![]() |
ARTYKUŁY
(RELIGIA A...)
CIEKAWOŚĆ TO PIERWSZY KROK DO... WIEDZY
(WROGA ORGANIZACJI RELIGIJNYCH – STĄD STRASZONO PIEKŁEM...)
SPIS
TEMATÓW:
DO PRZEMYŚLENIA
ORGANICZNA FORMA MATERII – PO PROSTU ŻYCIE
ROZWIĄZANIA NATURY
– absurdy
– anegdoty lub opis prawdziwych zdarzeń
– cytaty
– działania
– myśli
– pomysły
– postulaty
–
powiedzenia
– inne, różne
DO PRZEMYŚLENIA
„FAKTY I MITY”:
"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
BŁOGOSŁAWIENI
DOCIEKLIWI
Ludzka skłonność do
zmyślania i dawania wiary w opowieści zmyślone jest tak silna, że aż
fascynująca. Historia, także ta najnowsza, nie przestaje dostarczać przykładów
tej specyficznej człowieczej „twórczości”.
Na łamach „FiM” wspominaliśmy już o mitach i legendach, w jakie obrosło wydarzenie stosunkowo nieodległe – słynny poznański Czerwiec’56. Sprawa jest fascynująca, bo przecież rozruchy, o których mowa, nie działy się przed wiekami i w jakimś odległym zakątku świata. Żyją wśród nas świadkowie tamtych wydarzeń, są zdjęcia i dokumenty. Tymczasem poważni badacze tamtych wydarzeń wciąż demaskują artykuły prasowe i książki pełne kłamstw o tamtych wydarzeniach, nie brak też „świadków” i „kombatantów”, których zeznania uznano za zmyślone. I jak zwykle zmyślone opowieści przenikają do świadomości zbiorowej i funkcjonują własnym życiem, jakby kompletnie niezależnym od rzeczywistych wydarzeń sprzed pół wieku.
Kilka dni temu na łamach „Przeglądu” ukazał się tekst pt. „Poznański Katyń”, którego autor, dr Łukasz Jastrząb, demaskuje niektóre kłamstwa na temat wydarzeń poznańskich, m.in. o rzekomych masowych egzekucjach, ostrzeliwaniu miasta z powietrza, zaginionych, zbuntowanych przeciw władzy żołnierzach, a nawet piersiastych, rudych Rosjankach (sic!) strzelających z okien do polskich kobiet i dzieci.
Dlaczego te sprawy miałyby interesować czytelników „Życia po religii”? Otóż skłonność do zmyślania i powielania wymyślonych opowieści ma nieodłączny związek z funkcjonowaniem mitów religijnych. Wyjaśnienie mechanizmów powstawania tego rodzaju legend miałoby kapitalne znaczenie dla oceny zjawisk religijnych, świadectw o cudach, uzdrowieniach itp.
Sprawa wymagałaby, oczywiście, badań całych zespołów naukowych, ale na potrzeby niniejszego tekstu zwróćmy uwagę na dwa elementy związane z kwestią tworzenia zmitologizowanych relacji – motyw zysku oraz – czasem z nim luźno związany, czasem niezależny – czynnik mitomański. Na przykładzie historii poznańskiego Czerwca widać, że w przypadku tego rodzaju wydarzeń zawsze pojawiają się osoby skłonne czerpać korzyści z rozpowszechniania kłamliwych opowieści. W Poznaniu np. pojawiły się osoby, które zaczęły się określać mianem „przywódców antykomunistycznego powstania”. Niektórzy z nich załapali się nawet na niezasłużoną sławę w mediach. Wykreowano nigdy nieistniejącą tajną szkołę podchorążych AK, której absolwenci rzekomo mieli brać udział w owych wydarzeniach. Ponoć absolwenci tej pochorążówki sami tłoczą medale i sami się nimi dekorują. Najbardziej „zasłużony” miał nawet otrzymać 40 (sic!) takich odznaczeń.
Sądzę także, że wiele tego typu historii zostaje puszczonych w obieg przez ludzi, którzy mają zwyczaj łączenia swoich życiorysów z ważnymi wydarzeniami lub osobami, co poprawia im znacząco samopoczucie i podnosi ocenę własną. Nie wykluczam, że część z nich szczerze wierzy w zmyślone przez siebie opowieści. Problem polega na tym, że ludzie zupełnie normalni, ale nie dość dociekliwi i krytyczni, dają wiarę takim historiom, powielają je i upowszechniają.
Można się z tego wszystkiego śmiać, gdyby nie to, że tego typu mistyfikacje są udziałem znacznej części ludzkości. Ludzie budują swoje życie na fundamencie „świadectw” spisanych przed tysiącleciami, których prawdziwości w żaden sposób nie jesteśmy w stanie udowodnić, nie wiemy też z całą pewnością, kto je spisał i ile razy przeredagował. Teksty te uważane są obecnie za „natchnione”, nieomylne i nienaruszalne. Zdumiewające zmitologizowanie wydarzeń poznańskich (mimo iż upłynęło od nich zaledwie 50 lat!), w których przecież uczestniczyło tysiące ludzi, niech będzie dla nas przestrogą, aby zbytnio nie ufać zeznaniom nawet „naocznych świadków”, jeśli istnieje podejrzenie, że mogli ulec zbiorowej histerii. Roztropny sceptycyzm jeszcze nikomu nie zaszkodził – bezgraniczna ufność natomiast pozbawiła miliony ludzi jeśli nie samego życia, to z całą pewnością wielokrotnie zawartości portfela.
Marek
Krak
"FAKTY I MITY" nr 48, 06.12.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
KORZENIE GŁUPOTY
„Bóg was
kocha i ciągle na was patrzy. Wie o każdej waszej myśli i uczynku. Wie, co
będziecie robić jutro i za miesiąc. Wie także o krzywdach, które się wam
dzieją, bo w ten sposób was doświadcza, podobnie jak biblijnego Hioba. Bóg jest
wszechmogący i miłosierny. Może dać, ale także zabrać. Nic na świecie nie dzieje
się bez Jego wiedzy i zgody”.
Tak niewiele tych słów, a tyle w nich niedorzeczności i kłamstw! Od dzieciństwa jesteśmy karmieni taką właśnie papką. Szczególnie w szkole, o co zadbał i robi dalej watykański Kościół, wymuszając na rządzących, by religia była wliczana do średniej ocen. Kłamstwa te niezwykle łatwo udowodnić. Wystarczy bowiem odrobina zdrowego rozsądku i logicznej analizy tej papki oraz trochę odwagi, by zrezygnować z biernej postawy, którą narzuca nam Kościół.
Jeśli bowiem Bóg (którego wyobrażamy sobie jako osobę, co jest oczywistym błędem) jest „miłosierny”, to po co aż tak gnębił tego biednego Hioba?! Jeśli natomiast wszystko wie, bo jest „wszechmogący”, to przecież wiedział, co Hiob zrobi, a więc po co go sprawdzał?! Czyżby diabłu chciał zaimponować?! A może po prostu lubi znęcać się nad słabszymi od siebie istotami, które stworzył?!
Jeśli w ogóle istnieje, to albo nie interesuje się nami, albo nie jest „miłosierny”, lecz wręcz nieludzki i sadystyczny, a wszelkie zło, które w nas siedzi, pochodzi właśnie od niego, bowiem stworzył nas na swój obraz i podobieństwo – jak mówi Biblia.
Według niej, Bóg gnębił człowieka od samego początku. Najpierw wypędził go z raju, a przecież już przed zerwaniem jabłka przez Ewę musiał wiedzieć („jako wszechmogący”), że ona to zrobi. Był to więc z jego strony podstęp. To on przemawiał do niej ustami węża, bo przecież „nic się nie dzieje bez jego wiedzy i zgody”.
Potem rękami Kaina z premedytacją zabił Abla i całą winę zwalił na niego, zadając mu jeszcze dziwne pytania –„Gdzie jest twój brat, Abel?”; „Cóżeś uczynił?”.
Wymordował ludzi w Sodomie i Gomorze, a przecież byli jego dziełem. Jego dziećmi.
Powinien się więc na siebie wściekać, że stworzył takich „zboczków”.
Następnie (choć jako „wszechmogący” musiał wiedzieć, że to nic nie da) zesłał potop, mordując w ten sposób wszystkich mieszkańców ziemi oprócz Noego i jego rodziny. Cóż za wspaniałomyślność z jego strony!
Wniosek, jaki się sam narzuca, jest oczywisty – Bogiem kierowała niepohamowana wręcz żądza zabijania, którą stosuje do tej pory. Zmienił jedynie system, bowiem w Biblii często działał osobiście, a teraz wybiera sobie pełnomocników do wykonywania wyroków, a ci bardzo często z jego imieniem na ustach i napisami na sztandarach: Bóg – Honor – Ojczyzna, dokonywali (i dokonują) rzezi. Zbiera więc żniwa na wojnach, w katastrofach i wypadkach drogowych oraz siejąc różnego rodzaju epidemie, pożary i powodzie.
Tak właśnie wygląda żydowski Bóg w wersji oryginalnej, którego funkcjonariusze Kościoła rzymskokatolickiego ucywilizowali, przerabiając na własne kopyto. Stworzyli nową religię (i cały czas w niej grzebią), by zawłaszczać świat w sposób nie tylko duchowy, lecz nade wszystko materialny, czego dowody widzimy u nas na każdym kroku. Kultura chrześcijańska, o korzeniach której ciągle mówi prawica, to kultura śmierci, co wyżej udowodniłem na kilku przykładach wyjętych z Biblii, a w praktyce potwierdził to rzymski katolicyzm, będący motorem napędowym krzyżowych wojen, świętej inkwizycji, pogromu amerykańskich Indian, słynnej nocy św. Bartłomieja oraz tysięcy innych krwiożerczych epizodów.
Nic dziwnego zatem, że kraje Unii nie wyobrażają sobie w preambule konstytucji europejskiej jakiegokolwiek zapisu odwołującego się do tych krwawych korzeni. Zresztą tak naprawdę to wszelkie pozytywne wartości Europa wyniosła ze starożytnej kultury Greków i Rzymian. Ale niby skąd nasza prawica, wychowana w katolickim (za)duchu, ma to wiedzieć! Dlatego cała Europa (i nie tylko) uznała nas za ciemniaków i dewotów. Tylko my spośród 27 krajów Unii Europejskiej chcemy Boga w jej konstytucji, co wyraża się stosunkiem 26:1. Kolejna kompletna klapa świadczy o tym, że korzenie naszych wiodących prawicowców sięgają raczej do starożytnej Abdery – miasta słynącego z głupoty jego mieszkańców. Wypada zatem współczuć polskiej młodzieży, wychowującej się na takich wzorcach, gdyż wyjdzie ona z tego podobnie okaleczona, jak jej niewątpliwie zakłamane autorytety, mające wpływ na obecny kształt polskiej edukacji.
Patrząc na nasz kraj z ciągle rosnącą liczbą watykańskich meczetów, na zasoby Kościoła pęczniejące dzięki prezentom kolejnych rządów po 1989 roku, na lawinową zmianę nazw ulic, placów, budynków i prawie wszystkiego, co nas otacza; obserwując wyprzedaż niemal całego majątku narodowego (niejednokrotnie za złotówkę) Watykanowi i innemu obcemu kapitałowi, musimy dojść do wniosku, że już tylko z nazwy i koszmarnych długów jesteśmy Rzecząpospolitą Polską.
Witold Pater
"FAKTY I MITY" nr 11, 14-20, 03.2008 r. LISTY
RATUJ SIĘ, KTO
MOŻE!
Średniowieczny, nawiedzony Katoland... W środku Europy, w XXI wieku... Z ciemnym motłochem, który już wkrótce rozpali stosy dla biednych, chorych psychicznie ludzi, których choroba bezczelnie jest wykorzystywana przez kler do swoich otumaniających praktyk. Zgroza... Podczas gdy w cywilizowanych krajach praktyki egzorcystów są zabronione pod karą więzienia (np. Kanada), w Polsce za aprobatą władz, polskiej inteligencji, prokuratorów i lekarzy tworzy się kościelne centra egzorcystów, gdzie pozwala się klechom znęcać nad psychicznie chorymi ludźmi. Świat się śmieje, aż wstyd się przyznać, że jest się Polakiem. Już dawno utarła się opinia, że Polakom najlepiej wychodzą modły... Czy jesteśmy społeczeństwem opętanym przez jakiegoś szatana, czy raczej przez kler, który Polską rządzi już od wieków?
Krzysia i Wojtek
"FAKTY I
MITY" nr 7, 15-21.02.2008 r. CZYTELNICY PISZĄ
OTO KOŚCIÓŁ
Usłyszeliśmy w internecie krzyk.
Wsłuchajmy się weń wspólnie...
Obserwuję Kościół katolicki. Jego wiernych,
kapłanów oraz hierarchów. Analizuję historię, dogmaty. Obserwuję wyczyny – te z
przeszłości i teraźniejsze. I z coraz większym zdumieniem zastanawiam się, jak
to możliwe, żeby coś tak absurdalnego i tak mocno – w sumie – skierowanego
przeciwko człowiekowi mogło w tak masowym wymiarze egzystować i przez tysiące
lat trzymać władzę nad umysłami tak ogromnej rzeszy ludzi.
Bo czymże była, jest i zapewne długo jeszcze będzie ta przedziwna instytucja? Jest jedną z największych na świecie sekt doskonale wyspecjalizowanych w praniu mózgów swoich owieczek. Jest instytucją i sektą zarazem, mroczną i tajemniczą, w jakiś ciemny sposób trzymającą władzę nad umysłami ogromnych mas ludzkich. Zawsze był, jest i chyba pozostanie zapiekłym wrogiem wszelkiego postępu, rozwoju nauki, oświecenia, wolnej myśli.
A oto „osiągnięcia” Kościoła katolickiego:
¤ Hołubiąc i broniąc swojego patriarchalnego tworu, przez całe wieki czynił kobiecie niewyobrażalną krzywdę jako istocie rzekomo gorszej i nieczystej, a ledwo narodzone i niczego nieświadome dzieci przywłaszcza sobie rytuałem zwanym chrztem;
¤ Z erotyzmu i jego całego piękna uczynił grzech. Seks, miłość wolną, piękną, pełną doznań duchowych i zmysłowych, sprowadził do ohydnego podziemia ludzkiej świadomości i trzyma tam – u swoich wyznawców – do dzisiaj;
¤ Do perfekcji doprowadził sztukę fałszerstw, kłamstw, przeinaczeń;
¤ Przez wieki sam tworzył dogmaty i wynaturzone prawa, wmawiając maluczkim boskie w tym sprawstwo;
¤ Z Boga uczynił pamiętliwego, złośliwego kata karzącego na lewo i prawo za wszystko i wszędzie, strącającego do wymyślonego przez Kościół piekła bez opamiętania wszystkich, którzy mu pod rękę wpadną;
¤ Ustanowił przymusowy celibat dla duchownych – jeden z najbardziej chorych pomysłów, jaki tylko można sobie wyobrazić – tylko po to, aby majątki zgromadzone przez księży po ich śmierci nie wpadły w ręce potomków, lecz wróciły do Kościoła. Ten posunął się nawet do superbzdury, wymyślając niepokalane poczęcie i pozbawiając matkę Chrystusa – czołowej przecież postaci Kościoła – wszystkich pięknych cech kobiecości, macierzyństwa, miłości nie tylko zmysłowo-cielesnej, ale i duchowej;
¤ Prowadził krwawe krucjaty, nawracając niewiernych ogniem i mieczem na łono „jedynie słusznej wiary”;
¤ Wsławił się takimi „wynalazkami” jak Święta Inkwizycja, palenie na stosach wolnomyślicieli, ludzi nauki, sztuki, oświecenia i postępu;
¤ Zapisał się niezwykłą wręcz chciwością, gromadząc dobra nieprzebrane i od wieków nie ustając w tej działalności.
Myślę, ja – ateista zatwardziały – że Bóg musi być istotą niezwykle dobrą, mądrą i tolerancyjną. Albo go po prostu nie ma. Inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć Jego milczącej zgody na wyczyny Kościoła, który przecież imieniem tego
Boga się pieczętuje. Chyba że ten Bóg rzeczywiście jest taki, jakim go Kościół katolicki przedstawia...
Kościół katolicki to instytucja wciąż zaborczo aktywna. Nigdy nie spoczywa na laurach, a wszędzie tam, gdzie mu na to pozwolą, zwłaszcza w Polsce i krajach Trzeciego Świata, przypuszcza totalną ofensywę. Czuję się osaczony wyznawcami jedynie słusznej religii. Jest wszędzie. W prasie, telewizji, radiu. Jest w szkole, w urzędach i na ulicy. Wciska się do mojego domu i łóżka. Nie mogę wysłuchać wiadomości bez informacji o poczynaniach papieża, kardynałów, biskupów, księży... Co tydzień jakieś ważne kościelne wydarzenie zajmuje łamy nie tylko oficjalnych mediów. Co miesiąc jakaś ważna rocznica związana z papieżem Janem Pawłem II. Co pół roku następny wspaniały o NIM film. Im dalej od śmierci Karola Wojtyły, tym więcej cudów, których rzekomo był autorem...
Wszędzie krzyże, pomniki, tablice upamiętniające, dzwony, święte relikwie, cudowne obrazy, płaczące Madonny, cuda na kominach, drzewach i na szybach w oknach. Kraj prześciga się w budowaniu coraz większych krzyży, pomników, figur, dzwonów i świątyń. Pielgrzymka goni pielgrzymkę. Młodzież wędruje tam i z powrotem pod szczupakiem czy też karpiem w Lednicy. Nawet na plaży w Międzyzdrojach pełno młodych ludzi ubranych w koszulki z napisem: „Pokolenie Jana Pawła II”. Co druga ulica to ulica Jana Pawła II. Setki (tysiące?) szkół to szkoły Jana Pawła II. Szpitale, skwery, osiedla... – Jana Pawła II lub Prymasa Tysiąclecia. Drzewa w lesie, ponoć dęby – Jana Pawła II...
Naród płaci niewyobrażalne pieniądze na budowanie coraz to wymyślniejszych i absurdalnych budowli sakralnych. Nowi władcy Polski, którzy wygrali właśnie wybory, zamierzają swojego Boga i wyznanie wprowadzić do konstytucji, prawodawstwa i ustawodawstwa. Decyzje polityczne, ekonomiczne i społeczne podejmuje się po uzyskaniu aprobaty hierarchów Kościoła...
¤ ¤ ¤
Instytucje kościelne i przykościelne stoją ponad prawem państwa polskiego. Nie płacą należnych podatków. Nie muszą się rozliczać ze swoich dochodów, przychodów
i wydatków. Decydują o kształcie
i formie oświaty i szkolnictwa,
o życiu i zdrowiu kobiety ciężarnej...
To proboszcz kształtuje kręgosłup moralny lokalnych społeczności. Zastępy dewotek i bigotów w moherowych beretach potworzyły czujki i patrolują sklepy i ulice, węsząc rozprzężenie moralne; stanowią o wartościach moralnych społeczeństwa. To, co wczoraj było po prostu śmieszne, dzisiaj staje się normą społeczną.
Żyję w państwie wyznaniowym. Moher w triumfalnym marszu zajmuje coraz to nowe pozycje. Czuję się osaczony dominującą w tym kraju religią. Jestem wystraszony szturmem Kościoła katolickiego, który wciska mi się powoli wszędzie.
Słyszałem gdzieś, że państwo polskie miało być państwem świeckim z wyraźnym rozdziałem Kościoła od państwa. Chyba mi się wydawało, że słyszałem... Zastanawiam się, kiedy na ulicach pojawią się wreszcie kościelne komanda w czarnych mundurach. Taka religijna policja. Brr... skóra mi cierpnie.
Pozdrawiam wszystkich wolnych od katolickich uzależnień.
Oprac. AT
"FAKTY I MITY" nr 1, 10.01.2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
W
CICHEJ IZDEBCE
Jestem bardzo wdzięczny mojemu redakcyjnemu koledze, panu Bolesławowi Parmie, za polemikę z działem „Życie po religii” („FiM” 48/2007), zatytułowaną „Spór o Boga”. Dobrze jest rozmawiać ze sobą, przedstawiać swoje racje i mierzyć się na argumenty, co pozwala nie tylko lepiej poznać innych, ale też jaśniej zobaczyć własne stanowisko. Dla Czytelnika jest to szansa na przewartościowanie własnej postawy i wybór opcji, która wydaje mu się słuszniejsza.
Redaktor Parma prowadzi na łamach „Faktów i Mitów” dział zatytułowany „Okiem biblisty”, przeznaczony dla tych naszych Czytelników, którzy wierzą lub poszukują wiary. Jego rozważania są pisane w duchu ewangelicznego chrześcijaństwa, które dla mnie, człowieka niereligijnego, nie jest kierunkiem myślenia i życia szczególnie bliskim. Jednak cenię autora za konsekwentną prezentację światopoglądu ewangelicznego, który jest cenną religijną alternatywą dla dominującego w naszym kraju rzymskiego katolicyzmu. Cenię go także za to, że wewnątrz własnego nurtu chrześcijaństwa potrafi prezentować śmiałe poglądy – na przykład doceniać wkład liberalnego protestantyzmu w refleksję nad Biblią. W kraju pseudoreligijnym, w którym wiara najczęściej mylona jest z bezmyślnym podążaniem za tzw. tradycją, twórcza refleksja i odwaga są w wielkiej cenie.
Mój redakcyjny kolega podkreśla w poznaniu Boga rolę indywidualnego doświadczenia poprzedzonego aktem wiary. A zatem „kto chce poznać Boga i przekonać się o jego istnieniu (...) musi w niego uwierzyć i w to, co przekazał za pośrednictwem proroków i Jezusa Chrystusa. Dopiero wówczas, zgodnie z biblijną obietnicą, każdy bez wyjątku może oczekiwać, że Bóg objawi mu siebie”. Zatem – najpierw akt wiary, a później doświadczenie jego skutków. Autor podkreśla także, że ten, kto chce poznać Boga, na pewno go znajdzie, a ten, komu na tym nie zależy, nawet gdyby widział wiele cudów, to i tak nie uwierzy.
Z punktu widzenia społecznego postawę autora traktuję jako cenną, ponieważ widać w niej podkreślenie roli indywidualnych doświadczeń i przeżyć, które raczej nie nadają się do narzucania innym. Każdy sam musi spróbować, jak to jest z tym „poznaniem” Boga. I to jest bezpieczne, bo dalekie od chęci narzucania czegokolwiek innym, dekretowania istnienia Boga w konstytucjach i prawach. W kraju na pół wyznaniowym, takim jak Polska, po stokroć bardziej wolę takie chrześcijaństwo od rzymskiego katolicyzmu próbującego narzucić wszystkim swój obraz świata w imię pseudoobiektywnych racji. Tacy chrześcijanie jak mój redakcyjny kolega z pewnością ramię w ramię ze świeckimi humanistami będą bronić świeckości państwa przed religijną czy antyreligijną dyktaturą.
Jednak z punktu widzenia światopoglądowego sporu o Boga, postawa sugerująca, że można go poznać głównie w „cichej izdebce” własnego serca, by odwołać się do tego biblijnego obrazu, nie jest w mojej ocenie przekonująca. Bowiem wymaganie uwierzenia przed doświadczeniem sprawia, że po akcie wiary wszelkie przeżycia będą oceniane i analizowane przez wierzącego z punktu widzenia przyjętej wcześniej wiary i doktryny. Poznawczo jest to stanowisko dosyć niebezpieczne, bowiem nie prowadzi do żadnej bardziej obiektywnej wiedzy. W konsekwencji każdy „w swoim sercu” może kolekcjonować wrażenia i przeżycia podobne, ale służące do usprawiedliwienia przeciwnych sobie doktryn i sprzecznych „prawd wiary”. I tak np. cudowne uzdrowienia, wzniosłe duchowe przeżycia czy wreszcie poczucie „bycia prowadzonym przez Boga” występują w każdej religii i wyznawcy każdej z nich odczytują je jako dowody prawdziwości własnego stanowiska. Nadprzyrodzone wydarzenia u religijnej konkurencji traktują bądź jako objawy działania sił ciemności (u fundamentalistów), bądź jako dowody, że wszyscy mają trochę racji (u światopoglądowych liberałów). Pierwsze stanowisko mnie, racjonaliście, wydaje się moralnie podejrzane, drugie – nic niewnoszące do poznania świata. Bo skoro Bóg prawdziwy może być jednocześnie zarówno zazdrosnym Bogiem Izraela, jak i świętą krową hinduizmu, to po co w ogóle zawracać sobie nim głowę? Nad postawy: „tylko my mamy rację” (zarozumiała) i „wszyscy mają rację” (naiwna) bezpieczniejsza i bardziej racjonalna wydaje mi się postawa: „nikt nie może mówić, że ma rację, jeśli nie potrafi jej udowodnić”.
Marek Krak
„FAKTY I MITY” nr
30, 02.08.2007 r.
CHWAŁA PANU!
Kościół ma problem w ustaleniu, czy za tragiczną śmiercią pielgrzymów
stoi Bóg czy szatan. Tymczasem francuska prokuratura twierdzi, że to księża
organizatorzy...
Zginęło 26 osób, a 24 odniosło obrażenia – część z nich wciąż walczy o życie. „Pojechali szukać Boga i znaleźli go...” – zapewniał podczas mszy żałobnej wikariusz generalny Biskupa Polowego WP, ksiądz pułkownik Sławomir Żarski. To nieszczególna zachęta dla następnych pielgrzymek... Obecni na tej smutnej uroczystości przedstawiciele najwyższych władz państwowych z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele usłyszeli też, że ludzie, którzy rankiem 22 lipca zginęli we francuskich Alpach koło Grenoble, wracając z pielgrzymki po sanktuariach maryjnych w Europie, „jechali po to, by spotkać Boga. I oni go znaleźli, on wyszedł im na spotkanie. Oni są w niebie i chwała Panu, że w ten czas powołał ich do siebie” – pocieszał zebranych klecha.
– To byli święci, ludzie gotowi na spotkanie z Oblubieńcem. Są już w niebie, bo Boga odnaleźli, kończąc swoją pielgrzymkę na Ziemi – powiedział o zmarłych ks. Żarski, sugerując, że ci, którzy przeżyli wypadek, byli mniej godni...
Tymczasem francuska prokuratura szuka winnych i przesłuchała jednego z kierowców (drugi z nich, prowadzący pojazd w chwili wypadku, zginął) oraz kilku lżej rannych pasażerów.
Z wstępnych zeznań świadków oraz rekonstrukcji przebiegu wypadku wynika, że:
* kierowca absolutnie nie miał prawa znaleźć się na tej drodze. Ten wyjątkowo stromy jej odcinek jest wyłączony dla transportu publicznego, o ile pojazdy nie mają specjalnego pozwolenia;
* stan techniczny autokaru wciąż jest badany, ale wiadomo już, że podczas długiego i ostrego zjazdu hamulce nie wytrzymały obciążenia;
* objazd byłby o 30 kilometrów dłuższy, ale siedzący z przodu księża wymogli na kierowcy, żeby pojechał krótszą, górską trasą, bo chcieli zobaczyć szlak, którym w 1815 roku cesarz Napoleon wracał z Elby. Kilku pielgrzymów natychmiast to podchwyciło. Zresztą parafianie wiedzą, kto rządzi, zwłaszcza na pielgrzymce...
-------------------------------------------------------------------------
Premier Jarosław Kaczyński zapowiedział, że przeznaczy po 100 tys. zł dla każdej z rodzin osób poszkodowanych w wyniku wypadku autokaru we Francji.
– Wesprzemy ich dodatkową kwotą, przekraczającą 10 tysięcy złotych – obiecuje szef gabinetu prezydenta Maciej Łopiński.
Polacy na forach internetowych zaczynają pytać:
* „Czy ofiary zawalenia się hali w Katowicach i rodziny górników z Halemby też tak zostały docenione jak pielgrzymi?”;
* „Czy rodziny ofiar wypadków na polskich drogach, matki okaleczonych dzieci i sieroty, które straciły rodziców, będą dostawać porównywalne kwoty?”.
Odpowiadamy: 2 x NIE!
* „Czy Watykan, Episkopat lub parafia organizująca wyjazd też zabezpieczą potrzeby bytowe rodzin pielgrzymów?”.
Odpowiadamy: TAK! Modlitwą.
* „Na ile ta nadzwyczajna hojność polskiego rządu jest związana z przewidywanymi, przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi?”.
Odpowiadamy: odpowiedzcie sobie sami!
------------------------------------------------------------------------
Przypomnijmy jeszcze:
* wrzesień 2005 r. – dziewięciu maturzystów z Białegostoku plus dwaj kierowcy autobusu wiozącego ich na pielgrzymkę do Częstochowy. Spłonęli żywcem. Zginął też kierowca tira, z którym zderzył się pojazd z pielgrzymami. 40 dziewcząt i chłopców zostało rannych. „Pan tak chciał” – wytłumaczyli tragedię kościelni organizatorzy;
* czerwiec 2002 r. – nieopodal węgierskiego jeziora Balaton zginęło 20 polskich pielgrzymów do Medjugorie. Ok. 30 osób doznało obrażeń. „To szatan nie chciał pozwolić, by dotarli do Medjugorie! Chciał, żeby wszyscy zginęli!” – wyjaśnił na łamach Rydzykowego „Naszego Dziennika” światowej sławy egzorcysta, ks. Gabriel Amorth.
Francuska prokuratura upiera się, że to jednak księża wymogli na kierowcy przejazd zakazaną trasą...
Dominika Nagel
"FAKTY I MITY" nr 12,
21-27.03.2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
ZARZĄDZANIE CUDZĄ NIEWIEDZĄ
Czas świąt
Wielkiej Nocy to w Polsce okres zwiększonej medialnej agresji panów w czerni,
specjalistów od objawiania tajemnic oraz od nadawania sensu życiu. To żniwa
menadżerów od zarządzania brakiem wiedzy.
Słowo „zarządzanie”
zrobiło wielką karierę w ciągu ostatnich dwóch dekad. Obecnie można nie tylko
skutecznie zarządzać firmą czy personelem tej firmy, ale czasem nawet kryzysem
lub strachem. Spróbujmy to modne określenie zastosować do działu gospodarki
polegającej na sprzedaży ubezpieczeń na życie wieczne, czyli do branży
religijno-kościelnej.
Wielokrotnie
na tych łamach dowiedliśmy, że Kościół żyje z ludzkiej niewiedzy. Kiedy wiedza
naukowa była jeszcze w powijakach, religie udzielały odpowiedzi na pytania
dotyczące pochodzenia świata i człowieka. Nie przez przypadek Kościół tak
zapiekle zwalczał wolną myśl naukową, skoro ona wydzierała mu pole, na którym
prosperował, psuła mu rynek. Odkąd przegrał tę walkę, skupił się bardziej na
nadawaniu celu ludzkiemu życiu, na sprzedawaniu na przemian strachu i nadziei.
Odkąd już prawie nikt nie boi się piekła, pozostało handlowanie nadzieją.
Święta
Wielkiej Nocy to doskonała okazja do przypomnienia o świadczonych usługach.
Kościół z wielką pewnością siebie opowiada o zmartwychwstaniu pewnego
żydowskiego proroka sprzed dwóch tysięcy lat. W tamtych czasach nie wierzyli w
to zmartwychwstanie nawet niektórzy z jego wyznawców, o czym święty Paweł pisze
ze sporym żalem. Inni widzieli ponoć swego mistrza żywego, ale nie poznali, tak
bardzo ów cud go odmienił. Ale duchowni po upływie tysiącleci wiedzą o
zmartwychwstaniu z niezachwianą pewnością, choć dotąd nie udało się ustalić,
gdzie właściwie przebywa owa zmartwychwstała i ponoć bardzo aktywna osoba. Nie
mniej pewni okazują się redaktorzy programów telewizyjnych goszczący panów w
czerni. Zmartwychwstanie to już nie tylko przedmiot wiary chrześcijan, to
pewnik, fakt empirycznie stwierdzony – przynajmniej na terenie współczesnej
Polski...
Skoro
przedmiot wiary Kościoła „nie podlega wątpliwości”, dla lepszego efektu wypada
jeszcze zakwestionować to, co już nauka potrafi w miarę obiektywnie ustalić.
I tak w
jednym z tegorocznych przemówień Benedykt XVI dowodził, jak bardzo potrzebna
jest wiara i teologia, skoro nauka „nie może powiedzieć, kim jest człowiek,
skąd przybywa i dokąd zmierza”. Papież pięknie narysował szczelinę, w której
schronił się Kościół, uciekając przed nawałem współczesnej nauki – to pytania o
cel i sens człowieczeństwa. To nieważne, że nauka zna większość odpowiedzi na
Benedyktowe pytania, ważne, że ludzie o tym nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć. I
właśnie tą ich niewiedzą firma papieska bardzo skutecznie zarządza.
Nauka od
dawna wie, kim jest człowiek. Otóż jest on ssakiem, jednym z podgatunków istot
człekokształtnych, którego historia ma najwyżej kilkaset tysięcy lat. Wiadomo
też, skąd przybywa – z równin wschodniej Afryki, a uczeni są w stanie dzięki
badaniom genetycznym prześledzić nawet poszczególne fale i kierunki jego
migracji.
A dokąd
zmierza? Tego nie wie nikt – nawet Benedykt XVI – i nie jest to pytanie, na
które można oczekiwać odpowiedzi zgodnej z prawidłami logiki. Nie mamy danych,
aby na nie odpowiedzieć, bo dane te znajdują się w przyszłości, czyli w czymś,
czego jeszcze nie ma. Obserwując historię rozmaitych gatunków zwierząt, można
jedynie domniemywać, że prędzej czy później znikniemy – za sprawą własnych
działań lub w przegranym pojedynku z naturą. O sensie życia człowieka nie da
się też powiedzieć niczego innego poza tym, że każdy z nas może go sam sobie
nadać.
Istnieje
wiele powodów ku temu, aby być rozczarowanym losem, jaki natura zgotowała
człowiekowi; można się o to obrażać lub nawet gniewać. Ale zatykanie sobie
uszu, by nie usłyszeć prawdy i zastępowanie jej opowieściami głoszonymi przez
rozmaitych cwanych menadżerów od niewiedzy wydaje się niegodne homo sapiens –
człowieka myślącego.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 10, 7-13.03.2008 r.
NAUKA NA INDEKSIE
To fragment
wstępu do Indeksu ksiąg zakazanych (Index librorum prohibitorum) w ostatnim
jego wydaniu z roku 1948. Instytucja ta została przez Kościół zorganizowana w
roku 1559, po wynalezieniu druku oraz umocnieniu się protestantyzmu. Po wydaniu
tego pierwszego generalnego spisu miało miejsce WIELKIE PALENIE. W roku 1572
papież Pius V utworzył tzw. trybunał indeksu, departament w ramach Kongregacji
Świętego Oficjum, który miał za zadanie doglądanie i aktualizowanie Spisu.
Oczywiście, zakazywanie i palenie ksiąg sięga prawie samych początków
chrześcijaństwa. (...)
Nigdy nie znalazły się na nim dzieła Hitlera,
Rosenberga, Mussoliniego czy Franco. Dużo niebezpieczniejsza była bowiem
astronomia, kosmologia, biologia, psychologia, medycyna, geografia, geologia,
zoologia czy nawet optyka. Bo teologowi łatwiej się dogadać z faszystą niż z
biologiem...
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
„FAKTY
I MITY” nr 14, 08.04.2004 r. ŻYCIE PO
RELIGII
CKLIWOŚĆ
Język
chrześcijańskiej propagandy
przez wszystkie
przypadki odmienia
słowo „miłość”.
Wszyscy wszystkich
kochają: Bóg –
ludzi; Kościół
– Chrystusa;
wierzący – bliźnich;
ofiary – swoich
oprawców. Tyle w tym jest
odniesienia do
rzeczywistości, co w partii
narodowosocjalistycznej
było socjalizmu,
a w Kraju Rad –
demokracji przedstawicielskiej...
Chrześcijaństwo
samo siebie
nazywa religią
miłości. Istotnie,
w żadnej innej
religii o miłości
nie mówi się tak
wiele. W żadnej
też słowa tego tak
bardzo się
nie nadużywa.
Odejście od religii
oznacza porzucenie
językowych
nadużyć kościołów
w imię szacunku
dla prawdy.
Najbardziej
kuriozalna jest chyba
słynna „miłość
nieprzyjaciół”, do
której wzywa
swoich wyznawców Jezus
z Nazaretu.
Pojęcie miłości, obok
większej lub
mniejszej dozy życzliwości
okazywanej komuś,
zawiera w sobie
także silny
ładunek emocjonalny.
Nie ma miłości bez
intensywnych
uczuć pozytywnych.
Tymczasem nie
ma żadnego powodu,
aby takimi
uczuciami obdarzać
ludzi nas nienawidzących,
czyli wrogów.
Więcej
– kochanie
nieprzyjaciół jest psychologicznie
niemożliwe. Wbrew
temu,
czego uczą
kościoły, miłości nie można
w sobie sztucznie
rozpalić albo
„wzbudzić”, jak
każe Krk. Miłość raz
powstałą
spontanicznie można co
najwyżej w sobie
pielęgnować. Tymczasem
wobec
nieprzyjaciół możemy
żywić wszelakie
uczucia: strach, nienawiść,
odrazę, ale z
pewnością nie
miłość! Sama idea
nadstawiania drugiego
policzka jest
zresztą odrażająca
i niebezpieczna.
Winniśmy ludzi
traktować tak, jak
na to zasługują,
bo to jest dobre
zarówno dla nich,
jak i dla nas.
Sprawiedliwość działa
wychowawczo, choć
oczywiście nie
gwarantuje
pedagogicznego sukcesu.
Sprawiedliwe
postępowanie buduje
w nas poczucie
własnej wartości
i przynosi
poczucie bezpieczeństwa
– wróg właściwie
potraktowany prawdopodobnie
nie odważy się
zaatakować w przyszłości.
Sławetna „miłość
bliźniego” jest
również językowym
nieporozumieniem.
W rzeczywistości
jesteśmy
w stanie kochać
bardzo ograniczoną
liczbę osób. W
stosunku do innych
powinniśmy
okazywać tolerancję,
życzliwość,
sympatię, współczucie,
jeśli oczywiście
na nasze pozytywne
uczucia zasługują.
Wskazana jest
też pewna doza
nieufności, bo takie
jest życie. Tak
również (w poczuciu
nieufności do
obcych, a nie
ufnej miłości)
powinniśmy wychowywać
nasze dzieci,
chyba że nam nie
zależy na ich
przyszłości. Dlaczego,
spyta ktoś, mamy
być życzliwi dla
innych? A choćby
dlatego, że sami
oczekujemy od
innych sympatii.
W jej promieniach
zdecydowanie łatwiej
żyć. Powszechne w
kościelnym
żargonie nazywanie
miłością
zwykłej
życzliwości czy litości jest
niepotrzebnym,
ckliwym mieszaniem
pojęć. Jego
wynikiem jest
brak trzeźwej
oceny rzeczywistości,
a to zawsze
prowadzi do mniejszych
lub większych
kłopotów.
Jest rzeczą
doprawdy zdumiewającą,
że właśnie
najwięcej zbrodni
w historii
ludzkości dokonano w imię
religii, która nie
przestaje mówić
o miłości. To jest
jakieś niewiarygodne
szyderstwo natury
wobec tych, którzy
nią pogardzili i
zabrali się za
ideologiczne i
nieliczące się z rzeczywistością
reformowanie
ludzkiej osobowości.
Obyśmy się wszyscy
mniej
„miłowali”, a
bardziej byli sobie życzliwi.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 11, 14-20, 03.2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
STRAŻACY PODPALACZE
Chyba każdy
choć raz słyszał o strażakach, którzy sami podkładają ogień, aby później
wykazać się bohaterstwem przy gaszeniu pożaru lub zarobić więcej pieniędzy.
Analogicznie istnieją także „wrogowie grzechu”, którzy potrafią świetnie się
urządzić na pobudzaniu cudzej grzeszności.
Bycie dobrym
katolikiem jest trudne, by nie powiedzieć niemożliwe. Bo któż nie grzeszy
codziennie „myślą, mową, uczynkiem”, a zwłaszcza „zaniedbaniem”? Któż
dostatecznie czyni zadość na przykład „zaspokajaniu materialnych potrzeb
Kościoła”, skoro wiadomo, że apetyt tegoż jest nienasycony, a „potrzeby”
nieustannie się mnożą? Kto wie, czy wierny katolik nie powinien, zamiast
kupować na przykład nowy samochód, przeznaczyć pieniędzy na dokończenie budowy
jednego z niezliczonych nowych kościołów albo dokończenie remontu
istniejących... Jeśli tego nie zrobi, a kupi dziecku nowy komputer, niechybnie
zgrzeszy zaniedbaniem. Przykazania kościelne niczego nie mówią przecież o
kupowaniu komputerów, a o zaspokajaniu kościelnych potrzeb – owszem. Na
dziecko, zgodnie z powiedzeniem ludu, ma dać Bóg, który sprowadził je na świat,
a na Kościół – ludzie, bo... najwidoczniej to ludzie tę instytucję wymyślili.
Jest jedna,
szczególna dziedzina, która – dzięki zabiegom Kościoła – tryska nieustannym
wręcz strumieniem grzeszności. Chodzi oczywiście o... seksualność. Sfera ta
jest w doskonały sposób obłożona przez Kościół zakazami tak, że niemal
wszystko, co się zrobi, powie, a zwłaszcza pomyśli, jest grzechem co najmniej
lekkim. Dozwolony jest wyłącznie seks małżeński, i to tylko w określonych
sytuacjach, a mianowicie, gdy współżycie zakłada intencję lub choćby nie
wyklucza poczęcia dziecka. Chodzi, oczywiście, wyłącznie o heteroseksualne
małżeństwa zawarte w kościele, bo pozostałe są z zasady „niegodziwe”.
Dzięki
potępieniu wszystkiego, co nie mieści się w tych wąziutkich ramach, każdy
katolik, jeśli poważnie traktuje nakazy swego Kościoła, powinien od rana do
wieczora chodzić oblepiony świadomością grzechu. Bo któż zdrowy na ciele często
nie „grzeszy myślą” lub „pożądliwym spojrzeniem”? Kto może przysiąc, że nie
współżył z nie dość otwartą na nowe „poczęcie” intencją? Takich ubabranych
grzechem delikwentów z otwartymi ramionami wita Kościół – ten sam, który ich
tak skutecznie w poczuciu winy zanurzył. Nieszczęśnikom, którym bardzo współczuje,
oferuje od kołyski aż po mogiłę, a nawet poza grób (czyściec!) odpuszczenie
owych spreparowanych (PRZEZ SIEBIE!!!) grzechów. Oferuje spowiedź i budujące
kazania, misje i rekolekcje, a wszystko po to, aby leczyć stworzonego przez
siebie grzesznika z poczucia winy i strachu przed sądem boskim. Ponieważ
bombardowanie poczuciem winy jest nieustanne i permanentne, terapia
rozgrzeszająca nigdy nie jest wystarczająco skuteczna. Pacjent nigdy zatem nie
wymknie się swoim lekarzom i sprawcom choroby jednocześnie. I tak koło się
zamyka.
Duchowni
geniusze tego interesu mają swoich świeckich naśladowców. I tak okazuje się, że
ultrakonserwatywny katolicki dziennik „Rzeczpospolita” publikuje płatne
ogłoszenia oferujące... nielegalną aborcję. Czy to nie genialne, że środowisko,
które aborcję w Polsce niemal zupełnie zdelegalizowało, a nawet chce jej
konstytucyjnie zakazać, czerpie zyski z czarnego rynku usług ginekologicznych?
O podziemiu
aborcyjnym w „Rzepie” wiem z donosu, jaki ukazał się w zatroskanym innym
konserwatywnym „Dzienniku”, który walczy z tym pierwszym tytułem o katolickich
czytelników. „Dziennik” sam nie jest jednak dużo lepszy. Kilka dni temu razem z
tą gazetą sprzedawany był film, słynny gejowski romans „Tajemnica Brokeback
Mountain”. Ten popularny, piękny i bardzo przygnębiający film („FiM” 11/2006)
opowiada o nieszczęśliwej miłości dwóch mężczyzn, ich uwikłaniu w zakłamane
małżeństwa i wreszcie linczu na jednym z nich, a wszystko to w kontekście
chrześcijańskiej obyczajowości amerykańskiej prowincji. Przypomnijmy – na tym
filmie, który jest metaforą losu milionów ludzi uwikłanych w życiowy koszmar,
zarabia gazeta codziennie walcząca na swych łamach o umocnienie „wartości
chrześcijańskich” w Polsce, czyli m.in. o pomnażanie w nieskończoność tego typu
tragedii. I tak będą tematy na kolejne wzruszające filmy, dołączane odpłatnie
do konserwatywnych dzienników...
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 6, 8-14, 2008 r. ŻYCIE PO RELIGII
DOBRE SAMOPOCZUCIE
Ledwie LiD
nieśmiało się wychylił z postulatami dotyczącymi rzeczywistego rozdziału
Kościoła od państwa, a natychmiast odezwała się prasa katolicka, aby wybić
„komuchom” z głowy tego rodzaju pomysły. Uderz pięścią w stół, a... winni się
tłumaczą.
Do LiD-u
strzelał najpierw „Tygodnik Katolicki”, a później swoje dorzuciła „Niedziela”.
Argumenty przeciwko państwu świeckiemu zawsze te same – obłudne i histeryczne.
Kiedy tylko
lewica zająknie się na temat neutralności światopoglądowej państwa, natychmiast
słyszy „wiązankę” o komunistach prześladujących Kościół, o rewolucji francuskiej
i jakobinach, Stalinie, Bierucie i Karolu Marksie. Zupełnie tak, jakby postulat
świeckości państwa kojarzył się ze zbrodniami systemów totalitarnych, a nie
miał nic wspólnego z podstawowymi zasadami demokracji i poszanowaniem praw
człowieka (państwo dla wszystkich, czyli – neutralne światopoglądowo!). W
zgiełku histerycznych ataków nie dowiemy się jednak, że nowoczesne systemy
totalitarne stosowały wiele metod wypracowanych i udoskonalonych w
chrześcijańskiej Europie, w okresie średniowiecznego triumfu Kościoła, że
wspomnę tylko postulat państwa ideologicznego, pilnującego urzędowej, jedynie
słusznej ortodoksji, nawyk kontroli myśli (cenzura kościelna) czy
prześladowanie opozycji pod hasłem obrony jedności i szczęścia społeczeństwa.
Szczególnie
zabawnie w roli obrońcy wolności Kościoła, któremu rzekomo państwo świeckie
zagraża, wypada endekoidalny tygodnik „Niedziela”. Nie przez przypadek właśnie
on prowadzi wytrwałą krucjatę przeciwko książce Jana Grossa „Strach”. Ksiądz
Walerian Słomka, wykładowca teologii duchowości na KUL-u, pyta retorycznie na
łamach „Niedzieli”: „Komu przeszkadza krzyż?” na ścianach polskich szkół, i
dowodzi za Janem Pawłem II, że „postulat, aby do życia społecznego nie
dopuszczać w żaden sposób wymiaru świętości, jest postulatem ateizowania
państwa i życia społecznego i niewiele ma wspólnego ze światopoglądową
neutralnością”. Dodaje także, nadal za JPII, że „bardzo wielu z nas czułoby się
nieswojo w państwie, z którego struktur wyrzucono by Boga, a to pod pozorem
neutralności światopoglądowej”.
Cóż to jest
„dopuszczanie wymiaru świętości” albo „niewyrzucanie Boga ze struktur państwa”?
To oznacza Boga w strukturach państwa! Czyli dokładnie to, przed czym
przestrzegał Jezus. Czy to może być czymś innym niż państwem wyznaniowym, zdominowanym
przez Kościół i zorganizowanym tak, aby służyć jego korzyściom? Innymi słowy –
Kościół zgodzi się na „państwo neutralne światopoglądowo”, pod warunkiem że ono
zrezygnuje ze swojej neutralności i będzie wspierało postulaty jednego ze
światopoglądów. No i to zmartwienie, aby katolicy nie czuli się nieswojo we
własnym państwie, gdyby ono było zbyt świeckie... Już to tyle razy
przerabialiśmy: segregację rasową wprowadzono, aby biały nie czuł się źle,
widząc obok siebie sikającego przy pisuarze Murzyna; Żydów zamykano w gettach,
aby dobrzy chrześcijanie i naziści nie cierpieli na ból głowy, widząc „parchów”
szwendających się po „chrześcijańskich ulicach”. Kilka lat temu przykościelni
politycy w Polsce domagali się przeganiania z ulic gejów i lesbijek, aby nie
zakłócali im dobrego samopoczucia... Jak cenną rzeczą jest samopoczucie
niektórych katolików!
