objawów uszkodzenia
narządów wewnętrznych.
SIARKOWODÓR
W GŁOWIE
Badacze
długo nie mogli rozszyfrować mechanizmu sterującego hibernacją. Podejrzewano,
że w grę wchodzą substancje wydzielane w mózgu, takie jak peptyd DADLE, o
właściwościach zbliżonych do opium. Eksperymenty wykazały, że jest on w stanie
tymczasowo "uśpić" komórki nerwowe, zmniejszając ich zapotrzebowanie
na energię. "To obiecujący lek neurologiczny, który może być stosowany
przez chorych po przebytym udarze mózgu albo zapobiegać chorobie
Alzheimera" - mówi dr Cesario Borlongan z Medical College of Georgia.
Trudno było jednak wytłumaczyć, w jaki sposób wytwarzany w mózgu peptyd mógłby
oddziaływać na komórki całego ciała.
W
tej roli doskonale sprawdził się natomiast siarkowodór (H2S), jeden z trzech
gazów produkowanych przez nasz organizm i wywierających wpływ na jego
funkcjonowanie (pozostałe dwa to rozluźniający naczynia krwionośne tlenek azotu
oraz tlenek węgla, czyli czad). Siarkowodór jest produkowany m.in. w wątrobie,
sercu i mózgu. Jego biologiczne znaczenie jest znane od niedawna, ponieważ
wcześniej naukowcy koncentrowali się przede wszystkim na toksycznych
właściwościach siarkowodoru. Już w 1713 r. włoski lekarz Bernardino Ramazzini
pisał, że gaz wydostający się z toalet i dołów kloacznych wywołuje bolesne
podrażnienie oczu, czasem kończące się ślepotą. Potem naukowcy opisali, w jaki
sposób siarkowodór prowadzi do uszkodzenia błon śluzowych, układu pokarmowego,
mózgu, a w większych stężeniach - do śmierci.
-
Siarkowodór jest konkurentem dla tlenu, działającym tylko na poziomie komórki.
W niewielkich ilościach spowalnia tempo jej metabolizmu, blokując enzymy
odpowiedzialne za oddychanie wewnątrzkomórkowe - tłumaczy prof. Roth. Jego
działanie można więc porównać do kontrolowanego podduszania, w odpowiedzi na
które organizm włącza program przetrwania i wchodzi w stan hibernacji.
W
czasie eksperymentów myszy oddychające powietrzem z domieszką siarkowodoru już
po kilku minutach popadały w odrętwienie, a temperatura ich ciał spadała do 11
C. W takim stanie mogły bez uszczerbku na zdrowiu przebywać nawet sześć godzin,
a potem po odetchnięciu świeżym powietrzem wybudzały się z hibernacji bez
skutków ubocznych. Wcześ-niej uczeni w podobny sposób "zamrozili" i
ożywili drożdże, robaki i ryby.
KOSMICZNA
POBUDKA
Dotychczas
stosowane metody spowalniania metabolizmu były ryzykowne i wymagały
skomplikowanych zabiegów, takich jak zamrażanie w ciekłym azocie czy transfuzje
z preparatów krwiozastępczych odpornych na niskie temperatury. Metoda prof.
Rotha jest prosta, nieinwazyjna i tania. Uczony nie kryje, że będzie chciał
testować ją z udziałem ludzi, którzy mogliby wdychać precyzyjnie dawkowany
siarkowodór, podobnie jak dziś otrzymują znieczulenie przed operacjami.
Obniżenie
zapotrzebowania na tlen pozwoliłoby lekarzom zyskać bezcenny czas na uratowanie
życia pacjenta, który znajduje się w ciężkim stanie po wypadku, zawale czy
udarze. Hibernacja może też być doskonałym sposobem na zwalczanie wysokiej
gorączki o nieznanej przyczynie, która może doprowadzić do groźnych dla życia
drgawek i uszkodzeń mózgu.
W
przyszłości aparatura hibernacyjna zapewne znajdzie się w każdej karetce
pogotowia czy szpitalu polowym. - Hibernacja pozwoli na przechowywanie narządów
pobranych do przeszczepu przez kilka dni, podczas gdy dziś udaje się to robić
najwyżej przez 36 godzin - mówi prof. Roth. Jego odkrycie może też usprawnić
leczenie nowotworów za pomocą radioterapii, zwiększając odporność zdrowych
tkanek na szkodliwe działanie promieniowania stosowanego do niszczenia komórek
rakowych. Chirurdzy będą mogli dłużej operować pacjentów, zwłaszcza jeśli
zabieg będzie wymagał czasowego zatrzymania krążenia krwi.
Sterowanie metabolizmem daje
również możliwość zahamowania starzenia się organizmu, oczywiście kosztem jego
aktywności. Zdaniem uczonych, jest to jednak jedyna metoda, dzięki której
ludzkość mogłaby zacząć podbój kosmosu. Europejska Agencja Kosmiczna od kilku
lat prowadzi prace nad hibernacją. Korzyści są oczywiste - zahibernowana osoba
zużywa mało tlenu i pokarmu, co pozwala zaoszczędzić na wielkości statku
kosmicznego (na wyniesienie na orbitę kilograma ładunku trzeba wyłożyć aż 10
tys. dolarów). Astronautów wystarczyłoby wprowadzić w sen zimowy jedynie na
pewien czas. Podobnie robią zwierzęta. Wiewiórki ziemne co kilka dni, kosztem
sporego wydatku energii, budzą się ze snu zimowego na 12-16 godzin. Muszą to
robić, żeby uaktywnić układ odpornościowy i sprawdzić, czy nie zostały
zaatakowane przez chorobotwórcze mikroby czy pasożyty, które mogą się mnożyć
także w niskich temperaturach. Prawdopodobnie takie pobudki będą też potrzebne
astronautom, którzy za kilkanaście lat polecą na podbój Marsa, Jowisza czy
Saturna.
Jan Stradowski
„POLITYKA” nr 28, 16.07.2005 r.
KOSMICZNA KARIERA PEWNEJ BAKTERII
(...) Najbardziej spektakularnym odkryciem zespołu
badającego dno Pacyfiku z pokładu łodzi podwodnej „Alvin” okazał się nieznany
dotąd gatunek niepozornej na pierwszy rzut oka bakterii. Oznaczono ją symbolem
GSB1. Bakteria ta zamieszkuje ekstremalnie niegościnne środowisko. Żyje na
powierzchni skał podwodnych usytuowanych bezpośrednio przy źródłach
geotermalnych na dnie. Znaleziono ją na głębokości 2390 m, gdzie nie dociera
światło słoneczne. W dodatku pozbawiona tlenu i nasycona siarką i siarkowodorem
woda wpływająca ze źrudła ostrym strumieniem ma temperaturę, bagatela, 350 st.
C!
Naukowcy początkowo chcieli zbadać, czy w takich
warunkach w ogóle może istnieć życie. Odkrycie, że jest tam GSB1, było dla nich
pierwszym wielkim zaskoczeniem, a kolejne przyszły, gdy szczegółowo zbadano bakterię. Okazało się, że żyje ona i
rozmnaża się w tak trudnych warunkach dzięki fotosyntezie. Jak to robi, skoro
światło słoneczne dociera najwyżej na głębokość 80 m? GSB1 za nic mają i
wykorzystują bardzo słabe światło generowane przez podwodne źrudła – wspomniane
„naturalne żarówki”. To światło towarzyszące źródłom geotermalnym wykryto w
1996 r. Podejrzewa się, że pochodzi ono z reakcji fotochemicznych zachodzących
w źródłach. Większość emitowanej przez nie energii świetlnej ma postać
niewidzialnych dla oczu fal podczerwonych. (...) Wiedza na temat GSB1
bulwersuje nie tylko znawców naszej ziemskiej historii ewolucji. Można bowiem
spekulować, że podobne organizmy powstały na innych ciałach Układu Słonecznego.
(...)
Jacek
Kubiak
„OZON” nr 27, 26.10.2005 r.
Naukowcy z
NASA ogłosili, że podstawowe cegiełki, z których składają się żywe organizmy,
są rozsiane po całym kosmosie. Za pomocą kosmicznego teleskopu Spitzera
obserwującego kosmos w świetle podczerwonym znaleźli oni ślady substancji
zwanych wielocyklicznymi węglowodorami aromatycznymi (WWA). Lwia część WWA
znalezionych w kosmosie zawiera w swych strukturach azot, a takie związki stanowią
podstawowy budulec żywych komórek, w tym DNA. – Ogromne ilości tych związków
powstają w okolicach umierających gwiazd – twierdzi Louis Allamandola,
astrochemik z NASA – tak więc nawet śmierć może rodzić życie.
(MBK)
„WPROST” nr 9(1057), 2003 r.
CUDOWNA
MUTACJA
Międzynarodowy zespół naukowców odkrył gen, który umożliwił ludziom porozumiewanie się za pomocą mowy. Do odkrycia przyczyniło się badanie pewnej angielskiej rodziny. Połowa z 30 jej członków ma kłopoty z artykułowaniem słów, uniemożliwiające zrozumienie ich wypowiedzi. Prof. Faraneh Vargha-Khadem z Instytutu Zdrowia Dziecka w Londynie stwierdziła, że powodem tego zaburzenia jest niezdolność do wykonywania pewnych ruchów ust i szczęki. Genetycy z Uniwersytetu Oksfordzkiego odnaleźli kontrolujący je gen. Z kolei antropolog Wolfgang Enard z Instytutu Maxa Plancka odkrył, że mają go wszystkie ssaki. Podczas milionów lat ewolucji zaszły w nim tylko trzy mutacje i tylko ostatnia, do jakiej doszło 120-200 tys. lat temu u ludzi współczesnych, spowodowała rozwój mowy.
(BK)
„WPROST” 43(1195), 30.10.2005 r.
APTEKA ZWIERZĄT
SZYMPANSY
WYKORZYSTUJĄ ROŚLINY DO MECHANICZNEGO USUWANIA PASOŻYTÓW Z JELIT
Słonie afrykańskie jak wytrawni zielarze szukają określonego gatunku drzewa po to, by wywołać poród. Holly Dublin ze Światowego Funduszu na rzecz Przyrody przez ponad rok śledziła ciężarną samicę i pewnego dnia zauważyła, że zwierzę przeszło aż 27 km, choć zwykle pokonywało nie więcej niż 5 km. Słonica znalazła drzewo z rodziny szorstkolistnych i dokładnie ogołociła je z liści. Cztery dni później urodziła młode. Kobiety w Kenii, chcąc wywołać poród, sporządzają herbatę z liści tego samego drzewa! Z kolei małpy muriki (Brachyteles arachnoides) potrafią kontrolować swoją płodność. Czasami szukają owoców Enterlobium contortisiliquim, których jedzenie zwiększa szansę zajścia w ciążę.