Warto
przypomnieć, że w stosunku do państwa nie istnieją katolicy, muzułmanie czy
ateiści, lecz obywatele. Państwo nie powinno się interesować tym, jakie są
przekonania obywatela, a obywatel nie powinien wymagać, aby było ono
ukształtowane na wzór i podobieństwo wyznawanej przez niego religii. Podobnie
jak dla zarządu mojej spółdzielni mieszkaniowej obojętne jest moje wyznanie, a
mnie nie powinna martwić bezwyznaniowość mojej spółdzielni. Bo spółdzielnia,
podobnie jak państwo, nie została założona po to, aby zajmować się sprawami
mojego światopoglądu, lecz zgoła czym innym.
Ksiądz Słomka
twierdzi nawet, że państwo klasycznie neutralne światopoglądowo jest nienaukowe
i zacofane, i proponuje własny pogląd – „nowoczesny i naukowy”. Otóż, według
niego, państwo jest po to, aby „dopełnić swoje posługiwanie człowiekowi
wartościami, którym służy Kościół, i umożliwić taką obecność religijnemu
posługiwaniu, by z jego owoców mogli korzystać wszyscy obywatele i samo
państwo”. Ufff... A więc pod pozorem naukowości mamy powrót średniowiecza w
całej krasie – państwo na usługach Kościoła, z którego „posługi” korzystają
„wszyscy obywatele”, zapewne niezależnie od tego, czy sobie tego życzą, czy
nie. Bo wszak to „korzystanie” polega najczęściej na przymusowym dokarmianiu
kleru.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 47, 30.11.2006 r. KOMENTARZ NACZELNEGO
CO Z TYM JONASZEM?
Od sześciu lat otrzymuję listy z dwoma pytaniami.
Ludzie chcą, abym się jasno określił – czy ja, były ksiądz, Roman Kotliński,
jestem człowiekiem wierzącym, czy nie jestem... Drugi problem dotyczy tygodnika
„Fakty i Mity” – jaka jest jego linia programowa, co to znaczy „nieklerykalny”
itp. Pisałem już o tym nie raz, ale nowych Czytelników wciąż przybywa, a i
pamięć ludzka jest zawodna. Zacznę od końca.
(...) Nigdy,
także – nawet jako kleryk i ksiądz – nie rozumiałem ludzi, którzy „poświęcają
się Bogu bez reszty”. Zamykają się w klasztorach czy pustelniach i modlą po 8 godzin
na dobę. Wyciągają łapki po datki, zamiast pracować na swoje utrzymanie i dla
dobra innych. Miłością do Boga nikt mnie tutaj nie przekona. Rozumiem, że ktoś
może poprzez praktyki duchowe wprowadzić się w stan mistyczny, że wydaje mu
się, iż kocha swego Boga bardziej od świata, ludzi i siebie samego. Ale co komu
– na czele z Bogiem – po takiej platonicznej miłości?! W Biblii jest raczej
zachęta do dobrych uczynków, wypełniania przykazań, pracy dla dobra innych, a
nie do mamrotania tych samych modlitw przez całą szychtę. Podobnie „praca”
różnej maści teologów – jest tylko biciem piany, bo i tak na końcu każdego
traktatu można, a właściwie trzeba napisać: „Oto wielka tajemnica wiary”. Dla
tych wszystkich, którzy mają ambicję zgłębić boską naturę, mam jedną dobrą
radę: jeśli wierzycie w Boga, poprzestańcie na swojej wierze i na Biblii, bo
żaden kaznodzieja nigdy nie powiedział i nie napisał nic ponad to, co jest tam
napisane. Nie muszę dodawać, że dokładnie przeciwnie postępują katoliccy
apologeci, zresztą zgodnie z oficjalną doktryną Kościoła, w którym Traditio
(Tradycja) zawsze dominowała nad Fides (Wiarą) i Scriptura (Pismem). Zdaję
sobie sprawę, że mojej rady nie posłuchają księża i inni teolodzy, którzy żyją
z opowiadania bajek o swoim bogu.
Naturalnie Boga
szukają także ludzie czystego serca, ze szczerych pobudek. Nigdy ich nie
brakowało, także wśród katolików. Zawsze też istniały zbory wierne nauce
apostołów, począwszy od arian aż po dzisiejsze chrześcijańskie kościoły
ewangeliczne. Dopiero jednak Luter i protestanci spektakularnie, na masową
skalę, zerwali z bogiem stworzonym przez ludzi. Z bogiem odstępczego Rzymu i
Watykanu. Z bogiem, którego nie ma z całą pewnością. Dlaczego? Ponieważ
ukształtowała go tradycja – z natury swej niedoskonała (znacie zabawę w głuchy
telefon?) – i wymyślili omylni ludzie, przy niewielkiej pomocy ksiąg Nowego i
Starego Testamentu. (...)
Jonasz
"FAKTY I MITY" nr 28, 20.07.2006 r.
SPOWIEDŹ PO WŁOSKU
Włochy to – po Polsce – najbardziej katolicki kraj
w Europie. Aż 88,6 proc. Włochów otrzymało w ciągu życia jeden lub więcej
sakramentów świętych. Jest tu ponad 26 tys. parafii, 36 tys. księży i 125 tys.
sióstr zakonnych. Szacuje się, że jedna osoba duchowna przypada na 290
mieszkańców, podczas gdy jeden lekarz obsługuje 234 osoby.
W
przeciwieństwie do Polski – we Włoszech o Kościele rozmawia się otwarcie, bez
strachu i zabobonu. Jednym z najlepszych tego przykładów jest książka Giordano
Bruno Guerriego „Ja cię rozgrzeszam” (Io ti assolvo, Baldini&Castoldi,
Milano 1993). Ten znany i ceniony włoski dziennikarz to zdeklarowany ateista
wykształcony na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie. Giordano Bruno Guerri
postawił dwa poważne pytania:
1. Jaki wpływ
ma sakrament spowiedzi (w którym wierny otrzymuje rozgrzeszenie) na stosunki
społeczne regulowane przez prawo, jeżeli religia pod wieloma względami jest
sprzeczna z etyką laicką oraz antyspołeczna?
2. Czy
spowiednicy są przygotowani profesjonalnie do spełniania tak delikatnej misji?
Czy można powierzać im małe dzieci, które przed pierwszą komunią są zmuszane do
pierwszej spowiedzi?
Guerri przez
kilka miesięcy jeździł po włoskich parafiach z ukrytym dyktafonem i „spowiadał
się” w różnych konfesjonałach. Przyznawał się do grzechów wymyślonych, ale
odzwierciedlających w pełni zakazy ustanowione w „Dziesięciu przykazaniach”
oraz wszystkie inne słabości ludzkie. Przyznawał się więc do kłamstwa,
szantażu, zdrady, cudzołóstwa, kradzieży, a nawet zabójstwa. To samo robiła
dziennikarka Claudia Rocchini, która z nim współpracowała. Oboje zarejestrowali
100 różnych spowiedzi, które zostały później opublikowane w całości.
„Ja cię
rozgrzeszam” to beznamiętny sondaż włoskich konfesjonałów pokazujący, jak
szkodliwy dla jednostki oraz antyspołeczny jest sakrament spowiedzi. Kiedy
książka „Ja cię rozgrzeszam” ukazała się we Włoszech, była równie wielkim
bestsellerem jak „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna. I w tym przypadku Watykan
próbował wszystkich środków, aby podważyć wiarygodność autora. Guerri na łamach
watykańskiego „L’Osservatore Romano” został oskarżony o to, że złamał tajemnicę
spowiedzi świętej. Autor bronił się: „Ja jestem dziennikarzem, a nie
spowiednikiem – mnie tajemnica nie obowiązuje. Poza tym jako ateista nie wierzę
w święty sakrament spowiedzi”.
Nie ma się co
dziwić wytykańskiemu zdenerwowaniu – konkluzje Guerriego były bardzo gorzkie:
„W normalnych
trybunałach, kiedy uniewinnia się oskarżonch, wierzy się w to, że nie popełnili
oni zbrodniczych czynów. W konfesjonałach natomiast uniewinnia się osoby, które
wyznały swoje zbrodnie, a rozgrzeszenie księdza zmywa całkowicie nawet
najgorszą winę i zastępuje państwowe trybunały”.
Kościół,
występując w roli „reprezentanta Boga Zbawiciela”, działa przede wszystkim w
sferze intymnej jednostki, próbując wywierać jak największy wpływ na jej wolny
wybór oraz ograniczając do minimum wolność osobistą. Nie przywiązuje natomiast
żadnej wagi do tego, jaką rolę jednostka powinna odgrywać w demokratycznym
społeczeństwie.
Kiedy Guerri
przyznał się jednemu ze spowiedników, że jest bogatym biznesmenem produkującym
artykuły spożywcze, ale – podobnie jak konkurencja – dodaje do nich substancje,
które mogą wywoływać raka, spowiednik rozgrzeszył go. Za to jednak, że korzysta
ze środków antykoncepcyjnych, rozgrzeszenia mu nie dał. Kiedy Guerri „przyznał
się”, że jest pracującym dla mafii kurierem i dealerem narkotykowym,
spowiednika zainteresowało to nieporównanie mniej niż jego życie w
konkubinacie, do czego też „się przyznał”. Autor książki podszył się również
pod księgowego, który oszukuje państwo, wypełniając fałszywe deklaracje
podatkowe swoich klientów. Aby uzyskać rozgrzeszenie, wystarczył fakt, że od
wyłudzonych sum (nawet bez zgody swoich mocodawców) odprowadza rzekomo 8/1000
na Kościół. Natomiast kiedy powiedział, że pracuje dla komunistycznego
dziennika „Il Manifesto”, bo nie dostał żadnej innej pracy jako dziennikarz, i
że musiał napisać tekst przeciwko lokalnemu biskupowi – rozgrzeszenia nie
otrzymał.
Sondaż
przeprowadzony we Francji potwierdził, że 83 procent grzechów wyznawanych w
konfesjonale to „grzechy seksualne” – dziedzina, w której Kościół specjalizuje
się od 2000 lat. Nie dziwi więc, że także włoscy księża spowiednicy pod tym
względem są najlepiej przygotowani. O stosunkach seksualnych, masturbacji,
miesiączkach oraz o naturalnych metodach regulacji narodzin Billingsa i
Ogino-Knausa wiedzą wszystko. Nie ulega wątpliwości, że podczas spowiedzi
właśnie to rajcuje ich najbardziej, co eksperyment Bruno Guerriego potwierdza w
całej pełni. Jednym z najczęściej zadawanych pytań jest: „Czy się masturbujesz?”.
Większość spowiedników używa tego pytania, aby rozpocząć rozmowę na tematy
seksualne i aby wywołać w spowiadającym się poczucie winy. Pytanie to jest
bardzo często stawiane dzieciom w wieku komunijnym, co nasuwa wątpliwości, czy
dzieci w tak wczesnym okresie w ogóle powinny przystępować do spowiedzi. Księża
traktują masturbację na równi ze stosowaniem środków antykoncepcyjnych, a co za
tym idzie – na równi z zabójstwem życia nienarodzonego reprezentowanego przez
plemnik. Dla większości księży (zwłaszcza starszych), u których spowiadał się
Guerri i współpracująca z nim dziennikarka – seks oralny i analny to zachowanie
zwierzęce, do którego zniżają się jedynie zachłanne na pieniądze prostytutki.
Księża są natomiast przyzwyczajeni do żon uskarżających się na zbyt częste
zachcianki mężów i do mężów narzekających na zbyt częste bóle głowy ich żon.
W pierwszym
wypadku przekonują żony do posłuszeństwa małżeńskiego, w drugim – dają
mężczyznom wolną rękę w kwestii wymuszania żoninego posłuszeństwa. Jak trzeba,
mąż może żonie nawet przylać. Przed stosunkiem zalecają „Zdrowaś Maryjo”.
Księża nie
radzą sobie zupełnie z mniej konwencjonalnymi zachowaniami. Kobieta wymagająca
większej uwagi od mężczyzny, stosunki seksualne w trójkącie, kazirodztwo,
pedofilia, gwałt – przed takimi problemami uciekają, chowają głowę w piasek i
odsyłają jak najszybciej z konfesjonału. W przypadku pedofilii rodzinnej, gdy
ojciec wykorzystuje córkę – nie namawiają do pójścia na policję, lecz do
ochrony pozorów i dobra rodziny. Kiedy dziewczyna zajdzie w ciążę na skutek
gwałtu lub kazirodztwa, dla większości spowiedników priorytetem jest oczywiście
„życie nienarodzone”, nawet gdy gwałt był szczególnie okrutny. Bardzo rzadko
zdarzają się księża, którzy udzielają rozgrzeszenia za aborcję, gdy kobieta
zaszła w ciążę na skutek gwałtu.
W
konfesjonale spowiednicy są bardziej wyrozumiali dla mężczyzn niż dla kobiet.
Według Kościoła, najważniejsza jest rodzina będąca oczywiście fundamentem
wspólnoty chrześcijańskiej. Księża, u których spowiadał się Guerri, byli w
stanie rozgrzeszyć nawet ciężkie zbrodnie oraz każdą zdradę, byle ratować
małżeństwo kościelne.
W stosunku do
homoseksualistów księża często wykazują pogardę, nazywają ich dewiantami,
wysyłają do psychiatry. Dla formalnej przykrywki ich homoseksualizmu doradzają
zawieranie małżeństw heteroseksualnych.
W
konfesjonałach dzieją się rzeczy najbardziej z pozoru nieprawdopodobne.
Współpracującej z Guerrim dziennikarce Claudii Rocchini zdarzyło się podczas
„spowiedzi” zbyt wiele dziwnych propozycji, aby żywić złudzenia, co robią
spowiednicy z niektórymi stałymi grzesznicami. O tym, że po skandalu pedofilii
w Kościele amerykańskim jest to kolejna plama na watykańskim honorze, świadczą
ostatnie seksualne skandale w Kościele włoskim.
Agnieszka Zakrzewicz
Rzym
"FAKTY I MITY" nr 28, 20.07.2006 r.
KONTROLER
NIESKONTROLOWANY
Ktoś w niebiosach nie lubi arcybiskupa Cincinnati
Daniela Pilarczyka. Najpierw reputacja hierarchy została srodze nadszarpnięta,
kiedy wyszło na jaw, że osłaniał pedofilię swych podwładnych, później było
jeszcze gorzej.
Pragnąc się
zrehabilitować, Pilarczyk zatrudnił specjalistę, który miał sprawdzać akta
przyszłych pracowników archidiecezji oraz to, czy figurują w kartotekach
policyjnych. Miało to nie dopuścić do przyszłych afer. Tymczasem... wywołało
kolejną. Biskupi spec od szperania w przeszłości, Alex Henties, okazał się
bowiem pospolitym kryminalistą skazanym wcześniej dwukrotnie. Ostatni raz na
tydzień przed zatrudnieniem go przez arcybiskupa, któremu jakoś nie przyszło do
głowy, by sprawdzić przeszłość kontrolera moralności. W liście do księży
Pilarczyk pisze: „Głęboko żałuję poważnego błędu w podejmowaniu decyzji. Do
lustracji akt zatrudnianych osób – co miało zapewnić ochronę dzieciom –
przyjęty został przestępca”.
Były
lustrator Henties siedzi obecnie za narkotyki i oskarża Vincenta Frashera,
swego przełożonego z archidiecezji, o seksualne molestowanie go w dzieciństwie.
TW
"FAKTY I MITY" nr 21, 01.06.2006 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (6)
AGONIA CIEKAWOŚCI
Od samych początków pisarze kościelni, ojcowie
Kościoła i teologowie – niemal jednogłośnie i zwartym szeregiem – wystąpili z
potępieniem nauki, wykształcenia, wiedzy („ludzkiej”), a nawet... ciekawości.
Podstawowa
tego przyczyna była oczywista: nauka i kształcenie to dziedziny z gruntu
„pogańskie” – nie było ani szkół, ani też myślicieli czy badaczy
chrześcijańskich, którzy zaprzątaliby sobie głowę rozmyślaniami nad stricte
świeckimi badaniami i umiejętnościami. Inne przyczyny miały głębsze źródła,
rzec by można – doktrynalno-teologiczne (biblijne potępienie mądrości „tego
świata”). Wreszcie nie bez znaczenia dla triumfu nowych ruchów religijnych
pozostaje klimat mentalny i intelektualny. Osłabienie krytycyzmu i propaganda
antynaukowa sprzyjają warunkom inkubatorowym dla rozpowszechniania nowych
dogmatów. Stąd też polemiczne z gruntu pisma teologów wczesnochrześcijańskich
kładą na to wyraźny nacisk.
Laktancjusz
(ok. 250–330) uważa nauki przyrodnicze za oczywiste głupstwa. Św. Ambroży (ok.
339–397), biskup, ojciec i doktor Kościoła, uważał je za obrazę majestatu
boskiego. „Co mają wspólnego Ateny i Jerozolima, Akademia i Kościół? Od czasu
Chrystusa nie odczuwamy już żadnej ciekawości i nie potrzebujemy badań od czasu
Ewangelii” – pisał Tertulian (ok. 160–230).
Pismo Święte
miało dawać całościowy obraz świata lub co najmniej mówiło tyle, ile wiedzieć
potrzeba: „Ilekroć zauważam, że jakiś brat chrześcijanin nie zna tych zagadnień
i plącze w nich jedne rzeczy z drugimi, cierpliwie słucham jego wywodów i myślę
sobie, że nic mu nie zaszkodzi taka niewiedza o układach i procesach
materialnego świata, byleby tylko o Tobie, Panie, Stwórco wszechrzeczy, nie
myślał rzeczy niegodnych” – pisze w swych „Wyznaniach” św. Augustyn (354–430),
największy filozof i teolog chrześcijański. Ciekawość świata potępiał
jednoznacznie.
W swym dziele
„O państwie Bożym” dowodzi, że słowo „demon” od wiedzy się wywodzi, czyli jej
pragnienie – ciekawość – diabelską ma naturę.
Najpełniej
wyraził to w księdze dziesiątej „Wyznań”, gdzie dowodzi, że ciekawość jest złem
najgorszym, już choćby przez to, że mąci błogość modlitwy: „A jest jeszcze inny
rodzaj pokusy [poza pokusami zmysłów], kryjący w sobie rozliczne
niebezpieczeństwa. Oprócz owej pożądliwości, która pociąga do napawania się
wszelkimi rodzajami przyjemności zmysłowych i której hołdownicy, gdy się
oddalają od Ciebie, giną – istnieje też w duszy popęd do posługiwania się tymi
samymi zmysłami już nie do cielesnych przyjemności, lecz do zaspokojenia
próżnej, nieuzasadnionej ciekawości, okrytej – niby płaszczem – mianem wiedzy
(...). Jakąż może dać przyjemność widok rozdartych, budzących trwogę zwłok?”.
Jak wiemy, dzięki Kościołowi przez całe wieki zakazane było w Europie
przeprowadzanie sekcji zwłok (z tej przyczyny kłopoty z inkwizycją miał
Vesalius).
Dalej czytamy
u Augustyna: „Tej samej chorobie pożądliwości służą pokazywane w teatrach
przedziwności różne. Stąd też wynika pęd ludzi do poznania takich tajemnic
natury, które nie dotyczą naszego życia; wiedza ta nie przynosi żadnego
pożytku, ludzie chcą ją zdobywać tylko dla niej samej (...). A czym to
usprawiedliwić, że nieraz, kiedy siedzę w domu, nie mogę oderwać oczu od
jaszczurki łowiącej muchy albo od pająka oplątującego je pajęczyną? (...).
Jeśli bowiem serce nasze jest naczyniem, w którym owe rzeczy się gromadzą,
jeśli jest aż tak zatłoczone niesłychanymi głupstwami, to przecież z tego
powodu modlitwy nasze nieraz się przerywają albo zamącają. Kiedy, stojąc przed
Twoim obliczem, wznosimy ku Tobie głos z głębi serca, nagle nie wiadomo skąd
takie niedorzeczne myśli się wyłaniają – i oto tak wielkie uniesienie się
roztrwania”. Dlatego też wiedza ma być posłuszna wierze, bo jeśli „jakaś teza
rozumu ludzkiego zwraca się przeciwko autorytetowi pism natchnionych, to w
jakikolwiek sposób byłaby ona przemyślna, zwodzi jedynie naśladownictwem
prawdy, prawdą jednak być nie może”. O matematykach Augustyn pisał: „Dobry
chrześcijanin powinien wystrzegać się matematyków i tych, którzy głoszą puste
nauki. Istnieje niebezpieczeństwo, że matematycy zawarli ugodę z diabłem, aby zaciemnić
ducha i pogrążyć człowieka w odmętach piekieł”.
Podobną
pogardę wyrażał Euzebiusz z Cezarei (ok. 260–ok. 340), teolog, biskup i
historyk kościelny: „Gardząc świętymi pismami Boga, zajmują się geometrią, bo
są ludźmi związanymi z ziemią, mówią po ziemsku i nie znają tego, który
przychodzi z góry. Pilnie studiują geometrię Euklidesa. Podziwiają Arystotelesa
i Teofrasta. Niektórzy modlą się, być może, do Galena”. Claudius Galenus był
sławnym medykiem starożytności, kontynuatorem dzieła Hipokratesa. Chrześcijanie
przez długi czas sceptycznie odnosili się do medycyny konwencjonalnej, bo
przecież Biblia mówi wyraźnie o istocie chorób, a Jezus pokazywał, jak należy
je leczyć. Wedle Ewangelii choroby to złe duchy, zaś uzdrawianie polegało na
przeganianiu owych czartów. Określenie „chory” stosuje Jezus zamiennie z
określeniem „opętany” lub „diabelstwo mający”. Jeśli stan chorego jest ciężki,
pisze się, że ma w sobie wielką liczbę czartów trapiących go. Epilepsja i
lunatyzm to „duch niemy” (Mk 9. 13), niemowa to „czart niemowy” (Łk 11. 14),
artretyzm to „duch niemocy” (Łk 13. 10). W przypadku chłopca chorego na
epilepsję Jezus wyjaśnia: „Ten rodzaj żadnym sposobem wyniść nie może, jeno za
modlitwą i postem” (zob. Mk 9. 13nn.). Jest więc zrozumiałe, że przez długi
czas chrześcijanie podejrzliwie lub niechętnie traktowali medycynę.
Carl Sagan
pisze: „W średniowieczu medycyna rozwijała się w świecie islamu, podczas gdy w
Europie był to mroczny okres. Większość wiedzy o anatomii i chirurgii została
utracona. Rozkwitała wiara w modlitwę i cudowne uzdrowienia. Zanikła
działalność laickich lekarzy. Powszechnie stosowano modły, cudowne mikstury,
horoskopy i amulety. Ograniczono lub całkowicie zakazano sekcji zwłok, co
pozbawiło osoby trudniące się medycyną najważniejszego źródła wiedzy o ludzkim
ciele. Badania medyczne zamarły”. Aż do końca XVIII wieku utrzymywano pogląd,
że przyczyną obłędu jest opętanie przez demony.
Z wielką
niechęcią odnoszono się również do leczenia ziołami. W ten sposób wyrażali się
m.in. patriarcha Sewer z Antiochii i Eznik z Kolb. Chrześcijański apologeta
Tacjan Syryjczyk (ok. 130–ok. 193), uczeń św. Justyna, uważający kulturę grecką
za niemoralną, pisał, że sztuka lecznicza jest dziełem złych duchów: „Demony
podstępnie odciągają ludzi od czci boskiej, nakłaniając ich, by wierzyli w moc
ziół i korzeni (...). Dlaczego ludzie, którzy pokładają ufność w rzeczywistości
materialnej, nie chcą zaufać Bogu? Dlaczego nie przyjdziesz do mocniejszego
Pana i wolisz leczyć się jak pies ziołami (...). Sztuka lekarska i wszystko, co
się z nią łączy, pochodzi z tego samego oszukańczego warsztatu”. Na marginesie
warto wspomnieć, że „demony” po kilkunastu wiekach założyły w łonie Kościoła
swoją agendę, bo za taką, w świetle świadectwa Tacjana, z pewnością może być
uznany zakon bonifratrów, który specjalizuje się w ziołolecznictwie i do dziś
oferuje w specjalnych aptekach tanie leki ziołowe „na wszystko” – o dość
mizernej skuteczności.
Tacjan
potępiał tych, którzy za pomocą geofizyki wyjaśniali trzęsienia ziemi. Gromił
też zajmowanie się astronomią: „Jak można wierzyć komuś, kto twierdzi, że
Słońce jest rozżarzoną masą, a Księżyc ciałem takim jak Ziemia? Są to sporne
hipotezy i niedowiedzione fakty... Jaką korzyść przynoszą... pomiary ziemi,
badania pozycji gwiazd i ruchu Słońca? Żadną”. Była to niejako antycypacja
procesu Galileusza.
Utrzymywanie
ignorancji w zakresie wiedzy o naturalnych czynnikach fenomenów przyrodniczych
nie było powodowane czystą nienawiścią do „pogańskiej” nauki, ale miało jasno
określony cel. Jak zauważyli badacze analizujący pod tym kątem pisma
wczesnochrześcijańskie, zawierają one wielkie nagromadzenie odwołań do
najrozmaitszych zjawisk atmosferycznych, które miały być argumentem w sporze z
„pogaństwem” czy z „heretykami”. Przekonywano więc, że na przykład za
pośrednictwem klęsk, powodzi, tsunami, gradów, komet czy piorunów Bóg pokazuje,
po której jest stronie. Bóg złości się na pogan, stosując „boską chłostę”.
Każdy większy pomór czy zaraza radowały apologetów, gdyż pracowały na rzecz
„sprawy chrześcijańskiej”. Każdy deszczyk w czasie bitwy wojsk chrześcijańskich
urastał w apologetyce do rangi znaku Bożego.
Tymczasem już
przed naszą erą grecki historyk Polibiusz pisał: „Tam, gdzie poznanie przyczyny
jest dla człowieka niemożliwe lub nazbyt trudne, możemy w naszej niewiedzy
odwołać się do jakiegoś boga lub do Tyche; na przykład kiedy zdarzają się
obfite i długotrwałe deszcze czy śniegi albo z drugiej strony susze czy mrozy”.
Tymczasem
chrześcijanie ciskają piorunami i zarazami nie tylko w pogan, ale i między
sobą. I tak – relacjonując wydarzenia związane z kształtowaniem się doktryny
Trójcy Św. na soborze nicejskim – proariański historyk Filostrogios odnotowuje,
że w czasie soboru, opanowanego według niego w większości przez
„homouzjonistów”, wydarzyło się trzęsienie ziemi (znak od Boga), które
spowodowało śmierć piętnastu biskupów, co z wyraźną satysfakcją odnotowuje
autor. Inne obrady soborowe, w Nikomedii, dotyczyły tej samej materii i –
według Filostrogiosa – miały być przerwane przez potężne tsunami. Aby żywioły
mogły być skutecznie zaprzęgnięte do propagandy, należało tłumić wszelkie
zainteresowanie ich naturalnymi przyczynami.
Istota wiary,
wedle Tertuliana, implikowała konieczność pozostawienia poznania racjonalnego
poza obrębem zainteresowań człowieka wierzącego. „Wierzę, bo niedorzeczne” –
kwitował Tertulian. „Umarł Syn Boga – to całkiem wiarygodne, gdyż jest to
niedorzeczne. Został pogrzebany i zmartwychwstał, to pewne, gdyż jest to
niemożliwe”. W wyniku tego pogardliwego stosunku do wiedzy ludzkiej i
uświęcenia „pobożnego głuptactwa”, rzymski filozof Celsus tak pisał o
chrześcijanach około 170 roku:
„Takie są ich
nauki: nikt wykształcony, mądry, roztropny nie zbliża się do nich (cechy te
bowiem uważają za złe), lecz jeśli znajdzie się jakiś nieuk, szaleniec,
nieokrzesaniec, głupiec, to taki ufnie przychodzi do nich. Wyznając, że tacy
ludzie są godni ich Boga, sami przyznają, że chcą i mogą zjednywać sobie
wyłącznie głupców, prostaków, szaleńców, niewolników, proste kobiety i małe
dzieci”.
Nie wydaje
się jednak słuszne twierdzenie, że antyintelektualne idee chrześcijaństwa miały
jedyny wpływ na zapaść nauki i edukacji, która zaczęła postępować wraz z
rozpowszechnieniem się chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim (II–IV w.). Dawny
naukowy impet świata grecko-rzymskiego uległ załamaniu ok. III wieku n.e. i
odtąd następował upadek tego sposobu twórczego myślenia, który możemy określić
mianem naukowego. Dogmatyczne chrześcijaństwo opierające się na objawieniu
bardziej na tym skorzystało.
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
"PRZEGLĄD" nr 15(329), 16.04.2006 r. LISTY I E-MAILE
CZY KOŚCIÓŁ ZA COŚ ODPOWIADA
Czasami czytam „Przegląd”, uważam, że to bardzo potrzebne pismo. Szkoda, że jego dostępność jest bardzo mała. Nasunęło mi się kilka uwag dotyczących Kościoła. Jeśli ciągle słyszymy, że w Polsce około 95% społeczeństwa należy do Kościoła rzymskokatolickiego, to nie można mówić, że Kościół jako wspólnota nie ma wpływu na życie społeczne. Inaczej należałoby uznać, że wszystkie grzechy – przestępstwa, kradzieże, morderstwa itd. popełniają wyznawcy innych religii albo ateiści.
Czy zatem Kościół, którego znaczenie i rolę w Polsce uznaje się powszechnie za bardzo ważne odpowiada za grzechy, które popełniają katolicy?
Czy wpływ księży, którzy wychowują dzieci już od przedszkola, ma wpływ na zachowanie tych dzieci? Czy zachowanie uczniów w szkole poprawiło się od czasu wprowadzenia lekcji religii? Czy nauki przedmałżeńskie i śluby konkordatowe wzmocniły rodzinę, ograniczyły jej patologie?
A także czy za zakupy niedzielne w supermarketach odpowiadają ateiści?
Moim zdaniem, nic nie wskazuje na to, że zwiększenie obecności Kościoła, czyli duchowieństwa, w życiu publicznym miało dobry wpływ na zachowanie członków wspólnoty, liczba popełnianych grzechów chyba się nie zmniejszyła. Czy zatem Kościół za coś odpowiada? I jeśli tak, to za co?
I czy są podstawy, aby sądzić, że dalsze zwiększanie udziału Kościoła w życiu publicznym przyniesie zmiany na lepsze? I dlaczego państwo ze środków publicznych finansuje działania, które nie przynoszą oczekiwanych pozytywnych społecznych skutków?
Aldona Kroczkowska, e-mail
"FAKTY I MITY" nr 49, 13.12.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
UDRĘKI
WIARY
Nadzieja, jaką niesie ze
sobą wiara chrześcijańska – w zbawienie i życie wieczne – wydaje się na ogół
czymś atrakcyjnym. Nawet jeśli uważana jest za nadzieję racjonalnie
nieuzasadnioną. Bywa jednak także koszmarem.
Tygodnik katolicki „Gość Niedzielny” przytacza obszerne fragmenty opublikowanych w USA fragmentów korespondencji Matki Teresy z Kalkuty z jej powiernikami duchowymi. Okazuje się, że najsłynniejsza katolicka święta przeżywała duchowy i życiowy koszmar przez... 50 lat swojego życia. Zmagała się z własną niewiarą, zwątpieniami, rozterkami. Katoliccy komentatorzy oblewają te wstrząsające wyznania sosem mistycznej pobożności, piszą o znanej wielkim religijnym wizjonerom „ciemnej nocy wiary”. Ale uważny i niezmanipulowany religijnym lukrem czytelnik dostrzeże w listach Teresy zwykłe piekło życiowej udręki, a może nawet niemałe pokłady hipokryzji „świętej”...
Teresa pisała: „Ciemność jest tak ciemna – a ja jestem samotna, niechciana, opuszczona. Samotność serca, które pragnie miłości, jest nie do wytrzymania. Gdzie jest moja wiara? Nawet głęboko we mnie nie ma nic prócz pustki i ciemności. Mój Boże, jak bolesny jest ten nieznany ból. Boli nieustannie. Nie ma wiary. Nie potrafię wykrztusić słów i myśli, które kłębią mi się w głowie i zadają ból niewypowiedzianej agonii. Tak wiele pytań bez odpowiedzi żyje we mnie. Boję się je odsłonić, boję się bluźnierstwa. Jeśli jest Bóg, niech mi przebaczy...”. Ten opis walki i przejmującego cierpienia wzrusza. Wzrusza szczególnie każdego, kto – jak ja sam – był człowiekiem religijnym, dla kogo wiara była czymś najcenniejszym, godnym każdej ceny i każdego niemal wyrzeczenia. Teresa, która była wówczas już gwiazdą nie tylko swojego zgromadzenia, ale także szerokich kręgów chrześcijańskich, na niezliczonych spotkaniach i w publicznych wystąpieniach musiała – jak to się mówi – trzymać fason. Sama twierdziła, że jej miła powierzchowność i uśmiech ofiarowywany otoczeniu to zaledwie „płaszcz, którym zasłania swą pustkę i nędzę”. I tak osoba, która sama nie znajdowała pociechy religijnej, niosła tę pociechę innym. Można się i tym wzruszać, ale można też dostrzec wielką niekonsekwencję. Skoro ktoś buduje całe swoje życie na wierze, to musi mieć odwagę spuścić z tonu i wycofać się aż do uporządkowania swoich prywatnych spraw z Bogiem, skoro poddaje w wątpliwość samo jego istnienie. Inaczej jej słynne „promieniowanie wiarą”, którym fascynowały się katolickie media, nie bardzo różni się od wiary na pokaz, od efektownej sprzedaży złudzeń, kuglarstwa, w które samemu nie bardzo się już wierzy. Wiem, o czym piszę, bo sam po wielu wahaniach, pogrążony w takiej „nocy wiary”, miałem odwagę odmówić, kiedy oferowano mi kościelną karierę. Wiedziałem, że na dłuższą metę nie dam rady żyć w takim zakłamaniu.
Teresa, „Misjonarka Miłości”, pisała także: „Miłość – słowo, które nic nie mówi. Powiedziano, że Bóg mnie kocha, a tymczasem ciemność, chłód i pustka są tak wielkie. Czy popełniłam błąd, poddając się ślepo wezwaniu Najświętszego Serca?”. Teresa pisze, że kiedyś słyszała głos Chrystusa, i to kilkakrotnie. I że ów głos stoi u początku jej powołania. Przyszły jednak wielkie wątpliwości, bolesna nieobecność Boga.
Jak sądzę, niewielu z czytających te słowa było w życiu religijnym aż tak głęboko zaangażowanych, aby „słyszeć słowa Chrystusa”. Wygląda na to, że im głębsza wiara i zaangażowanie, tym większe rozczarowania przychodzi przeżywać wierzącym, tym głębsze wątpliwości, mocniejsze rozterki. Wiara, ta poważnie traktowana, zamiast źródłem pociechy, często staje się powodem nieskończonych cierpień. Do tych typowo religijnych trzeba jeszcze dodać rozczarowania z powodu „braci i sióstr”, które bolą tym mocniej, im większe oczekiwania wiązało się ze wspólnotą religijną „wybranych”, którzy, koniec końców, okazują się zupełnie zwykłymi ludźmi – pełnymi namiętności, nieciekawych pragnień, zazdrości i niezdrowych ambicji.
Marek
Krak
[DLACZEGO JESTEM
AKTYWNYM ATEISTĄ I ANTYKLERYKAŁEM
Dlatego że ponoszę materialne, intelektualne, psychiczne destrukcyjne skutki aktywności org. religijnych, osób przez nich poszkodowanych, religijności – więc się przed tym bronię; dlatego że usunięcie destrukcyjnych skutków działalności org. religijnych, religijności jest w szerokopojętym interesie wszystkich (więc i w moim). Dlatego iż domaga się tego moja naturalna, nieskażona religią prawość; dlatego że jestem osobą aktywną, konstruktywną, twórczą; że wymienione działania takich osobników wywołują u mnie irytację, złość!
Nie oddałbym
swoich zdolności do trzeźwego postrzegania świata ZA ŻADNE SKARBY ŚWIATA (nawet
gdyby wszyscy najbogatsi ludzie na ziemi chcieli mi oddać cały swój majątek)!!!
Dają mi one GŁĘBOKĄ satysfakcję i wolałbym być najbiedniejszym człowiekiem na
świecie niż okaleczonym religijnie kaleką!!! – red.]
„WPROST” nr 50(1303), 2007 r.
ZEW DEKALOGU
LUDZIE
MIELI POCZUCIE MORALNOŚCI, ZANIM UKSZTAŁTOWAŁ SIĘ JĘZYK I ZACZĘTO NAZYWAĆ, CO
JEST DOBRE, A CO ZŁE
„Im więcej dajesz, tym więcej otrzymujesz" – te słowa św. Franciszka z Asyżu nie pojawiły się w wyniku objawienia. Są zakorzenione w naszej biologii. Dr Jordan Grafman z National Institute of Neurological Disorders and Stroke wykazał, że w mózgu osób, które stawiały dobro innych ponad własnym, stawał się aktywny tzw. układ nagrody. Czynienie czegoś dla innych, na przykład przekazanie pieniędzy na cele charytatywne, daje taką samą satysfakcję jak seks czy zaspokojenie głodu. Francuski filozof i pisarz Denis Diderot już w XVIII w. twierdził, że zasady moralne nie zostały nam narzucone przez Boga. Teraz potwierdzają to badania naukowe. „Dekalog to zew natury. Przestrzeganie zawartych w nim zasad służy przetrwaniu gatunku" – twierdzi prof. Wolfgang Wickler z Instytutu Maksa Plancka, autor książki „Biologia dziesięciu przykazań".
PRZYMUS MORALNOŚCI
Szympansom instynkt zabrania kraść. Prymatolog Jane Goodall zauważyła, że upragnioną zdobycz dostaje ten osobnik, któremu uda się ją upolować. Łup jest uznawany za jego własność. Eksperymenty przeprowadzane z udziałem pawianów płaszczowych dowodzą, że zwierzęta te przestrzegają zasad fair play w zdobywaniu względów partnerów. Pawiany żyją w haremach. Dorosłe samce dysponują kilkoma samicami. Gdy się z nimi połączą, żaden inny samiec nie próbuje ich odbić. Wyjątki zdarzają się jedynie w wypadku przemieszczania różnych stad. Samica lisa polarnego, która dawała dzieciom fałszywe alarmy o niebezpieczeństwie, żeby odpędzić je od pokarmu i się pożywić, zaczęła być ignorowana przez stado. To samo działo się z drozdami, które fałszywie wieściły zagrożenie, gdy ktoś zabierał im smakołyk. Zwierzęta instynktownie wyczuwają, że, gdyby takie zachowania utrwaliły się w populacji, ich skutki obróciłyby się przeciw wszystkim.
Zakaz zabijania, pożądania cudzej żony, a także poszanowanie własności innych regulowały współżycie pierwotnych wspólnot rolniczych, zanim pojawiły się wyryte na kamiennych tablicach przykazania, które Mojżesz miał otrzymać na górze Synaj. Podobne normy królowały w plemionach Masajów, zamieszkujących stepy Afryki Wschodniej. Koczujący hodowcy bydła nie mieli wśród swoich reguł jedynie przykazania świętowania, bo nie mogli sobie pozwolić, by choć na jeden dzień ustała ich praca.
„Ludzie mieli poczucie moralności, zanim ukształtował się język i zaczęto nazywać, co jest dobre, a co złe. Kierowaliśmy się wówczas emocjami. To one ukształtowały kompas moralny, którym posługują się zarówno wierzący, jak i ateiści" – twierdzi prof. Antonio Damasio z University of Southern California. Jezus w Ewangelii św. Marka na pytanie bogacza: „Co mam robić, aby zyskać życie wieczne", nie przypadkiem wymienia te spośród dziesięciu przykazań, które odnoszą się do współżycia w grupie: nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie mów fałszywego świadectwa, nie oszukuj, czcij swego ojca i matkę. Te prawa zawsze były wspólne dla całej ludzkości, we wszystkich religiach. Są niezbędne dla przetrwania ludzkiej społeczności. Jak podkreślał Jan Paweł II, Bóg, przekazując ludziom dekalog, jedynie potwierdził swoim autorytetem zasady wpisane w naturę człowieka. Każde ze słów kodeksu synajskiego bierze w obronę podstawowe dobro życia. Jeżeli kwestionuje się to prawo, współżycie między ludźmi staje się zagrożone.
Dzięki badaniom obrazowania mózgu zaobserwowano, że kiedy podejmujemy decyzje związane z moralnością, aktywują się najbardziej pierwotne obszary związane z emocjami, takimi jak wstręt, strach, złość, smutek i zadowolenie. Dr Jonathan Haidt z University of Virginia wiąże moralność z uczuciem wstrętu. To ono, zdaniem badacza, nie pozwala krzywdzić innych. To, co budzi nasz wstręt, uważamy za złe. Podobnie jest ze smutkiem, strachem i złością. Zadowolenie z kolei kojarzyło się z dobrem. Do opisywania tych uczuć ludzie nie potrzebowali języka. Rozpoznawali je po wyrazie twarzy. Było to możliwe dzięki empatii – zdolności rozpoznawania i współodczuwania tego, co przeżywają inni. Rozwinęła się ona, gdy pojawiły się pierwsze gatunki żyjące w grupach. Umożliwiała nawiązywanie relacji i współpracę.
Zdolność empatii mają i ludzie, i zwierzęta. Wśród zwierząt zdarza się nawet, że poświęcanie się dla innych wykracza poza indywidualne korzyści. Wymowne przykłady dały obserwacje szczurów. Kiedy gryzonie, które otrzymywały pokarm, widziały, jak ich sąsiadów z klatki rażono prądem, przestawały sięgać po pożywienie. Rozwój empatii mogły przyspieszyć zmiany klimatyczne. Nasi przodkowie żyjący na sawannach stali się łatwym celem dla drapieżników. Aby przetrwać, musieli się przystosować do życia w nowych warunkach, udoskonalić metody polowania, a także współpracy i dzielenia się, zwłaszcza pokarmem. Zdaniem dr Grafmana, rozwój empatii był milowym krokiem w ewolucji zachowań społecznych, które umożliwiały przetrwanie grupom.
ETYKA MÓZGU
Brazylijscy neurolodzy Jorge Moll i Ricardo de Olivera-Souza obserwowali działanie mózgu osób zdrowych i psychopatów podczas dokonywania wyborów moralnych. Zdrowe osoby bez namysłu właściwie wskazywały, co jest złe. W ich mózgu aktywował się obszar związany z emocjami. U osób ze zdiagnozowaną psychopatią działanie tego obszaru było zaburzone. Kiedy teoretycznie rozwiązywali dylematy moralne, świetnie odróżniali dobro od zła i podejmowali moralne decyzje. Kiedy jednak oglądali w telewizji wstrząsające sceny wojny, przemocy czy historie dzieci porzuconych przez rodziców, połączenia korowo-limbiczne w ich mózgu, związane z odczuwaniem emocji, pozostawały w spoczynku. „To dowód na to, że ich skłonność do przestępstw wynikała z zaburzeń fizjologii mózgu, tak jak niedowład kończyn po udarze mózgu czy utrata mowy" – twierdzi dr Moll. Tak było w wypadku pacjenta o imieniu Elliott, badanego przez dr Michaela Koenigsa z National Institute of Neurological Disorders and Stroke. Wzorowy mąż, ojciec i pracownik zaczął zaniedbywać pracę, przestał szanować żonę i stracił zainteresowanie własnymi dziećmi po tym, jak rosnący w jego mózgu guz osiągnął wielkość dziecięcej pięści. Guz zaczął uciskać prawy i lewy płat czołowy mózgu, niszcząc tkankę nerwową. Podobne zjawisko dr Koenigs zaobserwował u sześciu innych pacjentów z uszkodzoną korą przedczołową.
Obszar mózgu, w którym znajduje się kora przedczołowa, jest związany z odczuwaniem tzw. emocji społecznych, takich jak empatia, wstyd i poczucie winy. Osoby, u których działanie tego obszaru jest zaburzone, potrafią chłodno kalkulować, kto ma żyć, a kto nie. Kierują się jedynie celem. Nie dostrzegają zła w środkach, które prowadzą do jego osiągnięcia. Nie zawahałyby się wepchnąć pod pociąg przypadkowej osoby, jeśli mogłoby to uratować życie kilku innych. Dwukrotnie częściej niż zdrowi opowiadają się za podaniem trucizny komuś, kto zamierza potajemnie zarażać innych wirusem HIV.
GŁOS BOGA
Niektórzy teologowie przekonują, że św. Augustyn z Hippony, mówiąc o „głosie Boga w człowieku", miał na myśli wrodzony mechanizm moralności. Podobnie można interpretować słowa Emmanuela Kanta: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie". Ten mechanizm podobnie jak pionowa postawa czy język ukształtował się w procesie ewolucji naszego mózgu. „U ludzi poczucie moralności rozwinęło się najintensywniej, bo w porównaniu z innymi naczelnymi najbardziej rozwinęła się u nas kora przedczołowa" – mówi dr Haidt. Powiększenie tego obszaru mózgu stworzyło podstawę do rozwoju zdolności językowych i komunikacji w grupie. Dzięki temu potrafimy oceniać zachowania z punktu widzenia ich moralności i dokonywać wyborów. Religijność mogła być motorem przyspieszającym ten rozwój.
Zdaniem dr. Haidta, zachowania religijne są wynikiem doboru naturalnego. Ukształtowały się, kiedy grupy ludzi rywalizowały między sobą. Ten, kto potrafił nawiązać współpracę z innymi i stworzył grupę, wygrywał. Religijność stała się źródłem więzi społecznej. Dzięki tworzeniu się wspólnot religijnych ludzie zaczęli wychodzić poza związki rodzinne i rozszerzać pojęcie bliźniego poza kilkuosobową grupę krewnych.
Dr Joshua Greene z Harvard University dowiódł, że podczas podejmowania moralnych decyzji w mózgu rywalizują różne sieci neuronalne. Proste decyzje pobudzają pierwotne obszary mózgu związane z emocjami. Trudne wybory wymagają zaangażowania wielu obszarów mózgu, które walczą z sobą o pierwszeństwo. Dr Greene obserwował mózgi ochotników, którzy wyobrażali sobie, że ukrywają się w schronie przed wojskami wroga. Jeśli obce wojsko ich znajdzie, zabije wszystkich. Nagle jedno z ukrywających się dzieci zaczynało płakać. Czy je zabić, żeby nie zdradziło pozostałych? Badani odpowiadali na to pytanie dopiero po długim namyśle. Jak wykazało badanie, obszary związane z emocjami, które sygnalizowały, że zabicie dziecka jest złem, walczyły z obszarami związanymi z zimnym kalkulowaniem. Dopiero wtedy, szacując zyski i straty, możemy dojść do błędnego wniosku, że cel uświęca środki.
PIĘCIOKSIĄG MOJŻESZA
Dziesięć przykazań to kluczowa część Pięcioksięgu Mojżeszowego, czyli Tory – części Starego Testamentu. Naród Izraela traktował ich treść jako dokument przymierza. Nakazy te sformułowano na wzór dokumentów typowych dla starożytnego Wschodu. Żydów obowiązywało wówczas aż 613 przepisów. Spośród nich wybrano te, które regulowały współżycie w pierwotnych wspólnotach. W tradycji semickiej liczba dziesięć symbolizowała pełnię.
Monika Florek-Moskal
„FAKTY I MITY” nr 27, 10.07.2003 r.
UCIEKINIER
Ksiądz Marek S. z Częstochowy
– sprawca tragicznego
w skutkach wypadku drogowego
i śmierci pięciu osób – miał
pójść za kratki. Ale nie pójdzie,
bo... uciekł.
Marek S. (lat 40) skazany został
na pięć lat więzienia, czyli za
każdą z ofiar wypadku miał odsiedzieć
rok. Długotrwały proces potwierdził,
iż feralnego dnia
18.06.1999 r. jechał za szybko i podczas
wyprzedzania pod górkę,
w miejscu niedozwolonym, staranował
samochód jadący z przeciwka.
Krewni zabitych byli wstrząśnięci
zarówno skandalicznie niską wysokością
kary, jak i butną postawą
księdza, który nawet nie przeprosił
za swoje przestępstwo i głupotę
(o wypadku i kilkuletnim procesie
pisaliśmy wielokrotnie: „FiM” 13,
19, 47/2001, 9/2003).
Wkrótce po wyroku rozpoczęła
się zabawa w kotka i myszkę.
Ksiądz to odwoływał się od wyroku,
to znów nie pojawiał się na kolejnych
rozprawach i robił wszystko,
by uniknąć odsiadki. Nic to jednak
nie dało i w kwietniu ubiegłego
roku wyrok uprawomocnił się.
Jednak Marek S. i tym razem nie
poddał się. Najpierw złożył wniosek
o odroczenie kary na 3 miesiące,
argumentując, że właśnie
nawala mu zdróweczko, potem twierdził,
że nie może powędrować za
kratki, gdyż musi rozliczyć się z kolonii,
które organizował w swojej parafii.
Sąd cierpliwie przymykał oczy
na te bzdury i – jak to w Katolandzie
bywa – pozwalał sukienkowemu
wodzić się za nos.
Bezczelność Marka S.
nie miała granic – w kolejnym
wniosku poinformował
on Temidę, że nie może stawić się
w więzieniu, bo... potrzebuje więcej
czasu na przekazanie parafii
swojemu następcy. Tymczasem zadbał
o to, by jego wniosek o ułaskawienie
trafił do prezydenta RP.
Na szczęście sąd negatywnie zaopiniował
tę prośbę i pozytywna dlań
decyzja nie zapadła.
W końcu miarka się przebrała.
Gdy policjanci z Pabianic pojawili
się pod wskazanym adresem (miejsce
zameldowania), zastali tam tylko
jego matkę. Kobieta stwierdziła
najspokojniej, że jej syn wyjechał
z kraju i nie wiadomo, gdzie się
obecnie znajduje.
Rzecznik prasowy Sądu Okręgowego
we Włocławku Zbigniew
Siuber z rozbrajającą szczerością
oświadczył „Faktom i Mitom”, że
nie spodziewano się, iż akurat ksiądz
wywinie taki numer, dlatego nie
odebrano mu paszportu, co zawsze
w takich sytuacjach ma miejsce.
– Policja nie zaprzestanie poszukiwań
księdza – potwierdza sędzia
Siuber. – Jeśli zajdzie taka
potrzeba, zostanie wydany międzynarodowy
list gończy i wcześniej
czy później Marek S. trafi do więzienia.
O mój ty Boże! Jak Wam nie
wstyd tak polować na osobę duchowną?!
RK, RP
nr 27, 10.07.2003 r.
RZESZÓW Prokuratura Okręgowa wniosła pozew przeciwko księdzu
Tadeuszowi N. oskarżonemu o przejechanie po rannej 8-letniej dziewczynce leżącej na jezdni, ucieczkę z miejsca wypadku i nieudzielenie jej pomocy, w wyniku czego dziecko zmarło („FiM” 20/2003). Za to wszystko może na 12 lat trafić do więzienia. Świadkowie twierdzą, że w pierwszym samochodzie, który potrącił dziewczynkę, jechał biskup...
...ale to już za wysokie progi dla polskich
prokuratorów.
nr 32, 13.08.2003 r.
DOBRODZIEJ
Ksiądz z
Gołdapi twierdził, że
po tragicznym
wypadku
podmieniono
wyniki badań krwi
(1,5 promila),
bo ktoś usiłuje go
wrobić.
Wątpliwości rozwiały
badania DNA.
Do wypadku doszło w maju
ubiegłego roku. Ksiądz Waldemar
Barnak, 42-
letni proboszcz
z Gołdapi, jadąc
z prędkością
ok. 140
km/godz., stracił na zakręcie panowanie
nad kierownicą, przekroczył
oś jezdni i zderzył się z nadjeżdżającym
z przeciwka pojazdem
kierowanym przez nauczycielkę
z Olecka, Annę P., która zginęła
na miejscu. Jadący z nią mężczyzna
i dziewczynka zostali ciężko
ranni. Sprawca tragedii wyszedł
z wypadku bez szwanku.
Mimo ewidentnej winy, pirat
w sutannie bronił się na wszelkie
sposoby. Nie przyznawał się do picia
alkoholu i zarzucał policjantom
i laborantom, że celowo podmienili
fiolkę z pobraną po wypadku
krwią. Sąd Rejonowy w Ełku – ze
względu na udział w wypadku księdza
i komplikacje, których w takich
przypadkach w Katolandzie nie brakuje
– wyjątkowo starannie, krok
po kroku, wyjaśniał wszystkie okoliczności
wypadku. Jedyną możliwością
wykluczenia machinacji sugerowanych
przez kapłana było zlecenie
przez sąd kosztownych badań
DNA zachowanej próbki krwi.
Wynik potwierdził
zarzuty
wobec księdza.
Po ponad
roku zapadł wyrok:
cztery lata pozbawienia wolności.
Obrońca pirata nie zgodził się
z wysokością kary – niższą od wnioskowanej
przez prokuratora (6 lat)
– i zapowiedział apelację. Wyrok nie
jest więc prawomocny, jesienią sprawa
księdza z Gołdapi znajdzie się
powtórnie na wokandzie, tym razem
Sądu Okręgowego w Olsztynie. Co
teraz wymyśli ksiądz „dobrodziej”,
żeby uniknąć pobytu za kratkami?
Kogo oszkaluje?
I jeszcze gorzka refleksja: po
śmierci Anny P. jej 12-letnią córką,
ranną w wypadku, musi opiekować
się starsza siostra. Ksiądz Barnak,
na co dzień nawołujący do miłości
bliźniego, do dziś nie zainteresował
się jej losem...
RP
PRZED SĄDEM
Kolejna afera odkryta przez „FiM” znalazła swój finał
w sądzie! Katecheta ksiądz Franciszek
Wróbel, który znęcał się
psychicznie i fizycznie nad dziećmi („FiM” 26/2002) stanie przed sądem 4 lutego
2003 roku. Proboszczowi z Pielgrzymki koło Złotoryi grozi od 3 miesięcy do
pięciu lat pozbawienia wolności.
A.C.
„FAKTY I MITY”
TRUPIE PACIORKI
Wiara w cuda o mały włos doprowadziłaby
do wybuchu epidemii w Lichnowach
koło Chojnic. Krewni zmarłego 39-letniego
mężczyzny
trzymali w domu jego zwłoki przez 59
dni, czyli tyle, ile jest paciorków w różańcu,
i wierzyli, że trup zmartwychwstanie.
Lichnowy to mała wieś popegeerowska,
więc bieda tutaj aż piszczy. Tym bardziej że
uciec też nie ma dokąd, bo na środkowym
Pomorzu trudniej o jakąkolwiek robotę niż,
dajmy na to, o Chińczyka w środku pobliskich
Borów Tucholskich. Czas tu leci od taniego
winka do samogonu, bo ludziska z rozpaczy
piją. Inni liczą dni od niedzieli do niedzieli,
bo kościół to jedyna „rozrywka”.
W coś w końcu w życiu wierzyć trzeba, więc
tu wierzy się w cuda.
Tadeusz Porożyński, szef chojnickiego zakładu
pogrzebowego, twierdzi, że czegoś tak
obrzydliwego on i jego ludzie to jeszcze nigdy
nie widzieli. Zwłoki 39-letniego Waldemara
C. kilkunastoosobowa rodzina umieściła w osobnym
pokoju tuż po jego śmierci 14 listopada.
Nikt obcy o zgonie mężczyzny nie wiedział, a
trup – zgodnie z prawidłami biologii – zaczął
po prostu gnić. Aby w chałupie nie czuć było
trupiego fetoru, rodzina drzwi do pokoju obłożyła
kocami i okleiła taśmą izolacyjną.
Kiedy 12 stycznia do pokoju weszły „łapiduchy”,
smród był niewyobrażalny. Na resztkach tego,
co kiedyś było Waldemarem C., zalęgły się larwy
much. Kłębiące się robactwo sprawiało wrażenie,
że zmarły... oddycha. Pracownicy „pogrzebówki”
na dzień dobry... porzygali się. Nie ulega
wątpliwości, że gdyby trup poleżał do wiosny, na
mur-beton wioskę wytrułaby jakaś zaraza czy inna
cholera.
O tym, że w domu od prawie dwóch miesięcy
leży trup Waldemara, powiadomił lichnowskiego
proboszcza Mieczysław C., brat zmarłego. Nie
potrafił racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego rodzina
nie pochowała mężczyzny tak, jak się grzebie
innych zmarłych – w trzy dni po zgonie. Z jego
niespójnych wywodów pleban zrozumiał jednak,
że w chałupie wszyscy czekali na... zmartwychwstanie.
Miało ono nastąpić 59 dni po śmierci.
Dokładnie tyle jest paciorków w różańcu. W tym
czasie z trupem w jednym domu
mieszkało kilkanaście osób,
w tym dziewięcioro dzieciaków.
Ludziska w Lichnowach
twierdzą, że przez jakiś czas
w gospodarstwie C. gnieździła się dziwaczna maryjna
sekta, którą założył pewien młody mieszkaniec
Chojnic. Członkowie sekty wierzyli, że gdy
będzie ich 59, to wszyscy będą mieli zapewnione
zbawienie. Guru zaś na prawo i lewo leczył ludzi
i ich – rzecz jasna – uzdrawiał. Tyle że, pech jakiś,
Waldemara jakoś nie uzdrowił.
Śmiercią Waldemara C. zajęła się Prokuratura
Rejonowa w Chojnicach. Wykluczono udział
osób trzecich i możliwość oskarżenia kogokolwiek
o sprofanowanie zwłok zmarłego. No bo i profanacji
przecież żadnej nie było, tylko pobożne czekanie
na cud, w który wierzy przecież każdy katolik.
Cud jednak też nie przyszedł.
A co z maryjną sektą „paciorkowców”? Wyprowadziła
się do innej wioski w okolicach Chojnic.
Wyznawcy nadal odliczają, czy jest ich już 59,
bo bardzo chcą wstąpić do maryjnego nieba.
A ich guru w dalszym ciągu leczy i uzdrawia.
Czyż to nie jest piękny kraj? Roman Krawiecki
„FAKTY I MITY”
KOLEKCJA FAŁSZERSTW
Gdyby zgromadzić wszystkie relikwie związane z osobami
Chrystusa
i Matki Boskiej, powstałoby jedyne w swoim rodzaju muzeum fałszerstw.
Oto mały przegląd „cudownych i najprawdziwszych” eksponatów.
Szczątków krzyża, na którym umarł Chrystus
doliczono się grubo ponad tysiąc.
Około 150 kościołów wciąż twierdzi, że jest
w posiadaniu przynajmniej jednego ciernia
z korony, która mogła mieć ich najwyżej 40.
Korona cierniowa, bez jednego ciernia, znajduje
się w katedrze Notre Dame w Paryżu
i pokazywana jest wiernym w Wielki Piątek.
Krople krwi Chrystusa znajdują się m.in.
w bazylice św. Marka w Wenecji, w bazylice
św. Krwi w Brugii (Belgia) oraz w rzymskich
kościołach: Santa Croce, Santa Maria Maggiore
i San
Giovanni in Laterano.
Niezwykle bogata jest kolekcja gwoździ,
którymi ciało Chrystusa miało być przybite
do krzyża. Ponad trzydzieści kościołów w różnych
miejscowościach twierdzi, że ma co najmniej
jeden „oryginalny” gwóźdź. Po jednym
mają: kościół na Lateranie, św. Krzyża w Rzymie,
św. Marka w Wenecji i katedra w Mediolanie.
W Krakowie w Kaplicy Zygmuntowskiej
jest jeden cały gwóźdź, a po połówce
mają: kaplica św. Kosmy i Damiana oraz
kościół Świętej Trójcy. Jeszcze do niedawna
sporym wzięciem cieszył się kult świętego napletka.
Posiadaniem tego „autentycznego”
chwaliło się aż trzynaście świątyń, m.in. Santiago
de Compostela w Hiszpanii i bazylika
św. Jana na Lateranie w Rzymie.
W całej Europie bardzo rozpowszechnione
są kryształowe fiolki z mlekiem, którym
Matka Boska karmiła małego Jezuska. Ich
posiadaniem szczyci się wiele miast we Włoszech,
Francji i Hiszpanii. Kosmyk włosów
Dziewicy Maryi znajduje się w katedrze
w Reims we Francji oraz w bazylice św. Marka
w Wenecji. Święta tunika, czyli fragment
szaty, którą miała nosić Matka Boska podczas
narodzin Jezusa obecnie jest przechowywana
w katedrze w Chartres we Francji
oraz na Lateranie. Pieluszka, w którą po narodzeniu
został zawinięty Jezus, znajduje się
w kościele św. Dionizego w Paryżu. Strzępy
tuniki z wełny (własnoręcznie utkanej przez
Matkę Boską), w którą Jezus był ubrany
w drodze na Kalwarię, można oglądać w Trewirze
w Niemczech. Pięć fragmentów drewna
ze żłóbka, w którym leżał mały Jezusek, jest
co roku wystawianych na widok publiczny
z okazji świąt Bożego Narodzenia w Santa
Maria Maggiore w Rzymie.
Część stołu z Ostatniej Wieczerzy znalazła
schronienie w rzymskiej bazylice św. Jana
na Lateranie, a kawałek stołu z wesela
w Kanie Galilejskiej jakimś cudem zachował
się w kościele św. Franciszka w Asyżu.
Fragmenty obrusa z Ostatniej Wieczerzy są
w Lizbonie w kościele św. Rocha oraz w kościele
św. Andrzeja w Krakowie.
Absurd absurdowi nierówny. W Hiszpanii
do dziś przechowywane jest pióro, które
spadło ze skrzydła archanioła Gabriela podczas
zwiastowania. Katedra w Magdeburgu
posiada drabinę, na której kogut piał, kiedy
Piotr zaparł się Chrystusa. W Santiago de
Compostela przy grobie św. Jakuba Apostoła
jest ogon osła, na którym Chrystus wjeżdżał
do Jeruzalem. Na Lateranie przechowywana
jest złota urna pełna manny zebranej na
pustyni. Dwa odciski stóp pozostawione ponoć
przez Jezusa w bazaltowym kamieniu
z Via Appia znajdują się w kaplicy bazyliki
św. Wawrzyńca za Murami w Rzymie. Matka
Boska z kolei ślad swojej stopy zostawiła
w skale w miejscowości Bardo Śląskie w Polsce.
Kościół św. Krzyża Jerozolimskiego w Rzymie
ma mały palec niewiernego Tomasza, którym
ów niedowiarek dotknął ran Chrystusa.
Relikwie wcale nie muszą mieć skromnych
rozmiarów. Mogą być całkiem okazałe
– dwie największe to święty domek (bazylika
Santuario della Santa Casa) w Loreto
i święte schody w bazylice św. Jana na Lateranie.
Domek Loretański miał być, według
legendy, mieszkaniem Matki Boskiej przeniesionym
w 1295 roku z Nazaretu przez czterech
aniołów. Scala Sancta, czyli dwudziestoośmiostopniowe
marmurowe schody, po których
szedł Chrystus na spotkanie z Piłatem,
w sposób nie mniej cudowny zostały przywiezione
z Jerozolimy.
Oczywiście – muzeum „najprawdziwszych”
relikwii szybko nie powstanie; przecież Kościół
nie będzie się sam ośmieszał.
A.K.
"FAKTY I MITY" nr 50, 20.12.2007 r.
MISTYCY
CZY HOCHSZTAPLERZY?
STYGMATYCY
Ostatnie
lata Franciszka z Asyżu gubią się w legendzie i tajemnicy. Żył w odosobnieniu,
uciekając w góry, a po jednej z tych podróży na jego ciele pojawiły się
obrzmienia w kształcie blizn – tzw. stygmaty.
We wrześniu 1224 r. Franciszek miał 42 lata. Odbywał właśnie na górze Alverna, ziemi księcia Chiusi, jeszcze jeden narzucony sobie post, tym razem dla uczczenia aniołów, które darzył wielkim nabożeństwem. Czternastego dnia tego miesiąca – obchodzonego jako Dzień Krzyża Świętego – wyszedł przed świtem ze swej samotni i zatopił się w modlitwie, rozmyślając, jakie to Jezus musiał znosić cierpienia na krzyżu. „A żar pobożności – napisał sto lat później jego biograf – rósł w nim tak, że z miłości i współczucia zamienił się cały w Jezusa. Płonąc w rozpamiętywaniu, ujrzał tego samego rana schodzącego z nieba serafina o sześciu skrzydłach lśniących i ognistych, który w locie zbliżył się do świętego Franciszka tak, że ten mógł spostrzec i poznać dokładnie, iż miał postać Ukrzyżowanego (...). Kiedy po długim czasie i tajnej rozmowie znikło widzenie cudowne (...) na jego ciele pozostał cudowny obraz i ślad męki Chrystusa. Bowiem natychmiast na rękach i stopach świętego Franciszka zaczęły ukazywać się znaki gwoździ, jak widział je wówczas na ciele Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego”. Brat Leon, zwierzchnik zakonu franciszkańskiego, w liście do wszystkich prowincjałów nowego zakonu informował: „Ojciec nasz i brat (...) otrzymał na swym ciele pięć ran ukrzyżowania” – po dwie na dłoniach i stopach – oraz „niegojącą się ranę na prawym boku”. Rany te miały być widoczne jeszcze cztery lata po jego śmierci. Inny biograf, Franciszek z Celano, donosił o tym: „Cudownie było widzieć na jego dłoniach i stopach nie tylko znaki po gwoździach, lecz same gwoździe, stworzone z jego ciała i zachowujące czarny kolor żelaza”.
Pewnym światłem, które mówi o istocie zjawiska stygmatyzacji, jest szybkość, z jaką zaczęli, ni stąd, ni zowąd, pojawiać się – po wiekach, kiedy nie słyszano o podobnym zjawisku – stygmatycy, gdy tylko świat obiegła wieść o „cudzie św. Franciszka”. Stawia to całe zagadnienie w kategoriach naturalnych, czyli ludzkiej aktywności, nie zaś sił nadprzyrodzonych. W przypadku Franciszka elementem, który mógł mieć bezpośredni wpływ na powstanie niezwykłych ran na jego ciele, był praktykowany przezeń ideał całkowitego ubóstwa. Warto w tym miejscu podkreślić, że on i jego towarzysze chcieli być znakiem sprzeciwu – nieustannym wyrzutem sumienia dla duchowieństwa pogrążonego w luksusach i rozpasanym materializmie. Ideałowi ubóstwa przypisywali najskuteczniejszy sposób urzeczywistnienia ideału głoszonego przez Chrystusa. Inna sprawa, że obraz życia pierwszych chrześcijan, jaki sobie wyobraźnia Franciszka wytworzyła, był bardzo jednostronną i uproszczoną interpretacją pierwotnego chrystianizmu. Opierał się na kilku wyrwanych z kontekstu cytatach z Ewangelii. Jak wielkich wyrzeczeń żądał od siebie i swoich uczniów Franciszek, świadczy opis jego zimowego pobytu w Rivo Torto pod Asyżem: „W ciemne deszczowe dni, kiedy woda przeciekała przez dziurawy dach szopy, a klepisko z gliny było czarne, lepkie i mroziło boleśnie ich stopy, siedzieli w podartych nędznych szatach, a było ich siedmiu, może ośmiu, i nie mieli nic do jedzenia przez cały dzień. Nie było też ognia, który by ich ogrzał”. Mówiono też, że podczas Wielkiego Postu, który spędził na małej wysepce na Jeziorze Trazymeńskim, przez 40 dni zjadł ledwie pół bochenka chleba. Nietrudno wyobrazić sobie, w jak opłakanym stanie było jego zdrowie z powodu częstych i niebezpiecznie długo trwających umartwień. Przypuszczalnie cierpiał na czwartaczkę – malarię z gorączką, której ataki powtarzają się co trzy, cztery dni. Był nadwrażliwy na dźwięk, światło słoneczne, a przy tym ponoć nieczuły na ból (kiedy przypalano mu twarz gorącym żelazem, co miało wyleczyć go z choroby oka, zapewniał, że nie czuł ani bólu, ani gorąca). Wiadomo, że choroby już w 1214 r. zmusiły go do przerwania misji ewangelizacyjnej, której celem było Maroko. Sześć lat później, po powrocie z Egiptu, gdzie próbował nawracać muzułmanów, zaczął cierpieć na egipskie zapalenie oczu, powodujące uporczywe bóle. Istnieją zapisy świadczące o tym, że jeszcze w następnym roku nie wyleczył się całkowicie z zimnicy, a w 1224 r. „(...) zaczął cierpieć na różne dolegliwości, miał tylko jedną kończynę wolną od bólu. W końcu, z powodu przewlekłych i długotrwałych chorób, jego ciało zostało wyniszczone do takiego stopnia, że została z niego skóra i kości”.
Rozpatrując okoliczności pojawienia się na jego ciele stygmatów, należy również wziąć pod uwagę epokę, w której żył Franciszek. Otóż uzasadnione wydaje się podejrzenie, że nagłe pojawienie się stygmatyków, począwszy od XIII w., ma związek z fascynacją męką Chrystusa oraz nowym realistycznym sposobem jego portretowania. W minionych stuleciach kościoły w całej Europie dekorowane były wedle sztywnego kanonu bizantyjskiego. Jezusa przedstawiano zawsze w długiej szacie i z szeroko otwartymi oczami. Nie do pomyślenia było pokazywanie cierpienia, wielkich przeżyć i większej niż symboliczna ilości krwi. Dopiero około połowy XII w. nastąpił w tym względzie przełom. Na krucyfiksach było więcej krwi, a ciało Jezusa wyraźnie umęczone. Jego oczy były teraz zamknięte, zaś święte niewiasty i uczniów przedstawiano jako pogrążonych w boleści. Nowej tendencji artystycznej – silnie oddziałującej na emocje i psychikę – dawano również wyraz w literaturze i sztuce. W średniowieczu właśnie rozwinęło się zamiłowanie do wystawiania sztuk pasyjnych, jak też do ekshibicjonistycznych aktów samookaleczeń. W Anglii odnotowano ciekawy przypadek, który wydarzył się w 1222 r., a więc dwa lata przed tym, zanim Franciszek „otrzymał” swe stygmaty. Pewien młody człowiek stanął przed Radą Miejską w Oksfordzie, ponieważ – jak zapisano – „uczynił się Chrystusem i przebił sobie ręce i stopy”. Wyrokiem Rady został wtrącony do więzienia, gdzie „zamknięto go do końca życia”.
Czy stygmaty Franciszka z Asyżu także były jakąś formą samookaleczenia? Nie można tego wykluczyć.
W religijnej atmosferze, w jakiej żył – być może bez świadomego oszustwa ze swej strony – w stanie oszołomienia spowodowanego postami, sam mógł zadać sobie rany ukrzyżowania.
Na podstawie danych dotyczących stygmatyzacji zjawisko to można uznać za świadome lub nieświadome oszustwo neurotyków – głównie ze zgromadzeń zakonnych. Wedle jednego ze spisów, autorstwa dra Imbert-Gourbeyre’a, tylko w XIX stuleciu odnotowano co najmniej 31 przypadków stygmatyzacji, zaś z ponad 320 wszystkich przypadków więcej niż 2/3 stanowili ludzie w zakonnych habitach (przeważnie dominikanie i franciszkanie). Okazuje się, że zjawisko to dotyczy głównie kobiet, pomimo że najwięksi i najbardziej kontrowersyjni stygmatycy, św. Franciszek z Asyżu i ojciec Pio, byli mężczyznami. Powyższy spis podaje nazwiska tylko 41 mężczyzn wobec 280 kobiet – a więc stosunek jeden do siedmiu.
Pierwsi stygmatycy, czyli osoby, o których sądzi się bądź sądzono, że noszą rany będące repliką ran Chrystusa, pojawili się nagle w XIII w. Zaczęli się mnożyć jak grzyby po deszczu, gdy tylko rozeszła się wieść o stygmatach św. Franciszka z Asyżu. Do końca XIII w. odnotowano ich około 30.
Angela z Foligno (1250–1309), miejscowości niedaleko Asyżu, była tercjarką (Trzeci Zakon św. Franciszka). Do zakonu wstąpiła po tym, gdy owdowiała i straciła wszystkie dzieci. Pojawieniu się ran na jej ciele towarzyszyć miały ekstatyczne wizje, w których Matka Boża dawała jej... do potrzymania dzieciątko Jezus. Mówi się o niej jako o pierwszym znanym przypadku inedii – zdolności do życia przez wiele lat bez jedzenia i picia. Więcej szczegółów zachowało się na temat innej stygmatyczki – belgijskiej zakonnicy, cysterki Elżbiety z Herkenrode (zm. 1275). Co 24 godziny odgrywała całą Mękę Pańską, zadając sobie przy tym ciężkie ciosy. Zaczynała od aresztowania Chrystusa o wczesnej jutrzni, a kończyła złożeniem go do grobu podczas wieczornej komplety. Według relacji opata cystersów z Clairvaux, Filipa, „w tym samym czasie przedstawiała osobę naszego Pana, który cierpiał, i oprawcy czy kata, który go dręczył”. Zdarzało się, że dłonią zaciśniętą w pięść „zadawała sobie gwałtowny cios w szczękę, pod wpływem którego chwiała się i zataczała; stojąc zaś nieruchomo, ciągnęła samą siebie za włosy, aż głowa jej dotykała ziemi. Niekiedy, zaciskając wszystkie palce u jednej dłoni z wyjątkiem palca wskazującego, zbliżała go do oczu, jakby chciała je wydłubać”. Inna stygmatyczka-masochistka, Lukardis z Oberweimaru (ok. 1276–1309), zanim pojawiły się u niej stygmaty, miała zwyczaj wbijania sobie paznokci w dłonie i dużych palców u nóg w rany na stopach. W taki oto chałupniczy sposób – jak zauważył jej biograf – sama próbowała najpierw wywołać stygmaty. „Wielokrotnie uderzała środkowym palcem w rany na każdej dłoni, a potem, cofając rękę o jakieś dwie stopy, wymierzała jeszcze jeden bardzo mocny cios w to samo miejsce, czubek palca kierując tak, jakby to był gwóźdź (...). Kiedy tak uderzała w swoją dłoń, słychać było dźwięk młotka uderzającego o główkę gwoździa albo w kowadło (...)”.
Słynnymi stygmatyczkami, żyjącymi w XIV w. były św. Katarzyna ze Sieny oraz Elżbieta z Reute. Pierwsza z nich żyła 33 lata, mimo że (podobno) przestała jeść, gdy skończyła lat 20. Druga przeżyła ponoć jeszcze dłużej bez jedzenia, bo lat 15. Z kolei św. Ludwina ze Schiedam podobno nie jadła przez 28 lat. Oficjalnie jedzenia nie przyjmowała również hiszpańska fanciszkanka, Magdalena od Krzyża (1487–1545). Do klasztoru wstąpiła jako nastolatka i od razu zaczęła umartwiać się, głodzić i wpadać w trans. Twierdziła wszem wobec, że otrzymała stygmaty. Zdobyła przy tym taką popularność, że wielbiła ją hiszpańska arystokracja z cesarzową Izabellą na czele. Zdemaskowano ją dopiero w 1543 r. Niewątpliwie wyniesiono by tę kolejną Magdalenę na ołtarze, gdyby nie fakt, że ciężko zachorowała i – w obawie przed karami piekielnymi – sama przyznała się do własnoręcznego wykonania stygmatów.
Karierę stygmatyczki z marnym finałem próbowała również zrobić portugalska dominikanka Maria od Nawiedzenia (1556–?) – „święta zakonnica Lizbony”. Mając ledwie 26 lat, została przeoryszą klasztoru. Jej stygmaty (włącznie ze śladami korony cierniowej) stały się tak słynne, a jej błogosławieństwo tak cenne, że prosił o nie dowódca hiszpańskiej armady, markiz Santa Cruz, szykujący się do inwazji na Anglię (notabene, również papież Sykstus V obiecał wówczas, że papieski skarbiec wypłaci milion dukatów w przypadku, gdy hiszpański desant stanie na angielskiej ziemi). Już kilka miesięcy przed odpłynięciem okrętów wszczęto śledztwo w jej sprawie, bo jedna ze współtowarzyszek Marii ujrzała przez szparę w drzwiach do celi, jak maluje sobie ranę na dłoni. Jednak dopiero po klęsce armady, gdy do kraju wróciła ledwie połowa ze 130 statków – co dowodziło nieskuteczności błogosławieństwa Marii – wznowiono badanie. Gdy zaczęto trzeć rany, farba zniknęła, a pod spodem ukazała się sucha skóra. Końcowy raport głosił, że do oszustwa namówiło ją „dwóch dominikanów, braci z jej własnego zgromadzenia, aby w przyszłości można było rzec królowi, że jeżeli przekaże tron Portugalii w ręce Don Antonia, będzie na wieki potępiony i wybuchnie przeciwko niemu rebelia”. Marię od Nawiedzenia skazano na dożywotnie odosobnienie.
Godny uwagi jest też przypadek Johanna Jetzera (1483–1515) – syna chłopa z wioski k. Zurzach, w szwajcarskim kantonie Aargau. W wieku 23 lat wstąpił on do zakonu dominikanów. Zaraz po przybyciu Jetzera do klasztoru zaczęło tam straszyć: słychać było stukanie, uderzenia, a jemu samemu – jak przekonywał – ukazywał się upiór, duch byłego przeora klasztoru, który 150 lat wcześniej zrzucił habit, popadł w złe towarzystwo i został zamordowany. Teraz przebywał w czyśćcu i prosił o wstawiennictwo. Gdy w końcu ów przeor ukazał się już jako niebianin Jetzerowi, zaczęła też objawiać się Matka Boża, która naznaczyła go stygmatami. Co ciekawe, oświadczyła przy tym, że doktryna niepokalanego poczęcia, nad którą toczyła się akurat w Kościele dyskusja (dziwnym zbiegiem okoliczności zakon dominikanów był jej wówczas przeciwny), jest błędna. Przyciśnięty na sądzie kościelnym Jetzer przyznał w końcu, że wszystko to sobie wymyślił. Czterej zakonnicy z jego klasztoru poddani zostali torturom i spaleni na stosie. Główny bohater tej historii uciekł z więzienia... w kobiecym przebraniu, które przemyciła mu matka.
Artur
Cecuła
"FAKTY
I MITY" nr 28, 20.07.2006 r.
SPOWIEDŹ PO WŁOSKU
Włochy to – po
Polsce – najbardziej katolicki kraj w Europie. Aż 88,6 proc. Włochów otrzymało
w ciągu życia jeden lub więcej sakramentów świętych. Jest tu ponad 26 tys.
parafii, 36 tys. księży i 125 tys. sióstr zakonnych. Szacuje się, że jedna
osoba duchowna przypada na 290 mieszkańców, podczas gdy jeden lekarz obsługuje
234 osoby.
W przeciwieństwie
do Polski – we Włoszech o Kościele rozmawia się otwarcie, bez strachu i
zabobonu. Jednym z najlepszych tego przykładów jest książka Giordano Bruno
Guerriego „Ja cię rozgrzeszam” (Io ti assolvo, Baldini&Castoldi, Milano
1993). Ten znany i ceniony włoski dziennikarz to zdeklarowany ateista
wykształcony na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie. Giordano Bruno Guerri
postawił dwa poważne pytania:
1. Jaki wpływ ma
sakrament spowiedzi (w którym wierny otrzymuje rozgrzeszenie) na stosunki
społeczne regulowane przez prawo, jeżeli religia pod wieloma względami jest
sprzeczna z etyką laicką oraz antyspołeczna?
2. Czy spowiednicy
są przygotowani profesjonalnie do spełniania tak delikatnej misji? Czy można powierzać
im małe dzieci, które przed pierwszą komunią są zmuszane do pierwszej
spowiedzi?
Guerri przez kilka
miesięcy jeździł po włoskich parafiach z ukrytym dyktafonem i „spowiadał się” w
różnych konfesjonałach. Przyznawał się do grzechów wymyślonych, ale
odzwierciedlających w pełni zakazy ustanowione w „Dziesięciu przykazaniach”
oraz wszystkie inne słabości ludzkie. Przyznawał się więc do kłamstwa,
szantażu, zdrady, cudzołóstwa, kradzieży, a nawet zabójstwa. To samo robiła
dziennikarka Claudia Rocchini, która z nim współpracowała. Oboje zarejestrowali
100 różnych spowiedzi, które zostały później opublikowane w całości.
„Ja cię
rozgrzeszam” to beznamiętny sondaż włoskich konfesjonałów pokazujący, jak
szkodliwy dla jednostki oraz antyspołeczny jest sakrament spowiedzi. Kiedy
książka „Ja cię rozgrzeszam” ukazała się we Włoszech, była równie wielkim
bestsellerem jak „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna. I w tym przypadku Watykan
próbował wszystkich środków, aby podważyć wiarygodność autora. Guerri na łamach
watykańskiego „L’Osservatore Romano” został oskarżony o to, że złamał tajemnicę
spowiedzi świętej. Autor bronił się: „Ja jestem dziennikarzem, a nie
spowiednikiem – mnie tajemnica nie obowiązuje. Poza tym jako ateista nie wierzę
w święty sakrament spowiedzi”.
Nie ma się co
dziwić wytykańskiemu zdenerwowaniu – konkluzje Guerriego były bardzo gorzkie:
„W normalnych
trybunałach, kiedy uniewinnia się oskarżonch, wierzy się w to, że nie popełnili
oni zbrodniczych czynów. W konfesjonałach natomiast uniewinnia się osoby, które
wyznały swoje zbrodnie, a rozgrzeszenie księdza zmywa całkowicie nawet
najgorszą winę i zastępuje państwowe trybunały”.
Kościół,
występując w roli „reprezentanta Boga Zbawiciela”, działa przede wszystkim w
sferze intymnej jednostki, próbując wywierać jak największy wpływ na jej wolny
wybór oraz ograniczając do minimum wolność osobistą. Nie przywiązuje natomiast
żadnej wagi do tego, jaką rolę jednostka powinna odgrywać w demokratycznym
społeczeństwie.
Kiedy Guerri
przyznał się jednemu ze spowiedników, że jest bogatym biznesmenem produkującym
artykuły spożywcze, ale – podobnie jak konkurencja – dodaje do nich substancje,
które mogą wywoływać raka, spowiednik rozgrzeszył go. Za to jednak, że korzysta
ze środków antykoncepcyjnych, rozgrzeszenia mu nie dał. Kiedy Guerri „przyznał
się”, że jest pracującym dla mafii kurierem i dealerem narkotykowym,
spowiednika zainteresowało to nieporównanie mniej niż jego życie w
konkubinacie, do czego też „się przyznał”. Autor książki podszył się również
pod księgowego, który oszukuje państwo, wypełniając fałszywe deklaracje
podatkowe swoich klientów. Aby uzyskać rozgrzeszenie, wystarczył fakt, że od
wyłudzonych sum (nawet bez zgody swoich mocodawców) odprowadza rzekomo 8/1000
na Kościół. Natomiast kiedy powiedział, że pracuje dla komunistycznego
dziennika „Il Manifesto”, bo nie dostał żadnej innej pracy jako dziennikarz, i
że musiał napisać tekst przeciwko lokalnemu biskupowi – rozgrzeszenia nie
otrzymał.
Sondaż
przeprowadzony we Francji potwierdził, że 83 procent grzechów wyznawanych w
konfesjonale to „grzechy seksualne” – dziedzina, w której Kościół specjalizuje
się od 2000 lat. Nie dziwi więc, że także włoscy księża spowiednicy pod tym
względem są najlepiej przygotowani. O stosunkach seksualnych, masturbacji, miesiączkach
oraz o naturalnych metodach regulacji narodzin Billingsa i Ogino-Knausa wiedzą
wszystko. Nie ulega wątpliwości, że podczas spowiedzi właśnie to rajcuje ich
najbardziej, co eksperyment Bruno Guerriego potwierdza w całej pełni. Jednym z
najczęściej zadawanych pytań jest: „Czy się masturbujesz?”. Większość
spowiedników używa tego pytania, aby rozpocząć rozmowę na tematy seksualne i
aby wywołać w spowiadającym się poczucie winy. Pytanie to jest bardzo często
stawiane dzieciom w wieku komunijnym, co nasuwa wątpliwości, czy dzieci w tak
wczesnym okresie w ogóle powinny przystępować do spowiedzi. Księża traktują
masturbację na równi ze stosowaniem środków antykoncepcyjnych, a co za tym
idzie – na równi z zabójstwem życia nienarodzonego reprezentowanego przez
plemnik. Dla większości księży (zwłaszcza starszych), u których spowiadał się
Guerri i współpracująca z nim dziennikarka – seks oralny i analny to zachowanie
zwierzęce, do którego zniżają się jedynie zachłanne na pieniądze prostytutki.
Księża są natomiast przyzwyczajeni do żon uskarżających się na zbyt częste
zachcianki mężów i do mężów narzekających na zbyt częste bóle głowy ich żon.
W pierwszym
wypadku przekonują żony do posłuszeństwa małżeńskiego, w drugim – dają
mężczyznom wolną rękę w kwestii wymuszania żoninego posłuszeństwa. Jak trzeba,
mąż może żonie nawet przylać. Przed stosunkiem zalecają „Zdrowaś Maryjo”.
Księża nie radzą
sobie zupełnie z mniej konwencjonalnymi zachowaniami. Kobieta wymagająca
większej uwagi od mężczyzny, stosunki seksualne w trójkącie, kazirodztwo,
pedofilia, gwałt – przed takimi problemami uciekają, chowają głowę w piasek i
odsyłają jak najszybciej z konfesjonału. W przypadku pedofilii rodzinnej, gdy
ojciec wykorzystuje córkę – nie namawiają do pójścia na policję, lecz do ochrony
pozorów i dobra rodziny. Kiedy dziewczyna zajdzie w ciążę na skutek gwałtu lub
kazirodztwa, dla większości spowiedników priorytetem jest oczywiście „życie
nienarodzone”, nawet gdy gwałt był szczególnie okrutny. Bardzo rzadko zdarzają
się księża, którzy udzielają rozgrzeszenia za aborcję, gdy kobieta zaszła w
ciążę na skutek gwałtu.
W konfesjonale
spowiednicy są bardziej wyrozumiali dla mężczyzn niż dla kobiet. Według
Kościoła, najważniejsza jest rodzina będąca oczywiście fundamentem wspólnoty
chrześcijańskiej. Księża, u których spowiadał się Guerri, byli w stanie
rozgrzeszyć nawet ciężkie zbrodnie oraz każdą zdradę, byle ratować małżeństwo
kościelne.
W stosunku do
homoseksualistów księża często wykazują pogardę, nazywają ich dewiantami,
wysyłają do psychiatry. Dla formalnej przykrywki ich homoseksualizmu doradzają
zawieranie małżeństw heteroseksualnych.
W konfesjonałach
dzieją się rzeczy najbardziej z pozoru nieprawdopodobne. Współpracującej z
Guerrim dziennikarce Claudii Rocchini zdarzyło się podczas „spowiedzi” zbyt
wiele dziwnych propozycji, aby żywić złudzenia, co robią spowiednicy z
niektórymi stałymi grzesznicami. O tym, że po skandalu pedofilii w Kościele
amerykańskim jest to kolejna plama na watykańskim honorze, świadczą ostatnie
seksualne skandale w Kościele włoskim.
Agnieszka Zakrzewisz, Rzym
„FAKTY I MITY” nr 44, 04.11.2004 r. LISTY
POKRĘTNY AUTORYTET
Aktem miłości nazywa JPII oddawanie
organów zmarłego do przeszczepu,
natomiast Krk naucza, że
dokonywanie wszelkich form klonowania,
w tym także przekazywania
wyhodowanych tą metodą organów
innemu człowiekowi, jest grzeszne.
Wychodzi więc na to, że także
transfuzja krwi powinna być grzechem,
a nawet – idąc tym torem rozumowania
– wszelkie leczenie jest
sprzeczne z prawem boskim (czyt.
katolickim), gdyż choroby zsyła Bóg
i to On decyduje, kiedy człowiek
powinien odejść. Leczenie jest więc
działaniem przeciw Niemu i jako
takie również powinno być prawnie
zabronione (no bo skoro zabrania
się klonowania?). Nawet przyjście
na świat noworodka powinno odbywać
się w sposób naturalny, czyli
bez jakiejkolwiek interwencji osób
trzecich.
Cóż za idealne rozwiązanie dla
naszej chorej opieki zdrowotnej... Dziwię
się, że nasz parlament nie wysunął
takich właśnie argumentów, gdy
chodziło o składkę zdrowotną dla
czarnych funkcjonariuszy Krk! I pomyśleć
tylko, co by się stało z naszym
Wielkim Autorytetem, gdyby przestano
go leczyć i pozostawiono woli
Boga...
Alan Struś
„FAKTY I MITY” nr 28, 19.07.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (64)
GRZECH LICHWIARSTWA
Przez lichwę chrześcijańska Europa rozumiała początkowo udzielanie
pożyczki na procent.
Ów „proceder” miał się stać jedną z elementarnych cech nowoczesnej
gospodarki. Pech chciał, że ojcowie kościelni wykoncypowali, iż jest on
okrutnym grzechem, a późniejsi papieże to potwierdzili, okładając go
ekskomunikami i innymi srogimi sankcjami.
Ponieważ jednak bez pożyczania na procent trudno było się obyć już we wczesnym średniowieczu, dopuszczono, by zajmowali się tym Żydzi, których prawo nie boczyło się na „procent”. Dla Żydów sytuacja okazała się błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Z jednej bowiem strony wyspecjalizowali się i w dużej mierze zmonopolizowali operacje finansowe i bankowe, czego owoce zbierają do dziś, z drugiej jednak – skupili na sobie więcej zawiści i prześladowań. Nikt nie lubi wierzycieli. Żyd lichwiarz to już zło nazbyt duże, a zbitka ta była w przeszłości tak naturalną jak później żydokomuna czy żydomasoneria. Kiedy jednak dziwimy się nad szczególną tendencją i zdolnością Żydów do zajmowania się finansami i bankierstwem, przypomnijmy sobie, iż jest to zasługa pomysłów teologicznych ojców Kościoła i papieskiej pochopności.
W starożytnych cywilizacjach operowanie kapitałem i kredytem tudzież pobieranie procentów od pożyczek było częścią gospodarki, a mimo to Arystoteles orzekł, iż pieniądz jest środkiem nieproduktywnym. Kościół, jak wiadomo, myśl Arystotelesa twórczo w średniowieczu rozwinął, a w szczególności rozwinął wszystkie jego błędy. Kościelny zakaz lichwy to jednak dzieło niezależne, zaistniałe na długo przed tym jak Kościół uznał Arystotelesa za dysponenta odblasku Prawdy. Później się nim tylko wsparto.
Od pierwszych wieków chrześcijaństwa przeciw lichwie pomstowali święci: Bazyli, Klemens z Aleksandrii, Grzegorz z Nyssy, Jan Chryzostom, Ambroży, Hieronim i Augustyn. Pod ich wpływem sobór nicejski, a następnie św. Leon I zabronili uprawiania lichwy. Jednak tylko osobom duchownym. Z natchnienia prawa kanonicznego skorzystał jednak Karol Wielki, który dekretem z 789 r. rozciągnął ów zakaz także na sprawy świeckie. Późniejsze sobory kontynuowały już tę linię konsekwentnie, ignorując rzeczywistość i zmiany stosunków społecznych.
W swej niezłomności władze kościelne wytrwały do XIX w., z lekka tylko osłabiając jej siłę poprzez tolerowanie przeróżnych furtek, dzięki którym można było uprawiać lichwę pod inną formą i nazwą.
W pierwszych wiekach barbarzyńskiego średniowiecza nie stanowiło to jeszcze wielkiego problemu. Stosunki gospodarcze zdegenerowały się i uwsteczniły. Z czasem jednak – wskutek przyrostu kapitału i rozwoju handlu – zaczęła odżywać skomplikowana gospodarka monetarna starożytności. Teologowie nie zrewidowali jednak swych poglądów o grzeszności lichwiarzy. Tradycja ustalona, klamka zapadła. Mało tego, do wcześniejszych zakazów dodano wtedy sankcje: suspensy i ekskomuniki. Lichwiarzy najgorliwiej zaczęło zwalczać i tępić papiestwo pogregoriańskie. Od końca XII w. do tępienia ich przystąpiły sądy biskupie.
Wtedy właśnie rozpoczęła się na dobre kariera Żyda lichwiarza. Pięcioksiąg głosił: „Jeśli twój brat zubożeje, podtrzymasz go (...). Nie będziesz brał od niego odsetek ani lichwy” (Kpł 25. 35–36), jednak „od obcych możesz się domagać” odsetek (Pwt 30. 20–24). Nadto, co 7 lat w roku szabatowym wygasać miały wszelkie wierzytelności (Pwt 15. 1). Jak widać, Biblia także gromi lichwę, ale w sposób, który ułatwia i umacnia podziały społeczne. Przy tym niesie przesłanie: lichwa jest zła, ale jak łupić – to obcego.
Oprócz Żydów operacjami lichwiarskimi mogli się zajmować jedynie finansiści z Lombardii, Cahors i Florencji, których także nie kłopotano w związku z ich finansami rządowymi i papieskimi. Niemożność spłacenia długu, czy tym bardziej bankructwo w związku z długami kredytowymi, to naturalne źródła i katalizator społecznego antysemityzmu.
A jego teologicznych uzasadnień z ochotą dostarczali duchowni ze swych kazalnic, rozgrywając przy okazji swój teologiczny antysemityzm. Oskarżenia Żydów o zabijanie dzieci, profanację hostii czy szerzenie wielkiej zarazy w latach 1348–1349 znajdowały łatwy oddźwięk w skargach dłużników.
Kaznodzieje pomstujący na lichwiarzy wywodzili, iż proceder ten jest wyjątkowo perfidny. Nawet przecież rozpustnik czy złodziej nie grzeszą bez przerwy, choćby w czasie snu. Tymczasem lichwiarz grzeszy bez ustanku, pomnażając swe bezbożne zyski. A żąda ich na dodatek w sposób „przeciwny naturze” (takie kazania głoszono po tym, jak Kościół począł odkrywać „prawo naturalne”), bowiem żąda owoców z pieniądza, a pieniądz, jak wiadomo od Arystotelesa, jest bezpłodny – „nie rodzi pieniędzy”. U Dantego lichwiarze cierpią swe kaźnie obok sodomitów, a Nowy Testament jest bardziej kategoryczny niż Stary: nawet grzesznicy, mówi Jezus, pożyczają, aby odzyskać tyle samo. Wy bądźcie lepsi: pożyczajcie „niczego się za to nie spodziewając, a wasza nagroda będzie wielka” (Łk 6. 34–35).
Obronę przed wierzycielami znajdowali najłatwiej krzyżowcy. II sobór laterański w 1139 r. uznał lichwiarzy za ludzi pozbawionych czci i jako takim odmówił prawa do chrześcijańskiego pogrzebu. III sobór laterański w 1179 r. stwierdził, że „prawie wszędzie przestępstwo lichwy zakorzeniło się” wśród ludu Bożego i uchodzi za dozwolone. Niezrażeni tym dostojnicy postanowili, żeby odtąd nie dopuszczać lichwiarzy do komunii, a nawet nie przyjmować od nich ofiar. Cóż za poświęcenie!
Z czasem kościelni kazuiści w pogoni za lichwą zaczęli się wgryzać w szereg niuansów gospodarczych. W 1180 r. papież Aleksander III potępił już zastaw jako rękojmię pożyczki. IV sobór laterański (1215 r.) wezwał teologów do pieczołowitego analizowania rozmaitych rodzajów aktywności kredytowej wiernych, zaś spowiedników pouczył, że jeśli lichwiarz stawi się przy konfesjonale, to rozgrzeszenie dostanie, jeśli odda grzeszne zyski. Innocenty IV zajął się z kolei teologiczną analizą wyderkafu, czyli tzw. renty wykupnej, dającej możliwość wykupienia przez dłużnika spłaty całości sumy ciążącej na nieruchomości (w zamian za kapitał dłużnik przekazywał 5–8 proc. dochodu z zadłużonej nieruchomości). Był to swoisty długoterminowy, oprocentowany kredyt. Papież orzekł, iż jest to zgodne z Prawem Bożym wtedy i tylko wtedy, jeśli czynsz nie jest większy niż normalny dochód z ziemi wartej tyle, ile wynosiła przekazana suma.
Kler wgryzał się w owe niuanse, mając na uwadze nie tylko to, co wymyślili ich poprzednicy z pierwszych wieków, a co czas zacementował w tradycję, ale i uwzględniając swe żywotne interesy. Od końca średniowiecza uzyskiwali bowiem coraz liczniej zapisy i musieli pilnować, by przekazana kwota (na obsługę cyklicznego odmawiania pacierzy za zmarłego) nie wyczerpała się po latach. A było to możliwe dzięki obracaniu zyskami z powierzonego kapitału. Tutaj, nawet wbrew Arystotelesowi, pieniądz musiał robić pieniądz i nie było w tym nic grzesznego. Bywało i tak, że donator z braku gotówki na „cele pobożne” zapisywał Kościołowi od razu sam czynsz ze swych nieruchomości, który płacony był przez spadkobierców zmarłego. I to było, oczywiście, świetliste względem Prawa Bożego. Podobnie jak sprzedaż urzędów, bo tym zajmował się sam kler. Według Jakuba z Vitry, kiedy diabeł wydawał swe córki za mąż, nie bez kozery symonię wyswatał prałatom, obłudę mnichom, zaś lichwę mieszczanom... Niemniej tylko lichwa sprzeczna miała być z Prawem Bożym.