RZEP NA PASOŻYTY
Do niedawna nikt nie podejrzewał, że medycyna może cokolwiek zyskać dzięki obserwacjom chorych zwierząt. Nie pozostawiają co do tego wątpliwości badania Michaela Huffmana, zoologa z Uniwersytetu Kioto, który przez ponad 15 lat analizował sposób odżywiania się chorych szympansów. Uczony zaobserwował cierpiącą na biegunkę szympansicę, której odchody zawierały pasożyty z gatunku Oesophagostomum stephanosto. Samica, choć była osłabiona, wiele czasu spędziła na zrywaniu gałązek z krzewu Vermonia amygdalina i żuciu wnętrza pędów. Dzień później zwierzę tryskało energią. Biochemiczna analiza liści krzewu Vermonia ujawniła, że roślina zawiera 13 nowych dla nauki związków chemicznych o właściwościach leczniczych, m.in. antyrakowych. W jej tkankach znajdują się też niewielkie ilości trujących związków, zabójczych dla pasożytów.
Vermonia nie należy do stałej diety szympansów, jest jedzona w niewielkich ilościach przez chore osobniki. Ludy Afryki znają ponad 25 medycznych zastosowań tej rośliny (nazywanej zabójcą kóz ze względu na toksyczne właściwości). Szympansy wykorzystują także owłosione liście innej rośliny z rodzaju Aspilia do mechanicznego usuwania pasożytów z jelit. Michael Huffman nazwał jej działanie efektem rzepa. W takim samym celu całe liście połykają też niedźwiedzie i gęsi. Na Alasce niedźwiedzie, nim zapadną w zimowy sen, przeprowadzają oczyszczającą kurację, najadając się ostrolistnymi turzycami, gęsi śnieżne postępują podobnie, nim odlecą z Kanady na miejsce zimowania.
SMAROWANIE MRÓWKAMI
Wiele gatunków ptaków wyścieła gniazda świeżymi liśćmi. Nie stanowią one elementów konstrukcyjnych ptasich budowli - są to zwykle rośliny wydzielające dużo aromatycznych związków. Moszczenie siedzib pachnącą zieleniną praktykują szczególnie te gatunki, które przez kilka lat wykorzystują te same gniazda. Szpaki pilnie poszukują dzikiej marchwi, a śródziemnomorska sikora dba, by zaschnięte liście szałwii czy mięty wymieniać na świeże. Trud się opłaca. Linalol i inne związki eteryczne wydzielane przez wyściółkę gniazda chronią pisklęta przed pasożytami i hamują rozwój chorób grzybiczych i bakteryjnych.
Zabiegiem higienicznym (zaobserwowanym u ponad 200 gatunków, głównie wróblowatych) jest smarowanie się rozgniecionymi mrówkami. Kwas mrówkowy jest toksyczny dla bakterii i grzybów niszczących pióra. Taką toaletę ptaki przeprowadzają też z użyciem m.in. jadowitych stonóg, cebuli, gorczycy i tytoniu. Wilgowron mniejszy chętnie rozciera na piórach kwiaty aksamitki, bogate w naturalne pestycydy, pyretryny i sitosterol. Jeśli ma okazję, naciera się miąższem cytryny - skórne pasożyty nie znoszą zawartego w nim d-limonenu.
Na sąsiadujących z Alaską Aleutach wielotysięczne stado nurniczków czubatych wychodzące po połowie ryb na brzeg rozsiewa zapach cytryny. To pierwszy odkryty gatunek, który produkuje własny środek na komary i kleszcze. Dzięki temu kolonia nurniczków jest wolna od plagi tych krwiożerczych stworzeń, które wśród stadnie żyjących gatunków mnożą się na potęgę.
TOKSYCZNA LARWA
O tym, jak głęboko korzenie zielarstwa tkwią w historii zwierzęcego świata, świadczy to, że substancje lecznicze potrafią wyszukać nawet owady. To one zaczęły wykorzystywać chemiczną broń roślin do walki ze swoimi wrogami. Niektóre gąsienice potrafią się dzięki temu wyleczyć nawet ze śmiertelnej przypadłości. Gąsienice padają czasem ofiarą pasożytniczej błonkówki, która składa jaja do wnętrza ich ciała. Taki depozyt jest fatalny w skutkach, gdyż rozwijająca się z niego larwa zjada gąsienicę żywcem. Tymczasem niedźwiedziówki z gatunku Estigmene acrea i Gramma geneura - powoli zżerane od środka - zaczynają jeść wyłącznie rośliny bogate w alkaloidy. Dzięki takiej diecie tkanki owada zawierają tak dużo toksycznych związków, że pasożyt ginie, a niedoszła ofiara przeżywa.
Skąd zwierzęta wiedzą, co mają robić, gdy są chore? Wydaje się, że metodą prób i błędów po prostu starają się sobie ulżyć w cierpieniu. Takie wnioski można wyciągnąć z badań laboratoryjnych. Chory szczur poszerza swoją dietę. Szuka pokarmu, po którym poczuje ulgę. Człekokształtne najprawdopodobniej uczą się od siebie nawzajem rozpoznawania roślin o właściwościach terapeutycznych. Niestety, w większości wypadków nie wiemy, co jedzą zwierzęta, gdyż zaledwie 15 proc. gatunków roślin na ziemi zostało przebadanych pod względem zawartości substancji aktywnych biologicznie.
Ewa Nieckuła
"NEWSWEEK"
nr 48, 03.12.2006 r.
OWADY
SEKTY INSEKTÓW
Wspólny dom, stadna ucieczka, zespołowe
wyprawy po jedzenie, wzajemne systemy ostrzegania. Nie tylko pszczoły, mrówki i
termity tworzą społeczności, inne owady też się komunikują - tupią, dotykają
się, wydzielają feromony.
Co wieczór tuż po zachodzie słońca trzydzieści
patyczaków z gatunku Anisomorpha buprestoides wyrusza - każdy samotnie - na żer
w poszukiwaniu soczystych liści. Gdy tylko wstanie kolejny dzień, owady wracają
do domu, na gałąź palmy, i odpoczywają razem w ukryciu. Te żyjące na Florydzie
zwierzęta wspólnie bronią się również przed agresorem, jednocześnie pryskając
drażniącymi chemikaliami, a także ostrzegają przed niebezpieczeństwem, tupiąc
przednimi kończynami o gałąź. Samce wykonują takie synchroniczne bębnienie na
przykład na kilka minut przed nadejściem huraganu.
Nie tylko patyczaki, lecz także pasikoniki,
żuki, mszyce, karaluchy czy larwy motyli i ciem bardziej cenią sobie
towarzystwo niż samotność - bycie razem daje bowiem większe szanse na
przeżycie. Naukowcy dopiero teraz zaczynają poznawać ich zwyczaje: wspólne
opiekowanie się potomstwem, stadne polowania, wyprawy w procesjach po jedzenie,
synchroniczne ucieczki czy budowanie twierdz. To co badacze już wiedzą o
rytuałach owadów, opisał James T. Costa, profesor biologii z Western Carolina
University w Stanach Zjednoczonych, w swojej najnowszej książce "The Other
Insect Societies" ("Społeczeństwa innych owadów"). Jest to
pierwsza przekrojowa publikacja na ten temat.
Najbardziej pomysłowymi i zaskakującymi
społecznikami wśród "innych" owadów są larwy wielu gatunków
pluskwiaków, chrząszczy, ciem oraz motyli. Doskonale porozumiewają się ze sobą
i koordynują działania, by informować rodziców o swoich potrzebach, budować
miejsca schronienia czy stosować podstęp dla zdobycia pożywienia.
Młode tropikalnych pluskwiaków zgarbkowatych
z gatunku Umbonia crassicornis, które mają niezwykłe garby na grzbiecie,
przypominające trójkątny żagiel zdobiony kolorowymi surrealistycznymi wzorami, wołają matkę, gdy
zbliży się do nich drapieżnik. Dziecko, które jako pierwsze w grupie rozpozna
wroga, wysyła krótkie wibrujące SOS. Sygnał ten poprzez roślinę dociera do jego
braci i sióstr i w wyniku reakcji łańcuchowej narasta, zmieniając się w
silniejszy i dłuższy alarm dla całej grupy zwierząt. Wtedy zaniepokojona samica
przychodzi im z odsieczą. Kiedy niebezpieczeństwo minie, matka wysyła dzieciom
uspokajające sygnały.
Dzięki współpracy młode owady mogą szybko
uniezależnić się od rodziców. Gąsienice północnoamerykańskich ciem z gatunku
Malacosoma americanum, które żyją na gałęziach wiśni, w obliczu zagrożenia
stają tuż obok siebie, tworząc zwartą grupę. W razie potrzeby synchronicznie
wyginają do tyłu głowy, a ich ciała układają się w kształt litery S, który ma
odstraszyć wroga. Mogą też schronić się w namiocie utkanym z jedwabnych nici
nasączonych trującymi chemikaliami. Setki larw budują tę twierdzę w rozwidleniu
gałęzi drzewa. Konstrukcja liczy kilka pięter. Gdy gąsienice rosną, dom
rozrasta się wraz z nimi. Przeważnie namiot zbudowany jest w miejscu
najbardziej wystawionym do słońca, dlatego nagrzewa się jak miniaturowa
szklarnia. Dzięki temu przebywające w nim gąsienice mogą utrzymywać wyższą o
kilka stopni temperaturę ciała, co ułatwia im trawienie.
Z jedwabnego domu owady wyruszają na żer.
Jeśli znajdą miejsce bogate w soczyste liście, najadają się do syta, a drogę powrotną
znaczą gęsto feromonami, zupełnie jakby pisały na niej: "tędy na
żerowisko". Gdy ich ekspedycja zakończy się niepowodzeniem i nie natrafią
na smakowite kąski lub też okaże się, że miejsce z dobrym jedzeniem jest już
zajęte przez inne owady, rozsiewają mniejsze ilości substancji chemicznych. Ich
towarzyszki odczytują to prawdopodobnie jako wiadomość: "droga
donikąd".
Oznaczanie ścieżek
wzmacnia także więzi pomiędzy owadami. Gąsienice tropikalnych ciem z gatunku
Hylesia lineata z Kostaryki najczęściej poruszają się całymi stadami w
charakterystycznej procesji. Każda z nich wydziela feromony, by przyciągnąć do
siebie towarzyszki. Ale jeszcze ważniejszy jest dla tych owadów kontakt
fizyczny. Larwy idące jedna za drugą rytmicznie pocierają głowami odwłoki
poprzedzających je osobników. Jeśli lider grupy nie poczuje dotyku drugiej w
kolejności gąsienicy, natychmiast zatrzymuje procesję.
Szczególnie przebiegłe są żyjące w koloniach larwy chrząszczy Meloe franciscanus z pustyni Mojave w Kalifornii. Owady te tworzą grupy liczące od kilkuset do dwóch tysięcy osobników. Razem wdrapują się na źdźbło trawy lub kwiat i zbijają w kulę, tworząc jakby jeden organizm, który z daleka przypomina odpoczywającą pszczołę. Na tym podobieństwo się nie kończy. Larwy chrząszczy też rozsiewają feromony takie jak samica pszczoły, kiedy chce zwabić partnera. I czekają. Gdy truteń zbliża się do - jak podejrzewa - atrakcyjnej kandydatki i uszczęśliwiony próbuje zaspokoić swoje żądze, larwy błyskawicznie przyczepiają się do jego odwłoka, a następnie wdrapują się na grzbiet. Kiedy rozczarowany niepowodzeniem samiec wyruszy na poszukiwanie lepszej partnerki, powiezie ze sobą gromadę pasażerów na gapę. A w trakcie zbliżenia z prawdziwą samicą przekaże jej swoich autostopowiczów. Larwy na grzbiecie nowego przewoźnika docierają do ula, gdzie żywią się nektarem i pyłkiem gromadzonym przez pszczoły. Jeden owad bez wątpienia nie wpadłby na tak przewrotny pomysł. Ale co tysiąc głów, to nie jedna.
Magdalena Frender ( magdalena.frender@newsweek.pl )
„WPROST”
nr 9(1057), 2003 r.
SZÓSTY
ZMYSŁ
Myszy tworzą feromonowe portrety innych przedstawicieli swojego gatunku - odkryli naukowcy z Duke University w Karolinie Północnej. Badaczom udało się zaobserwować, w jaki sposób mózg myszy reaguje, gdy wyczuje ona obecność innego gryzonia. Na podstawie obrazu feromonowego zwierzęta rozpoznają "status społeczny" innych osobników i stopień pokrewieństwa. Dzięki tym informacjom wybierają określone zachowania. Po raz pierwszy wykazano, że dzięki tej umiejętności zwierzęta mogą zdobywać informacje potrzebne im do funkcjonowania w grupie.
(AB)
„WPROST” nr 25(1228), 25.06.2006 r.
ŁEBSKIE PTASZKI
KRUKI I
WRONY WYKAZUJĄ INTELIGENCJĘ PÓŁTORAROCZNEGO DZIECKA
Hodowana w niewoli wrona brodata z Nowej Kaledonii po bezskutecznych próbach wydłubania drutem apetycznego kąska z dna wąskiej probówki zrobiła na końcu przyrządu haczyk i osiągnęła swój cel. W świecie biologów zawrzało. Nigdy przedtem nie zaobserwowano, by jakiekolwiek zwierzę modyfikowało narzędzie stosownie do zadania. Pojawiły się głosy, że ten ptak rozumie przyczynę i skutek działań. Wkrótce okazało się, że dzikie wrony z Nowej Kaledonii są przewidujące i zachowują narzędzia wykonane z liści pandana na wypadek, gdyby miały im się jeszcze przydać. Przy wyczynach tych ptaków nikogo już nie zadziwi dzięciur żyjący na południu Stanów Zjednoczonych, który z drewna wykonuje "łyżkę" do przenoszenia miodu dla piskląt, czy kłowacz kaktusowy z wysp Galapagos, używający cierni do łowienia owadów.
Ptaki nie są jedynie upierzonymi robotami zaprogramowanymi od urodzenia do wykonywania ptasich czynności, jak do niedawna sądzono. W Anglii obserwowano sikorę modrą, która potrafiła zedrzeć folię zamykającą pozostawianą pod drzwiami butelkę z mlekiem i spijać śmietankę. W Nowej Zelandii grupa wróbli opanowała otwieranie automatycznych drzwi uruchamianych przez fotokomórkę i stołowała się w kawiarni. Podczas wojny w Zimbabwe widziano sępy, które przez wiele dni czekały na granicy zaminowanego terenu. Wiedziały, że prędzej czy później jakieś zwierzę zostanie tu rozerwane na kawałki. Czyż nie są to przebłyski prawdziwej inteligencji?
Nawet najdoskonalszy robot nie ma poczucia humoru, a ptaki lubią się bawić. - We Wrocławiu obserwowano srokę, która siadała na zderzaku zatrzymującego się przed przejściem dla pieszych samochodu. Gdy samochód ruszał, jechała kilka metrów, podrywała się i czekała na następną zmianę świateł, by przysiąść na kolejnym zderzaku - mówi ornitolog prof. Leszek Jerzak z Uniwersytetu Zielonogórskiego. Najwięksi żartownisie to kruki. Dr Bernd Heinrich, znawca tych ptaków, twierdzi, że uwielbiają ślizgać się na śniegu, wywijać koziołki w powietrzu, wisieć na jednej nodze na drucie telefonicznym lub leżąc na grzebiecie, żonglować przedmiotami, używając dzioba i nóg.
ROZUM WRONY
Kanadyjczyk dr Louise Lefebvre stworzył ranking ptaków o najwyższym IQ. Za podstawę posłużyły mu obserwacje zaskakujących zachowań opisane w czasopismach ornitologicznych, zwłaszcza notatki dotyczące ptasiej pomysłowości przy zdobywaniu pokarmu. Najsprytniejsze okazały się krukowate, czyli kruki, sroki i wrony. Za nimi były sokoły, jastrzębie, czaple i dzięcioły. Niekwestionowanym liderem została jednak zwykła wrona, która rozwiązuje swoje problemy z największą łatwością.
Doświadczenia przeprowadzone przez dr. Bernda Heinricha udowodniły, jak bardzo niedoceniano ptasie możliwości. Uczony poddał kruki trudnej próbie. Na żerdzi, na 60-centymentrowym sznurku zawiesił kawałki ich ulubionego mięsa. Jeden z ptaków już za pierwszym razem poradził sobie z techniczną przeszkodą. Usiadł na żerdzi, podciągnął dziobem linkę, zrobił na niej pętelkę, którą przydepnął nogą i powtarzając ten manewr, sięgnął do mięsa.
Heinrich chciał się też przekonać, czy kruki będą podążać za ludzkim wzrokiem. Reakcja na spojrzenie jest sprawdzianem rozwoju mózgu u dzieci, które, jeśli ich rozwój przebiega normalnie, potrafią śledzić spojrzenie dorosłego już w wieku półtora roku. Dziecko zaczyna rozumieć, że inni mają własne myśli. Brak tej umiejętności jest jednym z pierwszych symptomów autyzmu. Pokój, w którym przebiegał eksperyment, przedzielono barierą. Kruki wychowywane w niewoli pojedynczo zajmowały miejsce na żerdzi, eksperymentator zaś stawał po drugiej stronie przegrody, wbijał wzrok w sufit, patrzył w stronę ptaka lub w miejsce ukryte za barierką. Wszystkie kruki biorące udział w doświadczeniu potrafiły podążać za spojrzeniem mężczyzny, a niektóre wiedzione ciekawością siadały na barierce, by sprawdzić, co tak zainteresowało człowieka.
PAMIĘĆ MODROWRONKI
Podobne umiejętności wykazują m.in. kalifornijskie modrowronki. Robią one zapasy pokarmu, ale mają też zwyczaj rabowania cudzych spiżarni. Chowając pokarm, bacznie się rozglądają, czy nie śledzi ich inny ptak. Jeśli podąża za nimi osobnik, który już im coś wykradł, zmieniają skrytkę. Często też wprowadzają złodzieja w błąd, trzymając pokarm ukryty w dziobie i udając, że chowają go w kilku miejscach.
Modrowronki zatem nie tylko rozpoznają inne ptaki i ich intencje, ale potrafią także przewidywać i wyciągać wnioski z przykrych doświadczeń. Na tym ich wyjątkowe zdolności się nie kończą. Te zapobiegliwe ptaki potrafią schować ponad 30 tys. nasion w 2,5 tys. miejsc, a po roku odzyskują dwie trzecie tej wielkiej masy pokarmu! Nie udało się jeszcze dociec, jak to robią. Istnieje teoria, że zapamiętują niezwykle szczegółową mapę okolicy, w której żyją.
GRAMATYKA PAPUGI
Łatwo zaakceptowaliśmy, że małpy człekokształtne, z którymi łączy nas tak wiele fizycznych podobieństw, są zdolne do procesów poznawczych. Ptaki to jednak zupełnie inny świat. Z ewolucyjnego punktu widzenia ludzi i ptaki dzieli przepaść. Nie tak głęboka jednak, jak do niedawna sądzono.
Alex, papuga żako obdarzona mózgiem nie większym od włoskiego orzecha, potrafi odróżnić 50 przedmiotów, liczyć do sześciu, rozróżnić siedem kolorów i pięć kształtów, stosować przymiotniki "większy", "mniejszy", "taki sam", i "różny", a także pojęcia "pod" i "nad". Wartościuje nawet przedmioty według określonego porządku, co do tej pory było umiejętnością zarezerwowaną wyłącznie dla ludzi i małp człekokształtnych. W odróżnieniu od szympansów Alex potrafi mówić. Szkoląca go od 29 lat dr Irene Pepperberg twierdzi, że Alex nie tylko naśladuje ludzką mowę, ale też wyraża swoje myśli! Umiejętności papugi przyrównuje do zdolności 4-letniego dziecka.
Przekonanie o wyższości ludzi nad zwierzętami podważa też eksperyment TimothyŐego Q. Gentnera z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, który udowodnił, że szpaki potrafią się nauczyć reguł rządzących złożoną gramatyką. Dotychczas sądzono, że to domena wyłącznie ludzkiego mózgu. W świetle ostatnich obserwacji powiedzenie "ptasi móżdżek" może być komplementem.
Ewa
Nieckuła
„NEWSWEEK” nr 36, 09.09.2007 r., strona 63
POMYSŁOWY JAK PTAK
GNIAZDA Z DRUTU I PLASTIKU, KLIMATYZACJA W MROWISKU - W ŚWIECIE ZWIERZĄT TEŻ KWITNĄ NOWE TECHNOLOGIE I WYNALAZCZOŚĆ.
Kruki i sierpówki żyjące w miastach muszą czasami bardzo się namęczyć, by znaleźć odpowiedni materiał do zbudowania domu. Gdy w okolicy nie ma patyków i gałęzi, zdesperowane ptaki zbierają ze śmietników i ulic kawałki drutu i z nich wiją gniazdo.
Również inne zwierzęta - od owadów i pająków po ssaki - potrafią dostosować technologię budowy i architekturę swoich domów do warunków środowiska, w jakim przyszło im żyć. O niezwykłych umiejętnościach adaptacyjnych i pomysłowości zwierzęcych budowniczych opowiada James L. Gould, profesor ekologii i biologii ewolucyjnej z Princeton University, w najnowszej książce "Animal Architects".