Z czasem myśl teologiczna poszła na kompromis z procentami, uznając, że choć lichwa jest grzeszna, to pobieranie od pożyczek odszkodowań za niemożność dysponowania swoimi pieniędzmi (lucrum cessans i damnum emergens) oraz za ryzyko kredytowe związane z transportem morskim (periculum sortis) – są neutralne dla Prawa Bożego. Większość kościelnych prawników dopuszczała też karę za nieterminowe spłacenie pożyczki.
Kościelni myśliciele poczęli szukać kolejnych furtek. I tak franciszkanin Bernardyn ze Sieny odróżnił lichwę rzeczywistą od pozornej. W oparciu o pozorną zaczął zakładać wraz ze współbraćmi tzw. banki pobożne (montes pietatis). Pożyczano w nich pod zastaw z odsetkami od 4 do 10 proc. Na franciszkanów nie omieszkali się rzucić dominikanie i augustianie, który krytykowali „pozorność” takiego lichwiarstwa. Ostatecznie jednak papież uznał banki franciszkańskie za zgodne z Prawem Boskim.
Z czasem sytuacja z kościelnym zakazem lichwy wyglądała tak, jak ujął to Jan Kracik: „Kościół, broniąc najbiedniejszych przed wyzyskiem, nazbyt długo strzegł zamkniętej w tym celu bramy, choć dostrzegał otwierające się po jej bokach furtki. Uznawał ich używanie i propagował je, by tym lepiej bronić bramy”. Z kolei A.A. Chafuen napisał: „Doktryna lichwy była piętą achillesową scholastycznej ekonomii. Zapędziła ona scholastyków i ich XVI- i XVII-wiecznych następców w nie dające się przezwyciężyć trudności, które przyczyniły się wielce do skompromitowania całej doktryny”.
Zmiany przyspieszyła reformacja. Jednak nie Luter, który uważał, że lichwę „diabeł wymyślił”, ale Kalwin, który uznał katolicką kazuistykę za obłudną i odrzucił nieufne traktowanie pieniądza oraz poglądy o jego jałowości. Dopuścił on pobieranie odsetek od pożyczki produkcyjnej (inwestycyjnej). Było w tym jeszcze wiele anachronizmu, gdyż „sprawiedliwego procentu” od pożyczek strzec miał kościelny konsystorz. Pozostawienie przy Kościele spraw moralności gospodarczej spowodowało, iż musiał on sobie radzić z szeregiem skomplikowanych sytuacji życia społecznego. Na przykład, czy nieuczciwych kupców można dopuszczać do Wieczerzy Pańskiej? Czy można handlować z nimi? Czy loterie są godziwe?
A lokowanie pieniędzy na procent przeznaczony dla ubogich?
Mimo że Kalwin pogodził doktrynę chrześcijańską z pieniądzem, otwierając wrota normalnego rozwoju stosunków gospodarczych i monetarnych, w Kościele katolickim nadal nie ustały gromy antylichwiarskie. Nawet w 1744 r., kiedy Scipio Maffei z Werony uzasadniał w swych publikacjach, że pożyczki mogą być legalnie oprocentowane w niewielkiej skali (ale nie w stosunku do ludzi ubogich), Benedykt XIV wydał bullę Vix pervenit, w której przypomniał, że wedle Kościoła pieniądz jest bezpłodny, a więc pożyczka na procent pozostaje zabroniona, a wszelkie sankcje przeciwko lichwiarzom – utrzymane w mocy. Dopiero w 1830 roku nastąpiła w tym zakresie zasadnicza zmiana kursu. Wtedy bowiem w odpowiedzi na list pewnego biskupa Święte Oficjum poradziło, by nie nękać już więcej zarabiających na procentach od kapitału.
Kościelny zakaz lichwy był poważnym hamulcem rozwoju bankowości. Nie zahamował on rozwoju gospodarczego krajów zachodnich, lecz przez wieki poważnie zatruwał stosunki gospodarcze. Nie mogąc uniknąć pożyczania na procent, przyzwyczajano do krętactwa, omijania ducha prawa przy zachowaniu jego litery. No i przede wszystkim był walnym rozsadnikiem antysemityzmu. Mariusz Agnosiewicz
"FAKTY I MITY" nr 38, 27.09.2007 r. NASI OKUPANCI
PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA (55)
TRUCICIELE CIAŁ I DUSZ
Przez wiele stuleci kler osiągał wielkie dochody propinacyjne. „Święta
propinacja” służyła ogłupianiu chłopów, zamroczeniu dusz poddanych i
wyzyskiwaniu dorobku ich pracy.
Narodziny propinacji w Polsce sięgają daleko w średniowiecze. Ta trucicielska instytucja przeżyła w Polsce prawie 900 lat i dotrwała do początków XX wieku. Propinacja (łac. propinatio od propinare – „częstować trunkiem”) była wyłącznym prawem właścicieli ziemskich do produkcji i sprzedaży napojów alkoholowych poddanym chłopom zamieszkującym ich dobra, a także wiązała się z obowiązkiem kupowania przez nich w określonym czasie określonej ilości trunków w pańskiej karczmie. „Święta propinacja” służyła duchowieństwu i szlachcie do ogłupiania umysłów, deprawowała charaktery chłopów i wyzyskiwała dorobek ich pracy. Była instytucją, w której zniewolonemu chłopu pozostawiono jedyną „wolność” – picia i zatruwania się alkoholem – a wolność ta leżała w interesie dochodowym szlachcica, plebana i klasztoru. Interes ten nie miał wiele wspólnego z uczciwością, lecz był mierzony kupiecką miarą.
Już Bolesław Chrobry, fundując około 1000 r. arcybiskupstwo gnieźnieńskie, uposażył je także w dziesięcinę karczm. Rozmaite starodawne spisy posiadłości klasztorów i kościołów wymieniają karczmy jako darowizny złożone od książąt lub szlachty. Często było tak, że karczma lub część jej dochodów została oddzielona od dóbr książęcych czy pańskich, aby przyczyniać się do utrzymania klasztoru lub probostwa. Jan Długosz, który w roku 1470 spisywał „Księgi uposażeń”, uwidocznił w nich, gdzie, przy jakim kościele i ile znajdowało się karczm kościelnych. Duchowni byli nie tylko producentami alkoholi, ale też szynkarzami, czyli tabernatorami. Z aktów wizytacji biskupich wynika, że proboszczowie mieli w zwyczaju, zamknąwszy po nabożeństwie tabernaculum w ołtarzu, odmykać tabernę w budynku plebańskim, w której służba piwo, miód i okowitę sprzedawała albo czynili to sami. Kupowanie alkoholu i picie w obcych karczmach zabronione było najsurowszymi karami. Plebani surowo karali wiernych za kupowanie trunków u Żydów, których uważali za morderców Chrystusa i bluźnierców. Alkohol można było kupować tylko w karczmie należącej do księdza proboszcza, choć z reguły było w niej drożej, a i trunki nie tak dobre. Jak świadczy pochodzący z XVII wieku „Lament chłopski”, piwo sporządzano z pszenicy, a dla chłopów wyrabiano je z owsa, tatarki, jeżyny. Były to piwa tak liche, że autor „Lamentu” powiada ironicznie, iż sporządzano je z sieczki. W XVI wieku pojawiła się gorzałka, zwana też „prostą”, „przepalanką”, „okowitą”, a jeszcze powszechniej „śmierdziuchą”, „szmorgawicą”. Znalazł się w Polsce propinator, który wykazywał się dokumentem, według którego nadano mu prawo palenia gorzałki jeszcze wtedy, gdy... gorzałka w ogóle nie była znana. Oszustem tym był – a jakżeby! – duchowny, proboszcz w Marcyporębie Jan Franciszek Krzeczkowski. W roku 1633 złożył on do aktów oświęcimskich podrobiony dokument z roku 1176, mający rzekomo pochodzić od Marka z Poremby herbu Radwan, fundatora kościoła i probostwa w Marcyporębie. Według tego falsyfikatu, Marek z Poremby miał już w 1176 r. uposażyć proboszcza przywilejem „do paleni horułki y wareni piwa”, a zarazem zobowiązaniem karczmarza pod kościołem do brania i sprzedaży kościelnej gorzałki. Odtąd proboszcz mógł tym śmielej narzucać parafianom swoją gorzałkę, skoro wywodził swoje prawo od tego starego przywileju, który mu sporządził jakiś fałszerz.
Uprzywilejowany stan duchowny nie tylko prowadził działalność propinacyjną, ale też sam w najlepsze uczęszczał do karczm, gdzie z chłopami, mieszczanami i szlachtą pił, grał w kości i bawił się. Nad obyczajami tymi przez długi czas bezskutecznie starały się zapanować władze kościelne. Już legat papieski Filip w roku 1279 przywiózł do Polski zakaz szynkowania na plebaniach. Synod uniejowski w roku 1326 zakazał duchownym pociągać innych własnym przykładem do pijatyk. Za picie w karczmie groziła duchownemu kara trzech grzywien albo miesięczny areszt w klasztorze. Według statutów włocławskich, wstąpienie duchownego do karczmy uwarunkowane było „słuszną przyczyną”, a za taką uchodziło na przykład zaproszenie przez poważną osobę. Łatwo więc było pijatykę usprawiedliwić. W diecezji przemyskiej wstępu do karczm dozwolił synod w 1415 r. jedynie prałatom. Duchowni wykorzystywali jednak każdą sposobność, by nawiedzić karczmę. Asystowali przy zawieraniu małżeństw w karczmach, tam też odbywały się niejednokrotnie sądy kościelne, czego surowo zakazywały synody. Gdy i to stało się niemożliwe, przenosił się kler z karczm do domów prywatnych, a okazji ku temu też nie brakowało, jak choćby tych związanych z zaopatrywaniem chorych sakramentami.
Ustawodawstwo kościelne wyparło z czasem kler z karczm i zlikwidowało jego propinacyjną działalność. Jednak jeszcze w XVIII wieku i później czerpał „oświecony” stan duchowny dochody z upijania wiernych. Obserwujące regułę św. Augustyna norbertanki ze Zwierzyńca (znane między innymi z palenia czarownic) posiadały w księstwie zatorskim wieś Mucharz, gdzie zbudowały w połowie XVIII wieku wspaniałą karczmę z łamanego kamienia, podobną do małego zamku. Lud nazwał ową karczmę Czartakiem, gdyż stanęła ona w miejscu strażnicy książęcej, a może z tej racji, że widział w niej siedlisko czartów – sprawców nieszczęść. Czart bowiem siedział w klasztornej okowicie, która niejedno życie chłopskie zrujnowała i niejednej chłopskiej rodzinie piekło zgotowała za życia. Ciekawe, że fantazja poetów i artystów malarzy przypisała ów czarci przybytek... arianom. Na wniosek konserwatorów otoczono „Czartak” opieką jako rzekomą zabytkową świątynię ariańską. I tak oto niechcący ochroniono na pewien czas przed zagładą ponure szczątki klasztornej „świętej” karczmy – niechlubny pomnik propinacyjnej działalności sióstr zakonnych św. Norberta. Podczas II wojny światowej Niemcy rozebrali „Czartak”, a kamienie zużyli do budowy fabryki amunicji w Mucharzu. Dziś po „Czartaku” nawet ślad nie pozostał.
Artur Cecuła
„FAKTY
I MITY” nr 12, 25.03.2004 r.
NASI OKUPANCI
Andrzej Rodan:
– Czy przed
pierwszą wojną
światową były czasopisma
antyklerykalne,
przeciwstawiające
się ofensywie
klerykalizmu,
który miał
niewiele wspólnego
z religią?
Tadeusz
Boy-Żeleński: – Przed
wojną było w
Polsce co najmniej kilkanaście
dużych dzienników
o zabarwieniu
antyklerykalnym;
dziś nie ma
ani jednego [Boy
mówi o latach
1918–1939 – przyp.
A.R.], mimo że
napór kleru jest
większy, nastrój zaś
inteligencji
zdecydowanie antyklerykalny.
I jestem
przekonany, że pismo,
które byłoby
wyrazem prawdziwej opinii
w tych sprawach,
miałoby zapewnione
powodzenie... Nie
chodzi tu
wcale o stawanie
przeciw religii, której
nikt i nic nie
zagraża. Chodzi
o to, aby
strząsnąć jarzmo nowej okupacji,
które grozi wolnej
Polsce. Danie
jej odporu stanowi
w obecnej chwili
jedną z
najważniejszych pozycji
w kształtowaniu
naszej przyszłości.
– Z tych
powodów i potrzeb powstał
tygodnik
antyklerykalny
„Fakty i Mity”
stworzony przez
„Jonasza”
Romana Kotlińskiego,
bowiem
ewolucja, którą nasz kraj
przeszedł,
przyniosła niespotykaną
dotąd w
historii ekspansję kleru.
Wszystkie partie,
łącznie z SLD,
kokietują
sutannowych, ich stan
posiadania
rośnie do niebotycznych
rozmiarów, a
apetyty mają
jeszcze
większe. Ongiś powiedział
pan, że kler to
nasi okupanci.
– Okupacja kraju,
o której nieraz
mówiłem,
postępuje. Dzieje się to
zwłaszcza dzięki
osobistej konfiguracji
frontów polskich.
Jeżeli Sienkiewicz
w „Potopie”
porównywał Rzeczpospolitą
do postawu
czerwonego sukna,
które sobie
wydzierają królewięta,
to dziś można by
powiedzieć, że
wszystkie bez
wyjątku partie wydzierają
sobie czarną połę
sutanny. W następstwie
tej polityki, nic
dziwnego,
że ich „stan
posiadania” rośnie. Gdyby
nasza okupacja
ziściła swoje ideały,
wszystko –
absolutnie wszystko
– byłoby poddane
władzy kleru. Mam
w ręku dokument,
który pozwala nam
przyjrzeć się
bliżej temu obliczu. Ukazała
się mianowicie
książka pt. „Co
czytać?” napisana
przez o. Mariana
Pirożyńskiego,
redemptorystę, wydana
za pozwoleniem
władzy duchownej
przez księży
jezuitów w Krakowie.
– Ta książka
bardzo mi przypomina
„Index Librorum
Prohibitorum”,
urzędowy wykaz
dzieł
zakazanych
przez Kościół katolicki,
publikowany od
roku 1559 do
1966. Na
indeksie znajdowały się
dzieła
największych myślicieli i pisarzy.
Tak więc nasz
redemptorysta
stworzył jakby
indeks książek
zakazanych, a
jednocześnie polecenie,
co może czytać
prawdziwy
katolik.
– I w ogóle,
gdy chodzi o
polecenie
„co czytać”,
ksiądz Pirożyński
jest w kłopocie.
Okazuje
się, że ten kapłan
zna przeważnie
książki...
niestosowne.
Zdumiewa
mnie zaś wręcz
oczytanie księdza
Pirożyńskiego
w „pornografii”
(daję cudzysłów,
bo u księdza
Pirożyńskiego
pojęcie
pornografii jest
bardzo obszerne)
wszystkich epok
i krajów. Ten
ojciec
redemptorysta zna
wszystkie sprośności,
bodaj najbardziej
zapomniane
i przedawnione.
Czasami ten katalog
przypomina owe
notatki w brukowych
dziennikach, które
– gromiąc
odkryty przez
policję dom schadzek
– podają jego
szczegółowy adres.
I ta obfitość
„pornograficznej” lektury
– choćby
traktowanej negatywnie
– w poradniku „Co
czytać?” nie jest
przypadkowa. U
tych ofiar celibatu
płeć wyradza się w
ów niedosycony,
ciekawy, wścibski
erotyzm, który niejedną
uczciwą kobietę na
zawsze oddalił
od konfesjonału.
To przebija
w dziełku księdza
Pirożyńskiego
z całą naiwnością.
Nawet lektura Dickensa
działa na tego
kapłana podniecająco!
Litość i zgroza.
Litość dla
człowieka, który
ma takie widzenie
świata, takie
horyzonty; dla tej naiwnej
płaskości i
ciemnoty; ale zarazem
zgroza, kiedy się
pomyśli, że to jest
przekrój kasty,
która z całą
bezwzględnością
i z
takim zuchwalstwem
wyciąga ręce
po wszystkie
władze w Polsce.
– Księża
mają niezdrową
obsesję płci
związaną z
celibatem
sprzecznym
z naturą
człowieka.
– Ci detektywi
niemoralności sami
nie zdają sobie
sprawy, do jakiego
stopnia przeżarci
są niezdrowym
erotyzmem. Czy
przeciętny ksiądz
strzeże celibatu czy
nie, sprawa płci
jest dla niego
nieustającą obsesją, zboczeniem,
chorobą.
Przesłania mu cały
świat. I to jest
zupełnie naturalne;
nie może być
inaczej. Pamiętamy okres
powojenny: ziemia
kurzyła się jeszcze
od krwi, przed
Europą otwierały się
całe kompleksy
nowych zagadnień
gospodarczych i
moralnych, a księża
nasi umieli tylko
grzmieć z ambon
przeciw krótkim
włosom, krótkim
sukniom, przeciw
gołym ramionom
pierwszych
wioślarek. Najważniejsze
dla nich zadanie
to nie dopuścić, aby
jakaś para się
pocałowała – bodaj
w książce – poza
tym wszystko jest dla
nich „moralnie
obojętne”. Życie przepływa
koło nich jak coś
obcego, niezrozumiałego,
nienawistnego;
widzą
tylko genitalia.
Chorzy ludzie!
– Jaki jest
Pana stosunek do
konkordatu?
– Biskupi szaleją.
Niedługo czekaliśmy
na skutki
konkordatu, owego
niepoczytalnego
konkordatu, dającego
biskupom
przywileje, jakich
nie mieli w
Polsce, nawet w średniowieczu,
konkordatu, który
czyni z nich
wyłącznie
przedstawicieli Rzymu, luźnie
związanych z
naszym społeczeństwem,
czujących się
ponad naszym
prawem.
– Jak długo
jeszcze Polska będzie
tak mocno
sklerykalizowana?
– Niewątpliwie,
biorąc zewnętrznie,
Polska jest
klerykalna. Kina
ani dansingu nie
otworzy nikt bez
święconej wody.
Wieś. Zapewne to
największa siła
kleru, te miliony głosów
bab wiejskich,
które można rzucić
na szalę w dniu
wyborów, te procesje,
które można
wyprowadzić
w całej Polsce.
Kler: nie ma kłamstwa,
na które nie
byliby gotowi, gdy
chodzi o
zwalczanie przeciwnika, nie
ma bredni, której
by w swoje owieczki
nie spodziewali
się wmówić. Ale
to jest broń
obosieczna. Bo, mimo
że duchowieństwo
nasze zlekceważyło
z góry wszystko,
co w Polsce
jest
wartościowego, niepodobna
przecież zapobiec
temu, że ludzie
patrzą i wyciągają
wnioski.
Rozmawiał Andrzej
Rodan
Wypowiedzi Boya
są cytatami z jego
dzieła z 1932
r. pt. „Nasi okupanci”.
Tadeusz
Żeleński, pseudonim
Boy (1874–1941).
Wybitny krytyk
literacki i
teatralny, publicysta,
tłumacz, twórca
tekstów do
„Zielonego
Balonika”, z wykształcenia
lekarz, profesor
Uniwersytetu
Lwowskiego. Boy
był moralistą,
mistrzem
sentencji, aforyzmu
i największym w
okresie
międzywojnia
antyklerykałem. Zamordowany
przez Niemców.
Warto
przypomnieć jego
słynne cykle:
„Nasi okupanci”,
„Piekło kobiet”,
„Dziewice
konsystorskie”.
Napisane w latach
1928–1934
są, niestety,
nadal aktualne. Nic
więc dziwnego, że
kler do dziś
wymyśla mu od
najgorszych.
"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
Duszę się! Czyli...
KILKA PRAWD O
KOŚCIELE
Tak sobie obserwuję Kościół katolicki. Jego wiernych, kapłanów, hierarchów. Analizuję czasami jego historię i dogmaty. Obserwuję jego wyczyny – te z przeszłości i te teraźniejsze – i coraz bardziej zdumiewam się, jak to możliwe, że coś tak absurdalnego i tak mocno w sumie skierowanego przeciwko człowiekowi może w tak masowym wymiarze egzystować i przez niemal dwa tysiące lat trzymać władzę nad umysłami ogromnej rzeszy ludzi.
Przecież zawsze był, jest i chyba będzie wrogiem zapiekłym wszelkiego postępu, rozwoju nauki, oświecenia i wolnej myśli.
To Kościół katolicki przez całe wieki czynił z kobiety istotę gorszą, niższą i nieczystą.
To on ledwo narodzone i niczego nieświadome dzieci przywłaszcza sobie rytuałem zwanym chrztem.
To Kościół grzechem uczynił erotyzm i jego całe piękno. Seks, miłość wolną, piękną, pełną doznań duchowych i zmysłowych sprowadził do ohydnego podziemia ludzkiej świadomości.
To Kościół do perfekcji doprowadził sztukę fałszerstw, kłamstw, przeinaczeń.
To on przez całe wieki tworzył dogmaty i prawa, jakieś wynaturzone własne przykazania i wmawiał maluczkim boskie w tym sprawstwo.
To Kościół wymyślił celibat. Jeden z najbardziej chorych i wynaturzonych pomysłów, jaki można sobie tylko wyobrazić.
Posunął się nawet do superbzdury, wymyślając niepokalane poczęcie i wniebowzięcie, pozbawiając matkę Chrystusa człowieczeństwa.
To Kościół jeszcze do nie tak dawna prowadził krwawe krucjaty, nawracając niewiernych ogniem i mieczem na łono jedynie słusznej wiary.
To Kościół katolicki wsławił się takimi wynalazkami jak święta inkwizycja, palenie na stosach wolnomyślicieli, ludzi nauki, sztuki, oświecenia i postępu.
To Kościół katolicki zapisał się niezwykłą wręcz chciwością i pazernością, gromadząc majątki i dobra nieprzebrane i nie ustając w tej działalności do dziś.
Kościół katolicki to instytucja wciąż zaborczo aktywna. Nigdy nie spoczywa na laurach. Osobiście czuję się osaczony religią, Kościołem, wyznawcami jedynie słusznej religii. Jest wszędzie. W prasie, telewizji, radiu. Jest w szkole, w urzędach i na ulicy. Wciska się do mojego domu i łóżka. Nie mogę wysłuchać wiadomości bez informacji o poczynaniach biskupów, kardynałów, księży, papieża. Co tydzień jakieś ważne kościelne wydarzenie zajmuje łamy oficjalnych mediów. Co miesiąc jakaś ważna rocznica związana z JPII. Co pół roku następny wspaniały film o JPII. Im dalej od śmierci JPII, tym więcej cudów, których rzekomo był autorem. Wszędzie krzyże, pomniki, tablice upamiętniające, dzwony, święte relikwie, cudowne obrazy, płaczące Madonny, cuda na kominach, drzewach i na szybach w blokowych oknach. Kraj prześciga się w budowaniu coraz większych krzyży, pomników, dzwonów i świątyń. Za publiczne pieniądze odnawia się watykańskie kościoły, plebanie i kapliczki. Pielgrzymka goni pielgrzymkę. Młodzież wędruje tam i z powrotem pod szczupakiem czy też karpiem w Lednicy. Żyję w państwie wyznaniowym. Moher w triumfalnym marszu zajmuje coraz to nowe pozycje. Duszę się!!!
Czytelnik
„FAKTY I MITY” nr 33,
19.08.2004 r.
POZYTYWNIE ZAKRĘCENI
Polski
antyklerykalizm nie jest wymysłem czasów
nam
współczesnych. Już w artykule „Jonasz nie był
pierwszy”
(„FiM” 27/2004, s. 15) pisaliśmy o Andrzeju
Niemojewskim,
który 100 lat temu wydawał czasopismo
antyklerykalne.
Ale przecież niemal wszyscy polscy
wielcy
pozytywiści XIX wieku krytykowali Kościół
za obłudę,
nietolerancję, zaściankowość, obskurantyzm
i zwykłą
głupotę.
Pozytywizm to
nazwa epoki historyczno-
literackiej, która
ukształtowała
się jedynie w
kulturze polskiej
pod bezpośrednim
wpływem
skutków upadku
powstania styczniowego
(1863 r.). Młodzi
pozytywiści
przeciwstawiali
się romantykom,
a doświadczywszy
skutków
powstania, chcieli
zerwać z ideologią
walki, by zastąpić
ją ideologią
pracy. Program
pozytywistów
można zamknąć w
czterech tezach:
1. Praca
organiczna – ideolodzy pozytywizmu
twierdzili, że
społeczeństwo
jest organizmem, więc
należy
dążyć do
harmonijnego rozwoju
wszystkich jego
organów, czyli grup
społecznych; 2.
Praca u podstaw
– uważali, że
konieczna jest praca
natury oświatowej
nad podniesieniem
poziomu życia
przede wszystkim
warstw
najuboższych; 3. Asymilacja
Żydów – pragnęli
stworzyć
dla Żydów warunki
asymilacji
z narodem. Dlatego
w dziełach literackich
i artykułach
pozytywiści
zaczęli opisywać
kulturę żydowską;
4. Emancypacja
kobiet – pozytywistki
domagały się prawa
kobiet
do kształcenia,
prawa do pracy
i równego wynagrodzenia.
Ale nade
wszystko pozytywiści
byli
zdecydowanymi antyklerykałami
uważającymi
Kościół
rzymskokatolicki
za „Antychrysta
rzymskiego”,
występowali
przeciwko
fanatyzmowi religijnemu,
zwalczali
dewocję, opowiadali
się za świeckim
wychowaniem
i tolerancją
przekonań.
Niewątpliwie
poważnie podrywali
autorytet
Kościoła, przyczyniając
się w ten sposób
do upowszechnienia
racjonalistycznego
poglądu
na świat... Warto
więc zapoznać
się z fragmentami
wypowiedzi chociażby
kilku
przedstawicieli pozytywizmu,
którzy swoimi
publikacjami
zwalczali
panoszące się kołtuństwo
i religianctwo.
Byli oni prekursorami
dzisiejszych
przemyśleń zamieszczanych
w „Faktach i
Mitach”
i – podobnie jak
my – ściągali na
siebie nienawiść
religijnych fanatyków,
którzy w
materialistycznych
poglądach na świat
i życie zawsze
(i niesłusznie)
będą dopatrywać się
ataków na wiarę.
_ _ _
Feliks Bogacki już 126 lat temu
pisał w
„Przeglądzie Tygodniowym”
(nr 39 z 1878 r.):
„Nikt bardziej
nie
powstrzymywał, nie powstrzyma
i nie usiłuje
wciąż powstrzymywać
postępu myśli
ludzkiej nad
sługi boże.
Wiem także, że wielcy ludzie,
reformatorowie,
wszyscy ci, którzy
są ozdobą i
chlubą ludzkości, albo
byli
prześladowani, albo zostali
zgładzeni z
tego świata, spaleni na
stosie itp.,
inkwizycja umiała sobie
dawać radę.
Wiem, że i dziś na indeksie
książek
zabronionych katolikom
do czytania
znaleźć można
tylko
najznakomitszych uczonych,
filozofów,
wszystkich tych, myślami
których pomimo
to żyje myśląca
część
ludzkości”.
Aleksander
Świętochowski
(fot. poniżej) tak
oto pisze o grzechu
obżarstwa: „Widziałem
głodnych
chłopów,
obywateli ziemskich, mieszczan,
urzędników,
literatów, kupców,
przemysłowców,
arystokratów – ale
nie widziałem
nigdy głodnego księdza”
(„Prawda” nr 35 z
1882 r.).
A także o
wychowaniu klerykalnym:
„Ileż bolesnych
strat ponieśliśmy z wychowania
klasztornego
naszych niewiast.
Ileż jadu
przesączyło się z tych
źródeł do
naszych organizmów! My
to wszystko
widzimy, że klasztory zabierają
dzieci
rodzicom, że tysiące
ofiar pożerają
tajne a potworne operacje,
że tysiące dusz
gnije, martwieje
lub usypia w
żelaznym uścisku fanatyzmu
i ciemnoty.
Cały ten wstrętny
dramat rozgrywa
się przed naszymi
oczami” („Przegląd Tygodniowy”
nr 3 z 1872 r.).
Adam Wiślicki w „Przeglądzie
Tygodniowym” nr 15
z 1878 r., stwierdza,
że papiestwo
występuje przeciwko
„swobodzie
wiedzy, kiedy zaprzecza
zasadom i
swobodom społecznym,
które ludzkość
w krwawym
wywalczyła
pocie; kiedy jego organa
nie szanują
wolności sumienia, kiedy
partie
klerykalne w widokach »świeckiej
władzy« papieża
narzucają narodom
obce interesa;
kiedy za pośrednictwem
celibatu
niższego społeczeństwa
demoralizuje
papiestwo społeczność
(...), to we
wszystkich tych kwestiach
czujemy się w
obowiązku roztrząsać
działalność
papiestwa i nie
tylko
roztrząsać, ale i zwalczać”.
Tadeusz
Miciński (fot. obok)
nazywa papieża Piusa
X „bezwiednym
sługą szatana”, księży określa
mianem „wrogów
światła prawdy”,
natomiast Polska,
jego zdaniem,
„nie ma już
busoli moralnej
w katolicyzmie”.
Andrzej
Niemojewski pisał
o polskim klerze
(„Myśl Niepodległa”
1906), że wprost
zabobonnie:
„lęka się
myślowych zmian, że
z
najważniejszych zagadnień uczynił
nietykalne tabu
i że uważa niemal
za zdradę
narodową zastanawianie
się nad takimi
rzeczami i ideami,
jak Biblia,
religia, Bóg”.
_ _ _
Ci światli ludzi zwalczali
totalitaryzm
religijny Kościoła i jego
ideologiczną
ekspansję, których
ostoją był i jest
Watykan. Dzisiaj
polskie partie
klerykalne domagają
się wprowadzenia
do konstytucji
europejskiej
preambuły odwołującej
się do Boga, a nie
wiedzą
o tym, że nawet w
nowej konstytucji
państwa-miasta
Watykan,
wydanej w 2001
roku przez Jana
Pawła II, nie ma invocatio Dei
w takiej formie,
jaką proponują Europie
nasze kościółkowe
oszołomy.
Polscy
dziewiętnastowieczni antyklerykałowie
– myśliciele,
publicyści
i literaci –
śmieją się w grobach
z głupoty
polskiego zaściankowego
klerykalizmu. Zosia
Witkowska
„FAKTY I MITY” nr 33,
19.08.2004 r.
WYWIAD Z
NIEOBECNYM
WOJUJĄCY KLERYKALIZM
Aleksander
Świętochowski
(1849–1938)
publicysta, historyk,
filozof,
prozaik, redaktor
tygodnika
„Prawda”, a przede
wszystkim
zdeklarowany, wojujący
antyklerykał.
Najbardziej reprezentatywny
szermierz
polskiej
inteligencji
liberalnej, lider tzw.
pozytywizmu.
Atakowany z ambon
za ateizm i
rozbrat z religią.
Zosia
Witkowska: – Bezkompromisowo
atakuje Pan w
swej publicystyce klerykalny
obskurantyzm,
religijne przesądy, dogmaty
kościelne,
„moralność” papiestwa.
Dlaczego?
Przecież to już Heinrich Heine
mówił, że ataki
księży na różne dziedziny
naszego życia
nie wynikają z niskiego interesu
prywatnego, z
wrodzonego służalstwa,
lecz dla obrony
Boga i dobrych obyczajów.
Aleksander
Świętochowski: – Nie wydzierałem
religii z dusz
wierzących, walczyłem tylko
z fanatyzmem,
przesądami i nadużywającym
swego wpływu
klerem, z tym kościołem wojującym,
wyzyskującym dla
swej swobody i władzy
ciemnotę
społeczeństwa. Dość powiedzieć,
że znaleźli się
księża, którzy potępiali wydawnictwa
Elizy Orzeszkowej
i zakazywali czytania
„Pana Tadeusza”.
Szczerze wyznawana religia
zasługuje na
szacunek, ale nie zasługują na to
jej handlarze i
oszuści, fanatyczni krzewiciele,
którzy zamierzają
za pomocą niej opanowywać
życie ludzkie,
wkraczać ze swoją władzą i przywilejami
w te jego
dziedziny, które do nich nie
należą. Ksiądz z
istoty swego powołania ma duszę
zwróconą ku celom
idealnym, ale bardzo
często staje się
handlarzem rzeczy świętych, wydrwigroszem,
obłudnikiem, a
nawet bezwstydnym
oszustem.
– I tu gotowa
jestem się zgodzić. Nawet
szczerze
wierzący katolik Józef Ignacy
Kraszewski
twierdził, że „interes władzy
świeckiej
papieża zwichnął kierunek Kościoła
z drogi
koniecznych reform na przebieżone
już gościńce
wsteczne”. Wielokrotnie
był
Pan wzywany do
cenzury, aby zaniechać
ataków na
religię i księży. Jaka była linia
obrony Pana
publicystyki?
– Odpowiadałem:
woda może być czysta,
a młynarz brudny.
Ja nie zwalczam religii,
ale złych i
niegodziwych księży. Wypowiadam
się przeciwko
dewocji i religianctwu, krytykując
tych, którzy na
wszelkie dolegliwości
usiłują zalecać
modlitwę. Rozwój społeczeństwa
jest możliwy tylko
wtedy, kiedy zniknie
atmosfera
zabobonu, dewocji i powszechnego
religianctwa. Ilu
profesorów krakowskiego
uniwersytetu
codziennie modli się i leży
krzyżem dla
utrzymania się na stanowisku zajętym
i zasłużenia na
wyższe! Rak jezuicki
gangrenuje cały
organizm wymysłami i propagandą
na benefis
rzymskiej kurii. Węża,
którego narody
wszystkie wytępiły, my tuczymy
i czcimy, nie
zważając na to, że dziś nas
swoimi skrętami
oplótł, a wkrótce udusi.
– Są i tacy
pozytywiści, a należy do
nich między
innymi redaktor naczelny
„Przeglądu
Tygodniowego”, Adam Wiślicki,
którzy domagają
się likwidacji nauki
religii w
szkole. Zdaniem Wiślickiego, religia
w szkole jest
podstawą antagonizmów
między dziećmi
różnych wyznań, agnostykami
bądź ateistami.
Czy jest to żądanie
słuszne?
– Oczywiście!
Zwróćmy uwagę na nieczułą
obojętność kleru w
rzeczach nauki i, co gorsza,
na jego fanatyzm w
prześladowaniu każdej
nowszej myśli.
Ksiądz jest kosmopolitą,
jest ajentem kurii
rzymskiej. Wszędzie prawie,
gdzie ta odnoga
społeczeństwa utkwiła, tam
zawsze pod jego
cieniem wzrastał fanatyzm
i ciemnota...
Religia w rękach graczy politycznych,
wojującego
klerykalizmu, jest zawsze
kartą fałszywą i
oszukańczą.
– Nieco
wcześniej powiedziano, że niektórzy
na wszelkie
dolegliwości życia społecznego
zalecają
modlitwę. Jest Pan wrogiem
modlenia się?
– Ogół nasz używa
modlitwy jako głównego
środka w
dokonywaniu swych zamiarów,
jako głównej broni
w walce z życiem, jako
podpory dla swego
lenistwa duchowego, słowem
używa tam
modlitwy, gdzie powinien
używać pracy...
Gdybyśmy chociaż połowę
tej energii i
wytrzymałości zużyli na pracę,
którą zużywamy na
dewocję, uchronilibyśmy
się od większej
części złego. Nie o to chodzi,
aby wyrugować
modlitwę z życia, ale
o to, ażeby ją
wyprzeć stamtąd, gdzie powinna
być zastąpiona
pracą.
– Nie jest Pan
podobno również zwolennikiem
cudów?
– Rozeszła się w
Warszawie i jej okolicach
wielce popularna
pogłoska o cudzie, jaki się
pojawił pod
Kampinosem. Opowiadano sobie
w tysiącu wersji,
iż z boku Chrystusa rozpiętego
na krzyżu wycieka
krew, a wierni doznają
łask i uzdrowień.
W niższych warstwach
społeczeństwa
pogłoska ta, znajdując najzupełniejszą
wiarę, ściągnęła
na miejsce cudu
licznych
pielgrzymów. Przystąpiwszy do zbadania
cudu sprawdzono,
iż części żywiczne
i garbnikowe
drzewa, z którego został wyrobiony
wizerunek
Chrystusa, pod działaniem
ciepła słonecznego
rozpuściwszy się i przemieszawszy
z farbą, wyciekły
spod figury na
drewno krzyża,
sprawiając złudzenie plam krwistych...
Cóż, nietykalność
dogmatu jako wiary
nie może być za
jedno brana z nietykalnością
wody w Lourdes,
mniemanego cudu spod
Kampinosu lub
handlu mszami. Ci, którzy podobne
fakta chcą
zasłaniać świętością ołtarza,
sami przynoszą
krzywdę ołtarzowi.
Rozmawiała Zosia
Witkowska
(wypowiedzi
Świętochowskiego to wierne
cytaty z jego
felietonów: „Przegląd Tygodniowy”
4/1872;
16/1873; 24/1875)
„FAKTY I MITY” nr 10,
15.03.2007 r.
KOPERNIK BYŁA OSZUSTKĄ!
Polskie
wykształciuchy biadolą, boleją i są zażenowane, że z wyborów na wybory, z
kadencji na kadencję ster rządów Polski trafia w ręce coraz głupszych
osobników. No to niech się cieszą, że nie żyją w Ameryce.
Republikański kongresmen stanowy z Teksasu – Warren Chisum – przedstawia się jako kreacjonista. W odróżnieniu od innych (stan prezydenta Busha hojnie w nich obrodził) Chisum jest kreacjonistą walczącym. Rozesłał do wszystkich 149 stanowych kongresmenów memorandum przedstawiające teorię Darwina jako... żydowski spisek. „Niepodlegające dyskusji dowody – czytamy – które przez długi czas były tajone, lecz teraz stają się dostępne dla każdego, pokazują jednoznacznie, że tzw. świecka nauka ewolucyjna o tym, że Wielki Wybuch sprzed 15 miliardów lat to alternatywna teoria wobec kreacjonizmu, jest dziełem faryzejskiej religii. Ponieważ bazuje ona na »pismach rabinów«, nie może być zgodnie z prawem nauczana w szkole, bo to sprzeczne z konstytucją”.
Przy bliższych oględzinach okazuje się, że kongresmen Chisum nie jest autorem tych słów, a tylko je rekomenduje, wychwalając autora Bena Bridgesa, republikańskiego kongresmena z Georgii, za „udostępnienie informacji w tej ważnej kwestii”. Ale i Bridges nie jest ojcem owych głębokich przemyśleń. Narodziły się one w mózgownicy i wyszły spod pióra Marshalla Halla, który sprawuje zaszczytną funkcję prezesa Fair Education Founation. Z całością jego dorobku intelektualnego można zapoznać się na stronie internetowej www.fixedearth.com. Treści tam wykładane wprawiłyby w zazdrość red. Michalkiewicza i jego ideowych pobratymców z Rydzykowej stajni. Z ciągu psychopatycznych analiz można się dowiedzieć, że większość naukowych odkryć to żydowski spisek. Zdemaskowanemu i znokautowanemu Darwinowi towarzyszą „fizyk kabalista i oszust Albert Einstein” oraz Kopernik, którego też ujawniono jako kłamcę i Żyda.
Niewiara Halla w ewolucję to maleńkie piwko przy jego innych poglądach naukowych: „Biblia uczy, że Ziemia jest stacjonarnym i nieruchomym centrum małego wszechświata złożonego ze Słońca, Księżyca i gwiazd, które krążą wokół niej dzień w dzień. Wszelkie dowody pochodzące z obserwacji oraz eksperymentów, matematyki oraz innych dziedzin prawdziwej nauki potwierdzają nauczanie biblijne”.
Dopóki prawdy objawione krążyły w kręgu konserwatywnych przedstawicieli ludu Ameryki, nikt z tego afery nie robił. Ale gdy memorandum rozpowszechniane przez Chisuma wpadło w ręce żydowskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom, sytuacja gwałtownie się odmieniła, bo Liga narobiła ogromnego rwetesu. Chisum uderzył w skruchę i przepraszał, że mógł kogoś obrazić. Bridges poszedł w wykręty i zwalał wszystko na Halla. Hall, niepomny światopoglądowej solidarności, wyjawił, że kongresmen wiedział doskonale o wszystkim, zgadzał się, a zresztą jego – Halla – żona była szefem kampanii wyborczej Bridgesa.
Tak toczy się podskórne życie moralno-intelektualne na rozległych obszarach Ameryki. Wprawdzie nikt tam jeszcze nie wpadł na pomysł koronowania Jezusa na króla USA czy powołania partii Matki Boskiej, ale i żaden z intelektualno-religijnych tytanów IV RP nie wstrzymał Ziemi, poruszywszy Słońce, oraz nie zażądał zlustrowania Kopernika i potępienia go jako wroga Biblii.
Imbecyle wszystkich krajów – łączcie się! JF
nr
6, 07.02.2003 r.
PRAWDZIWA HISTORIA
Na obszarze Śląska doszło w 1910
roku do niecodziennego zdarzenia.
W pewnym hucznym weselu
uczestniczyło kilku księży. Na przeznaczony
dla nich stół obsługa znosiła
różne smakołyki i wytrawne napoje.
Po pewnym czasie biesiadnikom
rozwiązała się mowa, zaczęli się przechwalać,
kto z nich ma naiwniejsze
„owieczki”. Dwaj z nich bardzo się
chełpili, po pewnym czasie dołączył
się trzeci: – Wątpię, koledzy, czy któryś
z was ma parafię głupszą niż moja.
Gdybym im powiedział „jedzcie
siano”, jestem pewien, że je zjedzą.
Śmiech i niedowierzanie współbraci
były impulsem do tego, by stanął
zakład o dosyć wysoką sumę. Sytuacja
miała się rozegrać w przyszłą
niedzielę w kościele u trzeciego księdza.
W następną niedzielę w kościele
zebrali się parafianie. Miejscowy
proboszcz kazał o Dzieciątku Jezus
leżącym w żłobie i nie zapomniał
wspomnieć o wielkim znaczeniu
siana. Swoje kazanie zakończył życzeniem,
żeby parafianie spożyli za ołtarzem
kawałek siana i nie zapomnieli
zasilić parafialnej kasy, która znajduje
się przy żłóbku. Wszyscy szli
w rzędach za ołtarz, brali siano i żując
je, dopełniali parafialną skarbonkę.
Koledzy proboszcza zakład
przegrali. Oczywiście, mentalność
współczesnych wierzących
jest chyba na wyższym poziomie,
ale kto wie...
Sladecek
Vladimir, Czechy
nr 41, 10.10.2003 r.
PRAWO
PIERWOKĄPIELI
Józef Kardynał Glemp cieszy się
świetnym zdrowiem m.in. dzięki
kuracjom w Busku Zdroju (chociaż
podobno trochę popuszcza...).
Za sprawą tych prymasowskich,
zdrowotnych kąpieli, tryskają wigorem
całe zastępy wiernych!
W najstarszym budynku uzdrowiska
Busko Zdrój – znanym i ekskluzywnym
sanatorium „Marconi”,
jest częstym gościem. Czeka na niego
mnóstwo ludzi. Prymas – prawdziwy
HIT uzdrowiska!
ON przyjeżdża tu, by zażyć kąpieli
w (chronionym tajemnicą technologiczną)
jakimś roztworze siarki.
Ona, ta siarka, pełni wszak
w nauczaniu Kościoła istotną rolę.
Najbardziej cenne dla bezcennego
przecież zdrowia jest poznanie daty
przyjazdu świątobliwego męża.
Z najwyższą niecierpliwością czeka
więc stale kilkadziesiąt pań, które
skłonne są za tę wiadomość zapłacić
każde pieniądze.
A czemuż to? A temuż, że owe
damy robią wszystko, aby przyjechać
do Buska w tym samym terminie co
kardynał. Potem warują pod drzwiami
gabinetu, gdzie ON pluszcze się
w wannie (w pieszczocie pian...).
Licytacja zaczyna się, nim zdąży
osuszyć swe pół boskie a pół ludzkie
ciało. Chodzi o prawo „pierwokąpieli”
po prymasie – kosztuje ono sporo.
Prawo „drugokąpieli” można już
kupić za dobry koniak. Taniocha!
Wprawdzie sanatoryjne przepisy
BHP zabraniają wpuszczania do tej
samej kąpieli kolejnych amatorów, ale
przecież ordynarne spuszczenie w kanał
roztworu świętych olejów i błogosławionego
potu byłoby stratą niepowetowaną
i, rzecz prosta, zwykłym
marnotrawstwem. Nawet gdy eminencja
trochę popuści, to bakteriobójcze
działanie siarki załatwia sprawę.
A zresztą – bądźmy szczerzy – czyż
prymasowskie siki już same w sobie
nie są święte? Nie wiemy też, jak siarka
działa na małe, ogoniaste żyjątka,
które nawet męskość glempowa powinna
produkować. Na wszelki wypadek
można by choć raz zrobić słabszy
roztwór, a wtedy... kto wie, może
Pan Bóg pobłogosławi w kąpieli niepokalanym
poczęciem!
Rozmodlone panie (z dziennikarskiego
obowiązku dodajmy, że określane
są przez niewiernych pensjonariuszy
niesłusznym mianem „zidiociałych
dewotek”), zawiązały nieformalny
komitet czcicielek glempowych popłuczyn,
którego zadaniem jest m.in.
pilnowanie kolejki do Glempowego
Zdroju – źródła łask wszelakich.
Teraz, już jako niemal legalna
organizacja, wystąpiły do zdumionych
członkiń personelu sanatorium
„Marconi” z bardzo interesującą
inicjatywą. Chodzi o to, by kąpano
GO w większej wannie (ekstremistki
przebąkują nawet o basenie). Ponieważ
wciąż świętokradztwem byłoby
wylewanie do ścieków siarkowego
roztworu z Glempa, nawet po
wymoczeniu w nim choćby 50 pań,
kobitki wymyśliły, by zużyty roztwór
przelewać na koniec do butelek.
„Święta woda” z Buska Zdroju
sprzedawana w parafiach całego Katolandu
łacno wspomoże budowę
Świątyni Glempowej Opatrzności!
No i mamy kolejną relikwię...
pierwsze jednak były „siki świętej Weroniki”.
Anna Tarczyńska
Marek
Szenborn
PS – Jaja sobie robicie, wszak to
nawet w Polsce nie jest możliwe! – zakrzyknie
ten i ów Czytelnik „FiM”.
Nic podobnego! Otóż opisaliśmy (co
prawda żartobliwie) NAJŚWIĘTSZĄ
prawdę.
„FAKTY I MITY” nr 20,25.05.2006 r. Z DZIEJÓW KOŚCIELNEJ GŁUPOTY
DZIADY KALWARYJSKIE
Newton wykrył prawo grawitacji, Franklin ujarzmił piorun, Laplace
dociekał powstania świata, Darwin – powstawania gatunków, astronomia udowodniła
wielkość zamieszkałych światów, fizyka i chemia – prawidłowość w przyrodzie, a
chłop polski wali co roku na Kalwaryę, bije się w piersi i oczekuje cudu. I tak
od trzystu lat!
„Naprzód” (sierpień 1902) tak pisał o pielgrzymkach do „cudownego obrazu i kaplic” przy klasztorze Bernardynów w Kalwarii:
„Trzysta lat Kalwaryi! Dojeżdżamy do stacyi. Z wagonów wysypują się na peron nieprzejrzane tłumy, strojne w barwne suknie. Tłum kłębi się i faluje. Z wagonów wynoszą ludzi chorych, ułomnych, sparaliżowanych; i oni spodziewają się uzdrowienia, gdy odmówią przepisaną liczbę pacierzy lub wypiją wodę z cudownej sadzawki w Betsaidzie. Twarze kobiet, mężczyzn i dzieci ogorzałe, oczy zamglone i zapatrzone w dal, usta rozchylone, twarze wykrzywione potężną sugestyą, jednem słowem – ekstaza religijna.
Same miasteczko Kalwarya, położone u stóp świętej góry, przypomina o tyle Palestynę, że gości w swoich, powiedzmy eufemistycznie, murach, kilkadziesiąt rodzin żydowskich, trudniących się tak samo jak mieszczanie maści chrześcijańskiej, handlem i uprzyjemnianiem pielgrzymom chwil pobytu. Naokoło rynku rozłożyły się sklepy, kramy, hotele i domy zajezdne.
Masowy śpiew rozprasza wszelkie wątpliwości, porywa ze sobą w górę, t.j, do klasztoru OO. Bernardynów. Po 15 minutach wspinania się w górę stajemy wreszcie u bram klasztoru. Przed nami wzniesiona jest brama tryumfalna z napisem witającym pielgrzymów. Poza bramą rozpościera się olbrzymi plac, na którym koncentruje się całe życie handlowe i umysłowe Kalwaryi. Pod względem konstytucyjnym panuje na placu przed kościołem absolutna swoboda. Sprzedawane są setkami tysięcy cudowne bibułki Matki Boskiej z Campocavallo i pierścionki srebrne, które leżały rzekomo przy cudownym pierścieniu ametystowym w Perugii. Z jaką łapczywością konsumują pielgrzymi literaturę odpustową, świadczy fakt, że cudowne bibułki ks. Siedleckiego połykane bywają w niezliczonej ilości. Biedak, który całe życie głodował, połyka zamiast chleba bibułkę, która jest tańszą, łagodniejszą w smaku i jak zapewnia ks. Siedlecki, o wiele skuteczniejszą.