Niezwykłą pomysłowość wykazują nawet prymitywne larwy chruścików, owa-dów przypominających nocne motyle. W strumieniach i rzekach wiją one jedwabne komory wzmocnione ziarnkami piasku. Konstrukcja przypomina tubę szeroką od strony, którą wpływa woda i zwężającą się ku końcowi. Działa ona jak filtr, na którym osiadają drobne organizmy. Larwa chodzi po ściankach tej konstrukcji i zjada to, co złapało się w pułapkę. Owad czasami dekoruje swoją budowlę daszkiem przypominającym markizę. Gdy pewnego razu entomolodzy usunęli fragment filtra - zwężającą się końcówkę tuby przykrytą daszkiem - każda larwa miała inny pomysł na jego odbudowę. Jedna zmajstrowała całą pułapkę od nowa w innym miejscu, inna wydłużyła szerszy koniec tuby, jeszcze inna dobudowała rozłożysty dach równo po obu stronach, a ostatnia zmodyfikowała tylko stare wejście, pozbywając się daszku.
Równie niezwykłe talenty przejawiają termity afrykańskie z gatunku Macrotermes bellicosus, wznoszące smukłe kopce o wysokości nawet sześciu metrów. Gdy jednak naukowcy zahamowali dopływ powietrza do jednego z nich, przykrywając gniazdo plastikowym namiotem, termity w dwa dni zbudowały całkiem nową, nieznaną w naturze konstrukcję - stworzyły mnóstwo niższych niż pierwowzór, ale pokrytych licznymi otworami stożków, połączonych podziemnymi kanałami. Powstał więc innowacyjny system klimatyzacji gniazda, który tak jak poprzedni działał bez zarzutu.
Wśród ptaków za najbardziej pomysłowych budowniczych uchodzą altanniki satynowe z Australii i Nowej Gwinei. Samce konstruują z giętkich gałązek misternie zdobione altany. Zdarza się też, że malują wnętrze na niebiesko, wyciskając dziobem sok z jagód, lub tapetują na zielono ściany przeżutymi roślinami. Wszystko to ozdabiają kolorowymi kwiatami i piórami papug. Tak altanniki radzą sobie w lesie. Żyjące zaś w pobliżu ludzkich siedzib wykonują altany z plastiku, które zamiast kwiatów ozdabiają niebieskimi nakrętkami od butelek lub innymi gadżetami znalezionymi w lesie, choćby okularami.
Pomysłowością porównywalną jedynie z ludzką wykazują się bobry przy budowaniu żeremi, tam oraz kanałów - warunki wodne są zmienne i zmuszają zwierzęta
do nietypowych zachowań. Gdy w tamie zbudowanej przez pewną rodzinę bobrów powstał ogromny wyłom, tradycyjne metody naprawy się nie sprawdzały. Bobry próbowały zatkać otwór dużymi gałęziami, ale prąd wody był zbyt silny i nie pozwalał na ich osadzenie. Szwedzcy uczeni z uniwersytetu w Sztokholmie, obserwujący zachowanie zwierząt, postanowili im pomóc i wrzucili do wody w miejsce wyłomu kilka dużych kamieni. Gdy najstarszy z bobrów dostrzegł kamienie, podpłynął do nich i uszczelnił je świeżo zerwanymi trawami, zielskiem i mchem. Dzięki temu strumień uciekającej wody został ograniczony, a zwierzęta mogły odbudować tamę. Zaskoczeniem dla badaczy był fakt, że innowator posłużył się świeżymi roślinami, czego normalnie bobry nigdy nie robią.
Pomysłowość zwierząt dotyczy nie tylko architektury. Pszczoły mieszkające w pasiekach Instytutu Weterynarii SGGW niedaleko fabryki Wedla na warszawskiej Pradze wymyśliły czekoladowy miód. Zamiast pyłku i nektaru kwiatów, których zabrakło w miejskiej dżungli, zaczęły gromadzić czekoladowe odpadki wyrzucane na śmieci przez fabrykę słodkości. Miód ponoć był pyszny.
Magdalena Frender
„WPROST” nr 9(1262), 04.03.2007 r.
JĘZYK DŻUNGLI
CO PSY WYSZCZEKUJĄ LUDZIOM?
PROF. EUGENE MORTON ZE SMITHSONIAN CONSERVATION
AND RESEARCH CENTER
Ssaki posługują się nie tylko własnym językiem, zrozumiałym jedynie dla danego gatunku, ale też językiem uniwersalnym, zrozumiałym dla wszystkich. Dlatego głos rozsierdzonego zwierzchnika może przypominać psie warczenie, a uporczywie ponawiana dziecięca prośba o nową zabawkę - głosy piskląt domagających się pokarmu. To spadek po wspólnej ewolucyjnej przeszłości - przekonuje amerykański znawca zwierzęcych odgłosów prof. Eugene Morton ze Smithsonian Conservation and Research Center, autor książki "Animal Vocal Communication".
---------------------------------------------------------------------------
Wiadomo, że niskie dźwięki wydawane przez ptaki i ssaki to dźwięki ostrzegawcze, z kolei dźwięki wysokie są oznaką przyjaznych zamiarów lub uległości. Na tym jednak teoria wspólnego języka się nie kończy - ostatnie badania nadają szczekaniu, rżeniu i ryczeniu konkretne znaczenia. I ku zaskoczeniu nawet największych sceptyków ludzie rzeczywiście rozumieją, co zwierzęta chcą im przekazać. Prof. Ilkka Linnankoski z University of Helsinki w Finlandii wykazał, że dorośli i dzieci bez problemów interpretują okrzyki makaków z gatunku Macaca arctoides. Uczestnicy doświadczenia bezbłędnie przyporządkowywali poszczególne nagrania do sytuacji, w której małpy były rozzłoszczone, zadowolone, przestraszone lub podkreślały swą dominację.
PSIA PAPLANINA
Prof. Péter Pongracz, etolog z Eötvös Lorand University na Węgrzech, który bada psią psychikę, twierdzi, że psy do nas mówią. Do niedawna uważano, że psia paplanina nie ma sensu, bo jej celem nie jest przekazywanie informacji, i że jest jedynie efektem zdziecinnienia psów - młode zwierzęta są dużo głośniejsze niż dorosłe. Szczekanie zaś, mieszanina dorosłych i dziecięcych dźwięków, miało się rozwinąć w procesie udomowienia. W tych przypuszczeniach utwierdzały naukowców wyniki badań na lisach. Osobniki łatwo oswajające się także szczekają w nadmiarze.
Prof. Pongracz w opublikowanej niedawno pracy zauważył, że dźwięki wydawane przez psy są bardzo zróżnicowane. Ta różnorodność nie jest przypadkowa. To, że zwierzęta głosem wyrażają emocje, jest naukowo potwierdzone. Udowodniono nawet, że niektóre dzikie gatunki zwierząt przekazują sobie szczegółowe informacje. Surykatki i koczkodany diana potrafią się ostrzegać przed drapieżnikami, padającymi drzewami i opowiadać o tym, co wydarzyło się w ich stadzie. Mimo że nie posługują się słowami, informacja jest precyzyjna. Na podstawie krzyku inne zwierzęta wiedzą, że zbliża się szakal lub kobra i odpowiednio reagują.
Wszystkie gatunki, które porozumiewają się w tak zaawansowany sposób, żyją w grupach w bliskim związku z innymi członkami stada. Pies spełnia te warunki. Od tysięcy lat jego naturalnym środowiskiem jest ludzka rodzina. Dlatego właśnie powstały podejrzenia, że dotychczasowa ocena sensu szczekania jest mylna. Psy nie tylko wyrażają dźwiękiem swoje emocje, ale najwyraźniej próbują też "opowiedzieć" o nich ludziom, a co więcej - są przez ludzi rozumiane.
Osoby biorące udział w eksperymencie prof. Pongracza słuchały sztucznie skomponowanego komunikatu - mieszanki szczekania różnych psów. Okazało się, że zmiany trzech podstawowych cech sygnału głosowego: dźwięczności, okresowości dźwięku (nazywanej przez akustyków tonem krtaniowym) i długości przerw między dźwiękami, stanowią główne wskazówki dla człowieka. Losowo wybrani słuchacze podobnie oceniali stan emocjonalny psa - strach, agresję, niepokój, samotność, szczęście.
Niemiecka badaczka psów dr Dorit Feddersen-Petersen przypuszcza, że pies stale doskonali porozumiewanie się z człowiekiem. Przez kilkanaście tysięcy lat wspólnej egzystencji "wynalazł" nowe dźwięki (wilki prawie nie szczekają, lecz warczą, skomlą i wyją). Dzięki nim skuteczniej rozstrzyga konflikty, ustala pozycję społeczną i lepiej funkcjonuje w kontakcie z człowiekiem.
PTAK, KTÓRY MÓWI
Eksperyment prof. Pongracza to dopiero druga dobrze udokumentowana próba "rozmowy" zwierzęcia z człowiekiem. Do tej pory naukowcy wiedzieli tylko o miodowodzie - afrykańskim ptaku, który przepada za pszczelim woskiem. Jedyny sposób dobrania się do przysmaku to namówienie człowieka do współpracy. Krzykiem próbuje zwrócić na siebie uwagę i prowadzi "rozmówcę" prosto do gniazda dzikich pszczół. Często nawet kilka kilometrów. Po dotarciu do celu siada na gałęzi i cicho czeka, aż człowiek obładowany plastrami miodu się oddali. Wtedy przychodzi czas na miodowoda.
Jedynie koty nie zdały egzaminu z konwersacji. Dr Nicholas Nicastro z Cornell University próbował dociec, czy koty, miaucząc, informują nas o czymś. I niestety, mimo że zwierzęta wyraźnie używają głosu, by się komunikować z właścicielem, nie znaleziono naukowych dowodów na istnienie konkretnego znaczenia różnych miauknięć. Niepowodzenie badacze tłumaczą tym, że koty przebywają z człowiekiem zaledwie od 6 tys. lat, czyli co najmniej dwukrotnie krócej niż psy, a ponadto nie bez znaczenia jest tu ich niezależna natura i samowystarczalność w zaspokajaniu potrzeb.
Czy ludzie mogą być rozumiani przez zwierzęta? Tego typu badań na razie nikt nie prowadził, ale takiej możliwości nie można wykluczyć. To, że wyrażanie emocji nie wymaga słów, wiedzą dobrze rodzice noworodków i niemowląt. Takie dzieci także przekazują wiele negatywnych i pozytywnych uczuć, stosując powszechne w świecie ssaków reguły. Przychodzi im to bez trudu. Jak wykazała analiza akustyczna przeprowadzona przez prof. Mortona, płacz noworodka ma więcej wspólnego z komunikowaniem się małp niż z ludzką mową, nawet tą niedoskonałą w wykonaniu dwu-, trzylatka!