Właściciele kramów są rozgoryczeni z powodu praktyk zarządu klasztoru. Kramarze wynajęli miejsca pod swoje kramy za stosunkowo znaczne pieniądze. Mimo to ks. Bernardyni głoszą wprost z ambon, aby pątnicy nie kupowali u kramarzy, tylko u nich, przy ich stolikach. Kalwarya jest wielkim przedsiębiorstwem i walczy ze swymi słabszymi konkurentami w sposób przyjęty w świecie kapitalistycznym.
Silne wrażenie na pątnikach wywołuje obraz przedstawiający morderstwo rytualne. Na obrazie widać grupę żydów ubranych w strój rytualny i uzbrojonych w ostre narzędzia. Na miednicy zaś znajduje się ciało dziecka, któremu krew bucha z rozmaitych miejsc. Dziecko spogląda boleśnie i łagodnie ku niebu, co jednak nie wzrusza okrutnych żydów.
Przed obrazem gromadzą się tłumy ludzi i słuchają objaśnień przewodników, którzy nie żałują czarnych kolorów, ażeby morderców dziecka przedstawić we właściwem świetle. Słuchacze, a zwłaszcza kobiety, są wzruszone opowiadaniem i wybuchają płaczem... Wiele cudów dzieje się przy cudownej sadzawce w Betsaidzie – tak zapewnia kronika klasztorna.
Do sadzawki tej, dość szczupłej, cisną się liczni pielgrzymi. Chorzy obmywają w niej swoje rany; inni znów czerpią z niej konewkami i dzbankami, piją cudowną wodę na miejscu, a nadto zabierają ją do domu. Piszący te słowa oglądał naocznie i słyszał zapewnienia od wiarygodnych osób, że wodę z sadzawki, zanieczyszczoną odpadkami chorych, pije ludność okoliczna. Władze sanitarne patrzą na to wszystko obojętnie – jakkolwiek nie jest obojętnem roznoszenie bakteryj chorobotwórczych po całej zachodniej Galicyi! Stosunki zdrowotne na Kalwaryi są wprost przerażające. Ani zarząd klasztoru, ani władze sanitarne nie poczyniły żadnych przygotowań, aby setki, tysiące ludzi przybyłych z rozmaitych stron uchronić od wybuchu jakiejś zakaźnej choroby. Noc przebyta w Kalwaryi, wśród śpiących pątników, wywołuje wprost potworne wrażenie. Po lasach otaczających klasztor, po norach mieszkalnych, szopach leży w nocy gęsto obok siebie tysiące ludzi, tak mężczyzn, jak kobiet i dzieci. Na tem samem miejscu śpią i załatwiają swoje potrzeby naturalne. Fetor, który unosi się nad tem całem obozowiskiem, jest nie do zniesienia. Że i moralność nie jest przytem zbyt ściśle obserwowaną, rozumie się samo przez się. Dziwną, a jednak bardzo częstą jest ta kombinacja podniecenia religijnego i seksualnego”.
Zachowano pisownię zgodną z oryginałem. Dysten
"FAKTY I MITY" nr 38, 27.09.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO
KRYNICA KŁAMSTW
Drużyna „FiM” co roku uczestniczy w Forum Ekonomicznym w Krynicy. Rządy
prawicowe omijają Forum szerokim łukiem, gdyż łatwo tam dowieść swojej
ignorancji, głównie w sferze ekonomii. O dziwo, tym razem spotkaliśmy kilku
PiS-owców, ale okazało się, że interesuje ich wyłącznie sesja poświęcona spiskom
KGB przeciw Polsce oraz debata pod kierunkiem ojca Macieja Zięby. Z
rozdziawioną buzią przysłuchiwał się im m.in. prezes NBP Skrzypek, którego nie
spotkaliśmy już na sesji poświęconej rozwojowi gospodarczemu Rosji. Bo i po co
miał tam być?
Oczywiście, dziennikarzy „FiM” nie mogło zabraknąć na spotkaniu z Ziębą, boć to przecież były przełożony polskich dominikanów i czołowy kościelny liberał, przeciwstawiany w mediach Rydzykowi. Jeśli już koniecznie jakiś ksiądz musi lansować katolickie tezy podczas ekonomicznego forum i przemawiać do ważniaków z całego świata, to Zięba przynajmniej budził nadzieję, że nie zrobi obciachu. No i zaczęło się...
Na początek oświadczył, że Kościół papieski jest gwarantem demokracji. Bez jego obecności świat staje się wyzuty z wartości i groźny dla człowieka. Demokracja bez Kościoła to totalitaryzm. Potem wyjaśnił, że historia praw człowieka zaczyna się już w XIII wieku (?). Wtedy to bowiem Kościół po raz pierwszy powiedział głośno o przyrodzonej godności człowieka... Co i gdzie dokładnie powiedział, nie wiadomo. Wstrętne feministki powinny się zawstydzić, gdyż to nie ich poprzedniczki sufrażystki w XIX wieku zaczęły walkę o prawa kobiet, lecz... papieże w – uwaga! – XVI wieku! Ojcu chodziło prawdopodobnie o legalizację prostytucji podczas soborów w Rzymie. Kościół to także ostoja tolerancji religijnej i narodowej. Tak, proszę państwa – wszystkie pogromy oraz wojny na tle religijnym wywoływali obrzydliwi odszczepieńcy od jedynej słusznej wiary. Katolicy zawsze tylko się bronili. Nawracając niewiernych, dbali przy tym, aby ich stare kultury nie zostały zrównane z ziemią. Kto zatem – jeśli nie jacyś podli masoni – wymyślił zniszczenie wszystkich przedchrześcijańskich cywilizacji w Europie – choćby Prusów czy Słowian, albo kultur przedkolumbijskich w Ameryce Łacińskiej? Kto „sfałszował” tony zapisków o okrucieństwach misjonarzy i katolickich siepaczy hiszpańskich czy portugalskich? Kto – jeśli nie wrogowie Kościoła – twierdzi, że istnieli Krzyżacy, templariusze i inni mordercy w habitach? Po co wreszcie Benedykt XVI przepraszał Indian za zło, jakie wyrządzili ich przodkom ludzie Kościoła? Pomylił się?
Oto jak działa propaganda watykańskiego kleru: najpierw fałszują historię Kościoła w pseudonaukowych opracowaniach oraz m.in. podręcznikach do szkolnej katechezy, a później powołują się na własne kłamstwa!
Ogrom konfabulacji głoszonych publicznie przez o. Ziębę po prostu wbił mnie w fotel i przyprawił o zawrót głowy. Ale ojczulek nie był sam. Dzielnie sekundowali mu Marcello Pera, włoski prawicowy senator, oraz Georg Weigel – specjalista od katolickiej „etyki gospodarczej”, autor hagiograficznych biografii Jana Pawła II.
Według obu panów, w Europie od 218 lat trwa wielka operacja wymierzona pozornie w katolików, a de facto w człowieka. Podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej został zawiązany spisek wymierzony w katolicką wiarę. A bez wiary w papieża nie ma cywilizacji, postępu (sic!), wynalazków, nie ma wolności i nie ma bezpieczeństwa. Nic nie ma! Słyszycie, niewierni Holendrzy i Skandynawowie? To dzięki waszym laickim państwom człowiek czuje się zagrożony bandytyzmem i anarchią! Kościół – wtrącił się ojciec Zięba – nigdy nie chciał posiąść władzy świeckiej. My, rzymscy katolicy, zawsze byliśmy za rozdziałem władzy państwowej i kościelnej, mają one bowiem różne zadania i misje. Władza świecka winna jednak surowo przestrzegać praw naturalnych (które papież za takowe uznał).
Panowie ze smutkiem stwierdzili, że obecnie w Europie ludzie prawdziwej wiary katolickiej muszą się ukrywać. Są ośmieszani, ścigani, pozbawiani praw do zajmowania stanowisk publicznych. „Wszystko to dzieje się w atmosferze rzekomej tolerancji! – grzmiał senator Pera. – Pod hasłami troski o prawa zboczeńców dyskryminuje się katolików!”. W końcu to Parlament Europejski odmówił Rocco Buttigionemu prawa do pełnienia funkcji komisarza UE, tylko dlatego, że ten nie zgadzał się na demoralizację dzieci. A następuje ona wówczas, gdy... państwo uznaje związki homoseksualne.
Prawdziwą wiarę papieską eliminuje się ze szkoły, mediów i kultury. Europa drży za to przed islamem.
A przecież to Europa jest kolebką cywilizacji ludzkiej – stwierdził Weigel. Ale jak może być dobrze, skoro w Europie poddaje się pod dyskusję fundamenty życia społecznego. W końcu legalizacja wielożeństwa przez cywilizowaną Europę zbliżyła nas do dzikich ludów Azji... Zaintrygowani dziennikarze „FiM” spojrzeli po sobie, pytając wzrokiem, na czym miałoby polegać to europejskie wielożeństwo. Ale zaraz usłyszeliśmy, że chodzi o... rozwody!
Kościół zwycięży, gdy będzie odważnie walczył o prawa naturalne i mężnie stał na straży wolności i godności człowieka – brzmiała jedna z konkluzji. Jedną z dróg do zwycięstwa kleru jest odebranie państwu edukacji. Rządy mają obowiązek ją finansować, ale nie mają prawa do ingerencji w treści przekazywane w szkole! To nasza (czyt. ideologów katolickich) sprawa, czego uczymy nasze dzieci! – stwierdzili zgodnie Pera i Weigel.
Unia Europejska została zbudowana wbrew Bogu, czego dowodem jest odrzucony traktat konstytucyjny UE. Dlatego nie potrafi dać odporu islamowi, a społeczeństwa europejskie są społeczeństwami strachu. Tymczasem islam można pokonać... modlitwą i żarliwym życiem religijnym.
– Wy, Polacy, musicie się bronić przed próbami wprowadzania reżimu laickiego, czyli ukrytego totalitaryzmu.
U was wiara jest żywa, więc nie pozwolicie się sprowadzić na manowce – życzył, m.in. ekipie „FiM”, Pera.
Organizatorzy spotkania przygotowali kilkadziesiąt bezpłatnych egzemplarzy książki Benedykta XVI oraz biografii Jana Pawła II. Wypadło po sześć egzemplarzy na głowę. Powód: goście nie dopisali. Na szczęście...
Prezes Skrzypek pilnie notował myśli zakonnika, senatora i pisarza. Mamy nadzieję, że totalna dyskryminacja katolików w Narodowym Banku Polskim wreszcie się skończy.
Jonasz
Tekst powstał w czasie XVII Forum Ekonomicznego w Krynicy
"FAKTY I MITY" nr 25, 28.06.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (61)
WSZYSCY ŚWIĘCI BALUJĄ W NIEBIE?
Oto dalsza część wykazu katolickich świętych, wśród których znajdziemy
masochistów, zabójców, ludzi z zaburzeniami psychicznymi. Po prostu idealne
wzory do naśladowania dla wiernych...
Św. Ferdynand III Kastylijski. Król Kastylii zmarły w 1252 r. był, jak powiadają, człowiekiem głębokiej wiary, ufundował wiele biskupstw, kościołów i katedr, co – według papieża Klemensa X, który kanonizował króla ponad czterysta lat po jego zgonie – wyczerpywało wszystkie znamiona człowieka świętego. Ksiądz Stanisław Musiał zauważył jeszcze, że „był tak pokorny, iż własnoręcznie nosił szczapy drewna na stosy, na których palono heretyków”.
Św. Angela z Folingo (1248–1309) piła wodę po myciu trędowatych. „Nigdy nie piłam z taką rozkoszą – mówiła. – Pewnego razu kawałek strupiastej skóry trędowatego utknął mi w gardle. Zamiast go wypluć, zadałam sobie wiele wysiłku, żeby go przełknąć i udało mi się. Miałam wrażenie, że przyjęłam komunię. Nigdy nie potrafię wyrazić rozkoszy, jaka mnie ogarnęła”.
Św. Katarzyna ze Sieny (ok. 1347–1380), włoska mistyczka i stygmatyczka, tercjarka dominikańska; doktor Kościoła; orędowniczka idei krucjaty, w 1939 r. ogłoszona patronką Włoch. Biczowała się trzy razy dziennie: raz za grzechy swoje, drugi raz za grzechy cudze, trzeci raz – za grzechy umarłych. W ekstazie zaręczyła się z Jezusem (utrzymywała, że dostała od niego nawet ślubny pierścień) i twierdziła, że zdarzało się jej pić mleko z piersi Maryi. Odegrała znaczącą rolę polityczną. Tak pisał o niej Rajmund z Kapui (jej spowiednik): „Byłem świadkiem, jak została przekształcona w mężczyznę z małą bródką, a ta postać, w którą została nagle przemieniona, była postacią samego Jezusa Chrystusa”. A tak w swych „Żywotach świętych” pisał Piotr Skarga, dla zbudowania i zachęcenia wiernych do naśladownictwa: „Żelaznego na gołym ciele pasa używała. Trzykroć się na dzień żelaznym łańcuszkiem, na wzór św. Dominika, biczowała tak, że krew z ramion ściekała na nogi... Chcąc jednak matka nieco jej przerwać on ostry żywot, wzięła ją ze sobą do cieplic; lecz ona tam w gorącą wodę siarczystą, czego nie widziała matka, kładła się i więcej ucierpiała, aniżeli od wszystkiego biczowania...”.
Bł. Dorota z Mątowów (1347–1394), mistyczka; córka kolonistów holenderskich; w 1393 r. na własne życzenie została zamurowana w celi przy katedrze w Kwidzynie.
Św. Jan Kanty, patron Uniwersytetu Jagiellońskiego, Jan z Kęt (1390–1473), filozof, teolog; w 1767 roku kanonizowany; w latach 1421–1429 kierował szkołą bożogrobców w Miechowie; od 1429 roku był profesorem filozofii, a następnie teologii w Akademii Krakowskiej; relikwie Jana Kantego spoczywają w konfesji w krakowskim kościele akademickim św. Anny (wzniesiony po jego beatyfikacji w 1680 r.). W XVIII wieku, skutkiem pokłosia walk z jezuitami (którzy chcieli zlikwidować Akademię Krakowską), władze uniwersytetu uznały, że uczelnia powinna mieć swojego świętego patrona. Zapewne w celu lepszej na przyszłość protekcji przed zakusami duchowieństwa... Któż mógł się nadawać? Oczywiście Jan Kanty – profesor. Rozpoczęły się starania o kanonizację. Ciągnęły się bardzo długo i kosztowały majątek. Wreszcie trybunał kanonizacyjny zażądał jeszcze dodatkowych pism Jana Kantego, świadczących o jego świętości (tzn. spolegliwości względem Kościoła). Wysłano je czym prędzej do Rzymu. I tu nastąpiła katastrofa – okazało się, że pretendent nie dość, że nie jest świętym, to jeszcze okrutny zeń heretyk. Dlaczego? Wywiedziono z nadesłanych pism, że Kanty był zwolennikiem koncyliaryzmu. Niestrudzeni profesorowie znowu wysupłali pieniądze, opłacili sowicie adwokata w Rzymie, a ten doradził im, żeby senat napisał do trybunału kanonizacyjnego wyjaśnienie, że zaszła pomyłka, że niby wysłano pismo... innego Jana. Tak też zrobiono. Nowe „pisma” Jana ukazywały go gorącym zwolennikiem wszechwładzy papieża. W ten właśnie sposób Jan Kanty został świętym uniwersyteckim. Symboliczna była procesja kanonizacyjna, która maszerowała, kiedy w Krakowie stały już obce wojska. „Uniwersytet traci majątek, żeby kanonizować swojego profesora, a jednocześnie Rzeczpospolita przestaje istnieć” – napisał Aleksander Krawczuk.
Św. Pedro Arbules – Hiszpan, morderca, okrutny inkwizytor, zginął w 1485 r. Kanonizowany w 1867 roku przez Piusa IX, a fakt ten stanowił rodzaj wyzwania rzuconego przeciwko wszelkim postępowym siłom. W roku 2000 inny papież – Jan Paweł II – uczynił to samo, kanonizując Piusa IX.
Św. Teresa. Jak pisze o niej Reinach (cytując często Woltera), była to „młoda, przystojna wdowa, pani Guyon, która zechciała zostać francuską świętą Teresą”. Odrzucona przez Kościół w swoim czasie pozyskała jednak wielu zwolenników,
w tym biskupa Fénelona, a ów „wychowawca dzieci królewskich zabrał się do kochania Boga w towarzystwie pani Guyon (...). Dziwnem było, że został uwiedziony przez kobietę z objawieniami, z proroctwami i z galimatjasem, która dusiła się od łaski wewnętrznej, którą trzeba było rozsznurowywać i która się opróżniała (jak to mówiła) z nadmiaru obfitości łaski, żeby nią napuchło ciało wybrańca, siedzącego obok niej (...). Fénelon poradził pani Guyon, aby roztaczała swe pisma orzeczeniu Bousseta, biskupa z Meaux. Ten je potępił i dama obiecała już nie dogmatyzować (...). Mimo swej obietnicy pani Guyon wcale nie milczała; król kazał ją wtedy zamknąć w Vincennes. (...) umarła w zapomnieniu w 1717 po 15 latach odosobnienia koło Blois. Wiek i samotność uśmierzyły nerwy tej uczciwej kobiety rozstrojonej, która poślubiła Jezusa Chrystusa w jednej ze swych ekstaz i od tego czasu nie modliła się już do świętych, mówiąc, że pani domu nie powinna się zwracać z prośbami do służby”.
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, Teresa z Lisieux, Mała Teresa (1873–1897), francuska karmelitanka bosa, mistyczka; doktor Kościoła; kanonizowana w 1925 r.; od 1888 roku zakonnica w karmelu w Lisieux (Normandia); patronka Francji i misji katolickich; oprócz Antoniego Padewskiego najpopularniejsza święta Kościoła katolickiego, przedstawiana z bukietem róż w dłoniach. W swej autobiografii napisała m.in.: „A przede wszystkim życzyłabym sobie zostać męczennicą! Męczeństwo! Było to marzenie mojej młodości i to marzenie w mojej malutkiej karmelitańskiej celi przybierało na sile. Nie tęsknię do jednej odmiany męczeństwa. Żądam dla siebie wszystkich. Podobnie jak Ty (…) mój boski Oblubieńcu, chciałabym być chłostana i ukrzyżowana (…). Tak, jak uczyniono to św. Bartłomiejowi, chciałabym, aby obdarto mnie ze skóry; a podobnie jak uczyniono to ze św. Janem, chciałabym zostać zatopiona we wrzącym oleju; jak św. Ignacy Antiocheński chciałabym zostać rozszarpana przez zęby dzikich zwierząt – tak, bym została uznana za godną dostąpienia chleba Bożego. Wraz ze św. Agnieszką i św. Cecylią życzyłabym sobie położyć kark pod topór kata i wraz z Joanną d’Arc móc na płonącym stosie szeptać imię Jezusa”.
Jan Paweł II w 1997 r. uczynił z tej wariatki... doktora Kościoła.
W końcu lat sześćdziesiątych XX wieku watykańska Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych postanowiła zweryfikować całą listę świętych. Zakupiono w tym celu „mózg elektronowy” (komputer), w którym gromadzono informacje o świętych. W wyniku tego przedsięwzięcia wielu świętym zdjęto aureolki. Nie obyło się przy tym bez zgrzytów i ostrych protestów.
W początkach chrześcijaństwa, kiedy „żyło” najwięcej świętych, nie było żadnych kryteriów – takich jak dziś – do zaliczania danej osoby w poczet świętych. Nie było procesów beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych. Wystarczyło, że kogoś ukamienowano, i taką osobę uznawano za świętą. Jeśli pamięć o danej śmierci męczeńskiej utrzymywała się do średniowiecza, to wpisywano ją na listę świętych i do kalendarza liturgicznego. Były to czasy, kiedy ścisłość faktów nie miała żadnego znaczenia. Nie było też wielkich wymogów moralnych w kwestii zostania świętą osobą. Komisja weryfikacyjna dokonała istnej rzezi na liście świętych. Setki imion musiało zniknąć z kalendarza liturgicznego. Byli to przeważnie tacy święci, co do których było wiele podstaw, aby sądzić, że nigdy nie istnieli, że byli tylko odbiciem jakiejś legendy. I tak dostało się św. Jerzemu smokobójcy, św. Barbarze, jednemu ze świętych Mikołajów, a święty Szymon Słupnik okazał się chorym na katatonię. Współcześni lekarze specjalizujący się w historii medycyny, studiując dostępne życiorysy Szymona, doszli jednogłośnie do wniosku, że był on po prostu chory psychicznie. Katatonia objawia się zmianami napięcia mięśniowego oraz zredukowaniem funkcji psychomotorycznych aż do stanów osłupieniowych. Jej najczęstszym objawem jest znieruchomienie, czasami całkowite. W społeczeństwach prymitywnych, które nie znały istniejących chorób psychicznych oraz możliwości leczenia „nawiedzonego”, ludzie tacy uważani byli (i są) za „nawiedzonych przez Boga”. Na liście świętych gościło więc wielu mniej lub bardziej chorych psychicznie, których choroba poczytywana była za działanie sił nadprzyrodzonych.
Nie obyło się bez licznych
protestów. I tak np. ludność Neapolu oburzyła się na wiadomość o skreśleniu ich
świętego Januarego, patrona grobu pod Wezuwiuszem. W miejscowej katedrze
znajduje się ampułka z ciemnym, krwawobrunatnym proszkiem, który uznawany jest
za krew świętego. Regularnie dwa razy w roku, w ściśle określonych dniach i
godzinach, proszek zmienia się w płyn, który się burzy. W uroczystości
związanej ze wzburzeniem krwi świętego Januarego biorą udział, obok tłumów
wiernych, członkowie miejscowej hierarchii kościelnej oraz przedstawiciele
arystokratycznych rodzin, które od wieków mają tradycyjne prawo ustalania, czy
krew wzburzyła się, czy też nie. Tradycja głosi, że jeśli to nie nastąpi, na
Neapol lub całe Włochy spadną klęski i nieszczęścia. Liczne komisje stwierdziły
ponad wszelką wątpliwość, że rzeczywiście proszek w ampułce zmienia się w
określonych dniach roku w musujący płyn. Eksperci kościelni doszli jednak do
wniosku, że fenomen, który powtarza się z dokładnością szwajcarskiego zegarka,
nie jest cudem. Jedyny cień na ten cud rzuca pewne wydarzenie z przeszłości.
Otóż po zajęciu Neapolu przez wojska Napoleona, który niezbyt był przyjazny
wobec Kościoła i papiestwa, w oznaczonym dniu krew świętego Januarego nie
wzburzyła się. Wywołało to głębokie zaniepokojenie ludności miasta. Sądzono
powszechnie, że bezbożni rewolucjoniści ściągną na Włochy przerażające kataklizmy.
Marszałek Murat, mianowany później przez Napoleona królem Neapolu,
dowiedziawszy się, że niespełnienie się cudu wywołało napięcie w mieście,
wezwał arcybiskupa i zakomunikował mu, że albo krew się w katedrze wzburzy w
ciągu 24 godzin, albo ekscelencja zostanie rozstrzelany. Święty okazał dbałość
o życie dostojnika kościelnego, ponieważ cud spełnił się już po kilku
godzinach...
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
„FAKTY
I MITY” nr 9, 06.03.2003 r.
PROŚBA
W związku z pomysłem duszpasterza
środowisk twórczych w Warszawie,
ks. Niewęgłowskiego, postawienia
w centrum Warszawy na placu
Teatralnym posągu przedstawiającego
ANIOŁA STRÓŻA NARODU
POLSKIEGO („FiM” Nr 40/2002 r.),
zwracam się do szanownego pomysłodawcy
z uprzejmą prośbą.
Tak się składa, że jestem rzeźbiarzem
i osobą wierzącą w Boga. Ponieważ
mieszkam w Austrii, mam
okazję spotykać się tu z setkami moich
rodaków, którzy dręczeni biedą,
bezrobociem i beznadziejnością życia
w swej ojczyźnie musieli wyjechać,
by na obcej ziemi ciężko pracować.
Pragnę oddać tym ludziom swój hołd
poprzez przekazanie tutejszej Polonii
takiego osobiście wyrzeźbionego
„Anioła Stróża Narodu Polskiego”.
Prośba moja jest natury moralnej.
Rzeźbiąc postać tego anioła,
nie chciałbym popełnić grzechu bałwochwalstwa
i pychy. Zależy mi na
pokazaniu jego zgodnego z prawdą
wyglądu. Zwracam się do inicjatora
i pomysłodawcy, ks. Wiesława Niewęgłowskiego,
który z racji pełnionej
funkcji mógł mieć osobisty kontakt
z Aniołem pełniącym służbę Stróża
Narodu Polskiego i zapewne konsultował
z nim swój pomysł oraz uzyskał
jego zgodę na postawienie mu
w Warszawie jego pomnika, o przekazanie
mi opisu jego wyglądu lub
fotografii ze wspólnego spotkania.
Z góry serdecznie za pomoc dziękuję.
Z poważaniem M. Pogodziński, Wiedeń
„FAKTY I MITY” nr 44, 04.11.2004 r.
KORUPCJA JAKO NA
ZIEMI, TAK I W NIEBIE
Ludzie
oburzają się (a przynajmniej
powinni), gdy
słyszą o przekupstwie.
Lekarze
leczący za łapówki, sprzedajni
sędziowie i
politycy otwierają
listę ludzkiej
nędzy i podłości. Ale
żaden katolik
nie zastanowi się przez
chwilę, że ten
sam ohydny proceder
Kościół katolicki przypisuje Bogu...
Korupcja. Zjawisko tak stare, jak
jeden z najstarszych zawodów świata
i o podobnej wartości moralnej.
Niestety, w Polsce bardzo powszechne.
Jak pokazują sondaże CBOS-u,
prawie co piąty Polak i co drugi polski
przedsiębiorca deklaruje, że wręcza
łapówki. Ci ostatni zaś w wielu
przypadkach traktują je jako normalne
koszty działalności, dodatkowy
niepisany podatek.
Ostatnio temat korupcji gości
w mediach bardzo często. Najpierw
za sprawą afery Rywina, a później
Orlenu, których badaniem zajęły się
sejmowe komisje śledcze. Ale korupcja
to nie tylko próby „sprzedawania”
przedsiębiorcom za miliony dolarów
korzystnych dla nich przepisów
ustaw. To nie tylko „kupowanie”
sobie przychylności posłów, sędziów,
urzędników. To także wręczanie policjantowi
50 zł w zamian za odstąpienie
od wypisania mandatu na 300
zł i branie płatnych korepetycji dla
dziecka u tego samego nauczyciela,
który na koniec roku ma wypisać ocenę
na świadectwie.
Korupcja psuje ludzi. Zarówno
biorących, jak i dających. Właściwie
można powiedzieć, że biorący
są już zepsuci, skoro biorą. Chodzi
jednak o tych, którzy nawet nie mieli
zamiaru brać łapówek, ale tak często
próbowano im wcisnąć do kieszeni
kopertę, że w końcu przestali
się temu opierać. Z kolei wielu
dającym wydaje się, że nie robią
nic złego, zwłaszcza jeśli do dawania
są przymuszani.
Szczególnie często można się spotkać
z takim zjawiskiem w szpitalach.
Wielu pacjentów lub ich bliskich stawianych
jest w sytuacji swoistego
szantażu – albo dadzą kopertę,
albo nie mogą liczyć
na skuteczne wyleczenie.
Wydaje się, że taki przymus
usprawiedliwia dającego, ale
nie łudźmy się – na pewno psuje
również jego charakter. Po
czymś takim zmniejsza się poziom
moralnego oporu przeciwko temu
zjawisku, a zwiększa poziom akceptacji,
z jednoczesną próbą jego racjonalizacji.
Ten degenerujący życie społeczne
obyczaj stał się tak bardzo powszechny,
że aż wymusił na ustawodawcy
pewne zmiany w prawie. Do
niedawna przepisy karały zarówno
wręczających, jak i biorących łapówki
– jednakowo pod względem moralnym
oceniając obie strony tego
procederu. Obecnie – nie znajdując
lepszego sposobu na walkę z nim
– postanowiono karać jedynie tego,
który w związku z pełnieniem swojej
funkcji lub w zamian za wykonanie
czynności służbowej przyjmuje
lub żąda korzyści majątkowej (lub
osobistej) albo jej obietnicy.
Nagminność korupcji i duży stopień
społecznego przyzwolenia na te
praktyki sprawiły, że nawet w sferze
duchowej, religijnej, powszechnie akceptuje
się pewne zwyczaje czy nauki,
które w istocie rzeczy mają charakter
korupcyjny.
Zanim przejdziemy do konkretnego
przykładu, spójrzmy raz jeszcze
na relacje lekarz–pacjent. Wyobraźmy
sobie dwoje ludzi w podobnym
wieku i o podobnym stanie zdrowia,
którzy po wypadku – jednakowo poszkodowani
– trafiają do tego samego
szpitala pod opiekę tego samego
skorumpowanego lekarza. Różnica
między pacjentami polega jedynie na
tym, że jeden z nich jest bogaty i ma
liczną, zasobną rodzinę, a drugi jest
biedny i samotny. Oczywiście, rodzina
tego pierwszego odpowiednio motywuje
lekarza do szczególnej opieki
nad ich bliskim, toteż leży on
w osobnej pojedynczej sali, dostaje
najlepsze leki, pielęgniarki wręcz nie
wychodzą z jego pokoju, operację
przeprowadza się w możliwie najbliższym
terminie oraz zapewnia mu się
znakomitą rehabilitację pooperacyjną.
W efekcie po kilku tygodniach
intensywnego leczenia nasz pierwszy
chory jest zdrów jak ryba. Drugi
pacjent, ten biedny z sali ogólnej, niestety,
umiera. Przyczyny są, oczywiście,
jak najbardziej obiektywne: brak
leków, przeciążenie personelu, wyczerpanie
się limitu zakontraktowanych
z funduszem zdrowia świadczeń
leczniczych itd. A tak naprawdę dlatego,
że lekarz nie dostał kasy.
Co myślimy, słuchając takiej historii?
Jak można skomentować taką
postawę? Jaki poziom moralny
przypisalibyśmy takiemu lekarzowi?
Wydaje się, że najbardziej odpowiednie
byłyby tu słowa tytułu
pewnego przeboju z lat 80. – mniej
niż zero!
A teraz dotknijmy zupełnie innej
sfery. Wyobraźmy sobie dwóch ludzi
w tym samym wieku, o podobnych
skłonnościach i upodobaniach
oraz prowadzących taki sam styl życia.
Obydwaj umierają. Nie byli na
tyle święci, aby po śmierci dostać się
do nieba, ani na tyle grzeszni, aby
trafić do piekła. Obydwaj trafiają do
czyśćca z podobnym wyrokiem – powiedzmy...
1000 lat mąk czyśćcowych.
Różnica między nimi polega jedynie
na tym, że jeden z nich był bogaty
i miał liczną oraz zasobną rodzinę,
a drugi był biedny i samotny. I tak
dzięki sowicie opłaconym tu na ziemi
licznym modlitwom za duszę tego
pierwszego, już po – powiedzmy – 10
latach Pan Bóg okazuje litość, uwalnia
go od dalszych mąk i przyjmuje
do raju. Drugi grzesznik, którego nikt
nie wspominał w modlitwach, musi
dalej cierpieć przez 990 lat, próżno
oczekując Pańskiego zmiłowania.
Gdyby ten opis był prawdziwy,
w jakim świetle stawiałby Boga? Czyż
nie w takim samym, jak tego skorumpowanego
lekarza? Gdyby ten obraz
był prawdziwy, ja nie chciałbym mieć
do czynienia z takim Bogiem. Dość
mam korupcji na ziemi, bym musiał
ją jeszcze znosić w niebie.
Na szczęście to nie jest prawdziwy
obraz, choć na nieszczęście wielu
katolików w to wierzy. Bóg nie jest
skorumpowany, nie daje się przekupić.
Wszystko, co posiadamy, i tak
należy do Niego. Jest natomiast jedna
rzecz, której Bóg nie może się
oprzeć... Nie może się oprzeć szczeremu
sercu skruszonego człowieka,
który żałuje popełnionych grzechów,
wyznaje je i przeprasza za nie Boga.
Dlatego póki żyjemy, póty mamy na
to czas. Później żadne pieniądze nie
pomogą... OlDan
"FAKTY I MITY" nr 29, 26.07.2007 r.
PITOLENIE O
SZOPENIE
„Postawy religijne policjantów na przykładzie Olsztyna”, „Miejsce Polski i Kościoła katolickiego w działalności partii Centrum”...
...„Rola osób konsekrowanych w rozwoju powołania zakonnego młodzieży żeńskiej w świetle dokumentu »Idziemy naprzód z nadzieją«” czy „Wychowanie religijne w świadomości rodziców mieszkających w Północnej Mołdawii” – to oryginalne tytuły prac magisterskich, obronionych w 2006 roku na Wydziale Teologii Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
Analiza tematyki prac magisterskich powstających na wydziałach teologicznych polskich uczelni państwowych z całą pewnością zasługuje na co najmniej doktorat, a może i Nobla. A oto inne przykładowe tematy prac z Olsztyna, tylko z ubiegłego roku: „Wpływ polskiej muzyki rozrywkowej na kształtowanie życia religijnego współczesnej młodzieży”, „Homoseksualizm a wiara religijna we współczesnej literaturze teologiczno-moralnej”, „Obowiązki wiernych jako odbiorców w dziedzinie środków społecznego przekazu”, „Szkolne nauczanie religii i jego funkcje profilaktyczne wobec uzależnienia młodzieży od alkoholizmu”, „Pojęcie i postawy ofiary we »Władcy Pierścieni« J.R.R. Tolkiena”, „Wpływ szatana na moralne działanie człowieka na podstawie publikacji Gabriela Amortha”, „Przygotowanie do zawarcia małżeństwa katolickiego na przykładzie młodzieży II klas szkół ponadgimnazjalnych o profilu technicznym w Olsztynie”, „Postawy wobec religii studentów zaocznych powiatu kętrzyńskiego na przykładzie Wydziału Zamiejscowego Wyższej Szkoły Informatyki i ekonomii TWP w Kętrzynie”, „Prorodzinne wychowanie w świadomości rodziców szkoły podstawowej w środowisku wiejskim na przykładzie Tyrowa i Samborowa”, „Przygotowanie do sakramentu małżeństwa w świadomości narzeczonych na przykładzie Dekanatu Szczytno”.
Tegoroczne obrony prac magisterskich zapewne będą nie mniej interesujące. Choć nas bardzie jakoś interesuje, że 12 uczelni wydziałów teologicznych w Polsce funkcjonuje za nasze pieniądze... AK
„FAKTY
I MITY” nr 49, 11.12.2003 r. LISTY
SPRZEDAJĄ KIT
Jak to jest z tym „zawierzeniem”?
Przecież skoro wyrobnicy
Watykanu – prymasowie i księża
– zawierzali Polskę i Polaków Jezusowi,
NMP i Bogu, to jakim prawem
mieszają się w życie tego kraju? Powinni
teraz karnie i z pokorą czekać
na efekty działania nadprzyrodzonego.
Skoro polecili Bogom pieczę
i rozwiązywanie spraw (widząc,
że sami nie potrafią), to jest tak, jakby
wybrali wreszcie przywódcę, po
czym zaczęli bez ładu i składu dalej
wydawać rozkazy, nie oglądając
się na niego.
Skoro Najwyższy jest wszechwładny
i nieomylny (jak mówią), to
znaczy, że albo im rozum szwankuje
(też widać za Jego przyczyną),
albo sprzedają „kit” i w nic nie wierzą.
Andrzej
R.
APP RACJA, Kraków
"FAKTY
I MITY" nr 2, 18.01.2007 r.
PLACEK OBJAWIONY
Miliony ludzi na świecie wypatrują dowodu na istnienie Boga i śladu jego obecności. Ponieważ nie wiadomo, jak wygląda, poszukiwania skupiają się na Matce Boskiej i Jezusie Chrystusie.
Wierzący dostrzegają ich podobizny w przedmiotach komicznie banalnych: cegle, pniu drzewa, ścianie, ciastku, a ostatnio – samorodku złota znalezionym na pustyni w Arizonie.
Szukanie wizerunków istot nadprzyrodzonych stało się zjawiskiem tak częstym, że naukowcy ukuli specjalną jego nazwę: pareidolia. (…) Jacinto Santacruz, pracownik fabryki czekolady, na urządzeniu do jej mieszania zauważył zastygły kształt, który natychmiast mu się skojarzył z postacią Madonny. Firma Bodega Chocolade stała się miejscem pielgrzymek. Ludzie klęczą przed mieszadłem i modlą się. „Wzruszenie sprawia, że płaczę” – wyznaje Santacruz.
W 1996 roku furorę światową zrobiła bułka cynamonowa z Nashville, w której właściciel piekarni ujrzał Matkę Teresę. Przez internet zaczął sprzedawać koszulki i kubki ze zdjęciem bułki. Po protestach Matki Teresy wycofał się z handlu, ale nawet po jej śmierci odmówił zaprzestania pokazywania bułki spragnionym cudu tłumom. Wreszcie w Boże Narodzenie 2005 roku ktoś włamał się do piekarni i bułkę „Matkę Teresę” rąbnął. Kradzież miała podtekst religijny, bo złodziej nie zareagował na ofertę 5 tys. dolarów nagrody.
Przez dziedziniec przed budynkiem banku w Clearwater na Florydzie w ciągu kilku lat przewinęło się pół miliona osób podziwiających postać Matki Boskiej na szybie. Obiekt stał się miejscem kultu. Eksperci stwierdzili, że to plama rdzy na szkle, co zostało oczywiście zignorowane. Kiedy wandal walnął w szybę kamieniem i święta postać rozsypała się, bank kupiła organizacja religijna i w to miejsce wstawiła obraz Jezusa. Budynek przemianowano na Virgin Mary Building.
Najsłynniejszy w historii cudów był najprawdopodobniej placek tortilla ze stanu Nowy Meksyk. Maria Rubio przygotowała go mężowi na śniadanie, ale nieco przypaliła. I właśnie w owym przypaleniu ujrzała postać Chrystusa. Mieszkanie zamieniono w świątynię, Rubio rzuciła pracę i zatrudniła się jako jej kurator. Setki tysięcy ludzi składały kwiaty, odprawiały modlitwy i przynosiły zdjęcia chorych, bo placek miał właściwości lecznicze. Zazdrośnicy w okolicy wyprodukowali kilka podobnie przypalonych cudownych tortilli, ale żadna nie przyćmiła sławy pierwowzoru.
Na cudownych wizerunkach zbija się niezłą fortunę. 10-letnia kanapka z serem, który przypominał Matkę Boską, poszła na internetowej giełdzie za 28 tys. zielonych; precel w kształcie rodzicielki Chrystusa osiągnął tam cenę 10 600 dolarów, a kawałek przegniłej ściany z łazienki z plamą w kształcie Jezusa znalazł nabywcę za 2 tys. dolarów. JF
„FAKTY I MITY” nr 37, 18.09.2003 r.
DESPOTA?
„Bóg jest dobry i miłosierny”
głoszą
chrześcijanie, żydzi i muzułmanie
powołując
się na swoje święte księgi. Ale
czy
życie codzienne potwierdza ten dogmat?
Wieczorne wiadomości telewizyjne
relacjonują tragedię – wypadek samochodowy,
w którym zginęły dzieci:
dwu- i trzyletnie, a ich rodzice
wyszli z niewielkimi obrażeniami. Na
pierwszy rzut oka jeszcze jeden z tysięcy
takich wypadków i dwie nowe
ofiary. W końcu jest zima, ślisko,
policjanci wciąż mówią o nadmiernej
prędkości i braku ostrożności kierowców.
Z pozoru sytuacja jest oczywista
i nie wymaga wyjaśnień. Zazwyczaj
takie nieszczęście kończy się więc
na cierpieniu krewnych, a potem
ksiądz odprawia standardowy pogrzeb,
wygłaszając parę komunałów. Mówi
o zbawieniu, o dobroci Boga, który
„powołał do siebie”, o „powiększaniu
grona aniołków” itd., itp.
Pozornie wszystko jest więc jasne:
dzieci łatwo dostąpią zbawienia, ponieważ
nie zdążyły nagrzeszyć. A może
niewinne dzieci dostąpią najwyższej
nagrody za to, czego nie zrobiły,
bo nie mogły tego zrobić? To jest
tak, jak z nowogwinejskim Papuasem,
który nie zgrzeszy jako haker, bo nie
ma komputera, ani nawet nie słyszał
o takim urządzeniu.
Na dodatek rodzi się nowa poważna
wątpliwość. Dlaczegóż to akurat
te dzieci spotkała „nagroda” przedwczesnej
śmierci? Tylu innych
ochrzczonych ludzi musi z trudem,
w cierpieniu, przepychać się przez życie
trwające 70 i więcej lat, aby na
koniec stanąć przed Sądem Ostatecznym,
który wywlecze na światło dzienne
wszystkie nagromadzone przewinienia.
Co więcej, sąd może skończyć
się zesłaniem do piekła. A oto nieświadome
dzieci zostały zwolnione
z długiego, grzesznego życia i na skróty
poszły prosto do chórów anielskich.
Dlaczego? Przecież to jawna niesprawiedliwość.
Jeśli tak wygląda logika
zbawienia, ideałem byłaby śmierć
wszystkich noworodków, jeszcze niezdolnych
do grzechu. Równie paradoksalny
jest kościelny zakaz samobójstwa
i eutanazji. Warto zwrócić
uwagę, że na krok tak desperacki decydują
się przede wszystkim ludzie
nieszczęśliwi i cierpiący, którzy często
złorzeczą całemu światu, a nawet
Bogu. Umierając wcześniej, nie popełnią
tego ciężkiego grzechu.
Pozostaje zatem uznać, że Bóg
sam, bez jakichkolwiek reguł, wybiera
nam los, wyznacza moment śmierci,
a na koniec dokonuje osądu. Tak
twierdzą na przykład kalwiniści. Natomiast
w dogmatyce katolickiej mówi
się o tym, iż nikt nie może zasłużyć
na łaskę u Boga, ponieważ jest
on zbyt wielki dla prochu, jakim jest
człowiek. Innymi słowy, nasze zdolności
i ułomności, wszelkie nieszczęścia
oraz sukcesy nie zostały „wysłużone”,
lecz Bóg dał je nam z własnej
woli. Oznacza to, że śmierć dzieci
także została „dana”, a człowiek
umierający na raka otrzymał chorobę
z ręki Boga tak samo, jak geniusz
malujący obraz został obdarowany
zdolnościami. Taka wizja Boga
chyba nie wydaje się specjalnie
pociągająca i wyraźnie odbiega od
deklaracji papieża i biskupów, głoszących
dobroć Stwórcy.
Kontynuując tę myśl, można
stwierdzić, że już na początku świata
Bóg musiał wiedzieć, co uczyni każde
z jego stworzeń. Z góry musiał też
wiedzieć, kto otrzyma jego łaskę i dostąpi
zbawienia, a kto będzie jej pozbawiony.
Czyżby więc Stwórca zwyczajnie
bawił się swoimi marionetkami
i, jak mała dziewczynka karząca
i nagradzająca swoje lalki, „programował”
je na określone grzechy
i obdarowywał uzdolnieniami lub cierpieniem
wedle własnego uznania? Jeśli
tak jest, to czemu ma służyć Sąd
Ostateczny?
Bóg biblijny i ten z chrześcijańskich
systemów dogmatycznych okazuje
się mitem, którego nie można
obronić przed krytyką. Albo jest to
wszechmocny i wszechwiedzący, lecz
zły i egoistyczny despota, znęcający
się nad własnym stworzeniem, albo
też dobrotliwy Stwórca nie panujący
nad światem, który wymknął mu się
spod kontroli. Można też wysnuć
wniosek, że Bóg po prostu może nie
istnieć. Dowodem na to jest każda
bezsensowna śmierć na drodze i każde
nikomu niepotrzebne cierpienie.
Ciągle otwarte pozostaje więc pytanie
o to, czy istnieje jakiś inny Bóg? Leszek Żuk
„FAKTY I MITY” nr 39, 02.10.2003 r. LISTY
POLSKI CYRK
Ten cały grany bezustannie na
polskiej arenie „Cyrk według Monthy
Papieża” dzieje się na oczach
dawno pozbawionych honoru parafian,
którzy żyją w doktrynalnie obowiązującym
systemie upodlenia,
charakteryzującym się m.in. takimi
praktykami jak: przyklęki, walenie
się na kolana na pokaz, padanie
krzyżem na twarz, bicie się w piersi,
samodonosicielstwo spowiedzi, wyznanie
wiary depczące prawo do milczenia
w sprawach przekonań czy
wreszcie żywcem zerżnięte ze zwyczajów
pańszczyźnianych całowanie
kleru po rękach, podejmowanie „pod
kolana” zamienione w przyklęk z pochyleniem
głowy, by mógł on położyć
na niej rękę w geście błogosławieństwa.
Podejmują tym samym decyzję
o zawieszeniu swoich praw obywatelskich,
tak ciężko wywalczonych
i okupionych krwią milionów bojowników
o wyzwolenie mas spod
jarzma. L.B.Bielski
„FAKTY I MITY” nr 17,
03.05.2007 r.
KRAJ RAJ
Trzy miesiące ciężkich robót lub kara
pieniężna za złamanie konstytucyjnego nakazu święcenia niedzieli grozi w
Królestwie Tonga (archipelag położony na południowym Pacyfiku, na tzw. linii
zmiany daty).
Niedziela na wszystkich wyspach Tonga jest „na zawsze dniem świętym” – kategorycznie stanowi tongijska konstytucja. Tego dnia życie w chrześcijańskim państewku (protestantyzm wyznaje 77 proc. obywateli i są to przeważnie metodyści, katolicyzm – 15 proc., bahaizm – 4 proc.) liczącym 110 tysięcy mieszkańców dosłownie zamiera. Zabroniona jest nie tylko jakakolwiek praca, ale i zabawa na otwartym powietrzu (w tym gra w piłkę i kąpiel w morzu!). Oczywiście, zamknięte są sklepy, restauracje i wszelkie lokale usługowe. Statki nie mogą pływać, samoloty – startować ani lądować, a jazda samochodem czy taksówką w „dzień Pański” wymaga specjalnego zezwolenia. Nie posiada również mocy wiążącej żadna umowa, która została zawarta w niedzielę. Siódmy dzień tygodnia zarezerwowany jest wyłącznie na wizyty w kościele (wskazane dwukrotne), poza tym dopuszczalne jest spanie i jedzenie oraz bierny odpoczynek. Rygorystyczne przepisy dotyczące niedzieli Tongijczycy zawdzięczają wodzowi Taufa’ahau Tupou, który w 1831 roku przyjął u metodystów chrzest, a następnie w 1875 roku ogłosił się królem Georgie Tupou I oraz głową Wolnego Kościoła i nadał monarchii obowiązującą do dziś konstytucję.
AK
"FAKTY I MITY" nr 31, 09.09.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO
ALLELUJA I
DO PRZODU
O tragedii we Francji celowo piszę z
opóźnieniem, na chłodno. Ofiarom już nikt nie wróci życia, a ranni wracają do
zdrowia. Przychodzi czas na refleksję. Tak wielu tragicznie zmarłych w jednej
chwili i w jednym miejscu zawsze szokuje. I skłaniać może do pytania: dlaczego?
O dziwo, najczęściej pytają gorliwi katolicy, najwyraźniej nieprzygotowani na takie chwile przez swoich duszpasterzy, którzy wyznawcom watykańskiego Boga oferują za życia raczej błogosławieństwo niż karę. Religia katolicka – w odróżnieniu na przykład od protestanckiej – niesie ze sobą dużą dozę fanatycznej nonszalancji, ślepej, bezrefleksyjnej wiary w opatrzność i cudowną opiekę. Wbrew temu, co na co dzień udowadnia życie! Ci w autokarze też jechali pełni ufności, wyluzowani, pewni, że w drodze powrotnej z kilku sławnych sanktuariów nic im się stać nie może... Nawet jak złamią przepisy bezpieczeństwa. Przecież każdy z nich dopiero co prosił Maryję o błogosławieństwo. Czemu miałaby ich nie wysłuchać? Parafianie ze Stargardu jechali podziękować za wybudowanie nowego kościoła. Wieźli wierną kopię figury M.B. Fatimskiej, tej, która podczas zamachu „uratowała Ojca Świętego”. W ich świątyni było już dla niej przygotowane zaszczytne miejsce. Pozostanie puste, a szczątków figury nawet nie odnaleziono. Tymczasem wszyscy jechali jak na skrzydłach. Trzej księża co rusz intonowali nowe pieśni. Więc nuże w ich rytm piratować po górach, brać kolejne, coraz ostrzejsze zakręty, dopingować kierowcę brawami...
Alleluja i do przodu! I do...
Reakcje rodzin pielgrzymów – zarówno tych zmarłych, jak i ocalałych – są charakterystyczne dla katolickiej mentalności. Ci, którzy ocaleli, podobnie jak ich bliscy, nie mają żadnych wątpliwości: to był cud! „Maryja mnie uratowała!”, „Bóg dał mi jeszcze jedną szansę”, „Nie pozwolił mi umrzeć”, „Ocalił mnie!”, „Wiara mnie ocaliła”. Szczęśliwi członkowie rodzin deklarują, że teraz będą jeszcze bardziej ufni w opiekę z wysoka. Tymczasem ci pogrążeni w bólu po stracie ukochanej osoby zostali ukojeni przez księży tekstami: „Wyroki opatrzności są niezbadane”, „Byli wyspowiadani i u komunii, mogli iść do Boga”, „Byli Panu Bogu potrzebni”, „Bóg ich kochał i chciał ich mieć u siebie”, „Poszli do swojej matki” itp. Tylko nieliczni, głównie ci znający zmarłych, rozkładali bezradnie ręce i pytali, jak proboszcz ze Stargardu: „Co to wszystko ma dla nas znaczyć?”. Rodziny uwierzyły, że ich bliscy są już w katolickim niebie, bo byli tego najbardziej godni. Wynika z tego, że bardziej od tych, którzy przeżyli... Czy myślą o tym, dlaczego Bóg ich tak „uhonorował”, skoro na nabożeństwach proszą Go: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie!”?
Na własne oczy widziałem setki zupełnie irracjonalnych – z punktu widzenia wiary w opatrzność bożą – przedwczesnych śmierci. No, chyba że przyjmiemy, iż każdy, nawet nieprzygotowany na spotkanie z Panem, idzie od razu do wiecznej szczęśliwości. Ale to przecież kłóci się z dogmatyką Krk, która zakłada czyściec i wieczne męki w piekle. Jeśli do tego przyjmiemy – za wieloma wyznaniami – działanie opatrzności bożej nad światem, to pytam się: jaki plan ma Bóg, zabierając matki od małych dzieci? Czy chce patrzeć na łzy sierot? A potem na puste miejsce rodziców przy ich boku, kiedy dorastają? Albo dlaczego „porywa do siebie” kilkuletnie maluchy, niezdolne jeszcze do oddawania Mu czci? Czy gustuje w widoku małych trumienek? A może chodzi o to, żeby ich rodzicom pękły serca? Niewielu z nas spotkało tak wielkie nieszczęście i nie jesteśmy sobie nawet w stanie wyobrazić, jak wielki jest to ból...
Widziałem wiele razy, jak ludzie ciężko chorowali, zmagali się z kalectwem. Byli to prawie wyłącznie gorliwi katolicy, których odwiedzałem w domach, najczęściej z okazji pierwszego piątku miesiąca. Wcześniej sami chodzili do kościoła, modlili się o zdrowie przed i po przyjściu choroby. Prawie zawsze na próżno, a to „prawie” oznacza po prostu standardowy odsetek wyleczonych lub (rzadziej) czysty przypadek odwrotu choroby – w terminologii kościelnej „cud”. Nie zapomnę do końca życia pewnej matki, która przez trzy miesiące, całymi godzinami leżała przed ołtarzem. Dosłownie zapamiętywała się w modlitwie, orała sobie twarz paznokciami i błagała, błagała o zdrowie dla nastoletniej córki. Do końca. Ta jednak zmarła na białaczkę.
Do czego zmierzam? Pisałem już o tym 10 lat temu w książce „Byłem księdzem” (II część) i powtarzam to dziś:
Jeśli nawet przyjąć, że jakiś Bóg istnieje, to z całą pewnością nie opiekuje się światem ani ludźmi. Nie trzeba być filozofem ani byłym księdzem, żeby dojść do tego wniosku – wystarczy obejrzeć kilka serwisów informacyjnych w telewizji. Najwyższy puścił sprawy na żywioł i jedyna nadzieja wierzących w Niego, że przynajmniej po śmierci każdy dostąpi zbawienia. Przy ogólnoludzkiej amnestii i wiecznej szczęśliwości faktycznie nie robi dużej różnicy nawet kilkadziesiąt lat w tę czy w drugą stronę. I ciężkie choróbsko przed śmiercią też dałoby się jakoś wytłumaczyć, bo przecież niebo jest za progiem, tuż-tuż... Oczywiście, wykluczam istnienie piekła, które mógłby stworzyć tylko sadysta. Podobnie – za sadystę – Boga muszą uważać katolicy i wszyscy ci, którzy przypisują mu opiekę nad światem doczesnym. Jeśli bowiem ma On być odpowiedzialny za cudowne uzdrowienia, to również za choroby; jeśli za szczęście, to i za tragedie; jeśli za życie, to i za śmierć. I nie słuchajcie bajek, że to szatan zsyła zło, a Bóg dobro. Gdyby to szatan skazywał ludzi na choroby i nagłą śmierć – byłby równy Bogu.
Prawda jest taka, że życie każdego z nas jest od początku do końca zbiorem przypadków, sytuacji, na które mamy wpływ, oraz zdarzeń losowych, zupełnie od nas niezależnych. To dlatego ludzie odpowiedzialni, przewidujący i myślący racjonalnie – zdający się na własne siły zamiast na opiekę z wysoka – mają więcej „szczęścia” niż inni. Polscy parafianie, w tym kierowcy nagminnie łamiący przepisy na zasadzie „Alleluja i do przodu” i „jak Bóg da, tak będzie” – nie mają pod tym względem dobrych notowań.
Zresztą nie tylko w kwestii wypadków drogowych...
Jonasz
"FAKTY I MITY" nr 34, 30.08.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
ROZUMNA TRADYCJA
Epoka Kaczyńskich miała się stać czasem rozkwitu polskiej tradycji. Z ust braci i ich akolitów nie schodzą słowa: „Polska”, „ojczyzna”, „tradycja”, „historia”, „duma”. Szkoda, że za tym napuszonym pustosłowiem nic wartościowego się nie kryje, nie licząc kultu klęsk narodowych i zamiłowania do pobrzękiwania szabelką.
Wyrazem moralnej i umysłowej klęski ideologii PiS była wielka manifestacja wojskowa z okazji 15 sierpnia – żenująca i kosztowna parada kopcących maszyn do zabijania. Naprawdę jest z czego być dumnym!
Tymczasem każdy, kto chciałby z historii Polski i naszej kultury wydobyć rzeczy naprawdę wartościowe, ma szerokie pole do popisu (nomen omen...). Zamiast jednak wybierania tego, co najbardziej racjonalne, pobudzające do myślenia i tworzenia promuje się pseudopatriotyzm, obskurantyzm, mitomaństwo i bigoterię. Chęć zastąpienia na liście lektur przez niechlubnej pamięci ministra Giertycha utworów trzeźwego i krytycznego Gombrowicza bajkami dla dorosłych autorstwa Henryka Sienkiewicza miało wymiar wręcz symboliczny. Polacy mają żyć nadal w świecie mitów i urojeń – taki niewątpliwie był cel tego zabiegu.
Dlatego na łamach „FiM” przypominamy Stanisława Brzozowskiego – filozofa, pisarza i publicystę sprzed stulecia. A postać to nietuzinkowa, kontrowersyjna i na pewno zachęcająca do myślenia. O Brzozowskim przypomniał nam nasz oddany Czytelnik – pan Józef Brueckman z Wrocławia, architekt i propagator racjonalnego myślenia o Polsce i o życiu.
Brzozowski był przede wszystkim lewicowym myślicielem społecznym, bardzo krytycznym wobec polskich elit, ich tradycji i religii. Chorował na gruźlicę i zmarł w wieku zaledwie 33 lat – ponoć pogodzony na łożu śmierci z Kościołem. W odróżnieniu od wielu ludzi wierzących nie traktuję nawróceń na łożu śmierci jako powodu do chwały dla religii. Cóż to za chluba dla kościołów i ich wyznawców, że pozyskują ludzi stojących nad grobem, często na pół świadomych, znękanych i wyczerpanych przez choroby i lęki, a nierzadko zaszczutych przez pobożne rodziny i nasłanych przez nie duchownych? To raczej powód do wstydu. Zresztą czasem opowieści o rzekomych nawróceniach (tak jak w przypadku Woltera i Sartre’a) są zupełnie zmyślone, a służą za budujące, a jednocześnie budzące grozę przykłady, mające zwieść i zastraszyć słuchaczy kazań.
A wracając do Brzozowskiego – jakikolwiek był jego koniec, trudno nie zgodzić się z wieloma trafnymi spostrzeżeniami tego autora.
W dziele „Legenda Młodej Polski”, w rozdziale o genialnym tytule „Polska zdziecinniała”, czytamy takie oto złośliwości nt. roli kleru rzymskiego w Polsce: „(...) chociażby noc ciemnoty, którą roztacza Kościół nad naszym włościaństwem (chłopi – przyp. red.), nie stanie się Kościół ten życie budzącym słońcem. Cała ta organizacja powstała w stanowczej sprzeczności z samą istotą życia”. O rodzimym obskurantyzmie i klerykalizmie: „(...) nie można zabijać, niszczyć, lekceważyć wszystko co cenne, twórcze i żywe, a natomiast na kształt relikwii pielęgnować każdy rupieć”. Okazuje się, że przez sto lat niewiele się w Polsce zmieniło – to, co cenne, jest wyszydzane i odrzucane jako rzekomo „niezgodne z narodową tradycją”, a wszelkie bzdury, byle z kościelną, a najlepiej papieską pieczątką, wynoszone są bezmyślnie na ołtarze.
I przestroga: „(...) naród, który upierałby się czynić tradycję swą z tego, co jest chorobą myśli i woli, który przechowywałby wszystko, co samo przez się rozpada i o zapomnienie woła, który przez pietyzm czynił z pamięci swej archiwum absurdu, sam stałby się absurdem”. Brzozowski jakby przewidział, że IV RP ze zbioru esbeckich teczek zrobi IPN, rzekomą świątynię prawdy i oczyszczenia, sanktuarium narodowej pamięci. Nic dziwnego, że dla europejskich sąsiadów staliśmy się w końcu „absurdem”...
Jeszcze ironicznie o roli Kościoła – zatruwacza sumień narodu, a zwłaszcza sumień warstw uprzywilejowanych: „Katolicyzm ma nam wyjaśniać zagadnienia naszego, a przynajmniej cudzego życia. Gdy przed naszymi oczami pada z wyczerpania pomywaczka podłóg, wydaje się nam, że jej zżarte przez brud, ług, mokre ścierki życie nabiera znaczenia, zostaje usprawiedliwione, gdy jej nędzne ciało pokropi ksiądz, i o ile jest zapłacony, na cmentarz odprowadzi. To uspokaja, uspokaja wobec wszystkiego. Wieże kościelne są konduktorami (piorunochron – przyp. red.) chroniącymi nas przed burzą sumienia”.
Marek Krak
"FAKTY I
MITY" nr 8, 22-28.02.2008 r.
BYŁEM ZAKONNIKIEM (4)
JASNA GÓRA CUDÓW
Kiedy zdejmiemy z paulinów ich służbowy biały przyodziewek, ukazuje się naszym oczom przerażający widok...
Według obiegowych opinii, życie w zakonie to nad wyraz spokojne i dochodowe zajęcie.
Owszem, część duchownych potrafi się „ustawić”, funkcjonując w sielance i swawoli i nie martwiąc o jutro. Wielu jednak zmaga się z niszczącą psychikę wegetacją i codziennymi wątpliwościami typu: „co ja tu robię”, „czy wypada zrezygnować”, „co powie rodzina” albo „czy nie jest już na to zbyt późno”. Przez kilkanaście lat pobytu w zakonie paulinów widziałem wiele marazmu, zniechęceń i załamań.
Gdy podjąłem decyzję o powrocie do normalnego życia, generał o. Izydor Matuszewski namawiał mnie do pozostania w zgromadzeniu, prorokując, że w „cywilu” będę głęboko nieszczęśliwy. Nie umiał wszakże odpowiedzieć na pytanie, czy szczęśliwi są mnisi snujący się po klasztornych korytarzach i warczący na każdego mniej od siebie znaczącego zakonnika.
Klasztory nie są oazami modlitwy, miłości i spokoju. Szczególnie trudno odnajdują się w nich co światlejsi paulini, bezskutecznie walczący z głupotą.
Oto np. świetny wykładowca historii w seminarium – cieszący się światowym uznaniem – o. Janusz Zbudniewek nie zostawił suchej nitki na administratorze z Krakowa, o. Andrzeju Kusterze, za to, że ten zniszczył fragment muru z czasów Kazimierza Wielkiego, aby umożliwić swobodny przejazd betoniarce. Gdy sprawa przyschła, o. Zbudniewek przestał wykładać, a o. Kuster został przeorem u św. Barbary w Częstochowie, gdzie zabrał się za remont zabytkowego klasztoru.
Na nic się zdały prośby o. Janusza, by nie burzyć starego łuku na jasnogórskim dziedzińcu. Przełożeni argumentowali to barbarzyństwo koniecznością zrobienia miejsca dla ewentualnego przejazdu wozu strażackiego, choć naprawdę chodziło o kawalkady biskupich limuzyn, które nigdzie się już nie mieściły.
Mur runął jak w piosence, a decydenci pulińscy błagali w tym czasie wiernych i instytucje państwowe o dotacje na ratowanie zabytków.
Gdy na kapłańskich rekolekcjach spotykali się seminaryjni koledzy, cele zakonne zamieniały się w meliny.
O. Henryk Ćmiel żartował wówczas, że paulini są najzdrowszym zakonem, bo za każdymi drzwiami słychać ciągłe: „na zdrowie”. Musieli się jakoś „leczyć”, ponieważ niektórzy przeorowie – ot, jak choćby o. Jan Bednarz z Włodawy – kupowali bez wahania traktorki do sprzątania korytarzy za 10 tys. zł, ale na medykamenty dla podwładnych dawali niechętnie i ze złośliwymi komentarzami.
No i przez to leczenie wódką niejeden mnich trafi ał na zgoła inną kurację. Co ciekawe, rzadko wysyłano na odwyk zakonników z faktycznym problemem alkoholowym, a najczęściej takich – jak np. br. Janusz Ź. – którzy narozrabiali nie tylko po pijaku.
Mój były zakon charakteryzuje się wybitnie plotkarską naturą. Miewają tam na siebie „indywidualne” haki, ale w zasadzie wszyscy wiedzą, kto z kim sypia, kto ma dziecko, kto woli chłopców, z kim nie wolno zostawiać psa...
Informacje były pewne, boć to mały zakon, w którym mnisi znają się jak łyse konie. Sam niejednokrotnie miałem okazję przekonać się o prawdziwości pogłosek, jak choćby w przypadku o. Symplicjusza, od którego pożyczyłem książkę i znalazłem tam wizytówkę klubu gejowskiego.
U mających już święcenia kapłańskie paulinów homoseksualizm był tolerowany, o ile nie przekraczał granic zdrowego rozsądku.
Trochę gorzej mieli heteroseksualiści, a egzorcysta częstochowski o. Anzelm twierdził nawet, że zachowania hetero są zboczeniem.
Przełożeni szybciej ingerowali, gdy jakiś mnich nie zachowywał dystansu do kobiet, bo narażał ich na skandal i koszta alimentacyjne.
Nigdy nie słyszałem natomiast o dyscyplinowaniu gejów. Bo i komu mogła przeszkadzać czułość w zamkniętej celi zakonnej, bez większego ryzyka i konsekwencji?
Kwestią, która jak żadna inna potrafiła w minionym dwudziestoleciu zjednoczyć paulinów, była fobia aborcyjna, która w latach 90. przetoczyła się przez polski Kościół. Gdy któryś z polityków ośmielił się mieć cień wątpliwości co do słuszności nauczania papieża w tej kwestii, był linczowany zarówno z ambony, jak i w rozmowach prywatnych. Szlagierem było wtedy określenie: „Labuda mać”, a przed Aleksandrem Kwaśniewskim przeor o. Szczepan Kośnik zatrzasnął wówczas bramy sanktuarium.
Później, gdy okazało się, że prezydent jest prokościelny, wielu chciało sprawę odkręcić, ale bezskutecznie.
Kwaśniewski Jasnej Góry nie odwiedził. Bywał za to w innych klasztorach, a kościołowi we Włodawie ofi arował nawet kielich mszalny.
Przeor o. Leon Chałupka wygrawerował na nim pamiątkową informację, ale przesądni mnisi woleli używać do mszy innych naczyń.
Wiele załamań i niechęci wywoływał sposób sprawowania władzy w zakonie, gdzie decyzje nazywano „wolą bożą”, a ich konsekwencje „koniecznością dźwigania krzyża”.
Na ważniejszych przeorów „Duch Święty” nader często wybierał kolegów generała; na pomniejszych – pieniaczy, których chciano pozbyć się z Jasnej Góry.
Efektem było zamieszanie na małych placówkach i masowe prośby o przeniesienia składane przez szeregowych mnichów (po zmianie przeora we Włodawie w 2002 r. nagle zapragnęło wynieść się stamtąd 6 zakonników z dziesięcioosobowego składu).
Niejeden dobrze zapowiadający się zakonnik kończył w szpitalu dla nerwowo chorych albo w albertyńskim przytułku. Taki los spotkał m.in. byłego przeora jasnogórskiego
o. Korneliusza Jemioła, gdy już wyczerpał swoje siły witalne pracą na rzecz zakonu.
Poniewczasie przyszło opamiętanie i zabrano go do klasztoru nowicjackiego.
Wśród paulinów nie brakowało ekscentryków: jeden z mnichów zadawał ludziom pokutę... rozgryzienia 33 ziarenek pieprzu dla uczczenia 33 lat życia Pana Jezusa.
Inny życzył nowożeńcom, by byli... gnojem, z którego wyrośnie nowe pokolenie chrześcijan.
W czasie któregoś pobytu na Jasnej Górze Jan Paweł II pomylił się i nazwał Pawła z Teb założycielem zakonu paulinów (od śmierci Pawła do powstania zgromadzenia minęło prawie 1000 lat). Wsparty papieskim autorytetem powtórzył tę samą bzdurę rektor seminarium o. Zygmunt Okliński. Gdy zwróciliśmy mu uwagę, że mija się z prawdą, zbeształ nas, że nie uznajemy dogmatu o nieomylności.
Jakimś sposobem na „bycie normalnym” w zakonie było realizowanie rady, jaką matka jednego z młodzieńców wstępujących do zakonu dała mu wraz z błogosławieństwem:
„Przełożonych słuchaj, kuferka pilnuj, a swoje myśl”.
Nie każdy godził się ukrywać za maską. Niechęć do jej założenia była nawet przyczyną samobójstw zakonników.
Słyszałem o kilku przypadkach, a osobiście znam dwa:
Brat Ireneusz K. powiesił się przy jasnogórskiej bibliotece dwa tygodnie po przeniesieniu z Włodawy do głównego klasztoru.
Przeor włodawski (wspomniany o. Leon) cieszył się, że nie zdążył tego zrobić w jego klasztorze, bo – jak tłumaczył – w parafi i byłoby zgorszenie. Zajmujący się przydziałem pokoi w Częstochowie o. Krystian Gwioździk znalazł w pokoju denata list pożegnalny i jakieś notatki. Po zapoznaniu się z ich treścią stwierdził, że „gdyby K. się nie zabił, to byłby większy skandal”. Cóż takiego było w zapiskach...?;
Kleryk Wojciech S. podciął sobie żyły w klasztornej toalecie.
Były generał o. Józef Płatek twierdził później, że przyczyną takiego kroku było niemoralne prowadzenie się rodziców Wojtka. Matka miała ponoć aborcję i kochanka, ojciec nie miał tylko aborcji, a rodzeństwo też targało się na własne życie.
Innymi słowy: żaden cień nie padł na paulinów.
Częściej zdarzały się ucieczki.
W alkohol, seks, obżarstwo, złodziejstwo, kasę...
Jeden z jasnogórskich zakonników (na zdjęciu) szukał chłopca, z którym mógłby odejść z zakonu, by założyć związek małżeński.
Proponował to każdemu, kto miał nieszczęście się z nim zaprzyjaźnić.
Nie znalazł do tej pory, ale awansował na funkcję defi nitora generalnego.
Kolejny ojciec przyjmował u siebie nastolatka w przebraniu dominikanina. W „nagrodę” został przeorem na Podlasiu, ale tamtejszy, konserwatywny lud nie mógł znieść takiej dawki nowoczesności i przeor wyleciał z hukiem przed upływem swojej kadencji.
Nie zdążył – tak jak wszyscy, gdy staje im przed oczami widmo powrotu do szeregu zwykłych mnichów – napełnić swojego trzosu, żeby nie obniżać standardu życia.
Przeorowie mają niewyczerpaną fantazję, jeśli chodzi o pieniądze.
Gdy odszedłem z zakonu, szef włodawskiej placówki o. Bednarz opowiadał wszem wobec, że dał mi 10 tys. zł na start w nowym życiu. Ja tych tysięcy, oczywiście, nie dostałem, ale idę o każdy zakład, że rzekomy wydatek zaksięgowano.
Ciekawy jest też los datków okolicznościowych składanych przez wiernych na misje albo na Katolicki Uniwersytet Lubelski.
Otóż większość proboszczów odlicza sobie koszty. Innymi słowy:
gdy zwykła taca wynosi średnio 5 tys. zł, a na KUL zbiera się 7 tys. zł, to oddają uczelni zaledwie 2,5 tys. Taka praktyka może szokować, ale z pewnością mniej niż wyznanie jednego z paulińskich przeorów, który przyznał mi się po dwóch „głębszych”, że jest kompletnie niewierzący...
o. Pius
„FAKTY I MITY” nr 32, 13.08.2003
r.
DZIWNY KSIĄDZ (3)
Jan Meslier,
ksiądz i wielki krytyk Kościoła,
nie oszczędził żadnego
katolickiego dogmatu.
W rozdziale zatytułowanym „O
błędach doktryny
i moralności chrześcijańskiej”
Meslier dał próbkę
rozważań nad Trójcą Świętą.
„Religia chrześcijańska, rzymska,
apostolska naucza i każe wierzyć, że
jest tylko jeden Bóg, a jednocześnie,
że są trzy Osoby Boskie, z których
każda jest prawdziwym Bogiem. Jest
to najbardziej oczywistą niedorzecznością.
Jeśli jest ich bowiem trzech,
z których każdy jest naprawdę Bogiem,
to znaczy, że jest trzech Bogów.
A jeśli to twierdzenie jest prawdziwe,
to fałszem jest twierdzić, że jest
ich naprawdę trzech, z których każdy
jest Bogiem. Nie można bowiem
mówić jednocześnie o tej samej rzeczy,
że jest jedna i że jest ich trzy”.
I dowodzi dalej, że „w nauce naszych
chrystusowców jest coś o wiele
bardziej śmiesznego i niedorzecznego.
Prócz tego bowiem, że Bóg
ich ma być jednym w trójcy i trójcą
w jednym, twierdzą jeszcze, że ten potrójny
i jedyny zarazem Bóg nie ma
ani ciała, ani kształtów, ani postaci.
Twierdzą, że pierwsza osoba tego potrójnego
i jedynego Boga, którą nazywają
Ojcem, miała sama spłodzić
drugą osobę, którą nazwali Synem.
Syn jest całkowicie podobny do swojego
Ojca i tak samo nie ma ciała,
kształtu ani postaci. Jeśli tak się rzeczy
mają, to dlaczego pierwsza osoba
nazywa się ojcem, a nie matką,
druga zaś synem, a nie córką? Jest
to niepojęte i samo sobie przeczy (...).
Mniejsza z tym. Twierdzą dalej, że te
dwie osoby bez ciała, kształtu i postaci,
a więc niezróżnicowane płciowo,
są jednak ojcem i synem i ze
wzajemnej ku sobie miłości stworzyły
trzecią osobę, którą nazywają
Duchem Świętym. I osoba
ta, podobnie jak dwie poprzednie,
nie ma ciała ani
kształtu, ani postaci. Cóż za
zawracanie głowy!”.
Swoje wywody kończy
Meslier, zwracając się do
swoich przyszłych czytelników:
„Myślę, drodzy
przyjaciele, że dostatecznie
zabezpieczyłem
was przed tymi
szaleństwami. Rozum
wasz sam sprawi
więcej jeszcze niż
moje wywody. Oby
nam tylko Bóg nie dał
innych powodów do
skargi niż to, że oszukiwano
nas. Ale dla
ustanowienia i utrzymania przy życiu
tych okropnych oszustw krew ludzka
płynie od czasów Konstantyna.
Kościół rzymski, prawosławny, protestancki
– ileż czczych dysput i iluż
ambitnych obłudników spustoszyło
Europę, Afrykę i Azję! Drodzy moi,
do ludzi, którzy zginęli w tych sporach,
dodajcie tłumy mnichów i mniszek,
których stan duchowny pozbawił
płodności. (...) Kończąc blagam
Boga, tak przez tę sektę znieważonego,
aby raczył nas przywrócić
do religii naturalnej, której chrystianizm
jest otwartym wrogiem, do
tej świętej religii, którą Bóg włożył
w serca wszystkich ludzi i która uczy,
abyśmy nie czynili bliźniemu, co nam
nie jest miłe”.
O wierzeniach religijnych Meslier
pisał też, że „nie mają trwałej
podstawy, że każda religia jest
budowlą zawieszoną w powietrzu,
że teologia jest jedynie usystematyzowaną
nieznajomością przyczyn
naturalnych, długim pasmem urojeń
i sprzeczności”.
„Dlatego człowiek zawsze był
i pozostał niedoświadczonym dzieckiem,
małodusznym niewolnikiem,
głupcem lękającym się myślenia i nigdy
nie umiejącym się wydostać z labiryntu,
w którym zagubiono jego
przodków”. O teologii pisał: „Istnieje
nauka, której przedmiotem są same
rzeczy niezrozumiałe. W przeciwieństwie
do innych nauk zajmuje się
tym jedynie, co nie podpada pod zmysły.
Hobbes nazywa ją królestwem
ciemności. (...) Ta nauka nazywa się
teologią. Teologia jest nieustanną obelgą
dla rozumu ludzkiego”.
W rozdziale pt. „Wiara w Boga
nie jest konieczna i najrozsądniej
o nim nie myśleć” Meslier
napisał: „(...) wszyscy głoszą,
że istota Boga jest niepojęta
dla człowieka, a jednocześnie
wciąż przypisują
temu niepojętemu Bogu
pewne właściwości oraz zapewniają,
że człowiek musi
uznać tego Boga, którego
nie może pojąć. Najważniejszą
rzeczą dla ludzi
ma być ta rzecz, której
absolutnie nie są w stanie
pojąć. Skoro Bóg jest niepojęty
dla człowieka, najrozsądniej
byłoby nigdy
o nim nie myśleć. Religia
zdecydowała jednak, że
człowiek popełnia zbrodnię,
jeśli przez chwilę bodaj
o nim nie myśli”.
„Niewiedza i strach – oto dwie
podstawy każdej religii” – konstatuje
Meslier, a w innym miejscu
dodaje: „W sprawach religii ludzie
zachowują się jak duże dzieci. Im
bardziej religia jest niedorzeczna
i pełna cudowności, tym większy ma
na nich wpływ”.
„Źródłem każdej religii było
pragnienie władzy” – brzmi tytuł
kolejnego z rozdziałów, a jeszcze
inny nazywa się: „Czcić Boga to
czcić fikcję”.
Dalej Meslier mówi o wierze
w Boga jako „jedynie mechanicznym
przyzwyczajeniu pochodzącym
z dzieciństwa”, nawyku wbitym
w „miękki jak wosk mózg dziecka”.
„Nauczyciele rodzaju ludzkiego
– pisze – postępują bardzo przezornie,
wpajając w ludzi zasady religijne,
zanim potrafią oni odróżnić prawdę
od fałszu, a rękę lewą od prawej”.
Meslier skrytykował też pojęcie
Opatrzności.
„Opatrznością nazywa się wspaniałomyślną
opiekę, którą Bóg otacza
swoje ukochane twory, zaspokajając
ich potrzeby i czuwając nad
ich szczęściem. Wystarczy się jednak
rozejrzeć, aby stwierdzić, że Bóg
nie troszczy się o nic i o nikogo.
Opatrzność jest ślepa na potrzeby
większości mieszkańców tego świata.
Cóż znaczy ta znikoma liczba
ludzi szczęśliwych, wobec tłumów
nieszczęśników, którzy jęczą pod uciskiem
i cierpią nędzę?!”.
Podważył też sens dogmatu kary
wieczystej, nie mogąc jej pogodzić
z ideą dobrego i miłosiernego
Boga.
Być może to bezceremonialność
i szokująca otwartość, z jaką ksiądz
Meslier wyrażał swoje poglądy, sprawiła,
że zepchnięto jego dzieło do
piwnic nawet tradycji antyklerykalnej.
Można jego poglądy podzielać
albo nie, ale pamięć o tym dziwnym
księdzu na pewno godna jest
szerszego upowszechnienia.
Krzysztof Wodnicki
"FAKTY I MITY" nr 6, 16.02.2006 r. POLSKA PARAFIALNA
KOŚCIÓŁ TO
PERWERSJA (1)
Wywiad z profesorem Hubertusem Mynarkiem – byłym
księdzem, teologiem i filozofem, dziekanem Uniwersytetu Wiedeńskiego, pisarzem
i najbardziej – obok Karlheinza Deschnera – znanym niemieckim krytykiem
Kościoła rzymskokatolickiego.
– Jak to się stało, że ksiądz pochodzący z Polski,
profesor teologii kilku uczelni, stanął po drugiej stronie ideologicznej
barykady?
Byłem przez bardzo długi czas produktem mojego śląsko-katolickiego środowiska. Z czasem jednak zrozumiałem lepiej znaczenie katolickiej teologii. Jedynym jej zadaniem jest legitymizowanie strategii hierarchii kościelnej. Papież, który jest antydemokratycznym autokratą, deklaruje: „Objawienie istnieje, przyszło z nieba, przyniesione przez Jezusa Chrystusa, jest zapisane w Piśmie Świętym, w czterech Ewangeliach i w listach apostołów”. Jednak to papież, jako „nieomylny”, decyduje o tym, jak interpretować treść Biblii. Jednocześnie w Starym i Nowym Testamencie znajdujemy mnóstwo okrucieństw, scen pornograficznych, niemoralnych zasad i nakazów. A do tego hierarchia kościelna, papieże i sobory deklarują, że Biblia jest od A do Z świętą księgą, daną nieomylnie przez Boga.
– Chce Pan powiedzieć, że teologowie, ludzie
inteligentni i z tytułami naukowymi, nie widzą tej sprzeczności?
Naturalnie, że teologowie są świadomi, iż niezależne badania Biblii dowodzą czegoś zupełnie przeciwnego: odkrywają przecież w tym „świętym piśmie” mnóstwo mitów, oszustw i fałszerstw. Jednak jako urzędnicy kościelni teologowie muszą mówić, uzasadniać i legitymizować to, co papież i biskupi nakazują. Nie wolno im powiedzieć ludowi katolickiemu prawdy! W rzeczywistości nic się nie zmieniło od czasów świętego Ignacego Loyoli, założyciela jezuitów, który ogłosił: „Aby dojść do prawdy we wszystkich sprawach, musimy być gotowi do wiary, że to, co nam wydaje się białe, jest czarne, jeżeli Kościół hierarchiczny tak to definiuje”.
Pod wpływem długich badań historycznych, filozoficznych i egzegetycznych stało się dla mnie zupełnie jasne, że teologia nie jest obiektywną nauką. Teologia jest ideologią w służbie władzy hierarchicznej, która samą siebie ustanowiła nieomylną prawdą. Tej „prawdy” potrzebuje Kościół, aby ludzi straszyć piekłem, grzechem, karą za nieposłuszeństwo, wyrzutami sumienia, spowiedzią itp. Kościół hierarchiczny chce jedynie panować i odnosić korzyści, a religia jest dla niego jedynie fasadą, za którą ukrywa swoje właściwe zamiary. Oto dlaczego zrzuciłem sutannę i wystąpiłem z Kościoła katolickiego!
– Odchodząc z Kościoła w 1972 roku, napisał Pan
list otwarty do papieża Pawła VI, wzywając do zniesienia celibatu i
demokratyzacji w Kościele.
Papież, naturalnie, nie odpowiedział. Władza absolutna nie widzi potrzeby dyskutowania. Ona znajduje interes tylko w wydawaniu poleceń. Wysłałem także kopię mojego listu otwartego do ówczesnego arcybiskupa Wiednia, kardynała Koeniga, ponieważ byłem profesorem i dziekanem na Uniwersytecie Wiedeńskim. Oczywiście, też nie dostałem żadnej odpowiedzi. Za to kardynał natychmiast zażądał od kanclerza Austrii Brunona Kreiskiego mojego zwolnienia ze stanowiska profesora wydziału teologii katolickiej państwowego uniwersytetu. Państwo austriackie zrobiło posłusznie to, czego chciał Kościół – wysłano mnie na emeryturę.
Tygodnik „Der Spiegel” napisał wówczas: „Mynarek w wieku 43 lat stał się najmłodszym emerytem wśród profesorów teologii”. Echa mojej decyzji pojawiły się w całej Austrii i Niemczech. Wszystkie wielkie gazety odnotowały to wydarzenie: „Kronenzeitung”, „Die Presse”, wiedeński „Kurier”, „Stern”, „Frankfuerter Allgemeine Zeitung”. Poświęcono mi obszerne artykuły, a wszystko dlatego, że byłem pierwszym w XX wieku profesorem teologii, który wystąpił z Kościoła. Naturalnie, ukazały się także artykuły pełne nienawiści i złości przeciwko mnie, szczególnie w wielu kościelnych gazetach. Kościół, ta „siedziba miłości i dobroci”, nie wybacza takiego kroku byłemu księdzu!
– Czym się Pan zajął po odejściu z Kościoła?
Moja sprawa stała się tak głośna, że największe wydawnictwo niemieckie Bertelsmann Koncern poprosiło mnie o napisanie książki na temat stosunków i intryg w Kościele i wśród panów tego Kościoła. A więc napisałem książkę pod tytułem „Herren und Knechte der Kirche” („Panowie i wasale Kościoła”). Redakcja wydawnictwa z radością zaakceptowała mój skrypt. Bertelsmann rozesłał zapowiedzi i fragmenty mojej książki do wszystkich wielkich gazet. Kościół zorientował się, że ukaże się niebezpieczna książka i wywarł taką presję na wydawnictwo, że wycofało się z publikacji. Tak wielka jest finansowa i propagandowa siła Kościoła, że największy dom wydawniczy przestraszył się i zmienił zamiary! Natychmiast jednak zgłosiły się inne wydawnictwa i w końcu książka ukazała się w 1973 roku w wydawnictwie Kiepenheur & Witsch w Kolonii i już po dwóch tygodniach stała się bestsellerem. Tego Kościół nie mógł tolerować! Kardynałowie, biskupi i wielu oportunistycznych teologów wytoczyło mi procesy. Było ich w sumie ponad 15. Twierdzili, że moja książka ich obraża. Urażony był m.in. Ratzinger, obecny papież, który także wytoczył mi proces. Wszyscy oni żądali odszkodowań jako zadośćuczynienia za szkody na ich honorze. W sumie żądano ode mnie 360 tys. marek niemieckich! W efekcie procesów i wyroków straciłem dom, a nawet maszynę do pisania. Do dzisiaj nie ma w Niemczech sędziego, który wydał wyrok na niekorzyść Kościoła w procesach ludzi, którzy krytykują go w imieniu prawdy historycznej. Doszło do tego, że zakazano sprzedaży mojej książki. Dopiero w 2003 roku doczekałem się ponownego jej wydania pod tym samym tytułem i z uwzględnieniem niesprawiedliwości, jakiej doświadczyłem ze strony sądów i Kościoła. Tylko ateistyczne wydawnictwa – Historia Verlag i Ahriman Verlag – miały odwagę wydać moją książkę. Chociaż procesy przeciwko mnie trwały wiele lat i kosztowały wiele energii, publikowałem dalsze książki: historyczne, filozoficzne, kosmologiczne, antropologiczne i socjologiczne. Ponadto odbyłem wiele prelekcji i odczytów dla słuchaczy z różnych środowisk.
– Do tej pory ukazały się w Polsce dwie Pana książki:
„Jezus i kobiety” i „Zakaz myślenia”. W pierwszej podjął Pan próbę
demitologizacji seksualności założyciela chrześcijaństwa, a w drugiej obnażył
fanatyzm, który kryje się u źródeł wielkich religii monoteistycznych.
Hierarchia kościelna do dzisiejszego dnia twierdzi, że Jezus był aseksualny, absolutnie czysty, niepokalany, niedotknięty zmysłowością. Kościół potrzebuje właśnie takiego Jezusa i jego matki, aby wpoić ludziom swoją rygorystyczną, antyhumanistyczną ideologię moralności. Ludzie mają mieć poczucie winy, gdy porównają swoje „grzeszne” życie seksualne z ascetycznym życiem Jezusa.
Ale Jezus był inny, jeśli wierzyć ewangeliom. Stale otoczony był kobietami, chętnie gościł u kobiet, na przykład Marii i Marty, sióstr Łazarza, którego – według Ewangelii świętego Jana – wskrzesił do nowego życia. Szczególnie serdeczny stosunek miał Jezus do Marii Magdaleny. Reformator Marcin Luter, znawca Biblii, mówił o „wielkiej miłości” między Jezusem i Marią Magdaleną.
Faktem pozostaje, że bez kobiet nie byłoby chrześcijaństwa. Maria Magdalena i inne kobiety były pierwszymi misjonarkami zmartwychwstałego Jezusa. Apostołowie nie chcieli wierzyć kobietom, które twierdziły, że widziały żyjącego Jezusa. Ewangelie apokryficzne, których Kościół później zakazał, opisały wielką rolę kobiet u progu chrześcijaństwa. Później patriarchalne, zdominowane przez mężczyzn struktury Kościoła likwidowały ślady matriarchatu w pierwotnym Kościele.
Co do mojej publikacji pod tytułem „Zakaz myślenia”, to wyjaśnia ona, że religie monoteistyczne proklamują swoją podstawową tezę: Bóg jest i rozwiązuje każdy problem. Ponieważ istnieje, wszystkie problemy mają szansę na rozwiązanie. Niestety, Bóg nie rozwiązuje żadnego problemu, on sam jest problemem. Tajemnicy zła w świecie nie daje się pogodzić z istnieniem Boga absolutnej dobroci i miłości. Kościół rzymskokatolicki, a także inne wyznania i religie monoteistyczne potrzebują Boga jako najwyższej i ostatniej instancji, aby móc żądać od ludzi absolutnego, bezwarunkowego posłuszeństwa wobec siebie.
Również systemy polityczne potrzebują dla utrzymania i umocnienia swojej władzy najwyższego przywódcy, Führera, lidera, i wyposażają go w boskie atrybuty. Każdy z tych systemów religijnych i politycznych wydaje zakazy myślenia i buduje barykady, których nie wolno przekraczać. Ale wolna myśl musi żądać wolności myślenia we wszystkich sprawach, także wolności do wątpienia. Bez wątpienia nie ma postępu w ludzkiej kulturze. Tymczasem Kościół naucza, że każda wątpliwość wobec jakiejkolwiek prawdy przez niego głoszonej jest grzechem śmiertelnym. Kto nie wierzy, będzie potępiony!
– Wiele osób uważa, że Kościół katolicki jest
ostoją publicznej moralności. Sądzą, że bez tej instytucji świat pogrążyłby się
w moralnym chaosie i anarchii.
Ludzie, którzy coś takiego twierdzą, są albo ślepi, albo fanatyczni. Prawdą jest, że Kościół nieustannie głosi: „Jestem najwyższą, najważniejszą instancją i gwarancją moralności”. Ale chaos i anarchia są w samym sercu Kościoła katolickiego! Katolicyzm jest najbardziej niemoralną religią w całej historii ludzkości. Moja książka „Nowa inkwizycja” wykazuje we wszystkich szczegółach zbrodnie Kościoła w odleglejszej przeszłości, a także w XIX i XX wieku. Nie ma drugiej takiej religii, która zniszczyłaby tyle istnień ludzkich, co religia katolicka. Inkwizycja, palenie kobiet – domniemanych czarownic – likwidacja całych narodów, prześladowania niewierzących, heretyków, żydów, tak zwanych sekt; związki Kościoła z dyktatorami (Mussolini, Franco, Hitler, Pinochet), z mafią (Calvi, Sidona etc.); wykorzystywanie niewinnych dzieci i młodych ludzi do celów seksualnych przez papieży, biskupów i księży; oszustwo celibatu, który trwa, chociaż mnóstwo księży żyje z partnerkami lub partnerami (co opisałem w moich książkach: „Eros und Klerus” i „Casanovas in Schwarz”). Współczesne państwa i rządy w wyniku własnej słabości lub głupoty popierają mity o moralnym autorytecie Kościoła i jego niezbędności dla prawidłowego funkcjonowania społeczności ludzkiej. Dzięki temu Kościół zyskuje na znaczeniu i rośnie w siłę, także finansową. Tymczasem każdy człowiek ma własne sumienie i musi zbudować swój własny system etyczny, jeżeli nie chce się stać wasalem propagandy, konwencji i ślepej dogmatyki Kościoła. Papież Jan Paweł II podróżował do niedawna, a Benedykt XVI obecnie – do milionów ludzi, ale obaj są niczym więcej jak postaciami popkultury. Dla ugruntowania i podniesienia moralności nie czynią niczego. Cdn.
Rozmawiał Adam Cioch
„FAKTY I MITY” nr 7, 23.02.2006 r.
KOŚCIÓŁ TO
PERWERSJA (2)
Druga i ostatnia część wywiadu z prof.
Hubertusem Mynarkiem – byłym księdzem, teologiem i filozofem, dziekanem
Uniwersytetu Wiedeńskiego, pisarzem i najbardziej – obok Karlheinza Deschnera –
znanym niemieckim krytykiem Kościoła rzymskokatolickiego.
– Czy
widzi Pan jakieś plusy w watykańskiej religii? Jak ocenia Pan Kościoły
protestanckie? Czy sympatyzuje Pan bądź należy do któregoś z nich?
Mimo mojej dobrej woli, nie widzę żadnych plusów w katolicyzmie. Nadal Watykan uważa się za kontynuację starożytnego imperium rzymskiego, nadal papież nazywa siebie pontifex maximus, jak najwyższy kapłan religii rzymskiej, nadal nie toleruje de facto żadnych innych religii i konfesji. Nadal głosi, że ojczyzną prawdy jest Kościół rzymskokatolicki. Nadal religia pozostaje jedynie fasadą, bo Watykan ciągle ma tylko jeden cel i ideał: więcej władzy i więcej zysku. Nadal papieże i ich wasale w hierarchii rozumieją „dialog ekumeniczny” jako powrót wszystkich „zagubionych synów”, wszystkich wyznań do papa mundi, czyli ojca Kościoła i świata, rezydującego w Rzymie.
Jedynym plusem Kościołów protestanckich jest nieuznawanie przez nich dyktatora w osobie papieża. Niestety, widziałem wśród protestanckich przywódców także wielu autorytarnych wodzów. Faktem jest natomiast większy liberalizm niektórych ugrupowań protestanckich. Niestety, kierownictwo największego Kościoła protestanckiego Niemiec (EKD) z biskupem Huberem na czele często zbyt konformistycznie i oportunistycznie reaguje na działania Kościoła katolickiego.
Zaletą protestantyzmu jest dopuszczenie kobiet do urzędów, także do urzędu biskupa, a wadą – wpływ wielu nauk Lutra, który negował wolną wolę człowieka, propagował totalną zależność człowieka od Boga, a także prześladował heretyków, żydów i niewierzących. Straszne, brutalne i okrutne zasady postępowania Lutra wobec żydów służyły nawet jako przykład i motywacja dla nazistów. Dzisiejsza nietolerancja oficjalnego Kościoła ewangelickiego wobec tak zwanych sekt wypływa z antyhumanitarnej ideologii Lutra. Dlatego nie mogę należeć do żadnego z Kościołów protestanckich. Moja wizja wolności i moje humanistyczne nastawienie nie zgadzają się z nauką i praktyką tych kościołów.
– Czy
jest Pan człowiekiem wierzącym?
Pana pytanie jest sformułowane zbyt ogólnie. Jeżeli Pan rozumie wiarę jako wiarę w dogmaty jakiegoś kościoła, wtedy jestem człowiekiem niewierzącym. Wielu ludzi, zwłaszcza w Polsce, identyfikuje cały fenomen religii z katolicyzmem. Ale można być człowiekiem wierzącym i religijnym bez jakiejkolwiek przynależności do katolicyzmu, protestantyzmu czy w ogóle chrześcijaństwa. Religie azjatyckie, na przykład buddyzm, hinduizm, taoizm albo konfucjanizm, bardzo różnią się od chrześcijaństwa. Nie uznają one Boga monoteistycznego, ale są przecież prawdziwymi religiami!
W centrum tych religii stoi wiara w reinkarnację, a nie wiara w Boga. Przekonują, że człowiek musi przejść wiele doświadczeń, wiele wcieleń, aby osiągnąć doskonałość. Napisałem przed kilkoma laty książkę „Religijność bez Boga”, w której zamieściłem wiele przykładów religii, gdzie nie ma wiary w Boga, ale istnieje głęboka religijność.
Wracając do katolicyzmu... Uważam, że nie jest on prawdziwą religią, lecz konglomeratem rozmaitych religii i światopoglądów. Można w nim znaleźć elementy chrześcijaństwa, religii pogańskich, filozofii antycznych i współczesnych. To nie jest jednolita i czysta religia. Katolicyzm jest pozbawiony oryginalności. Nie ma w tym Kościele jednej prawdy wiary, która nie zostałaby ukradziona jakiejś innej religii. A Kościół jako taki jest perwersją i zdradą religii, ponieważ nadużywa jej do manipulowania ludźmi, ogłupiania ich i wykorzystywania.
Nawet wiara w jedynego boga jest wynalazkiem faraona Echnatona, a bóg Jahwe nie był na początku Starego Testamentu jedynym i uniwersalnym bogiem nieba i ziemi, ale bogiem klanu Hebrajczyków, którzy nie negowali istnienia bogów innych narodów i klanów.
– Czy
Bóg istnieje?
Tego nie wiem. Żaden człowiek nie może z pewnością wiedzieć, czy Bóg istnieje, czy nie istnieje. Także „nieomylny” papież tego nie wie, może jedynie wierzyć. Wiara, każda wiara, jest egzystencjalną decyzją. Nigdy nasza wiedza nie jest na tyle uniwersalna i jasna, abyśmy byli zmuszeni wierzyć lub nie wierzyć. To akceptuje nawet Kościół, który uczy, że wiara w Boga jest łaską i cnotą, do której człowiek z wysiłkiem musi dążyć. Wiele rzeczy w przyrodzie, w kosmosie i człowieku jest argumentem (lecz nie dowodem!) na rzecz istnienia Boga, ale problemu zła fizycznego i psychicznego w świecie żaden człowiek nie może rozwiązać. Są ślady wielkiej inteligencji w naturze, w ewolucji, w kosmosie, ale te ślady nie są takiej wagi, aby zmusiły nas do przyjęcia nieskończenie doskonałego, inteligentnego i wszystkowiedzącego Boga.
Już starożytni filozofowie byli przekonani, że świat został stworzony nie przez Boga, lecz przez demiurga, czyli byt, który jest bardzo inteligentny, ale nie wszechmocny i wszystkowiedzący.
Uważam, że człowiek prawdziwie humanistyczny jest agnostykiem, otwartym jednakże na wszystkie możliwości metafizyki. Jak będzie po śmierci, tego nikt nie wie na pewno, ale każdy człowiek musi tu na ziemi zbudować swój własny światopogląd. Nie jest tak ważne, czy jesteśmy ludźmi wierzącymi, czy nie. Istotniejsze jest, czy jesteśmy ludźmi etycznymi, czy może raczej złymi, okrutnymi, brutalnymi, agresywnymi, poszukującymi zysku, sukcesu i kariery ze szkodą dla innych. W roku 2005 ukazała się moja książka „Unsterblichtkeit” („Nieśmiertelność”), która zajmuje się tymi zagadnieniami.
– W
Niemczech przeciwnicy mają Panu za złe, że broni Pan tak zwanych sekt, a nawet
że był Pan z nimi związany. Mam na myśli Życie Uniwersalne i scjentologię.
Oskarża się Pana także o związki z niemieckimi unitarianami, nawiązującymi
podobno do faszystowskiego nurtu chrześcijaństwa.