Noworodki pod względem budowy aparatu głosowego są bliższe neandertalczykom czy szympansom niż dorosłym ludziom. Według antropologa Philipa Liebermanna, świadczą o tym podobieństwa w wysokości nagłośni, położeniu i wielkość języka oraz kształcie części nosowej gardła. I tak jak rozwój motoryczny dziecka od pełzania, przez raczkowanie, aż do pozycji wyprostowanej ma być powtórką z ewolucji, tak też przebiega doskonalenie porozumiewania się człowieka.
Jeśli przyjmiemy, że ponad 65 proc. informacji przekazujemy poza słowami, fakt, że rozumiemy uczucia zwierząt, przestaje dziwić. Odkrywana wiedza może być zastosowana do badania relacji międzyludzkich. Stanford Gregory i Timothy Gallagher z Kent State University przeprowadzili akustyczną analizę nagrań kampanii prezydenckich od 1960 r. Stosując ltr przepuszczający tylko dźwięki w zakresie częstotliwości 100-500 Hz, pozbawiali nagranie zrozumiałych słów. Otrzymali szum, co umożliwiło porównanie podstawowej cechy głosu, czyli tonu krtaniowego. Na tej podstawie wskazali kandydatów, którzy otrzymali najwięcej głosów.
Każdy z nas ma inny ton krtaniowy, to cecha zależna od długości, grubości i naprężenia strun. - Kiedyś sądzono, że będzie można go wykorzystywać do identykacji ludzi, tak jak linie papilarne. Odstąpiono od takich prób, gdyż badania ujawniły, że ta cecha zmienia się m.in. pod wpływem emocji. Dzieci i kobiety mają krótsze i cieńsze więzadła głosowe, więc ich ton podstawowy jest wyższy niż mężczyzn. Specjalista posługujący się zaawansowanymi technikami przetwarzania dźwięku potrafi jednak na podstawie zycznych i akustycznych cech mowy zidentyfikować osobę, jej wiek, a nawet region, z którego pochodzi - mówi "Wprost" dr Stefan Brachmański, akustyk z Politechniki Wrocławskiej. To nie wszystko. Ton krtaniowy przekazuje informacje cenne społecznie. Mimo woli ujawniamy prawdziwe informacje i uczucia. To pozasłowny przekaz jest miarą zdolności przywódczych, siły i wiarygodności kandydata, a nie używane przez niego argumenty. I ten prawdziwy obraz jest odbierany przez podświadomość wyborców.
Ewa Nieckuła
„WPROST”
nr 49(1302), 2007 r.
HOMO
BUREK
EWOLUCJA UPODABNIA PSY DO
LUDZI
Pies dotychczas wypadał
blado w porównaniu z szympansem, który płynnie włada językiem migowym. Bardziej
inteligentny wydawał się też Aleksy, gaduła wśród papug, który nazywał
przedmioty, zadawał pytania i udzielał odpowiedzi. Ale to już przeszłość.
Suczka Sofia nauczyła się posługiwać leksygramami – symbolami słów. Prof. Cesar Ades z Institute of Psychology w Sao Paulo nauczył psa używania prostej klawiatury z ośmioma klawiszami. Zwierzak potrafi za jej pomocą poprosić o spacer, pokarm, zabawkę i pieszczotę. Po naciśnięciu klawisza rozlega się nagranie głosu właściciela suczki odpowiednie do symbolu. Prof. Ades opisuje eksperyment w najnowszym wydaniu czasopisma „Animal Cognition". – Na tym nie zakończyły się badania psich możliwości. Sofia właśnie pomyślnie przeszła przez jeszcze trudniejszy etap nauki porozumiewania się – potrafi za pomocą klawiatury budować polecenia złożone z dwóch słów, na przykład weź butelkę, weź patyk, pokaż patyk. Oczywiście, po portugalsku – mówi „Wprost" prof. Ades. Z sukcesów Sofii nie należy jednak wyciągać zbyt daleko idących wniosków. To jeszcze nie oznacza, że pies wie, iż się komunikuje z opiekunem w ludzkim znaczeniu tego słowa.
PIES SPOŁECZNY
Do niedawna psy były uważane za nieinteresujący obiekt badań. Ich zachowania uchodziły za nienaturalne i dlatego niewarte pracy etologów. Ostatnio jednak naukowcy zmienili poglądy. Prof. Brian Hare z Max Planck Institute w Lipsku twierdzi, że społeczne umiejętności psów są pod wieloma względami zbliżone do zachowań ludzi. To nic innego jak konwergencja, czyli podobieństwo, które wykształciło się pod wpływem przebywania osobników nie spokrewnionych gatunków w podobnych warunkach. Jak zadziałał ten proces, widać na przykładzie skrzydeł owadów i ptaków czy budowy ryb i wodnych ssaków – waleni, mających opływowe kształty oraz płetwy. W wypadku psów i ludzi dowodów na istnienie konwergencji poszukuje się w psychice.
Prof. Brian Hare uważa, że porównywanie zachowań naczelnych i psowatych pomoże wpaść na trop czynników, które kierowały ewolucją zachowań społecznych. Sugeruje, że podobne procesy kształtowały ludzkie umiejętności życia w grupie. Takie wnioski wyciąga m.in. z prostego doświadczenia, w którym smakołyk zostaje schowany w jednym z kilku identycznych pojemników, a człowiek patrzy na miejsce ukrycia pokarmu lub wskazuje je palcem – dziecko w wieku 14 miesięcy bez problemu odnajdzie jedzenie, dla psa to zadanie jest równie proste, ale szympansowi mimo wielokrotnych prób nie uda się znaleźć smakołyku.
OKO W OKO Z CZŁOWIEKIEM
Ludzie podążają za czyimś spojrzeniem, by zrozumieć, co dana osoba myśli. Pies także w lot chwyta intencje człowieka, który wzrokiem wskazuje, gdzie jest pokarm. Pod względem rozumienia języka ciała psy nie mają sobie równych. Wystarczy im skinienie lub odwrócenie głowy, nachylenie tułowia, wskazanie palcem. Na obecnym etapie poznania psiej natury ta zdolność wydaje się specjalnym przystosowaniem. Ale w jakim celu i kiedy powstała? Czy uda się znaleźć jakieś ślady tak skomplikowanych zdolności w zachowaniu wilków – przodków psa?
Zdolność wskazywania wzrokiem miejsca, w którym znajduje się ofiara, mogła być przydatna polującym stadnie drapieżnikom. Tej hipotezy nie udało się jednak potwierdzić dwóm niezależnym zespołom badawczym. Prof. Hare próbował to sprawdzać na wilczych szczeniakach hodowanych przez ludzi, ale bez powodzenia. Zwierzęta nie zdawały testu. Kilka miesięcy później węgierski ekspert psiego zachowania, prof. Ádám Miklósi z Eötvös Lorand University w Budapeszcie, znalazł rozwiązanie tej zagadki – w doświadczeniu Hare’a brakowało odpowiednio silnej więzi zwierzęcia i człowieka.
W węgierskim eksperymencie wilcze szczenięta przebywały z opiekunem całą dobę przez trzy miesiące. Po tym okresie, gdy opiekun przeprowadzał test, jego pupil szybko odgadywał intencje właściciela. Mimo to żaden wilk biorący udział w eksperymencie nie dorównał psu. Wilki rozumiały, co oznacza wskazywanie palcem, ale wskazówki przekazywane wzrokiem były dla nich nieczytelne. Ta zdolność nie mogła więc pochodzić od dzikiego przodka. Na jakim etapie udomowiania psa się pojawiła?
Prof. Miklósi uważa, że wilki nie patrzą wprost w twarz człowieka. Gdy można było zdobyć smakowity kąsek, pociągając za sznurek, a potem nagle ten sposób przestawał działać (bo w sznurek wbito gwóźdź), wilk nie ustawał w próbach rozwiązania problemu, a pies przy pierwszej trudności patrzył pytająco na człowieka. Udomowienie wykształciło u psa nowe zachowanie. W sytuacji niepewności sprawdza wyraz ludzkiej twarzy. Ta prosta zmiana zachowania mogła stworzyć związek psa i człowieka. Związek niezwykły w przyrodzie, gdyż dający możliwość odczytywania intencji przedstawicieli innego gatunku.
LIS W ŁATY
Historia związku człowieka i psa trwa co najmniej 15 tys. lat. W tym czasie psy odniosły największy sukces wśród ssaków, zajmując wszystkie zakamarki globu i wykonując najróżniejsze zadania – od polowania po opiekowanie się dziećmi. Od początku pies był istotą społeczną, ale jego hodowla przebiegała w kierunku wyznaczonym przez człowieka – promowano jego cechy infantylne i łatwość podporządkowania się grupie. Jak wilk przemieniał się w psa, pokazuje doświadczenie trwające od 1959 r. na syberyjskiej fermie, gdzie genetyk Dmitrij Bielajew próbował udomowić lisy. Rozmnażane są te zwierzęta, które mniej boją się człowieka i nie są wobec niego agresywne. Po prawie pół wieku lisy Bielajewa, zamiast uciekać, podchodzą do ludzi, na widok opiekuna szczekają i machają ogonami. Co więcej, zmieniają się fizycznie: pojawiły się obwisłe uszy, zakręcone ogony i sierść w łaty.
„Udomowione" lisy mają inną korę nadnerczy i układ limbiczny, który reguluje uczucia lęku i agresji. Na tej podstawie można przypuszczać, że psie zdolności rozumienia ludzkich intencji rozwinęły się już po zmianie reakcji emocjonalnych. Prof. Hare przypuszcza, że podobna selekcja, mająca na celu temperowanie zachowań, przebiegała u naszych praprzodków. Dopiero gdy ten etap kształtowania hominidów się zakończył, mogły powstawać formy społecznego współdziałania.
PIES W LUSTRZE
Na podobieństwa w rozwoju świadomości społecznej psów i ludzi wskazują także badania, które dowodzą, że do pewnego stopnia psy wiedzą, co człowiek widzi. I sprytnie to wykorzystują, gdy nie chcą przestrzegać zakazu. A gdy muszą żebrać o pokarm, wybierają człowieka, któremu mogą patrzeć w oczy – szympansy nigdy się tak nie zachowują.
Przebywając wśród istot świadomych, psy rozwinęły świadomość, inną jednak niż małpy człekokształtne. Szympans wie, kogo widzi w lustrze. Test lustra zdały też słonie i delfiny. Psy – nie. Może naukowcy nie trafili na dość inteligentne zwierzę? Test jest prosty. Wystarczy ustawić lustro przed miską z pokarmem. Po kilku dniach, gdy pies przywyknie do widoku zwierciadła, należy bezzapachową farbą zrobić mu na czole plamę. Czy widząc w lustrze swoje zmienione odbicie będzie mu się przyglądał dłużej niż zwykle? Jeśli tak, jest indywidualnością wśród psów.