Nie należę do żadnej sekty. Niestety, Kościół, a pod jego naciskiem także państwo, dyskryminują w Niemczech tak zwane sekty. Każdy humanista jest zobowiązany do obrony prześladowanych mniejszości. Ci, którzy dyskryminują – tak zwane wielkie historyczne Kościoły – sami są de facto sektami, a różnią się od małych sekt tylko siłą i wpływami. Kościół rzymskokatolicki i całe chrześcijaństwo swój marsz przez historię rozpoczęło 2000 lat temu jako mała sekta religii żydowskiej. Wszelkie błędy, herezje, oszustwa i zbrodnie dokonane przez sekty są relatywnie i ilościowo niewielkie w porównaniu z tymi, jakich dopuścił się Kościół rzymski. Kościół potępia sekty, bo obawia się utraty kontroli nad ludźmi. Musimy pamiętać, że spośród wszystkich religii i sekt w całej historii ludzkości Kościół papieski jest organizacją najbardziej zbrodniczą.
Co do związków z niemieckimi unitarianami, to sprowadzają się one do kilku odczytów i prelekcji, które dla nich zrobiłem, podobnie jak robię je na zaproszenie wielu innych grup. Znam nawet kilku żydowskich profesorów, którzy także mieli odczyty na zaproszenie unitarian, lecz tylko mnie się za to atakuje. To jest bardzo dziwne, ale zauważyłem, że Kościół lubi mnie atakować nie wprost, ale często wykorzystuje do tego innych. Nie waha się korzystać z usług nawet byłych stalinowców.
A teraz o moich związkach z Życiem Uniwersalnym. Chcę podkreślić, że ludzie z tego ugrupowania czynią dla innych ludzi, szczególnie chorych, i dla zwierząt tysiące razy więcej dobrych rzeczy niż Kościół. Dlatego właśnie stali się celem wielu ataków ze strony hierarchii. Nie należę do tego ugrupowania, ale wydałem u nich moją książkę „Nowa inkwizycja”, bo zgodzili się ją opublikować po tym, jak 30 innych wydawnictw powiedziało „nie”.
Ze scjentologią nie mam kontaktów, ale też pragnę zauważyć, że rozpowszechniany przez Kościół obraz tej religii mija się z rzeczywistością.
A wracając do unitarian – to prawda, że ruch ten aż do roku 1945 współpracował z Hitlerem. Podobnie zresztą jak przedstawiciele wielu różnych religii i kościołów w Niemczech. Jednak po wojnie unitarianie wyrzucili ze swoich szeregów wszystkich nazistów i obecnie jest to ruch religijny szanujący wartości demokratyczne i akceptowany przez większość Niemców.
–
Ostatnia Pana książka to niewydany jeszcze po polsku „Polski papież”. Nie
wątpię, że zawiera ona wiele krytycznych uwag pod adresem uwielbianego w Polsce
przywódcy Kościoła.
Analizowałem w tej książce teologię dogmatyczną papieża Wojtyły, jego doktrynę moralności i seksualności, jego politykę społeczną, finansową, wewnętrzną i wobec innych państw oraz religii, a także jego stosunek do kobiet w teorii i praktyce. W rezultacie doszedłem do wniosku, że ten papież nie zmienił niczego z przestarzałej dogmatyki Kościoła. Na przykład grzech pierworodny nadal jest dla niego absolutnym fundamentem Kościoła. Grzech – hipotetycznie popełniony przez Adama przed tysiącami czy milionami lat – jest nadal naszym grzechem. Inny przykład: piekło według papieża jest wieczne i nawet po upływie milionów lat nie ma możliwości zbawienia grzesznika. A cóż to za Ojciec i Bóg miłości, który nie potrafi przebaczyć win swoim dzieciom, nawet po bardzo długim odbywaniu kary?!
Rygorystyczna doktryna seksualna papieża sprawiła, że na całej kuli ziemskiej papieski zakaz stosowania antykoncepcji przyczynia się z całą mocą do pogłębienia nieświadomości, ucisku, cierpień i chorób. Zakaz używania prezerwatyw sprzyja szerzeniu się AIDS. Według Brendy Maddox, ta doktryna papieska powoduje więcej zła niż polityka apartheidu i prowadzi do katastrofy demograficznej. Nadal pod panowaniem Jana Pawła II kobiety nie miały tych samych praw co mężczyźni, nie mogły awansować na odpowiedzialne urzędy w Kościele, nie miały prawa zostać duchownymi.
Idealna kobieta – według zmarłego papieża – to dobra matka i opiekunka domu. Nie mogę się nadziwić, że tak wiele kobiet chodzi ciągle do Kościoła i nie występuje z tej maczystowskiej instytucji.
– Jakie
widzi Pan perspektywy dla Kościoła watykańskiego po śmierci Jana Pawła II? Jaką
przyszłość przewiduje Pan dla katolicyzmu w Polsce?
Nie widzę perspektyw dla Kościoła watykańskiego. Nowy papież Ratzinger jest jeszcze gorszy od Jana Pawła II. Benedykt XVI jest i pozostaje tym, kim był – fanatycznym inkwizytorem. On niczego nie zmieni w autorytarno-konserwatywnym Watykanie. Każda poważniejsza reforma tej instytucji byłaby jej negacją, jej kapitulacją, jej końcem. Kościół papieski jest instytucją totalnie antydemokratyczną: papież posiada władzę absolutną, a biskupi i kardynałowie mają jedynie władzę delegowaną; także ich prawa są delegowane. Lud Boży natomiast w ogóle pozbawiony jest praw – ma tylko obowiązki. Prawdziwa demokratyzacja Kościoła byłaby śmiercią absolutystycznej hierarchii.
Oficjalny katolicyzm w Polsce potrzebuje epoki oświecenia, ponieważ tkwi jeszcze w średniowieczu. Środowiska intelektualne w Kościele powinny wyemancypować się ze wszelkich wpływów duchowieństwa. Podobnie i teologia polska, której daleko do teologii i egzegezy zachodnioeuropejskiej.
Rozmawiał Adam Cioch
"FAKTY I
MITY" nr 14, 13.04.2006 r.
WIELKI
CZARNOKSIĘŻNIK
ATEISTA MORALNY
Stanisław Lem przez całe życie otwarcie przyznawał się do ateizmu. W jednej ze swoich najważniejszych książek – „Dziennikach gwiazdowych”, filozoficznej przypowieści ubranej dla niepoznaki w sztafaż science fiction – bezlitośnie wykpiwa kościelne dogmaty i absurdy wiary.
Gdy Lem umarł, polskie media katolickie przemilczały te niewygodne fakty. Bo jakże to? Wielokrotny kandydat do Nobla, ceniony na świecie, największy polski pisarz i myśliciel XX wieku – ateistą?
Lem nie wierzył ani w sprawy „pozadoczesne”, ani w „życie pozagrobowe”. Na istnienie ludzkości patrzył – z kosmicznej skali czasu – jak na ulotny byt jętki jednodniówki. I choć przyznawał, że powstaliśmy w wyniku splotu zadziwiających i być może nieprzypadkowych okoliczności, to jednak zdecydowanie odrzucał możliwość istnienia osobowego stwórcy. Żartował Lem, że skoro Bóg – jak wiadomo – jest wszechmocny, a świat stworzył doskonały, to „nawet guzik od gaci nie może nikomu spaść bez woli Bożej”. Wobec tego człowiek nie może o nic prosić stwórcę: ani o zdrowie, ani o pomyślność czy niepodległość ojczyzny. Bo każda interwencja Boga, czyli cud, byłaby dowodem niedoskonałości tego „najlepszego ze światów”.
– Ateistą jestem z powodów moralnych. Uważam, że twórcę rozpoznajemy poprzez jego dzieło. W moim odczuciu świat jest skonstruowany tak fatalnie, że wolę wierzyć, iż nikt go nie stworzył! – tłumaczył swoją niewiarę Lem. Kilka lat temu wspominał o swoim pobycie w szpitalu: „Przychodził jako pierwszy niepokoić mnie o 6 rano ksiądz i wciąż proponował mi komunię świętą. Powiedziałem, że jestem niewierzący, i że nie potrzebuję, ale raz nie wystarczyło”.
Nic dziwnego, że filozof Leszek Kołakowski ubolewał kiedyś publicznie: „Ciężka sytuacja tego Lema, bo jest niewierzący„! Sam pisarz jakoś nigdy tym się nie martwił, wprost przeciwnie – zawsze przyznawał się, że ostatecznym kryterium poznania pozostaje dla niego nie wiara, lecz rozum.
Dziś, kiedy w Polsce urzędowo deklaruje się zewsząd i w nadmiarze ów pierwszy czynnik (przy równoczesnym deficycie drugiego), przypomnijmy garść opowieści o gwiazdokrążcy Ijonie Tichym. Choćby po to, by pośmiać się z iście wolterowskich przypowieści wyśmiewających absurdy kościelnych legend i dogmatów, gdy próbuje się je przenieść w kosmiczny wymiar.
Bo czym jest ból głowy prymasa Glempa ze zbudowaniem „świątyni opatrzności” przy kłopotach misyjnych, które napotka Kościół, gdy ludzkość (a wraz z nią i kaznodzieje) zacznie zdobywać kosmos? Pięciorniakowie z gorącej planety Antyleny, którzy marzną przy 600 st. Celsjusza, nie chcieli słyszeć opowieści o raju, natomiast byli żywo zainteresowani, gdy misjonarze zaczęli opisywać im warunki klimatyczne panujące w piekle. Z kolei mieszkańcy planety Egilli z braku wszelkich kończyn mogliby się żegnać jedynie ogonem – cóż, kiedy Watykan drugi rok zwleka z podjęciem decyzji...
A pamiętacie okrutny los ojca Orybazego, który ewangelizował Memnogów? Istoty te należały do „najbardziej uczynnych, łagodnych, dobrotliwych i przenikniętych altruizmem stworzeń w całym kosmosie”. Lud ów wprost spijał słowa z ust misjonarza, który dniem i nocą niestrudzenie głosił im zasady wiary i opowieści o żywotach świętych. Ojciec Orybazy tak skutecznie nawrócił Memnogów, że gdy upewnili się, iż misjonarz o niczym innym nie marzy, jak tylko świętym zostać, postanowili mu pomóc
w drodze do nieba... Zdarli mu skórę z grzbietu i posmarowali smołą (jak to spotkało św. Hiacynta), potem odrąbali lewą nogę (św. Pafnucy), rozpruli brzuch i wsadzili weń wiecheć słomy (bł. Elżbieta normandzka), wbili na pal (św. Hugon), połamali żebra (jak św. Henrykowi z Padwy) i na koniec spalili (jak Dziewicę Orleańską). A kiedy dominikanin o. Lacymon, oblatując gwiezdne diecezje, wstąpił na planetę Memnogów, zastał ich opłakujących swojego utraconego pasterza. – Czy wiecie, żeście wydali dusze na wieczne potępienie? – krzyknął. Memnogowie wytłumaczyli, że owszem, lecz zrezygnowali przecież ze swego zbawienia, byle tylko ich ukochany pasterz zyskał „koronę męczeńską i świętość”. I wierzą teraz, że jest w niebie. A to rzekłszy, wręczyli dominikaninowi z Ziemi worek z sumą na proces kanonizacyjny...
Z kolei mieszkańcom Arpetuzy od czasu przybycia ziemskich misjonarzy grozi wyginięcie. Przestali zawierać małżeństwa, nie płodzą dzieci i masowo wstępują do zakonów. Wzorowo przestrzegają reguł, modlą się, umartwiają, a tymczasem upada przemysł i rolnictwo, nadciąga głód i planecie grozi zagłada. Zaniepokojony o. Lacymon napisał o tym do Rzymu, lecz ten – jak zwykle – milczy...
W gabinecie ojca Lacymona z „Dzienników gwiazdowych” (Podróż XXII) wisi mapa nieba gwiazdowego. Tichy zauważa, że cała jej prawa część jest zaklejona papierem. Zamieszkują tam „niesłychanie inteligentne ludy, które głoszą materializm, ateizm i doskonalą życie na swoich planetach”. Watykan posyłał do nich najmędrszych głosicieli Słowa Bożego, lecz absolutnie wszyscy powracali jako ateiści.
Ponieważ Lem niejednokrotnie dowiódł, jak przenikliwym był prorokiem naszych czasów (przewidział masowy terroryzm jako broń polityczną, Internet, masowy wpływ na nasze życie biotechnologii i inżynierii genetycznej, fantomatykę, czyli Matrix, kreowanie wirtualnej rzeczywistości). W „Kongresie futurologicznym” (napisany w 1970 r.!) przewidział też inne wydarzenie... Oto Tichy spotyka przy barze w hotelu Hilton brodatego osobnika, który – pokazawszy mu ciężką dwururkę na plecach – pyta naszego bohatera, jak mu się podoba jego „papieżówka”. Okazuje się, że brodacz wybiera się na pielgrzymkę do Rzymu, by „ustrzelić Ojca Świętego” pod bazyliką Piotrową. Z tym, że w przeciwieństwie do Agcy powieściowy terrorysta jest „gorącym, prawowiernym katolikiem”, który chce w ten sposób wstrząsnąć sumieniem ludzkości, a uczyni to tak, jak według Pisma Świętego miał zrobić Abraham z Izaakiem. Tylko na odwrót, bo „wszak nie syna położy, lecz ojca, i to na dobitkę świętego”.
Oby więc za sto lat Polakom nie groziło wyginięcie, a przemysł i rolnictwo w kraju nie upadały w wyniku masowych powołań. A w gabinecie prymasa wisiała mapa Polski – prawie cała zaklejona papierem. Poza może Częstochową i Toruniem...
Grzegorz Konieczny
"FAKTY I MITY" nr 22, 07.06.2007 r. MROCZNE KARTY HISTORII KOŚCIOŁA (58)
KOŚCIELNE
PRAWO NATURALNE
Prawo naturalne to prawo stanowiące
przeciwwagę dla prawa stanowionego, wynikające z przyrodzonych i odwiecznych
zasad ludzkości, a nawet wszechświata.
Prawo zapisane w sercach lub rozumach ludzi
(ius in corda scripta). Kościół szermuje pojęciem prawa naturalnego,
wprowadzając opinię publiczną w błąd, który polega na utożsamieniu tej idei z
doktryną kościelną.
Teorie praw naturalnych nie powstały wraz z narodzinami chrześcijaństwa. Duchowni, mówiąc o prawie naturalnym, utożsamiają je z prawem boskim, co często sprowadza się do zamiennego stosowania obu terminów; doszło nawet do tego, że gdy się mówi o prawie natury, kojarzone jest to natychmiast ze sporami Kościoła polskiego wobec preambuły Konstytucji RP.
W rzeczywistości prawo natury jest czymś zupełnie niezależnym od Kościoła, a w pewnych wiekach było nawet głosem sprzeciwu wobec koncepcji kościelnych. Kościół rzymskokatolicki zapożyczył tę ideę od
poganina – Arystotelesa – który zdefiniował je jako pierwszy, już w IV wieku przed Chrystusem. Prawa natury miały wynikać z obserwacji porządków ustanowionych przez samą naturę człowieka i świata.
Do czasów późnego średniowiecza myśl Arystotelesa była nieznana dla świata chrześcijańskiego. Koncepcje Arystotelesa (jak i większość dzieł) przyswoił sobie świat arabski. Do Europy idee te przedostały się z północnej Afryki, poprzez Hiszpanię, gdzie wielką popularność zyskał lekarz z Kordoby Awerroes (Ibn Ruszd), który pod wpływem metafizyki Arystotelesa począł głosić tezy, które były sprzeczne zarówno z Koranem, jak i Biblią chrześcijańską. „Tezy awerroistów odrzucających dogmat zmartwychwstania i nieśmiertelność duszy zaniepokoiły Kościół, tym bardziej że dyskusje wokół tez wywierały wpływ na doktrynę polityczną” (Karol Jonca).
Fakt, że idee poganina cieszą się tak wielkim zainteresowaniem, na tyle poirytował hierarchię kościelną, że do zajęcia się tym problemem oddelegowano Tomasza z Akwinu – oficjalnego teologa Kościoła. Mógł on zrobić dwie rzeczy: zdyskredytować myśli Arystotelesa bądź adaptować je dla chrześcijaństwa. Ponieważ pierwsze nie rokowało spodziewanych efektów (Kościół wydawał już zakazy nauczania w duchu arystotelizmu w latach 1210, 1215 i 1231), trzeba było zastosować drugie rozwiązanie, czyli połączenie nauki Kościoła z ideą praw naturalnych. Jednak problem był niebanalny, gdyż Nowy Testament nie dawał przesłanek do tego, aby wkomponować w niego źródło nauki o prawie naturalnym. Dotychczasowe nauczanie Kościoła, którego główną opoką pozostawał św. Augustyn, również nie dawało przesłanek, na których można byłoby się oprzeć w tej kwestii: Kościół nauczał bowiem, że natura człowieka jest nieczysta, zaś uświęcanie go miało polegać właśnie na wyzwalaniu się spod jej prawideł. Pozostawał Tomaszowi Arystoteles. Jednak skąd u poganina myśl boska? Otóż ów doctor Ecclesiae wykoncypował, co następuje: zasady prawa naturalnego drzemią w każdym człowieku (nawet poganinie), a dzięki Światłości Wiekuistej są refleksem owego oświecenia boskiego. Oczywiście, boskie Światło Wszechświata jest czymś nadrzędnym dla tych praw natury. I tak chrześcijaństwo podporządkowało sobie prawa naturalne – poprzez „chrzest” Arystotelesa. Warto jednak zaznaczyć niektóre niuanse koncepcji praw naturalnych autorstwa Tomasza z Akwinu. Chociaż bowiem już klasyczni prawnicy rzymscy uważali, że niewola nie jest stanem zgodnym z porządkiem naturalnym, to wielki teolog Kościoła utrzymywał, że jest dokładnie na odwrót.
Oczywiście, nie oznaczało to bynajmniej zdecydowanego zwrotu i uznania dla praw naturalnych ze strony Kościoła. Ochrzcić Arystotelesa to był wymóg pragmatyczny i wyraz adaptowania do chrześcijaństwa użytecznych bądź popularnych myśli filozofów pogańskich. Prawa naturalne miały odtąd stanowić dla Kościoła bardzo wygodny wytrych przy rozwiązywaniu dylematów teoretycznych pojawiających się na przestrzeni dziejów oraz pomoc przy argumentowaniu swego stanowiska w takich sprawach, które nie mogły liczyć na wsparcie Objawienia (np. prawo własności, sprzeciw dla „mordowania” nienarodzonych rozciągający się nawet na zarodek ludzki). Z drugiej jednak strony nadal podkreślano grzeszny charakter natury człowieka i uznawano ją za sprzeczną z wiecznymi prawami boskimi. Dlatego powinna być brana w karby posłuszeństwa – zgodnie z cnotą religijną. Jest to zapewne przejaw pewnej teologicznej schizofrenii.
Kiedy w wiekach XVII–XVIII nastały warunki do narodzin nowożytnych idei praw przyrodzonych, ludzkość nie skorzystała z koncepcji pochodzenia praw naturalnych dzięki iluminacji światła boskiego. Zapewne było to rozwiązanie trafne, gdyż „boska iluminacja” prawdopodobnie implikowałaby skrajną nietolerancję i skrępowanie myśli, a jednym z praw naturalnych byłaby nieomylność Kościoła rzymskokatolickiego. Kościelna wersja praw naturalnych w budzących się do wolności społeczeństwach nie mogła nastrajać optymistycznie, biorąc pod uwagę osobliwe stanowisko hierarchów Kościoła wobec podstawowych praw swych wiernych z czasów średniowiecza i kontrreformacji (katalog bliski zbiorowi pustemu). Zresztą instytucja, która zakazywała lektury swej świętej księgi, nie mogła budzić zaufania. Twórcami nowożytnych idei praw naturalnych byli przede wszystkim: Hugon de Groot, Pufendorf, Hobbes i Locke. Dziewiętnastoletni Grocjusz stworzył doktrynę będącą „demontażem koncepcji świętego Tomasza. (...) ius naturae jest podstawą dla wszystkich innych praw. (...) jest wypływem samej natury rozumnej i społecznej człowieka i nikt, nawet Bóg, nie może go zmienić (...). Grocjusz przypisuje prawu natury wartość autonomiczną i w nim też dostrzega »płaszczyznę porozumienia ludzi rozmaitych wyznań, wszystkich czasów«” (Jonca). Oczywiście, jego dzieło wpisano na index librorum prohibitorum.
Wyraźnego jednak oddzielenia prawa natury od religii dokonali następcy Grocjusza, zwłaszcza Pufendorf. Hobbes – twórca teorii strachu („Lewiatan”, 1651) – podważył naturalne pochodzenie państwa (Arystoteles) i twierdził, że człowiek z natury jest egoistą, który pragnie zagarnąć dla siebie jak najwięcej dóbr. „(...) w stanie natury istnieje strach, ciągłe niebezpieczeństwa otaczają człowieka i nie może znaleźć zastosowania obiektywne prawo natury, nie może się też rozwinąć. Człowiek, przezwyciężając egoizm, zawiera umowę z innymi ludźmi”. Tak powstaje państwo – sztuczny twór, mający na celu ochronę jednostki przed inną jednostką. Z kolei liberalna doktryna Locke’a, bodajże najbardziej popularna, zwłaszcza w dobie oświecenia, zakładała wolność, równość, pokój i pomyślność jako stan naturalny.
Dzięki odcięciu się od Kościoła świeckie katalogi praw naturalnych jako jedno z nich wymieniały wolność przekonań i wyznawania religii. Dzisiejszy posoborowy Kościół, który bohatersko walczy o supremację praw naturalnych, nie chce zapewne pamiętać, że z równą bądź większą determinacją Kościół przedsoborowy – od Piusa VI do Piusa XII – gromił nowożytne prawa naturalne, które ludzkość sformułowała w drugiej połowie XVIII wieku.
Zaczęło się nie gdzie indziej, tylko w Ameryce Północnej, gdyż tylko tam – w nowym miejscu – mogło wykiełkować nowe spojrzenie na społeczeństwo i na świat. Tylko tam można było zacząć budować więzi społeczne na nowo. Pierwszym aktem, w którym powołano się na nadrzędność pewnych przyrodzonych praw, była „Deklaracja praw Wirginii” z 12 czerwca 1776 roku. W punkcie pierwszym stanowi ona m.in.: „(...) wszyscy ludzie z natury są równi, wolni i niezależni i posiadają pewne przyrodzone prawa, z których, gdy wchodzą w ramy organizmu publicznego, nie mogą zrezygnować w drodze żadnej umowy”. Dzięki świeckiej ideologii owych postanowień – szesnastym punktem mogło być wolne sumienie jako jedno z praw przyrodzonych. Konsekwencją deklaracji stanu Wirginia (tak jak deklaracji rewolucyjnej Francji) był zapewne katalog praw człowieka przyjęty w Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki, który wolność religijną umieścił na samym czele! Mimo że Ojcowie Założyciele powoływali się na Boga, to jednak uważali, że „patronem ich zrzeszenia jest w istocie rozum”.
Pierwszym katalogiem praw przyrodzonych dla Europy była francuska „Deklaracja praw człowieka i obywatela” z 26 sierpnia 1789 roku. Wolność sumienia i tutaj znalazła swoje odzwierciedlenie. Pozostaje kwestią dalece wątpliwą, czy dziś zaliczalibyśmy takie deklaracje do katalogu praw wrodzonych, gdyby miały one oparcie w korzeniach chrześcijańskich. Świadczy o tym niewątpliwie długa, bo sięgająca aż drugiej połowy XX w., tradycja kościelnego zwalczania wolności słowa i wyznania.
Na te „samowolne dictum” ludu Kościół zareagował bardzo szybko i zdecydowanie. Już 10 marca 1791 r. Pius VI (1775–1799) w brewe Quod aliquantum potępił podstawowe prawa „Deklaracji praw człowieka” jako monstra (potworności), a o wolności wypowiedzi pisał, że to prawo skandaliczne. W roku 1900 Leon XIII wołał: „Dosyć już nasłuchał się tłum o tym, co się zwie »prawami człowieka«, niechże usłyszy kiedyś o prawach Boga”.
Można uznać za Arturem Domosławskim, że prawdziwa zmiana stosunku Kościoła do praw człowieka została zapoczątkowana dopiero po Soborze Watykańskim II (1963–1965), a do tego czasu „były przez dwa niemal wieki traktowane w katolicyzmie jako swoista konkurencja, jako rodzaj »świeckiej religii«”. Dziś Benedykt XVI, który lubi powoływać się na prawa człowieka, tego „chyba nie pamięta i teraz wydaje mu się, że prawa człowieka zrodziły się z tradycji katolickiej. Otóż było dokładnie odwrotnie. Prawa człowieka powstały i upowszechniły się wbrew papieżom i katolicyzmowi. Można powiedzieć, że takie wartości współczesnej demokracji jak wolność, równość i prawa człowieka zostały przyswojone wbrew papieżom i tradycji katolickiej” (Fernando Savater). Kościół niewątpliwie wypaczył wyrazistość koncepcji praw naturalnych. Powyższym rysem chciałem uprzytomnić istnienie poważnej gangreny trawiącej tę ideę. Należy udzielić rozwodu Kościołowi i prawom naturalnym, a dzięki temu dyskusja nad tym zagadnieniem stanie się bardziej merytoryczna.
Mariusz Agnosiewicz
www.racjonalista.pl
"FAKTY I MITY" nr 31, 09.09.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
DOBRA I ZŁA
ZBRODNIA
Przyzwoici ludzie niemal zawsze skłonni są
potępiać zabijanie, a w szczególności ludobójstwo. No, chyba że święte księgi
każą im uważać za dobre to, czym się normalnie brzydzą.
Wzdragamy się, i słusznie, na szaleńcze pomysły Hitlera, który twierdził, że opatrzność zleciła jemu i jego narodowi misję „oczyszczenia” świata z Żydów. Wiemy, jakie były skutki tej opatrznościowej misji – 6 milionów zagazowanych lub rozstrzelanych. Budzi to zrozumiałe powszechne obrzydzenie, a głoszenie ideologii, która ten plan wprowadziła w życie, w wielu krajach jest zabronione przez prawo; nie pozwala się także na rozpowszechnianie związanej z nią literatury (np. „Mein Kampf”).
Wystarczy jednak, że podobne pomysły „oczyszczenia” i „zagwarantowania odpowiedniej przestrzeni życiowej” znajdą się w jednej z ksiąg, które wielkie religie uznają za święte, a już zupełnie inaczej na nie patrzymy. Księga Jozuego (część Starego Testamentu) jest uznawana – zarówno przez judaizm, jak i chrześcijaństwo – za „natchnioną przez Boga”. Jej fragmenty są czytane na nabożeństwach w tysiącach kościołów. Także fragment o tym, jak bóg Jahwe kazał zamordować wszystkich mieszkańców miasta Jerycho. Nie tylko ich zresztą, ale nawet tamtejsze „woły, owce i osły”. Tak dokładnego „oczyszczenia” z wszystkiego
co żywe nie wymyślił nawet Hitler – dopiero amerykańska bomba atomowa w Japonii okazała się równie skrupulatnie zabójcza. Przypomnijmy, że Księgi Jozuego, która wychwala ten mord, oraz innych podobnych ksiąg nikt nie zabrania rozpowszechniać... Przeciwnie
– w kościołach stawia się ją na honorowym miejscu, a duchowni niektórych wyznań nawet całują ją z namaszczeniem w czasie liturgii.
Richard Dawkins w swojej książce „Bóg urojony” przytacza bardzo ciekawe i nieznane dotąd w Polsce badania izraelskiego psychologa George’a Tamarina. Tamarin kazał tysiącu żydowskich dzieci ocenić, czy Izraelici postąpili słusznie, zabijając mieszkańców Jerycha. 66 procent zapytanych uznało biblijne ludobójstwo za zupełnie uzasadnione, 8 proc. za częściowo uzasadnione, a tylko 26 proc. za zupełnie naganne. Jak dzieci (sic!) uzasadniały swoją pochwałę zbrodni? Po pierwsze – potrzebą posłuszeństwa wyrokom boskim, następnie – moralnością (gdyby mieszkańcy Jerycha przeżyli, mogliby zdeprawować Izraelitów), po trzecie – niebezpieczeństwem asymilacji Żydów (gdyby poganie przetrwali, naród wybrany rozpłynąłby się w małżeństwach mieszanych). Nawet te dzieci, które potępiły Jozuego i jego ludzi, nie zawsze robiły to z humanitarnych powodów. Jedno z nich uznało na przykład sam pomysł wejścia do Jerycha za naganny, ponieważ „Arabowie (dziecko utożsamiło Kananejczyków z Arabami – to też ciekawe...) są nieczyści, a kto wchodzi na nieczystą ziemię, sam staje się nieczysty”. Brrr!
Ten sam psycholog przerobił historię Jozuego tak, że jej akcję umieścił w starożytnych Chinach, a wydarzenie przestało mieć charakter religijny. Nic też nie miało wspólnego z Żydami. Kazał ją ocenić innej grupie izraelskich uczniów. Nietrudno zgadnąć, że to, co było dotąd dobrym ludobójstwem, stało się zdecydowanie złe. 75 procent uczniów potępiło zamordowanie mieszkańców „starożytnego chińskiego miasta”, a pochwaliło je zaledwie 7 procent młodych respondentów.
Badania poddaję pod rozwagę wszystkim tym, którzy mówią o jakimś błogosławionym wpływie religii na zachowanie moralne ludzi. Widać wyraźnie, że w normalnych warunkach większość ludzi skłonna jest potępiać zło. Jednak ludzie zainfekowani religią są skłonni
w pewnych wypadkach zło usprawiedliwiać
i wynajdywać dla niego pokrętne uzasadnienia. Czy oddawanie dzieci na wychowanie duchownym nie jest przypadkiem wydawaniem ich na pastwę molestowania religijnego?
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 30, 02.08.2007 r.
ZAĆMIENIE
Nie było i nie ma w obowiązującym kanonie lektur „Faraona” Bolesława Prusa – powieści historycznej. Kilkadziesiąt lat temu rozsławił ją na cały świat film Kawalerowicza z Zelnikiem w roli głównej.
Szkoda, że młode pokolenie tylko dzięki telewizji, i to najczęściej przez przypadek, może poznać poruszaną w niej problematykę... A jest się nad czym zastanawiać, skoro ponad 3000 lat po opisanych wydarzeniach – w całkowicie odmiennej kulturze i przy nieporównywalnych okolicznościach politycznych – tak zadziwiająco aktualne może wydawać się narzekanie Ramzesa XIII, następcy tronu egipskiego:
„Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem w Egipcie! Niedługo nawet w moim łóżku będę znajdować kapłanów...”.
Dzieło Prusa to nie tylko powieść o mechanizmach władzy, o antagonizmie między władzą świecką a duchową i „o wyższości jego świątobliwości kapłana nad jego świątobliwością faraonem”, lecz przede wszystkim o wyższości nauki i wiedzy nad ciemnotą i niewiedzą. W walce między Herhorem a Ramzesem zwyciężył ten, który skuteczniej tę wiedzę wykorzystał. I choć sam fakt jej poszukiwania i wykorzystywania godny jest pochwały, to przecież Herhor oszukał nie tylko nieuczony, ciemny tłum. On bluźnierczo zadysponował głosem „samego Ozyrysa” i sfingował cud uratowania ludu przed zagładą i sądem bogów... „Takie same sceny z pewnymi odmianami miały miejsce w całym Dolnym Egipcie (...). A gdy tłum uciekał w popłochu albo padał na ziemię, arcykapłani modlili się do Ozirisa, aby ukazał swoje oblicze, i – dzienna światłość (...) powracała na ziemię”. Czyż to nie zadziwiająco sprawna organizacja – skutecznie prowokować zamieszki tuż przed przewidzianym zaćmieniem słońca?
Przeminął starożytny Egipt, pojawiły się nowe cywilizacje, nowe kultury i nowe religie, ale żądza panowania nad prostym ludem przy pomocy bogów przeminąć, cholercia, nie chce. Dziś wiedza astronomiczna nie może być wykorzystana do zastraszania ludzi, a to właśnie dzięki upowszechnieniu nauki, która przestała być domeną kapłanów. Nie bez powodu więc w kręgu zainteresowań współczesnych guru pozostają nauki nie nazbyt ścisłe, za to ściśle powiązane z wpływem na człowieka – na jego zachowanie i stany uczuciowe. I oto na początku trzeciego tysiąclecia nowej ery rozwija się w najlepsze nowa dyscyplina – demonologia egzorcystów (zjazd w Częstochowie).
Przeczytajmy rozdział 65 „Faraona”, zadziwmy się nad przemyślnością egipskich kapłanów, z pobłażliwą wyższością podumajmy nad ciemnotą egipskiego ludu, a potem weźmy do ręki np. współczesne gazety katolickie...
Jolczyk
nr 29, 26.07.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
PRZYKAZANIA
ROZUMU
Wbrew temu, co głoszą ludzie religijni,
boski autorytet nie jest potrzebny do tego, aby żyć etycznie. Można znaleźć
sensowniejsze i bardziej wzniosłe życiowe drogowskazy niż osławione dziesięć
przykazań z Biblii.
Często spotykamy się z opinią, że dekalog to powszechne prawo moralne, obowiązujące wszystkich ludzi. To nieprawda – to jest prawo, które Jahwe, plemienne bóstwo, miał przekazać mężczyznom plemion izraelskich. Mówi o tym m.in. wstęp do dekalogu („Jam jest Pan Bóg Twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej”) oraz ostatnie przykazanie, które zabrania „pożądać żony ani żadnej rzeczy”, nie ma więc wątpliwości, że prawo to dotyczy tylko mężczyzn, i to wyłącznie żydowskich. Poza tym nie ma powodów, aby żałować tego narodowego ekskluzywizmu – prawo to jest ściśle religijne, więc ludziom niewierzącym mało przydatne, i na dodatek dosyć prymitywne. Bo cóż to za wielka wartość, że zabrania np. zabijać (wielu historyków wykazało zresztą, że w praktyce zakaz ten dotyczył głównie zabijania innych Izraelitów), skoro nie zabrania już bić, nękać, poniewierać? Co jest takiego wzniosłego w niezabijaniu?! Dekalog zakazuje „składać fałszywego świadectwa” (w sądzie), ale już nie zakazuje kłamstwa w innych sytuacjach. Może i te zasady były dobre 3 tysiące lat temu dla określonej grupy plemiennej, ale obecnie układanie życia społecznego na podstawie dekalogu byłoby nieodpowiedzialne. Nie mogę się nadziwić, że fanatycy religijni próbują tablice dekalogu ustawiać w sądach na całym świecie. Co może obchodzić współczesnych ludzi to, że ktoś kogoś ponoć „wywiódł” z jakiejś ziemi?
Cytowany już na łamach „FiM” Richard Dawkins zwraca uwagę, że każdy rozumny człowiek może po chwili zastanowienia sformułować zasady znacznie bardziej użyteczne, uniwersalne i wzniosłe niż ów żydowski dekalog. W książce „Bóg urojony” przytacza kilka przykładów takich „nowych dziesięciu przykazań”, które można znaleźć w rozmaitych humanistycznych publikacjach.
Wśród nich znajdziemy znaną od starożytności formułę (powtarzaną także przez Jezusa z Nazaretu) – „nie czyń drugiemu niczego, czego nie chciałbyś, by inni czynili tobie”. Odniesienie tej jednej prostej zasady do rozmaitych sytuacji życiowych i wprowadzenie jej w życie starczyłoby już za wszystkie przykazania świata. Inne proponowane zasady to np.: „Nie wierz w nic ślepo” (to raczej nie przeszłoby przez gardło żadnemu członkowi LPR...) lub „Sprawdzaj wszystko, zawsze bądź gotów konfrontować swoje przekonania z rzeczywistością i zmieniać je, nawet te, które są ci najdroższe, jeśli fakty im przeczą”.
Dawkins dorzuca od siebie m.in. takie propozycje: „Czerp przyjemność ze swojego życia seksualnego (o ile nie krzywdzisz nim innych) i pozwól innym na to samo, niezależnie od tego, jakie mają upodobania – cudze preferencje seksualne to nie twoja sprawa”; „Nie dyskryminuj nikogo na podstawie płci, rasy ani (tak długo, jak to tylko możliwe) gatunku”. Mnie zainteresowała szczególnie taka jego propozycja: „Nie indoktrynuj swoich dzieci, naucz je myśleć samodzielnie, naucz je doceniać dowody i naucz nie zgadzać się z tobą”. Tymczasem w Polsce możemy najczęściej usłyszeć, że „rodzice mają prawo wychowywać swoje dzieci w duchu własnego światopoglądu”. Może to i słuszne (choć nie dam za to głowy, bo dzieci to nie kukiełki), ale sądzę jednak, że prawem dziecka jest przede wszystkim mieć szansę do obiektywnego poznania wielu różnych punktów widzenia na życie i wyboru takiego, który będzie mu najbardziej odpowiadał. Tymczasem religia wtłaczana do małych głów już w przedszkolu i szkole jest podeptaniem tego dziecięcego prawa. Podobnie jak obrzydliwy i podły szantaż, który jest codziennością przynajmniej w połowie polskich (i arabskich, i irlandzkich, i amerykańskich...) domów i który polega na wymuszaniu na dorosłych nawet dzieciach przynależności religijnej zgodnej z oczekiwaniami rodziców. Iluż to z nas słyszało: „Jeśli przestaniesz chodzić do naszego kościoła, to zabijesz swoją matkę” albo: „Przyniosłeś wstyd rodzinie, bo nie wierzysz w Boga”, albo: „Przestałeś być katolikiem, aby zrobić na złość rodzicom”. Nie indoktrynuj zatem swoich dzieci – wiarą, niewiarą, czymkolwiek!
Marek Krak
nr 17, 03.05.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
OSACZONY
Tak sobie obserwuję Kościół katolicki. Jego
wiernych, kapłanów, hierarchów. Analizuję czasami jego historię i dogmaty.
Obserwuję jego wyczyny – i te z przeszłości, i te teraźniejsze – i z coraz
większym zdumieniem zastanawiam się, jak to możliwe, że coś tak absurdalnego i
tak mocno skierowanego przeciwko człowiekowi może w tak masowym wymiarze
egzystować!
I przez niemal dwa tysiące lat trzymać władzę nad umysłami ciągle tak ogromnej rzeszy ludzi?! Bo czymże była, jest i zapewne jeszcze długo będzie ta przedziwna instytucja? Bo Kościół katolicki jest instytucją i jedną z największych na świecie sekt wyspecjalizowanych w praniu mózgów owieczkom swoim. Czym jest tak naprawdę ten potężny twór, trzymający władzę nad umysłami mas ludzkich?
Przecież zawsze był, jest i chyba będzie wrogiem zapiekłym wszelkiego postępu, rozwoju nauki, oświecenia i wolnej myśli. To Kościół katolicki z kobiety czynił przez wieki całe istotę gorszą, niższą i nieczystą. To on ledwo narodzone i niczego nieświadome dzieci przywłaszcza sobie rytuałem zwanym chrztem. To Kościół katolicki z erotyzmu i jego całego piękna uczynił mroczny i czarny grzech. Seks, miłość wolną, piękną, pełną doznań duchowych i zmysłowych sprowadził do ohydnego podziemia ludzkiej świadomości i trzyma tam świadomość swoich wyznawców do dzisiaj. To Kościół katolicki do perfekcji doprowadził sztukę fałszerstw, kłamstw, przeinaczeń. To on przez wieki całe tworzył dogmaty, prawa jakieś wynaturzone, wmawiając maluczkim boskie w tym sprawstwo.
To Kościół z boga uczynił pamiętliwego, złośliwego kata – karzącego na lewo i prawo, za wszystko i wszędzie, strącającego do wymyślonego przez Kościół piekła (i czyśćca) bez opamiętania wszystkich, którzy mu pod rękę wpadną. To Kościół wymyślił celibat. Jeden z najbardziej chorych i wynaturzonych pomysłów, jaki sobie można tylko wyobrazić. Posunął się nawet do superbzdury, wymyślając niepokalane poczęcie i pozbawiając matkę Chrystusa – czołowej przecież postaci Kościoła – wszystkich pięknych cech erotycznej kobiecości, macierzyństwa, miłości cielesnej i duchowej.
To Kościół wreszcie prowadził krwawe krucjaty, nawracając niewiernych ogniem i mieczem na łono „jedynie słusznej wiary”.
To Kościół katolicki wsławił się takimi wynalazkami jak święta inkwizycja, palenie na stosach wolnomyślicieli, kobiet, ludzi
nauki, sztuki, oświecenia i postępu. To Kościół katolicki zapisał się niezwykłą wręcz chciwością i pazernością, gromadząc majątki i dobra nieprzebrane, i nie ustaje w tej działalności do dziś. Tak sobie myślę czasami – ja, zatwardziały ateista – że bóg to musi być jednak istotą niezwykle dobrą, mądrą i tolerancyjną albo go po prostu nie ma. Inaczej sobie nie potrafię wytłumaczyć jego milczącej zgody na wyczyny Kościoła, który imieniem tego boga się przecież pieczętuje. Chyba że ten bóg rzeczywiście jest taki, jakim go Kościół katolicki przedstawia...
Kościół katolicki to instytucja wciąż zaborczo aktywna. Nigdy nie spoczywa na laurach. Kościół katolicki w Polsce przypuszcza totalną ofensywę. Czuję się osobiście osaczony religią i Kościołem – „jedynie słuszną religią”. Jest wszędzie. W prasie, telewizji, radiu. Jest w szkole, w urzędach i na ulicy. Wciska się do mojego domu i łóżka. Nie mogę wysłuchać wiadomości bez informacji o poczynaniach biskupów, kardynałów, księży, papieża. Co tydzień jakieś ważne kościelne wydarzenie zajmuje łamy oficjalnych mediów. Co miesiąc wyskakuje jakaś ważna rocznica związana z JPII. Co pół roku następny wspaniały film o JPII. Im dalej od śmierci JPII, tym więcej cudów, których rzekomo był autorem. Wszędzie krzyże, pomniki, tablice upamiętniające, dzwony, święte relikwie, cudowne obrazy, płaczące Madonny, cuda na kominach, drzewach i na szybach w blokowych oknach. Kraj prześciga się w budowaniu coraz większych krzyży, pomników, dzwonów i świątyń. Pielgrzymka goni pielgrzymkę. Młodzież wędruje tam i z powrotem pod szczupakiem czy też karpiem w Lednicy. Nawet na plaży w Międzyzdrojach pełno młodych ludzi ubranych w koszulki z napisem „Pokolenie JPII”. Co druga ulica to ulica JPII. Prawie każda szkoła to szkoła JPII. Szpitale JPII lub Prymasa Tysiąclecia. Jak grzyby po deszczu rosną świątynie. Naród i Sejm walą ogromne pieniądze na ich budowanie. Nowi władcy Polski, którzy wygrali właśnie wybory, zamierzają swojego boga i wyznanie wprowadzić do konstytucji, praw, prawodawstwa i ustawodawstwa. A także ocenę z religii – na świadectwa uczniów. Wszystkie decyzje polityczne, ekonomiczne i gospodarcze zaczyna podejmować się tylko w obecności lub po konsultacji z hierarchami Kościoła. Instytucje kościelne i przykościelne stoją poza prawem i ponad prawem. Nie obowiązują ich żadne prawa państwa polskiego. Nie płacą podatków. Nie muszą się rozliczać ze swoich dochodów, przychodów i wydatków.
Kościół decyduje o kształcie i formie oświaty i szkolnictwa. To Kościół decyduje o życiu i zdrowiu kobiety ciężarnej. To proboszcz kształtuje kręgosłup moralny lokalnych społeczności. Zastępy otępiałych dewotek i bigotów w moherowych beretach stanowią o wartościach moralnych młodego pokolenia i reszty
społeczeństwa.
To, co wczoraj było po prostu śmieszne, dzisiaj staje się normą społeczną.
Żyję w państwie wyznaniowym. Moher w triumfalnym marszu zajmuje coraz to nowe pozycje. Czuję się osaczony dominującą w tym kraju religią.
Jestem wystraszony szturmem Kościoła katolickiego, który powoli wciska mi się wszędzie. A przecież Polska miała być państwem świeckim z wyraźnym rozdziałem Kościoła od państwa. Tak stoi w konstytucji...
Zastanawiam się, kiedy na ulicach pojawią się kościelne komanda. Taka religijna policja.
Brrrrrr... skóra mi cierpnie.
Zirhan
„FAKTY I MITY” nr 50, 21.12.2006 r. ARTYKUŁ SPONSOROWANY
BOMBKA POD
CHOINKĘ
Bluźnierstwem jest posądzanie Boga o
istnienie – głosił Tadeusz Kotarbiński.
Replika niemieckiego myśliciela mówiła:
Gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić.
Sprzeczność między tymi dwoma stanowiskami usuwa książka Jana Dalina pt. „Pięć skoków do nieba, czyli gawędy z bogiem”, w której autor wymyśla boga jak gdyby wirtualnego i chrzci go imieniem Nid.
Wierzyć w Nida nie ma przymusu. Jednak głoszenie Jego teologii i chwały w państwie fundamentalnie katolickim wymaga niejakiej odwagi. Trudno uwierzyć w taki bezmiar obskurantyzmu, gdy minister edukacji narodowej stwierdza oficjalnie, że nauka Darwina o ewolucji gatunków jest kłamstwem. Łatwiej wyobrazić sobie ministra puszczającego oko do swoich partyjnych towarzyszy: „Ja wiem, że to idiotyzm, lecz lud ciemny to kupi”. Wprawdzie jeszcze nie płoną stosy, lecz już zepchnięto Darwina do szkolnego podziemia. To zrozumiałe, że autor „Pięciu skoków do nieba”, poeta i doktor nauk humanistycznych, przezornie skrywa się za pseudonimem.
Nid jest bogiem, któremu nie trzeba schlebiać, wyzbyty jest małostkowości i zazdrości o innych bogów, posiada świadomość niewyobrażalnej długości okresów geologicznych, w małym palcu ma teorie korpuskularnej, falistej i nawet strunowej budowy wszechświata. Najistotniejsze jednak, że przeczytał ze zrozumieniem ponad sto pięćdziesiąt mądrych książek o sprawach, na których świat stoi, że potrafi je obficie i smakowicie cytować.
W każdym fragmencie historii nowożytnej literatura brała się za bary z problematyką Istoty Najwyższej. W czasie rewolucji francuskiej bezskutecznie próbowano ustanowić kult zgodny z rozumem oświeconym. Kapłani bezbożnictwa – Diderot, Wolter, d’Alambert – są do dziś na kościelnym indeksie autorów wyklętych. Później z problematyką Pana Boga zmagał się Mark Twain, a jego szydercza książeczka pt. „Listy z Ziemi”, której pierwsze wydanie ukazało się dopiero pół wieku po śmierci autora, na przełomie XX i XXI wieku została niemal doszczętnie wyrugowana z polskich bibliotek publicznych. W połowie XX wieku lekturą modną w świecie zachodnim były „Pamiętniki Pana Boga” Giovanniego Papiniego, ale w Polsce książka ta miała tylko dwa niskonakładowe wydania.
W ten cykl i w tę tradycję literacką wpisuje się Jan Dalin swoimi „Pięcioma skokami do nieba”. Można zastanawiać się, dlaczego Nid, byt wirtualny nieomal wszechmogący, do głoszenia swojej chwały i swojej teozofii wybrał autora nieznanego. Rzecz jest oczywista, skoro z przyczyn politycznych nie mógł sięgnąć po sławę i talent na przykład Leszka Kołakowskiego.
„Pięć skoków do nieba” napisane zostało nieco wcześniej, lecz jakby w przewidywaniu ustanowienia IV RP przez fundamentalistów katolickich. Użyteczność książki nie ogranicza się jednak do polskiego piekła, bowiem zawiera ona w sobie potężną dawkę strawnie podanej wiedzy o wszystkich najważniejszych religiach i wierzeniach. Dzięki temu czytelnik dowiaduje się, którego Boga miał na myśli George Bush junior, kiedy w kampanii wyborczej oświadczył Amerykanom, że Bóg chce, aby on kandydował na prezydenta, a lud ciemny w jego słowa uwierzył i pospieszył do urn. Swoje bliskie kontakty z Bogiem prezydent Bush potwierdzał wielokrotnie, gdy pytano go, czy przed podjęciem decyzji o ataku na Irak rozmawiał ze swoim ojcem. „Tak – odpowiadał. – Rozmawiałem o tym z Ojcem Najwyższym. Gdyby nie świadomość, że to Bóg przemawia przeze mnie, nie mógłbym unieść ciężaru mojego urzędu”.