Psom chętnie przypisujemy umiejętność odczuwania ludzkich emocji. Tymczasem z badań wynika, że te czworonogi potrafią się jedynie „zarażać" naszymi odczuciami. – Przypisując psom cechy, których nie mają, i traktując je jak członków rodziny, działamy na ich szkodę. Najzwyczajniej je ogłupiamy – dowodzi dr József Topál z Eötvös Lorand University. W niektórych rodzinach psy są traktowane jak dzieci. Im bardziej zwierzę wchodzi w taką rolę, tym trudniej jest mu samodzielnie rozwiązywać problemy. Wynika to właśnie z selekcji, która sprawiła, że pies jest genetycznie predysponowany do współdziałania z człowiekiem. Im bardziej jest z nim związany, tym bardziej jest od niego uzależniony.
Podobnym próbom poddano psa kanapowego i podwórkowego, który pilnując cały dzień domu, ma z człowiekiem tylko kontakty „służbowe". Zwykły Burek dużo lepiej radzi sobie w nowych sytuacjach niż domowy pieszczoch. – Na sukces w rozwiązywaniu zadań nie ma wpływu ani trening posłuszeństwa, ani płeć, ani rasa psa – twierdzi dr Topál. Co więcej, psy mądrzeją, gdy zostają same w domu. Zwykle zachowują się odpowiednio do oczekiwań właścicieli i nie zawsze są to zachowania logiczne. Wynika to z przemożnej chęci dostosowania się do intencji lub zachowań innych (takie zachowanie występuje także u szympansów i papug). Ta cecha, niezwykle przydatna w rozwoju zachowań społecznych, nie zawsze prowadzi do dobrego. W badaniach z małymi dziećmi otrzymywano podobne wyniki jak w doświadczeniach ze zwierzętami. Wskazówki uzyskiwane od dorosłych, którzy działali w dobrej wierze, mogły prowadzić do błędnych zachowań. Wnioski płynące z tego eksperymentu powinny dać nam wiele do myślenia. Pozwólmy psu zostać psem.
Ewa Nieckuła
„NEWSWEEK” nr 23, 2004 r., strona 74
NATURALNY WYŚCIG ZBROJEŃ
LUDZKA BROŃ I FORTELE WOJENNE TO MARNE PLAGIATY. ZWIERZĘTOM WSZYSTKIE TE ZABÓJCZE TECHNIKI SĄ ZNANE OD MILIONÓW LAT.
Około siedmiuset lat temu człowiek po raz pierwszy załadował broń metalowymi kulami. Od tej chwili mógł zabijać z większych odległości, co zrewolucjonizowało strategię i taktykę wojen. Tymczasem od kilkudziesięciu tysięcy lat w rzekach Ameryki Południowej niewielka rybka, strzelczyk indyjski, zwany też pryskaczem, poluje na owady, strzelając do nich wodnymi kulami na odległość jednego metra. Ryby te wypluwają strugę wody o prędkości sześciu metrów na sekundę w kierunku ofiar siedzących na liściach roślin nad brzegiem rzeki. Trafieni spadają do wody, wprost w gardła głodnych ryb.
To tylko jeden z przykładów przedstawionych przez dziennikarzy kanału Animal Planet. Twórcy programu wyruszyli na poszukiwanie zwierząt, które na długo przed człowiekiem nauczyły się walczyć o pożywienie, używając różnorodnych forteli i broni. Efektem pracy jest serial "Zwierzęta zrobiły to pierwsze". Jego pierwszy odcinek będzie można obejrzeć 7 czerwca i przekonać się, że zwierzęta lepiej od nas radzą sobie w wielu dziedzinach życia. Bo jak inaczej można wytłumaczyć fakt, że kopce termitów mają doskonałą klimatyzację, której pozazdrościłby im niejeden drapacz chmur, a pierwsi rolnicy uprawiali ziemię dwieście milionów lat przed człowiekiem i należeli do mrówczej rodziny.
Nawet w takiej dziedzinie, jak wędkarstwo ludzki gatunek nie może sobie przyznać palmy pierwszeństwa. Wędkarze zgodni są co do tego, że najlepsza przynęta na ryby powinna być żywa. Człowiek łowi na robaki od dobrych stu tysięcy lat, podczas gdy amerykański żółw jaszczurowaty wędkuje od 60 mln lat. Smakowitego robaka udaje jego specjalnie uformowany język - wystarczy, że gad otworzy pod wodą potężne szczęki, a ryby znęcone obietnicą przekąski same pchają się mu w paszczę.
Świat podwodny zna wielu innych pomysłowych wojowników, którzy dawno powinni opatentować swoje pomysły. Kiedy w 1410 roku król Władysław Jagiełło przyjmował od Krzyżaków dwa nagie miecze, ciepłe wody u wybrzeży Australii zamieszkiwała już od setek milionów lat ryba piła, na stałe zaopatrzona w ten rodzaj białej broni. Przy głowie dwumetrowego zwierzęcia natura wykształciła zabójczą nasadę w kształcie miecza. Podczas podwodnego fechtowania ryba potrafi zdziesiątkować ławicę małych ryb, którymi się żywi.
Inaczej radzi sobie pod wodą rawka, kilkunastocentymetrowy skorupiak. Jego ulubionym pożywieniem jest mięso krabów. Każdy amator owoców morza wie, jak trudno otworzyć ich twardą skorupę. Tymczasem rawka została przez samą naturę wyposażona w młotek. Tuż za przednimi kończynami skorupiaki te mają parę niewielkich, lecz mocnych odnóży. Kiedy rawka wyśledzi ofiarę, potrafi przez kilkanaście minut okładać ją kończynami. Robi to tak długo, aż pęknie twarda skorupa chroniąca kraba.
Także zwierzęta lądowe wyposażone są w najróżniejszą broń. Kameleon nie dość, że niczym komandos w panterce potrafi ukryć się wśród gałęzi, zmieniając zabarwienie skóry, to jeszcze doskonale łapie owady. Korzysta przy tym z języka, który jest dwa razy dłuższy od całego ciała. Dodatkowo jego końcówkę zwija w rodzaj przyssawki, co pozwala mu pewniej schwytać ofiarę.
Własnej broni chemicznej dorobiły się natomiast kobry. Polując na gryzonie, wypluwają w ich kierunku jadowitą substancję. W ten sposób na chwilę oślepiają ofiary, które tracą orientację i nie są w stanie uciec.
Z kolei walka gladiatorów na rzymskich arenach przypomina polowanie australijskich pająków z rodziny Deinopidae. Ten gatunek, jako jeden z nielicznych, nie buduje sieci na krzewach czy w szczelinach skalnych. Zwierzę rozwija sieć między własnymi odnóżami i rzuca ją niczym gladiator. Ponieważ sieć jest dwa razy bardziej elastyczna niż u innych pająków, ofiary - zazwyczaj małe owady - nie mają szans ucieczki. Pająk szybko owija zdobycz w kokon i paraliżuje swoim jadem.
Również ze starożytnością kojarzyć się może metoda polowania stosowana przez zaskrońca. Zwodzi on ofiary, niczym Grecy Trojan. Trudno mu dopaść zdobycz, bo jest dość powolny, wyćwiczył więc umiejętność udawania padliny. Nie tylko leży godzinami z otwartą paszczą, ale z ogona wydziela charakterystyczny zapach gnijącego mięsa. Niejeden mały drapieżnik padł ofiarą takiego konia trojańskiego.
Jednak nie tylko agresorzy się zbroją, również napadani mają pełne arsenały sztuczek. Jeden z gatunku węży jest całkowicie bezbronny, ale utrzymuje się przy życiu, udając grzechotniki. Ma podobny kolor skóry, a ocierając ogonem o ziemię, potrafi imitować dźwięki wydawane przez jadowitych kuzynów.
Prawdziwy talent artystyczny prezentują ptaki sieweczki krzykliwe. Kiedy zagrożone jest życie młodych, matka ucieka jak najdalej od gniazda i piszcząc wniebogłosy, ściąga na siebie uwagę drapieżnika. Kiedy to nie pomaga, ptak udaje, że ma złamane skrzydło, i w ten sposób daje sygnał, że jest łatwą zdobyczą. Jak widać, aktorskie umiejętności przydają się nie tylko w Hollywood.
Jacek Romanowicz
„WPROST”
nr 41(1294), 14.10.2007 r.
GORĄCZKA KWIATÓW
NIEKTÓRE GATUNKI ROŚLIN
WYTWARZAJĄ CIEPŁO TAK JAK ZWIERZĘTA
Rośliny mają o wiele więcej wspólnego ze zwierzętami, niż dotychczas byliśmy skłonni przypuszczać. Poza tym, że niektóre są mięsożerne i potrafią się poruszać, są też i takie, które wytwarzają ciepło. Naukowcy znają już co najmniej kilkaset takich „ciepłokrwistych" gatunków i wciąż odkrywają nowe. We wszystkich dotychczas zbadanych wypadkach jedynym organem rośliny umiejącym „włączać” ogrzewanie jest kwiat. Ma jednak wadę: zwykle okropnie cuchnie.
--------------------------------------------------------------------------------
PRZEBIEGŁA GRA
Najsprawniejszy w podgrzewaniu kwiatów jest rosnący na Korsyce i Sardynii Helicodiceros muscivorus – 45°C to dla niego norma. Wyższą temperaturę osiągają tylko mięśnie owadów w locie. W porze kwitnienia Helicodiceros rozsiewa fetor przypominający woń kosza na śmieci w czasie sierpniowego upału. Nad jego krwistoczerwonymi kwiatami unosi się rój much. Wśród lotnych substancji wydzielanych przez roślinę znajdują się m.in. organiczne związki siarki, zapachem do złudzenia przypominające fetor wydzielany przez zdechłą mewę. Receptory chemiczne na czułkach muchy nie są w stanie ich rozróżnić, owad jest więc przekonany, że ląduje w jadłodajni dla swoich larw. To strategia popularna także wśród roślin z azjatyckiej rodziny raflezjowatych. Ciepło sprawia, że zapachy rozchodzą się na większe odległości, więc kwiat skuteczniej wabi poszukujące padliny owady. Część gatunków wyspecjalizowała się w podrabianiu feromonów – lotnych substancji zapachowych oznajmiających gotowość do rozrodu. Do ich kwiatów zlatują się owady w miłosnym amoku.
Zapach i ciepło to także elementy przebiegłej gry sagowca, której odkrycie przez prof. Irene Terry, botanik z University of Utah, zostało opisane w najnowszym wydaniu „Science". Intensywny, odpychający odór unosi się nad kwitnącymi zaroślami australijskiego sagowca z gatunku Macrozamia lucida. Przypomina on nieco palmę, a jego kwiaty są podobne do szyszek jodły. Kwiaty męskie pojawiają się na innych roślinach niż żeńskie i potrafią podnieść swoją temperaturę do 38°C – cztery stopnie powyżej temperatury powietrza. Ogrzewanie włącza się o godz. 11 i wyłącza o godz. 15.
OPARY ŚMIERCI
Sagowiec nie zdaje się na ślepy los w dziele zapylania kwiatów. W tym akcie pośredniczą wciornastki – niewielkie owady, których zachowaniem sagowiec sprytnie manipuluje. Wciornastki są amatorami pyłku sagowca, po który wciskają się między łuski kwiatów. Ale przytulny, ciepły karmnik szybko staje się dla nich śmiertelnie niebezpieczną pułapką. Im szyszka bardziej się nagrzewa, tym intensywniej wydziela silnie pachnący beta-mircen (olejek eteryczny z grupy terpenów), który w dużym stężeniu jest toksyczny. Utytłane w pyłku owady uciekają, ratując się przed zagazowaniem. Po godz. 15 szyszka stygnie, zapach słabnie, a wciornastki wracają, gdyż beta-mircen w małych ilościach jest nęcący i niegroźny. Niektóre owady w poszukiwaniu przysmaku trafiają do delikatnie pachnących tym samym chemicznym wabikiem kwiatów żeńskich i zapylają ich komórki jajowe. I tak dzień po dniu przez dwa tygodnie.
– Nim rozpoczęłam badania nad sagowcami, dużo czytałam na temat wytwarzających ciepło roślin z rodziny obrazkowatych – mówi „Wprost" prof. Irene Terry. Botanicy szacują, że aż tysiąc gatunków obrazkowatych może mieć taką zdolność. Dotychczas przebadano zaledwie kilka.
KWIATY Z TERMOSTATEM
Furorę zrobił rosnący w Brazylii filodendron z gatunku Philodendron selloum. Wszystko zaczęło się od pewnego przyjęcia w Kalifornii, na które prof. Roger Seymour, fizjolog zwierząt z Australii, przyniósł niezwykły kwiat. Okazały, długi na 30 cm, był wyraźnie ciepły w dotyku. Termometr włożony do wnętrza filodendrona wskazywał 39°C. Badając roślinę, Seymour odkrył, że pod pewnym względem zachowuje się ona jak zwierzę. Tempo metabolizmu filodendrona (szybkość zużywania tlenu i energii) dorównywało tempu metabolizmu kolibra podczas lotu. Zamiast tłuszczów – jak ptak – roślina spalała jednak cukry i skrobię, a energię uzyskaną w tym procesie zamieniała w ciepło.
Oprócz systemu ogrzewania filodendron ma także sprawny termostat. Utrzymuje on w kwiatach stałą temperaturę przez dwie noce bez względu na temperaturę otoczenia. Chrząszcze zapylacze, na których wizytę liczy filodendron, lubią się tam ogrzać i pożywić. W kwiatach filodendrona znajdują też partnera do kopulacji. Popularne rośliny pokojowe, krewne filodendronu – difenbachie, monstery i skrzydłokwiaty – także opanowały sztukę produkowania ciepła, ale robią to na mniejszą skalę. Philodendron selloum hodowany w pomieszczeniu nie zakwita najprawdopodobniej z powodu zbyt małej ilości światła.
NOCNE KLUBY ROŚLIN
Rośliny, które ewoluowały wraz z owadami, wykształciły skuteczne strategie ich wabienia. Sztuczka z podnoszeniem temperatury jest dziś rzadką umiejętnością. Wszystkie rośliny kwiatowe wytwarzające ciepło to stare, prymitywne gatunki. Są wśród nich także magnolie, lotos orzechodajny, kokornak wielkolistny i anyż gwiazdkowaty. Podczas ewolucji metoda płacenia ciepłem za transport pyłku została zarzucona na rzecz innych wabików: koloru i zapachu. Ciepłe kwiaty pełnią funkcję nocnych klubów – zamykają się na kilka godzin, by chwycić owady w tymczasową pułapkę. – Najwyraźniej roślinom opłacało się zamienić nocne kluby w fast foody – żartuje prof. Seymour.
Być może zdolność wytwarzania ciepła pozwalała niektórym gatunkom zasiedlać chłodniejsze regiony świata. Przekonuje o tym rosnąca w lasach Ameryki Północnej Symplocarpus foetidus, zwana kapustą skunksa. Jej kwiaty są wrażliwe na mróz, a mimo to pojawiają się, gdy na ziemi leży jeszcze śnieg. Symplocarpus utrzymuje temperaturę 16-24°C niezależnie od warunków panujących na zewnątrz. Często więc udaje jej się stopić wokół siebie śnieg.
PODGRZEWANA PSZENICA
Czy można nauczyć wytwarzania ciepła rośliny uprawne? Odporność na przymrozki byłaby bardzo pożądana w chłodnych rejonach świata. – Niestety, podwyższenie temperatury nie wystarczy. Roślina musi jeszcze wyprodukować odpowiednio dużo paliwa, a także znaleźć sposób na zatrzymanie ciepła – wyjaśnia prof. Seymour. Choć większość roślin ma geny pozwalające na wykorzystanie metabolicznej energii do produkcji ciepła, to są one nieaktywne. – Kwiaty sagowców są wystarczająco duże, by się nagrzać. Łatwiej zatrzymują ciepło, gdyż stosunek ich powierzchni do objętości jest niewielki. Mają duży zapas skrobi, cukrów i tłuszczów. Mogą je więc rozrzutnie zużywać przez kilka godzin w ciągu dnia. Tkanki roślin uprawnych są tak niewielkie, że zamiast się nagrzewać, szybko oddawałyby energię otoczeniu – mówi prof. Terry.
Ewa Nieckuła
– absurdy
–
anegdoty lub opis prawdziwych zdarzeń
– cytaty
– działania
– myśli
– pomysły
– postulaty
–
powiedzenia
– inne, różne
ANEGDOTA, LUB...:
Jasiu - zwraca się ksiądz - powiedz, co trzeba zrobić, by mieć odpuszczone grzechy? – Nagrzeszyć, proszę księdza...
W jednej z renomowanych firm odbyły się wybory na stanowisko sekretarki. Zgłosiło się wiele kandydatek. Po ostrej selekcji została jedna, piękna dziewczyna – wysoka, zgrabna, z dużym biustem. Rada nadzorcza pyta, ile chciałaby zarabiać. Kandydatka odpowiada, że 10 tys. miesięcznie. Na to prezes, że główny księgowy zarabia 6 tys.. – To dymajcie księgowego...
„FiM”: [Pospolici – red.] Złodzieje coraz częściej przebierają się w... sutannę. 73-letnia kobieta z Kraśnika (woj. Lubelskie) spotkała na schodach swojego domu młodego księdza. Powiedział jej, że przyszedł do sąsiadki zaprosić ją do kancelarii parafialnej po odbiór pomocy finansowej dla ubogich, ale nie ma jej w domu. Staruszka zaprosiła księdza do mieszkania, aby tam zaczekał na sąsiadkę. Ugościła go herbatą i ciasteczkami. Już po wyjściu gościa zorientowała się, że skradł jej odłożone na czarną godzinę pieniądze, cztery złote pierścionki, kolczyki i łańcuszek. Fałszywi księża za wszelką cenę chcą dorównać prawdziwym.
[Eee. Muszą się przejść z mistrzem tj, księdzem. Przecież wystarczy tylko powiedzieć coś o krwawiącym sercu Chrystusa, przenajświętszach, czy że jest potrzebna „ofiara” (- w żadnym razie forsa, bądź pieniądze!) na Kościół, a same dadzą i jeszcze w rękę pocałują. A poza tym, to tylko drobnica! Najlepiej się przejść w sutannie np. do Banku. Tylko warunek: dyrektor musi być prawdziwym katolikiem... – red.]
MYŚLI:
Od intencji ważniejsze są efekty!
Dla mnie kłapanie dziobem nie jest rozrywką/spędzaniem czasu, tylko torturą, jego traceniem, marnowaniem, nudą.
Inteligencja w naszej cywilizacji nie jest w cenie – wielu musiało i musi ją ukrywać, przypłaciło ją i przypłaca zdrowiem, więzieniem, życiem gdyż stanowi zagrożenie dla uprzywilejowanych, rządzących!!
To niczyja zasługa, ani wina, kto, gdzie, kiedy, ani kim się urodził.
Szkoda, że ofiary kor muszą „pomagać” (najczęściej ogłupiać i uzależniać od religii ludzi potrzebujących pomocy, a nie dodatkowych kłopotów) w imię bóstwa zamiast pomagać dla własnej satysfakcji, by przekazywać - i tą drogą rozpowszechniać - działania pozytywne.
Kiedy członkowie kor pochylają
się nad ubogimi? – Wtedy, jak ktoś dobrze zapłaci za ich pogrzeb.../jak dają
kasę...
Czym się różni kor od
pospolitych mafii? Tym, iż straszą torturami po śmierci i że działają - w tym
straszą - legalnie, oraz wielkością haraczu...
Czym się różni mafia np.
pruszkowska od katolickiej? Tym, że bierze mniej za ochronę... i nie owija w
bawełnę o co jej chodzi...
W jakich rybach gustuje kler? –
W dużych sumach.
MYŚLI
Pewne budowle w Polsce są równie wielkie jak głupota ich budowniczych, również ich ilość jest proporcjonalna...
INNE, RÓŻNE
"FAKTY I MITY" nr 34, 30.08.2007 r. NOWE LEKTUR CZYTANIE
O NIEBIOSACH
I ŚWIĘTEJ NAIWNOŚCI
Kiedy w Wersalu Molier wystawiał swojego „Świętoszka”, nie miał zapewne pojęcia, jak bardzo jego obrazoburcza komedia będzie aktualna w Polsce, i to po przeszło 340 latach.
I choć bohaterem dramatu nie jest ksiądz, to podjęta tematyka już wówczas wywołała gwałtowną reakcję francuskiego kleru. Cóż tak bardzo poruszyło i obraziło uczucia „świętych” mężów, że zakazali wystawiania sztuki w miejscach publicznych i straszyli autora ogniem piekielnym? A to, że Molier ośmielił się dostrzec obłudną, fałszywą i interesowną pobożność. Że napiętnował ludzi...
...„Co pod nabożnym płaszczem kryją zwykle wady,
Swą zawiść, niedowiarstwo, swoje fałsze, zdrady
I gdy chcą kogoś zgubić, osłonią, gdy trzeba,
Swoją własną nienawiść interesem nieba”.
Personalną kwintesencją takiej postawy jest tytułowa postać komedii, Tartufe – obleśny, fałszywy świętoszek, pijak, obżartuch i leń, bezwzględny drań i oszust, który w mistrzowski sposób udając pobożność, miłość bliźniego, skromność i pokorę, wkradł się w łaski naiwnego Orgona, poróżnił go z rodziną, doprowadził do wypędzenia syna, chciał się ożenić z córką, uwodząc jednocześnie żonę swego dobroczyńcy, ba – przyjął nawet nienależny majątek, a wszystko to... „dla bliźniego pożytku i dla niebios chwały”.
Nie bez powodu rozsądnie myślący Kleant ze zrozumiałym wyrzutem pytał omotanego, zdewociałego szwagra: „Cóż u licha! Rozróżnić czyliż to tak trudno między świątobliwością szczerą a obłudną?”.
Dzisiejszy obserwator wydarzeń polityczno-religijnych w Polsce
odpowie z miejsca, że w niektórych wypadkach zadanie powyższe może być wyjątkowo trudne – nawet w sytuacji, kiedy dysponuje się nagraniem magnetofonowym czy wideo. Przecież zawsze można powiedzieć, że to paskudna prowokacja ze strony wrogów... Tak też próbował wybrnąć z sytuacji nasz Tartufe, o którym zaślepiony Orgon mówił tak:
„Kto z nim żyje, błogiego zażywa spokoju,
na cały świat spogląda jak na kupkę gnoju...”.
Oj, ktoś nam się tu za mocno kojarzy...
Ofiary Tartufe’a nie dysponowały dyktafonem więc musiał im wystarczyć stolik, a schowany pod nim Orgon użył własnych oczu i uszu. I wtedy wreszcie skoczył po rozum do głowy. Czego życzymy wszystkim tym, co tylko patrzą i słuchają...
Jolczyk
„FAKTY I MITY” nr 26,
03.07.2003 r.
PÓŁ ŻARTEM, PÓŁ SERIO, CZYLI
NA SZLAKU
Pawełek, mój młody (12 lat)
siostrzeniec, wyjechał ze swoją
klasą na spływ kajakowy „Szlakiem
Jana Pawła II”. Po kilku
dniach otrzymałam od niego liścik,
który jest na tyle ciekawy, że
postanowiłam go zacytować. Przepraszam
cię za to, Pawełku, ale
jest już lato, dzieci wyjeżdżają na
wakacje i twój list doda otuchy
rodzicom, że mimo nie zawsze
sprzyjających warunków, ich
milusińscy na pewno dadzą
sobie radę. Dodam, że mojej
starszej siostrze, matce
Pawełka, listu nie pokazałam.
O wszystkim dowiedziała się
z Wiadomości TVP, ale nie uwierzyła,
bo telewizja kłamie.
„Kochana ciociu Zosieńko podziwiam
papieża że tak pływał na
kajaku bo z nami też są cool dziewczyny,
jak z nim wtedy. Dzięki temu
że on tu kajakował my mamy teraz
pełny wypas. I namioty mamy, konserwy
z Caritasu, auto od proboszcza
i w ogóle jest fajnie. Namioty są
dziurawe, ale tylko dwa dni padał
deszcz i gdyby nie powódź to wcale
byśmy się nie podtopili. Już pierwszego
dnia było spoko bo utonął Rysiek
to znaczy on nie utopił się, bo
wypłynął na drugim brzegu trzymając
się deski, dostał tylko od tego
zapalenia płuc. Przynajmniej tak
mówią, ale nasza katechetka która
jest opiekunką klasy i dowódcą spływu
mówi że lekarzom nie trzeba wierzyć
bo wszystko jest w ręku Boga,
Aniołów i Wszystkich Świętych. Nasza
katechetka jest cool mimo że nikt
z nas nie umie pływać to ona powiedziała
że możemy się utopić ale
i tak się uratujemy bo to spływ Jana
Pawła II, zastępcy Pana Boga na
ziemi i on czuwa nad nami nawet jak
nie mamy kamizelek ratunkowych,
bo nie mamy, to anioły stróże nam
podadzą kamizelki gdyby co. A ja
w ogóle nie pękala bo mam takie samo
imię jak On, ten zastępca, to
tak jakbym był jego zastępcą.
W związku z tym wczoraj bez obawy
skakałem z 20 metrów w dół do
jeziora i nie utonąłem, inna rzecz,
że nie trafiłem do wody tylko na
skały. Najważniejsze że się nie utopiłem,
żyję i nawet Marysia powiedziała
że superowo wyglądam z tymi
dwiema nogami w gipsie i na
wyciągu. Marysia mnie często odwiedza
bo leży na sąsiednim oddziale
bo się zatruła przeterminowanymi
konserwami rybnymi co je katechetka
dostała z Caritasu. Razem z Marysią
leży pół naszej klasy bo też się
zatruli a reszta na chirurgii bo mieli
wypadek samochodowy. Pikapa
proboszcza prowadziła katechetka
tyle że nie miała prawa jazdy i ma
minus 8 w lewym oku, a prawe ma
szklane. Wpadli na drzewo i właściwie
nic by im się nie stało gdyby nie
pożar samochodu. Grześ, Kaśka
i Wiolka będą za pół roku dobrze
wyglądać jak odrosną im włosy, rzęsy
i brwi. Katechetkę strażacy szukali
cztery godziny a kiedy ją znaleźli
to nikt jej nie mógł poznać tak
się nadpaliła, bo poleciała w las
na baku z benzyną. Czarek się
śmiał że leciała jak Harry Potter.
Teraz ci co mogą chodzić
odwiedzają ją w szpitalu
i pocieszają. Że nic jej
nie będzie bo to był spływ szlakiem
Jana Pawła II i Aniołowie
i Wszyscy Święci jej pomogą. Katechetka
nic nie mówi i nie widzi, bo
ma całą gębę w bandażach a szklane
oko się potłukło. Nogi i ręce też
obandażowane i boję się że anioły
jej nie poznają i uleczą kogoś innego.
Jak myślisz ciociu, rodzice puszczą
mnie w przyszłym roku na spływ
szlakiem Jana Pawła II? Twój kochający
siostrzeniec Pawełek”.
Zosia
Witkowska
„FAKTY I MITY” nr 26, 03.07.2003 r.
JAJA JAK BIRETY
Program telewizyjnyTelewizja ojca
Rydzyka – „TRWAM” – wystartowała niemrawo. Nie zapełnia też całej
ramówki. Spieszymy zatem z pomocą, podając konkretne propozycje ciekawych programów
6.00 – Pieśń „Kiedy ranne wstają zorze”.
Wiadomości katolickie
6.15 – Agrobiznes – bracia zakonni pokazują,
jak hodować zioła
7.00 – Plebania
7.30 – Ziarno – wykład o. Dyrektora
o sianiu
8.00 – Luz Maria – opowieść o życiu
Marii (dziś gościnnie Jan Maria Rokita)
8.45 – Detektyw w sutannie
9.40 – Plebania
10.10 – Różańcowa lista przebojów
– pieśni kościelnych i pielgrzymkowych
11.00 – Idol – wybory najprzystojniejszego
księdza
12.00 – Gala piosenki religijnej
12.50 – Pielgrzymka Ojca Świętego na
Marsa
13.20 – Zrób to sam – jak przerobić
ogrodowego grilla na kapliczkę
13.50 – Wykrywacz kłamstw – ukryta
kamera w konfesjonale
14.30 – Krzyżówki dla ministrantów
– rozważania drogi krzyżowej dla służby
ołtarza
15.00 – Podróże kulinarne – dziś prowadzący
pokaże, jak przed mszą polową
upiec opłatek nad ogniskiem
15.30 – Tele-sakro-sklep – wysyłkowa,
promocyjna sprzedaż dewocjonaliów
16.30 – Moda na sutannę – znany projektant
prezentuje nowe komże, ornaty
i habity
17.00 – Katoexpress
17.15 – Plebania
17.45 – Pod twoją obronę – program
wojskowy
18.00 – Teleturniej „Jeden z dziesięciu”
– księża walczą o najbogatszą parafię
(w programie m.in. zbieranie tacy
na czas)
18.25 – Na dobre i na złe – telenowela
z życia klasztoru
18.45 – Ale palma – audycja z niedzieli
palmowych
19.00 – Wieczorynka – Kubuś Puchatek
zostaje księdzem
19.30 – Wiadomości katolickie
19.55 – Wiadomości sportowe – dziś:
wyścig pielgrzymek na Jasną Górę
20.00 – Modlitwa o ładną pogodę
20.10 – M jak Maryja, K jak Kościół
20.50 – Przygody Rabin Hooda (cz. 4)
– Jak banici organizowali leśne oazy
21.30 – Zawsze po 21 – transmisja
„Apelu jasnogórskiego”
22.00 – Święta Inkwizycja trwałym
dziedzictwem zjednoczonej Europy
– program publicystyczny
22.30 – Dwa światy – katolicka Polska
w bezbożnej UE – debata ojców
redemptorystów
23.20 – Cela: nocny program o ascetach
00.30 – Plebania
01.20 – Z kalendarzykiem na co dzień
(tylko dla dorosłych!)
01.50 – Zakończenie programu modlitwą
wieczorną
Ateista umarł.
Porządny był człowiek, ale umarł i było to dla
niego bardzo przykre przeżycie.
Tym bardziej że zupełnie nieoczekiwanie
znalazł się w piekle. Przywitał
go Diabeł. Ateista poczuł się
nieswojo, ale Diabeł był bardzo
konkretny:
– O, widzę, że pan u nas nowy...
To ja może oprowadzę... O, tu jest
pański apartament.
Ateista patrzy, a tu pokoje na
hektary, gustownie urządzone, łóżko
wodne, baldachimy, łazienka
ogromna, bidety, klimaty... Diabeł
ciągnie:
– Jeśli pan jest zmęczony i chce
odpocząć, to proszę się nie krępować.
Jeśli pan jednak sobie życzy, to
przejdziemy dalej.
Idą, a widoki przed nimi bardzo
intrygujące: dyskretny luksus, przyjemna
muzyka, piękne kobiety, tu
ktoś maluje obrazy, tam ktoś ćwiczy
gimnastykę. Przeszli koło olimpijskiego
basenu, siłowni, restauracji... Ateista
zaczyna czuć się dziwnie.
Dotarli wreszcie do pomieszczenia
przegrodzonego ścianą z bardzo
grubego szkła pancernego.
Za szkłem – tortury: diabły
smażą jakichś nieszczęśników
w kotłach z wrzącą smołą, innych
rozciągają, ćwiartują, wypruwają
im flaki. Szyba tłumi dźwięki, ale
przez skórę czuć, że nieszczęśnicy
muszą krzyczeć wniebogłosy, bo
na ich twarzach maluje się niewypowiedziane
cierpienie. Ohyda, coś
przeraźliwego. Ateista poczuł się
wielce nieswojo, zaczyna nerwowo
drapać się po głowie i zezować
na Diabła.
Ten wyczuł sytuację, machnął ręką
i powiedział:
– A wie pan, tym to się proszę
zupełnie nie przejmować, to
chrześcijanie sobie coś takiego
wymyślili...
Giertychów
ominęła ewolucja, to teraz się mszczą...