Terroryści kamikaze, którzy samolotami pełnymi pasażerów i paliwa zaatakowali dwie wieże WTC w Nowym Jorku, podobnie żywili przekonanie, że ich czynami i myślami bezpośrednio kieruje Allach. Dobrze jest w tej sytuacji dowiedzieć się z książki Dalina, że Allach to nie jest imię jakiegoś obcego nam Boga. Allach w języku arabskim znaczy tak samo Bóg, jak w łacinie Deus. Allach islamski jest tym samym Bogiem Ojcem, który zasiada na tronie niebieskim w tradycji judeochrześcijańskiej. Wynika z tego doniosła konkluzja, że świat byłby lepszy i bezpieczniejszy, gdyby ludzie mniej wsłuchiwali się w to, co do nich mówi Bóg. Wraz z biblią Mikołaja Kozkiewicza „Z księgi zakazów”, książka Jana Dalina „Pięć skoków do nieba” otwiera cykl wydawniczy „Ecce homo”.
Jakub Kopeć – Wydawca
Książka Jana Dalina „Pięć skoków do nieba” dostępna jest w sprzedaży wysyłkowej – 380 str., okładka standardowa, cena 19,99 zł + koszty pocztowe. Zamów: Wydawnictwo JJK, 01-680 Warszawa 14, skr. poczt. 98 lub tel. 022 833 57 96, faks 022 833 42 48, e-mail: teczka@magno.media.pl
"FAKTY I MITY" nr 13, 05.04.2007 r. PRZEMILCZANA HISTORIA
PLAGI
CZĘSTOCHOWSKIE
W umysłach (?) niektórych posłów
pojawił się pomysł ogłoszenia Jezusa królem Polski. Zdaniem LPR-u są po temu
argumenty teologiczne i historyczne.
Zajmijmy się historycznymi, a szczególnie „opieką”, jaką już nad Polską roztacza Matka Boska Częstochowska Królowa Polski.
Jakież to łaski spłynęły na naszą ojczyznę od czasu oddania się pod jej opiekę?
Zaczęło się 1 kwietnia 1656 r. (na prima aprilis!) we Lwowie, kiedy Jan Kazimierz złożył słynne „śluby lwowskie”. Wkrótce po powierzeniu Polski opiece N. Marii Panny spadło na naszą ojczyznę tyle nieszczęść, że można by nimi obdzielić pół Europy. Wspomnę tylko główne „łaski”, takie jak:
* liczne wojny domowe począwszy od rokoszu Lubomirskiego i późniejsze konfederacje;
* zaraza 1707–1712, która zabiła 1/3 ludności Polski;
* wojny: tureckie, północna, sukcesyjna, siedmioletnia, bunty chłopskie w 1755 r. i konfederacja barska oraz wojny z Rosją w 1791 r.;
* grabież kraju przez stale stacjonujące i maszerujące obce wojska;
* rozbiory i utrata na 123 lata niepodległości;
* trzy przegrane powstania narodowe okupione żniwem śmierci i wywózkami na Sybir;
* germanizacja i rusyfikacja;
* dwie wojny światowe;
* okupacja hitlerowska;
* 50 lat komunizmu;
* w finale utrata 3/4 terytorium Rzeczypospolitej (w porównaniu z obszarem z XVII wieku).
A ostatnio także m.in.:
* największe na świecie zadłużenie na jednego mieszkańca;
* największa bieda wśród krajów Unii Europejskiej;
* rządy Kaczorów lustratorów do spółki z katonacjonalistami i kryminalistami od Leppera.
Plag egipskich było tylko siedem. Na Polskę spadło ich, licząc po kolei, kilkadziesiąt, a większość długotrwałych – z ponadwiekową niewolą na czele. Za co? A gdzie pomniejsze lokalne plagi – pożary nawet całych miast, zarazy, klęski głodu, powodzie, powstania kozackie, kontrybucje i pobór rekruta przez obce wojska? Drobnica wspomnienia niewarta przy lawinie ogólnonarodowych klęsk. A może „łask”? Co to za „opieka”?! Po każdej z tych klęsk Kościół wmawiał Polakom, że to kara za grzechy, rzucał ich na kolana, aby modlili się o kolejne łaski. I rozstawiał skarbonki, i podsuwał pod glacę tacę... W tym samym czasie shizmatyckie sąsiednie państwa, takie jak luterańska Szwecja, czy prawosławna Rosja, rosły w siłę, pomimo jawnych błędów teologicznych! Kto im błogosławił?!
Zajmijmy się genezą ślubów lwowskich. To przecież Jan Kazimierz ściągnął na Polskę szwedzki potop. Ten jezuita i kardynał zamienił kapelusz kardynalski na koronę. Ożenił się z wdową po swoim bracie Władysławie IV (który skarb państwa przepuścił na kochanki), cudzołożył z żoną Hieronima Radziejowskiego i doprowadził do skazania go na infamię (pozbawienie szlachectwa i praw), konfiskatę majątku oraz banicję. Radziejowski uszedł do Szwecji. Jako niedawny podkanclerzy znał słabość Rzeczypospolitej po wojnach kozackich i zarazie, która w latach 1652–1654 wybiła 30 proc. ludności, a trwał już wówczas najazd rosyjski. Przekonał Karola Gustawa do najazdu na Polskę, bo z zemsty chciał króla pozbawić korony. Potop szwedzki na Polskę ściągnęła moralna zgnilizna byłego księdza i jego propapieska i prohabsburska polityka. Okoliczności tych primaaprilisowych ślubów są więc dla Polski tragiczne i moralnie odrażające.
Heroizm obrony Częstochowy to historyczny fałsz, a Kordecki to typ co najmniej dwuznaczny – chciał poddać klasztor Szwedom, byle tylko nie zrabowali skarbów zgromadzonych przez mnichów. Oblężenie było wówczas nic nieznaczącym epizodem wojny. Ubarwił je sam Kordecki w „Nowej Gigantomachii” w trzy lata po oblężeniu, a później Sienkiewicz „ku pokrzepieniu serc”. Obrona była tak „heroiczna”, że poległo wśród obrońców czterech cywilów i jeden żołnierz, podobno zabity pomyłkowo przez swoich. Inne straty to 3 ubite konie, 16 wybitych szyb i zniszczone koło od armaty. „Cudownego” obrazu w klasztorze wówczas nie było, bo go wywieziono zawczasu do Głogówka! Widać Kordecki wiedział, że cudów nie ma, a liczy się tylko kasa. Na tym kłamstwie o „cudzie” Kościół wspaniale się obławia do dziś. Kto by nie bronił takiej Jasnej Góry Złota?
A wśród oblegających klasztor więcej niż Szwedów było... Polaków! Był wśród nich, według pamiętnikarza Jana Łosia, Jan Sobieski, przyszły król Jan III. Skoro Sobieskiemu udział w oblężeniu klasztoru po stronie Szwedów nie przeszkodził zostać królem, to też dowód, że był to tylko marny epizod. W ślubach lwowskich Jan Kazimierz o obronie klasztoru nawet się nie zająknął. Zaś siedem lat po potopie, w czasie rokoszu Lubomirskiego, Kordecki zatrzasnął bramy klasztoru także przed wojskami samego króla. On po prostu nie wpuszczał żadnych wojsk, bo wiedział, jak potrafią rabować. Nawet kiedy w czasie konfederacji barskiej Rosjanie zdobyli klasztor, przeszło to zupełnie bez echa, nikt w Polsce nie kiwnął palcem w bucie.
Powstania przeciw Szwedom nie wywołała obrona klasztoru. Wybuchło z tych samych powodów, dla których Rosjanie w 1612 r. powstali przeciwko Polakom i wyrżnęli naszych w Moskwie, czyli z powodu niesamowitego okrucieństwa i grabieży najeźdźców. Szwedzi rabowali nawet groby i żyzną ziemię, a żadna napotkana kobieta nie uszła gwałtom. To samo robili Polacy. Rosjanie wierzyli, że pomogła im Matka Boska, i w podzięce postawili jej w Moskwie Sobór Kazański. Ale to chyba niemożliwe: nasza obecna Królowa i Opiekunka pomogłaby wyrżnąć Polaków niosących do Rosji jedynie słuszną katolicką wiarę?!
Śluby lwowskie były natomiast zapowiedzią wzmożenia już szalejących prześladowań ludzi innych wyznań.
Z katolickiej miłości terror nasilono, wygnano z ojczyzny arian, a nawet pozbawiono innowierców, także prawosławnych, praw publicznych. Czy Rosjanie i Niemcy mieli kochać Polskę za zgotowanie im piekła? Konfederację barską zawiązano m.in. przeciwko przywróceniu praw prawosławnym i protestantom. Ich sytuacja poprawiła się dopiero w dobie rozbiorów – mogli wówczas uczestniczyć w życiu publicznym i odprawiać nabożeństwa. Zniesiono także upokarzające ich opłaty na rzecz katolickich proboszczów i poniżający przymus uczestniczenia w katolickich obrzędach.
Tragiczna zbitka Polak-katolik i związane z nią piekło, które Kościół zgotował obywatelom innych wyznań we własnej ojczyźnie, obrzydziły im polskość, a nawet odrzuciły od niej unitów. Przez 60 lat po I rozbiorze nie było germanizacji, rusyfikacji. Wynaradawianie rozpoczęło się po powstaniu listopadowym, a rozszalało po styczniowym. Tak więc pośrednio zbrodni odrzucenia od polskości milionów obywateli innych wyznań dokonali nie zaborcy, a Kościół katolicki.
Śluby lwowskie nie pomogły również samemu Janowi Kazimierzowi, bo nadal waliła na Polskę taka lawina klęsk, że król miał dosyć i 11 lat po ślubach abdykował! Nawał nieszczęść był taki, że inicjały króla – ICR – odczytywano jako Initium Calamitatis Regni, tj. Początek Nieszczęść Królestwa.
Zresztą ślubów tych król nie dotrzymał. Może to wszystko dlatego, że złożył je na prima aprilis?!
A może dlatego, że N. Maria Panna była także patronką krzyżackich morderców, których spadkobiercy, Prusacy, dobili Polskę? Żeby było jeszcze ciekawiej, śluby te były ze strony króla aktem wiarołomstwa, bo obejmując tron, w „Artykułach henrykowskich” przysiągł strzec wolności religijnej. Nie dziwi, że do dziś sławi się śluby niedotrzymane i wiarołomne, bo zwyczajem naszych polityków nie jest dotrzymywanie obietnic, lecz raczej mamienie obywateli.
Przyznać trzeba, że „podopieczni” Maryi mają pecha: Krzyżacy stracili potężne państwo i zdeptani zostali do roli małej kongregacji zakonnej. Polska straciła niepodległość, a w finale – 3/4 terytorium. Została zdegradowana z potęgi do roli lokalnego średniaka i drugi raz w swoich dziejach stała się pośmiewiskiem Europy.
W XVIII w., gdy inni budowali imperia, nasi przodkowie modlili się, odprawiali egzorcyzmy, palili książki, czarownice i chlali na umór, wedle zasady: za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa. Nieodparcie nasuwa się myśl, że to jakaś kara, bo cześć według Biblii należy oddawać jedynie Bogu: „Jestem Bogiem zazdrosnym...”. Gdyby nie łaskawe przyjęcie do bezbożnej Unii, przyszłość byłaby czarna. Przecież bez finansowego wsparcia Unii nie powstaje w Polsce NIC. Każdą możliwą złotówkę zagrabia Kościół.
Iście diabelska lawina plag częstochowskich spadłych na Polskę każe zadać pytanie: dlaczego? Czy to kara za odrażające moralnie i wiarołomne śluby oraz detronizację Boga? Warto jeszcze przypomnieć postać księcia Władysława Opolczyka, który założył klasztor i sprowadził „cudowny” obraz do Częstochowy. Opolczyk był to arcyzdrajca i szubrawiec, jeden z największych zdrajców w historii Polski. Można go postawić w jednym szeregu z kanaliami miary św. Stanisława, Radziejowskich i biskupa Młodziejowskiego. Chciał oderwać od Polski Ruś Halicką, Krzyżakom zastawił Kujawy i Ziemię Dobrzyńską i planował z nimi rozbiór Polski! Nawet spowodował trzyletnią wojnę z zakonem. I już wiemy, dlaczego doszło do rozbiorów: jeżeli założyciel klasztoru częstochowskiego, inicjator kultu NMP, planował rozbiór Polski z Krzyżakami, których patronką była właśnie Najświętsza Maria Panna, to do rozbiorów dojść musiało! Chyba jasno wykazaliśmy, że ten kult właśnie w Polsce uzasadnienia nie ma. Chyba że wyłudzanie pieniędzy...
Jaka jest moralność ludzi, którzy tę lawinę sprowadzonych przez siebie nieszczęść nazywają „opieką” i każą za nią dziękować? Którzy zdradę, wyłudzanie pieniędzy i ogłupienie nazywają „zasługami”, zdrajców robią patronami Polski? Cel religii od przedszkola jest jasny: ogłupić Polaków tak, żeby w to uwierzyli. Historia dowodzi, że Polska była potęgą tylko w okresach względnej tolerancji. Także wtedy w Polsce szukali schronienia ludzie wykształceni, rozkwitała nauka i literatura. Prymat Kościoła katolickiego zawsze doprowadzał Polskę do upadku.
Zresztą Kościół sam przecież głosi, że nie można budować przyszłości na kłamstwie. Warto przypomnieć słowa Jana Pawła II do młodzieży: „Nie zgubcie pamięci, bo człowiek bez pamięci jest osobą pozbawioną przyszłości”. To i było trochę prawdy. Ku pamięci, dla przyszłości.
U źródeł wszystkich nieszczęść Polski oraz straconych szans zawsze stał i stoi Kościół katolicki. I to nie jest demagogia, tylko FAKTY!
Dlatego z przerażeniem trzeba patrzeć na pielgrzymki polskich
parlamentarzystów do Częstochowy. Jakie tym razem nieszczęście ściągną na Polskę?
Rządy katooszołomów już mamy... Żeby nam tu jeszcze jaka brudna bomba atomowa
nie wybuchła...
Lux Veritatis
nr 16, 26.04.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR
PRAWY
NA PRAWIE
Wasz naczelny pisze o swoim zdziwieniu popularnością katolickiej prawicy. Otóż bycie prawicowcem jest po prostu fajne! Zaraz to udowodnię.
Katoprawicowiec ma lepiej, ponieważ:
l może wyjaśniać świat jako niewyjaśnialny twór Boga, którego i tak nie można zrozumieć. A więc nie musi się zastanawiać nad nauką i techniką. Nie musi zdobywać wiedzy o powstaniu wszechświata. Może być całkowitym ignorantem, a w swoim prawicowym środowisku będzie uważany za porządnego, prawego i... mądrego.
l może uznawać świat za czarno-biały twór, gdzie jest tylko dobrze rozgraniczone dobro i zło. Gdzie nie ma mniejszego zła i kradzież samochodu jest takim samym złem jak kradzież gazety. Prawo to prawo – mówią prawicowcy;
l jest za zaostrzeniem kar w więzieniach. Winę za przestępczość ponosi SLD i inne nienormalne lewicowe organizacje, które wprowadziły jakieś idiotyczne „przekroczenia obrony koniecznej”, przez co nawet ludzie o poglądach lewicowych nie są w stanie ich poprzeć. Jak to jest, że obywatel nie ma prawa się bronić? Takie debilne pomysły prawne to woda na młyn prawicy. Jaką to karą jest przetrzymywanie skazanego w warunkach lepszych, niż ma na melinie, w której mieszka pomiędzy kolejnymi wyrokami? To tak jakby prezesów za defraudacje wsadzać do hotelu na Majorce. Przecież to idiotyzm. Dlatego przede wszystkim ludzie lewicy nie chodzą na wybory. Prawica może jest niezbyt fajna, ale z bandziorstwem robi lepszy porządek. Nie dziwmy się więc, że nawet ludzie lewicy popierają prawicowców pod względem zaostrzenia kar i postępowania z bandytami;
l ma możliwość taniego zwiedzania świata dzięki różnym pielgrzymkom. Jaką inną możliwość ma ktoś o niezbyt zasobnym portfelu, aby na przykład zwiedzić Włochy? A tak – pielgrzymka i po kłopocie. Wiadomo – spanie w klasztorze na betonie, ale w lecie i we Włoszech, to chyba nie aż taki problem. Albo więc jesteś prawicowcem, albo bulisz za porządny hotel;
l ma możliwość spotkań, wspólnego śpiewania i ogólnie zabawy w gronie podobnych katoprawicowców na różnego rodzaju imprezach kościelnych. Gdzie ma się spotkać lewicowiec? Gdzie może sobie pośpiewać, pogadać, poznać podobnych do siebie? Może co prawda raz do roku pojechać do Warszawy na 1 Maja, ale to drogo, daleko i rzadko. Prawicowiec ma to samo w swojej parafii – blisko, tanio i nikt mu słowa złego nie powie, jak będzie się darł po nocy.
l ma możliwość odliczeń podatkowych. A tak! Owszem, lewicowiec może odliczyć sobie od podatku 1 procent na Owsiaka. Ale prawicowiec, jak się dogada z księdzem, to odliczy sobie 100 proc. i NIC nie zapłaci! Skarbówka może mu „skoczyć”, bo się korzonkami i suchym chlebem żywi taki katolik zatwardziały i umartwiający się, a wszystkie pieniądze na ofiarę i na kościół oddał;
l niezbyt urodziwe panny mogą ślubować czystość i nikt się z nich nie będzie śmiał, że brzydule i nikt na nie „nie leci”;
l mężczyźni mający problemy seksualne mogą spać spokojnie, jeśli są prawicowcami. Stosunki tylko dla poczęcia, a potem spokój;
l nikt się prawicowca nie ma prawa czepiać. Jak ktoś coś do niego ma, to atakuje jego, a więc atakuje jego poglądy, a więc atakuje wiarę, czyli Boga! Więc wara lewakom, bo się ich o obrazę uczuć oskarży;
l w szkole kołtuństwo też pomaga. Jeśli uczeń będzie odpowiednio prawicowy, to nikt z nauczycieli się go nie czepi. Nie nauczył się? Bo księdzu w kościele pomagał albo na rekolekcjach był. Są jeszcze jakieś pytania?;
l w wojsku, jeśli ktoś jest prawicowy, może pomagać w kościele lub siedzieć na rekolekcjach i innych „godzinkach”, i w katolickim kraju nikt mu nic nie zrobi. Po co ma się taplać w błocie na poligonie;
l nie można się czepiać poglądów prawicowca, bo to jest karane – obraza uczuć religijnych. Za to ateistę lub antyklerykała można wyzwać od najgorszych i śmiać się publicznie z jego poglądów (sam prezydent Kwaśniewski nazwał antyklerykalizm chorobą). To swoją drogą dziwne, ponieważ ateizm to taka sama religia jak każda inna i powinna być tak samo chroniona prawem;
l różne babcie mogą do woli walczyć z aborcją, lekarzami i kobietami.
A co im zależy? Tworzy się u nich poczucie misji i cel w życiu. Zamiast siedzieć w domu i gapić się tępo w telewizor (jak babcie lewicowe), mają misję. Spotykają się w grupach na kształt wsparcia AA i walczą z zepsuciem, aborcją i zgnilizną moralną. Ideałem dla nich są chyba kraje islamskie, gdzie żadnej aborcji, pornografii czy innej zgnilizny moralnej nie uświadczysz;
l prawicowiec ma zapewnioną pomoc prawną, jeśli ktoś się czepia jego poglądów. W sprawach korzystnych dla lewicy były wydane wyroki, ale niestety – nikt nie pamięta gdzie i kiedy to było. Był taki piękny wyrok ze Strasburga na redakcję tygodnika „Wprost” za umieszczenie wizerunku Marii w masce przeciwgazowej. Było tam coś o tym, że każda grupa religijna musi uznawać krytykę swojej religii. Ale to już przeszłość.
Z tego, co napisałem, widać dobitnie, że bycie prawicowcem jest po prostu korzystne i fajne! Za to lewica nie ma co robić, zwłaszcza w kraju takim jak Polska. Ani gdzie się spotkać, ani jak głosić swoje poglądy. Nawet nie ma jak na podatkach zakombinować. Jak ktoś jest bardziej inteligentny, to może mieć hobby lub spotykać się na swojej działce. Szary obywatel o lewicowych poglądach w starciu z prawicą nie ma szans. Nie dziwmy się więc, że katoprawica (PiS) ma takie poparcie, a lewicowcy stanowią milczącą większość, która nie chodzi na wybory. Bo i na kogo mają głosować? Na SLD, które posłało wojsko do Iraku i nie zrobiło nic dla swoich dawnych wyborców? Zobaczcie, jak walczy prawica – z drugiej strony barykady, ale aż miło popatrzeć!
Grzegorz Świnder
"FAKTY I MITY" nr 14, 12.04.2007
r.
OBŁUDNICY
BRONIĄ ŻYCIA
Katooszołomy urządziły
ogólnonarodową kampanię na rzecz „obrony życia poczętego”. Powołują się na
prawo naturalne oraz wolę i miłość Boga. Zobaczmy przeto, jak naprawdę traktuje
życie ich katolicki Bóg i Kościół.
Biorąc pod uwagę dziesiątki milionów ludzi pomordowanych przez Kościół strojący się w piórka „obrońcy życia”, trzeba nazwać rzecz po imieniu: „cywilizacja śmierci” to katolicyzm. Po owocach ich poznajemy...
Wszystko na tym świecie jest stworzeniem Boga i to nie ulega wątpliwości. Także rak, cholera, dżuma, AIDS, syfilis, ptasia grypa, wojny, głód, powodzie, susze, tsunami, trzęsienia ziemi oraz zbrodniczy Kościół katolicki. Niech jakiś ksiądz teraz udowodni, że to wszystko jest dowodem „miłości” Boga. Tylko bez argumentów typu „w tym jest boży plan”. Taki kit to moherom wciskać, żeby później z nich wycisnąć. Kasę.
Zacznijmy od naszych „braci mniejszych”. Np. samice torbaczy rodzą 30–40 maleństw. Natychmiast rozpoczynają one wyścig do torby matki i przyczepiają się do sutek. Samica diabła tasmańskiego ma cztery sutki. Czyli z około 40 maleństw przeżyć mogą tylko cztery. Reszta musi zginąć. Kto je zabija? Odpowiedź: ten, kto to stworzył, czyli Bóg. I on to zaplanował, a więc zabił z premedytacją! W przypadku zwierząt morskich młode natychmiast po urodzeniu są... pokarmem. W głębinach mórz kto żyw morduje mniejszego i go zjada. Dorasta nikły procent nowo narodzonych. Przetrwają tylko gatunki rodzące więcej niż inni zdążą zamordować.
Cały ten „cud życia” to niekończąca się dzika orgia mordu, czyli łańcuch pokarmowy. Przerwanie go grozi zagładą całym gatunkom. Zwierzę, by przeżyć, musi zamordować inne. Często zjadają swoje ofiary żywcem. Zwierzęta morskie najczęściej połykają swoje ofiary i giną one rozpuszczane żywcem w kwasach żołądkowych drapieżcy.
W tę orgię mordu wpisuje się człowiek, „stworzony na obraz i podobieństwo”. Nie dość, że wymordowaliśmy setki gatunków zwierząt, to hodujemy ich miliony w potwornych warunkach, byle szybciej i taniej, aby je zabić i zeżreć. By żyć, musimy mordować naszych „braci mniejszych”. Po to, żeby nas było więcej, musimy mordować ich jeszcze więcej. Gdzie ich prawo do życia?
Prawo do życia katolicyzm przez wieki odbierał także ludziom. Choćby innych wyznań. Oto św. Bernard z Clairvaux: „Chrześcijanin okrywa się chwałą poprzez zabicie poganina, ponieważ w ten sposób chwali Chrystusa”. Można się do tego świętego świra modlić. Katolicki zbrodniarz, inkwizytor Konrad z Marburga: „Spaliłbym stu niewinnych, gdyby tylko znalazł się między nimi jeden winny”. Wielu morderców inkwizycji jest świętymi Kościoła kat. Taki jest jego stosunek do życia.
Czy taki świat mógł stworzyć miłosierny Bóg? Wykluczone. Taki świat mógł stworzyć tylko patologiczny sadysta. Czy miłosierny Bóg może być patologicznym sadystą? Wykluczone. O rany! Nieopatrznie przeprowadziliśmy dowód, że boga nie ma! Takie dowody są nielogiczne, bo nie można udowadniać nieistnienia czegoś, co nie istnieje. Tłumaczy nas tylko to, że boga wymyślił człowiek, by wyłudzać kasę od naiwnych. Jak powiedział Wolter, „pierwszym prorokiem był pierwszy nikczemnik, który spotkał grupę frajerów”.
Prawdziwy stosunek Kościoła katolickiego do życia poczętego i kobiet zawarty jest w „mądrościach” ojców Kościoła i jego „uczonych”. Św. Tomasz z Akwinu zdefiniował życie poczęte: „Zarodek męski staje się człowiekiem po 40 dniach, żeński po 80. Dziewczynki powstają z uszkodzonego nasienia lub też w następstwie wilgotnych wiatrów”. Ten pogląd obowiązywał w doktrynie Kościoła, dopóki było mu to wygodne i dopóki nauka nie zaczęła tych „mądrości” ośmieszać. Po oświeceniu nie można już było bezkarnie mordować ludzi, a Kościół nie może żyć bez wroga. Wygodnym wrogiem stali się więc obrońcy wolności, a hasłem (o ironio!) „obrona życia”.
Pogląd kleru na kobiety to też obraz jego prawdziwego stosunku do życia poczętego. Wyżej wymieniony „uczony” św. Tomasz głosił, że „kobiety są błędem natury (...) z tym ich nadmiarem wilgoci i temperaturą ciała świadczącą o cielesnym i duchowym upośledzeniu (...) są rodzajem kalekiego, chybionego, nieudanego mężczyzny (...). Pełnym urzeczywistnieniem rodzaju ludzkiego jest mężczyzna”. A my, normalni faceci, za ten rozkoszny nadmiar wilgoci i temperaturę ciała dalibyśmy się pokroić. I jeszcze flaszka chłodnego piwa. Po.
Inny „ojciec” Kościoła, św. Ambroży: „Kobieta powinna zasłaniać oblicze, bowiem nie zostało ono stworzone na obraz Boga”. To ten ich bóg może ma twarz na przykład gen. Flaszki? O nie, to już przesada. Jeszcze inny „ojciec”, św. Augustyn z Hippony: „Kobieta jest istotą poślednią, która nie została stworzona na obraz i podobieństwo Boga. To naturalny porządek rzeczy, że kobieta ma służyć mężczyźnie”. I jeszcze ciekawiej: „Niczego nie należy unikać tak, jak stosunków płciowych”. To jak tu poczynać życie? Niepokalanie?! Kolejny „ojciec” – św. Jan Chryzostom: „Kobiety przeznaczone są głównie do zaspokajania żądzy mężczyzn”.
Następny katolicki „mędrzec”, św. Franciszek z Asyżu: „Kto obcuje z kobietami, narażony jest na skalanie swego ducha, tak samo jak ten, co idzie przez ogień, narażony jest na poparzenie stóp”. Teraz wiemy, skąd tylu homoseksualistów wśród duchownych... Kolejny „ojciec” to św. Odo. Ten to już nachalnie propagował homoseksualizm, co dajemy pod rozwagę Giertychowi młodszemu: „Powab kobiety składa się z flegmy i krwi, wilgoci i żółci. Gdyby ktokolwiek zastanowił się, co kryje się w dziurkach od nosa, gardle i w brzuchu, doszedłby do wniosku, że są tam tylko nieczystości. A jeśli nie możemy nawet czubkiem palca dotknąć flegmy czy kału, to jak przeto możemy pragnąć obejmować worek łajna?”. Warto jeszcze zacytować Lutra, twórcę protestantyzmu. Nim się zbuntował przeciw papieżom, jako dominikanin przeszedł klasyczne katolickie pranie mózgu: „Jeśli kobieta zmęczy się, czy nawet umrze, to nie ma znaczenia. Pozwólmy im umierać przy porodzie”. Zaś papież Pius II, wszak nieomylny, w XV wieku głosił: „Kiedy patrzysz na kobietę, myśl, że to szatan. Kobieta jest jak otchłań piekielna”.
Przytoczyliśmy tu tylko kilku z całej zgrai świrów, żeby nikt nie mówił, że zdarzył się wyjątek. Te poglądy dowodzą pogardy Kościoła dla kobiet. Ale jak można mówić o obronie życia, tak gardząc kobietami? Zważcie, że cytujemy ŚWIĘTYCH katolickich. Skoro Kościół tych pełnych pogardy i nienawiści popaprańców nie usuwa z panteonu świętych i czci w nich „ojców Kościoła”, to dowodzi, że te brednie nadal są jego nauką.
Chrześcijanie rzymscy mordują ludzi niemal od chwili, kiedy cesarz Konstantyn dał im trochę władzy. Potem kombinowali, jak powiększyć zakres władzy, wydrzeć przywileje i majątki. Aż papieże doszli do twierdzenia o wyższości władzy kościelnej nad świecką. Dla jej utrzymania mordowali ludzi bez skrupułów i opamiętania przez blisko 1500 lat. To prawdziwa „cywilizacja śmierci”.
Tak „cywilizowali” ludzi aż do oświecenia, kiedy mordować z powodów religijnych już nie było można. Za to ile ludzkich istnień kosztowało wydarcie Kościołom zagarniętej władzy? Przecież rewolucje francuska i rosyjska były buntami przeciwko potwornemu wyzyskowi, którego filarem była religia. Holokaustu nie byłoby, gdyby nie dwa tysiące lat katolickiego antysemityzmu. Czołowi zbrodniarze hitlerowscy: Hitler, Himmler, Goebbels, Kaltenbrunner, Eichmann, Frank i wielu innych, pochodzili z rodzin katolickich i otrzymali katolickie wychowanie. Swoje zbrodnicze bandy wzorowali na hierarchii i organizacji zakonu jezuitów.
Spór, od kiedy zaczyna się życie, jest śmieszny, szczególnie gdy cytuje się wspomnianego św. Tomasza z Akwinu. Bo dlaczego od momentu poczęcia? Przecież plemnik żyje, ma swój cel: zapłodnić jajeczko. Czyli to też jest życie! Udaje się jednemu, miliony giną. Bóg zabija żywe plemniki. Zbrodnia? O co więc chodzi z tą „obroną życia”? Jak zwykle o władzę i kasę! Awanturę wszczęła partyjka, której śmierć polityczna zajrzała w oczy. Muszą zaistnieć, bo nie wejdą do Sejmu i z czego będą żyli? Przecież umieją tylko z naszych podatków. Stracą splendory, nie będą pleść swoich głupstw do kamery. Za tym wszystkim stoi jak zawsze Kościół, który wypuścił tych harcowników i liczy zyski. Jak oszołomy zrobią swoje, Kościół będzie szukał następnych naiwnych, którzy mu obiecają więcej. Tak w odstawkę poszedł „premier z Krakowa”. Dał Kościołowi konkordat, którym zrobił z Polski watykańską kolonię, i liczył na wdzięczność. Ale inni obiecali klechom więcej. I nie ma „premiera z Krakowa”.
Kościół ma też ukryty cel: dobrobyt zawsze prowadzi do myślenia racjonalnego, indyferentyzmu religijnego, spadku wpływów i dochodów pasożytów. Jednym ze sposobów obrony jest wpędzanie ludzi w nieszczęście. Bo jeśli kobieta będzie musiała urodzić upośledzone dziecko, to ta rodzina będzie nieszczęśliwa. Ciągła opieka nad upośledzonym całkowicie dzieckiem absorbuje rodziców, hamuje ich rozwój, powoduje alienację, a koszty leczenia i opieki rujnują. Ludzie wpędzeni w nieszczęście, biedę i alienację szukają pocieszenia. I wtedy zjawia się ksiądz ze swymi bajkami. Polska ma największy w Europie odsetek niepełnosprawnych – kilka razy większy od kraju drugiego w kolejności. Żaden system opieki społecznej i zdrowotnej na świecie tego nie wytrzyma. Ciekawe, że jeszcze 350 lat temu Kościół palił na stosach np. epileptyków – jako opętanych przez szatana! Podczas zeszłotygodniowej manifestacji słuchaczy Radia Maryja krzyczeli oni w stronę posłanki Senyszyn: ciebie trzeba było wyskrobać! A zatem są za obroną życia, ale wybiórczą. To takie chrześcijańskie... Dlatego cała ta wrzawa wokół „obrony życia” to tylko przejaw obłudy Kościoła, jego i jego harcowników walka o kasę i władzę. Zawsze trochę naiwnych da się nabrać. Oby jak najmniej.
A teraz racjonalnie. Wydaje się logiczne, że skoro nauka przyjmuje za koniec życia ustanie funkcji mózgu, to początkiem życia jest zawiązywanie się mózgu u płodu, a to jest jedenasty tydzień ciąży. Co nie znaczy, że każdą ciążę można usunąć.
W krajach, gdzie aborcja nie jest bezwzględnie zakazana, prowadzi się edukację seksualną, pomaga rodzinie i dba o wzrost zamożności obywateli. Aborcje są więc marginesem (Francja ze swoją aborcją na życzenie ma dwa razy więcej urodzin niż Polska), a podziemie aborcyjne nie istnieje. Ale edukacja seksualna w katolickim kraju? Starzy kawalerowie w czarnych kieckach na to nie pozwolą.
Lux Veritatis
"FAKTY I MITY" nr 14, 12.04.2007
r.
AŻ
DO ŚMIERCI
Aż do śmierci chcą być ze sobą
zakochani. Jednak coraz niechętniej to ślubują. Nie chcą się narażać na
rozwodowe, a w przypadku ślubu kościelnego – unieważnieniowe korowody. Koszty i
przewlekłość postępowania nie tyle więc ograniczyły rozwody, co małżeństwa.
Księża i prawicowi politycy rwą sobie włosy z głowy.
Rzecznik Praw Dziecka zaproponowała rejestrację związków nieformalnych, aby stały się równie uciążliwe, co formalne. Wszystko na nic. Liczba zawieranych małżeństw spada, a rozwodów – rośnie.
Przepisy prawne są mało skutecznym regulatorem życia. Zwłaszcza w jego prywatnych aspektach. Najdobitniej widać to po tzw. ustawie antyaborcyjnej. Restrykcyjne prawo nie przyczyniło się do zwiększenia dzietności kobiet ani przyrostu naturalnego. Stworzyło jedynie świetnie prosperujące podziemie aborcyjne. Ostatnie wydarzenia jeszcze je umocniły. Ceny zabiegów poszły w górę i sięgają już trzech tysięcy zł. Może spadną, kiedy Szwecja zaoferuje Polkom bezpłatne aborcje. Hipokryzja tzw. obrońców życia polega na tym, że walczą o likwidację stu kilkudziesięciu legalnych zabiegów rocznie, zamiast doprowadzić do zmniejszenia ich ogólnej liczby. Do tego jednak konieczna jest edukacja seksualna i bezpłatna antykoncepcja, czym w najwyższym stopniu się brzydzą. Oczywiście boją się przyznać, że faktycznie dążą do całkowitego zakazu przerywania ciąży. Nawet gdy zagraża ona życiu i zdrowiu
kobiety, jest następstwem gwałtu lub kazirodztwa oraz gdy płód jest ciężko i nieodwracalnie upośledzony. Już w trakcie pierwszego czytania projektu ustawy o zmianie Konstytucji RP uznali za niewystarczający zapis o ochronie życia od momentu poczęcia. Pod wpływem nacisków Kościoła, a przede wszystkim swojego guru – Rydzyka, zaproponowali rozszerzenie ochrony aż do naturalnej śmierci. Sformułowanie o tyle bezsensowne, że śmierć jest bezprzymiotnikowa. Nie ma śmierci ani naturalnej, ani nienaturalnej.
Przez setki lat obowiązywało klasyczne kryterium śmierci. Było nim ustanie krążenia i oddychania. Postęp medycyny sprawił, że wcale nierzadko zarówno oddech, jak i krążenie można przywrócić. Tym samym śmierć stała się poniekąd odwracalna. Dlatego w 1968 roku Deklaracja z Sydney wprowadziła termin śmierci mózgowej. Polska zalegalizowała nowy termin w 1984 roku. Obecnie w większości krajów za śmierć organizmu jako całości przyjmuje się śmierć pnia mózgu. Ponieważ śmierć jest zjawiskiem zdysocjowanym, poszczególne tkanki i układy obumierają w różnym czasie. Umożliwia to przeszczepy żywych jeszcze tkanek z organizmu martwego jako całości. Choć wciąż trwają dyskusje nad nową definicją, nawet jej krytycy nie przeczą, że śmierć pnia mózgu oznacza dezintegrację i niezdolność organizmu do dalszego życia. Jan Paweł II, przemawiając w 2000 roku w Rzymie na Kongresie Transplantologów, uznał mózgowe kryterium śmierci. Nasza katoprawica jest, oczywiście, bardziej papieska niż papież. Rości sobie pretensje do ustalania granicy i kryteriów „śmierci naturalnej”. Ignorantom nie przeszkadza, że w nauce taki termin nie występuje.
Zgodnie z mózgową definicją śmierci, nie żyją także bezmózgowe noworodki oraz chorzy w przewlekłym stanie wegetatywnym. Czy zatem i życia poczętego nie należy datować od pojawienia się pnia mózgu i jego funkcji? Jeśli tak, to w żadnym razie nie można mówić o życiu ludzkim przed wykształceniem się mózgu. Jego zawiązki pojawiają się dopiero w dwunastym tygodniu ciąży, a zarys półkul mózgowych – w piątym miesiącu. Paradoksalnie zatem, zapis „do naturalnej śmierci” nie uniemożliwia prawnej legalizacji eutanazji, a wyznacza jedynie logiczną granicę początku ochrony płodu na moment wykształcenia mózgu, czyli nie mniej niż 12 tygodni. Tego nie chcą (nie mogą?) zrozumieć nawiedzeni obrońcy życia „od poczęcia do naturalnej śmierci”. Logika jest im obca. Kierują się tylko ideologią i fobią wypływającą z syndromu nawróceńca proaborcyjnego. Mają jeden cel: żeby w Polsce nie było legalnej aborcji ani eutanazji. Nielegalne im nie przeszkadzają. O zmianę przepisów będą walczyć do śmierci. Z braku odpowiedniego organu, raczej nie mózgowej.
Joanna Senyszyn
PS Czytelnikom i Redakcji życzę uroczego wiosennego wypoczynku na łonie i zapraszam na www.senyszyn.blog. onet.pl
„FAKTY I MITY” nr 28, 21.07.2005 r.
Kościół atakuje wszelkiego autoramentu sekty. Jest to całkowicie zrozumiałe, bo przecież żadna firma nie lubi konkurencji.
Tymczasem
różne nowo powstające „kościoły” mogą taką konkurencję stanowić. Wprawdzie na
razie są zbyt słabe, żeby móc zagrozić watykańskiej firmie, ale kto wie co by było,
gdyby pozwolić im działać przez dwa tysiące lat. Jaka jest bowiem definicja
dużej religii? Jest to sekta, której się powiodło. W końcu przecież firma
Szawła z Tarsu też zaczynała jako sekta. Wprawdzie powołują się na Jezusa, ale
przecież nie mają jego pełnomocnictwa na piśmie. Zresztą na Jezusa powołują się
prawie wszystkie inne sekty i każda z nich twierdzi, że tylko ona ma monopol na
prawdziwą wiedzę o tym, czego Jezus od ludzi oczekuje.
Dowodów na to, że dzisiejszy Kościół zaczynał jako klasyczna sekta, nie
trzeba szukać daleko. Wystarczy przeczytać w Dziejach Apostolskich historię
Ananiasza i jego żony Szafiry. Ananiasz nie chciał oddać szefom sekty całego
majątku, więc został ukatrupiony. To samo spotkało jego żonę. Jest to przecież
klasyczny przykład działania pazernych sekciarzy, którzy ludzką potrzebę wiary
wykorzystują do szybkiego wzbogacenia się.
Aby
lepiej zrozumieć problem sekciarstwa, można przeanalizować sens pierwszego
przykazania: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”.
Oznacza
to, że każdy człowiek musi sobie stworzyć własny obraz Boga. Bóg przedstawiany
przez innych jest Bogiem cudzym. Nie ma bowiem nikogo, kto mógłby szczerze
powiedzieć: „Byłem w niebie i rozmawiałem z Bogiem. Wygląda On tak a tak i żąda
od nas tego a tego”.
Każdy,
kto by tak twierdził, kłamie.
Oznacza
to, że w pierwszym przykazaniu Bóg zakazuje tworzenia jakichkolwiek formalnych
religii. Bóg powiedział, że nie wolno go nazywać. Żydzi wywnioskowali z tego,
że nie należy nadawać mu imienia, i stąd mamy Jahwe. Ale to bzdura. Jahwe to
przecież takie samo dobre imię jak Allach, Zeus, Jowisz, Amin, Aton czy inne.
Nie
nazywać to znaczy nie określać, nie mówić, czego od nas chce i jaki jest. Jest
i koniec. To wszystko, co musimy i możemy wiedzieć. Nie potrzeba do tego
żadnych pośredników – księży, mułłów czy pastorów.
Czytelnik
[Dodać art. z „Fokus”-a o tej religii]
FAKTY I MITY” nr 32, 13.08.2003 r.
CHRZEŚCIJAŃSKI
KORAN?
Po
latach kwestionowania historycznej
wiarygodności
Biblii, pod lupę
wzięto
Koran. Jak pisze „Newsweek”,
badający
język koraniczny
niemiecki
wykładowca języków semickich
twierdzi,
że dzisiejsza wersja
Koranu
to błędna transkrypcja
oryginalnego
tekstu. Badacz podkreśla,
że
pisany język arabski pojawił
się
150 lat po śmierci Mahometa,
a
większość wykształconych Arabów
mówiła
w tym czasie po aramejsku.
Koran
był – według niego – spisaną
w
odmianie aramejskiej chrześcijańską
księgą
liturgiczną, którą w VII
wieku
n.e. zniszczył kalif z dynastii
osmańskiej.
I tak np. po arabsku Koran
mówi
o objawieniu Allaha, a w
wersji
aramejskiej o „nauce” starożytnych
Świętych
Ksiąg; czarnookie
piękne
„hurysy o falujących piersiach”,
czyli
rajskie dziewice mające
być
nagrodą dla męczenników to
–
według aramejskiego oryginału
–
białe, krystalicznie czyste winogrona,
które
kojarzone były z rajem. Na
podobnej,
błędnej interpretacji oparty
ma
być nakaz zakrywania przez
kobiety
całego ciała i twarzy.
W
obawie przed klątwą niemiecki
uczony
ukrywa się – na wszelki wypadek
–
pod pseudonimem.
PaS
„FAKTY
I MITY” nr 38, 25.09.2003 r.
ŚWIADECTWO KORANU,
CZYLI... ARABSKIE
KONTROWERSJE
Nie tylko
chrześcijańska Ewangelia i żydowski
Talmud przekazują
kontrowersyjną historię
Jezusa. Czyni to
również muzułmański Koran.
Czy Jezus z Koranu
jest jednak Jezusem
z Nowego
Testamentu? Wiele wskazuje,
że chodzi o zupełnie inną osobę.
To, co Koran ma do powiedzenia,
zwłaszcza na temat Jezusa,
chrześcijanie biorą najczęściej
za mocno zniekształconą wersję
kanonicznych i apokryficznych
ewangelii. Ponieważ – jak twierdzą
– Mahomet był analfabetą i nigdy
nie czytał Biblii (a poza tym
w owym czasie nie dokonano jeszcze
jej przekładu na język arabski),
swoją wiedzę na temat Jezusa
i chrześcijaństwa czerpał z tego,
co tu i ówdzie zasłyszał. Jego
informatorami byli więc Żydzi oraz
szczególnie liczni w Syrii i na Bliskim
Wschodzie członkowie wspólnot
chrześcijańskich. Wiadomo też,
że wśród 10 żon Mahometa jedna
była Żydówką, a inna – chrześcijanką
z monofizyckiego Kościoła
Abisynii. Tymczasem najnowsze interpretacje
sugerują, że w Arabii
istniało chrześcijaństwo starsze
o kilka stuleci niż to, o którym mówią
ewangelie. Założyć je miał inny
Jezus – Isa ibn Marjam, który
bynajmniej nie został ukrzyżowany.
I to o nim – według najnowszych
sugestii – opowiada Koran.
Isa nie urodził się w betlejemskiej
stajence, nie był cieślą ani synem
cieśli, nie pochodził z rodu Dawida
i plemienia Judy. Owszem, był
synem dziewicy Marii (Marjam),
lecz urodził się gdzieś na wschodzie
(Mekka) i tam prowadził swoją
działalność. Pochodził z rodu
Aarona i plemienia Lewiego, a jako
„wyświęcony” (mukkarab) lewita
należał do kapłańskiej arystokracji
Izraela. Miał na imię Isa,
a nie Jeszu.
Koraniczny Jezus
kontra Mesjasz
Koraniczny Jezus – podobnie
do Jezusa z greckich ewangelii
– czynił cuda i był (lub tak go tylko
nazywano – Koran nie wyjaśnia
tego dokładnie) Chrystusem. Jednak
wcale nie przyszedł po to, by
zbawić świat. Jego misja była w jakiś
sposób powiązana z postacią
Ezdrasza. Polegała zapewne na
nauczaniu bardziej liberalnej interpretacji
Tory w reakcji na żydowski
legalizm, którego twórcą
po niewoli babilońskiej stał się właśnie
Ezdrasz.
Koraniczny Jezus nie został
ukrzyżowany, lecz umarł śmiercią
naturalną. Zamiast niego ukrzyżowano
– i to podobno znacznie później
– kogoś innego, kto był tylko
doń pod pewnymi względami podobny
(4. 157). To ważna wskazówka,
która – poparta innymi świadectwami
– pozwala wysnuć hipotezę
o istnieniu przedchrześcijańskiego
chrześcijaństwa.
Chociaż Koran nie operuje datami,
to jednak wyraźnie stwierdza,
że chrześcijaństwo nazarejskie
(Koran nazywa chrześcijan nasara,
czyli „nazarejczykami”) pojawiło się
w czasach, gdy istnieli jeszcze Izraelici
jako lud (a nie żydzi jako wspólnota
religijna). Wynika stąd, że judaizm
i chrześcijaństwo powstały
w tym samym mniej więcej czasie,
tj. w V w. p.n.e. Koran nie wspomina
ani słowem jakoby Jezus (Isa)
był Żydem. Nie potwierdza również,
że żył on w I w. n.e., a jego
działalności nie łączy w żaden sposób
z Palestyną. Z drugiej strony,
Koran potwierdza istnienie innego
chrześcijaństwa, założonego przez
innego Jezusa (Jeszu), którego zwolennicy
błędnie czcili jako Boga
i który został ukrzyżowany. Koraniczny
Jezus pojawił się być może
około 400 r. p.n.e. wśród Izraelitów
arabskiej Jerozolimy (Uri Szalim to
prawdopodobnie dzisiejsza wioska
arabska Al Szarim w górach Asiru).
Był on kapłanem i prorokiem z rodu
Aarona, nauczał – w opozycji do
Ezdrasza – złagodzonej wersji Tory.
Jednak Żydzi (tj. zwolennicy Ezdrasza)
odrzucili te innowacje. Mimo
to przyjęły się one w innej
części Arabii – Hidżazie, gdzie jego
zwolenników zaczęto nazywać nazarejczykami.
Nazwa ta mogła się
wziąć od nazwy plemienia Nasira (ludu
Nazaretu) zamieszkującego Wadi
Dżalil (arabską Galileę) w Hidżazie,
w zachodniej Arabii, skąd pochodził
lub gdzie miał szczególnie
wielu wyznawców koraniczny Jezus.
Poza licznymi zwolennikami ów
Jezus pozostawił po sobie otrzymaną
od Allacha „księgę”, tzn. Ewangelię
(al-Indżil). To właśnie tę Ewangelię
ma na myśli Koran, mówiąc
o jedynej i autentycznej Indżil,
w odróżnieniu od innych pełnych
hipokryzji i nieprawdy ksiąg (chodzi
tutaj zapewne także o ewangelie
kanoniczne).
Informator Mahometa
Historia Jezusa, którą relacjonuje
Koran, mogła zostać zaczerpnięta
przez Mahometa bezpośrednio
z tejże nazarejskiej Ewangelii
i dotyczyć Isy, a nie z powstałych
kilka stuleci później ewangelii
chrześcijańskich, których bohaterem
jest Jeszu.
Nasuwa się pytanie, w jaki sposób
Mahomet zetknął się z nazarejską
Ewangelią i kto był jego informatorem?
Otóż wiele wskazuje
na to, że zarówno w Arabii, jak
i Etiopii, jeszcze przed przybyciem
misjonarzy chrześcijańskich istniało
chrześcijaństwo starsze, w nazarejskiej
formie. Nowa wiara wypierała
starą, lecz jej całkowicie nie
wykorzeniła. Gdy na scenie pojawił
się islam, dyskryminowani nazarejczycy
przyjęli jego przesłanie niczym
własne, gdyż w pełni zgadzało
się z ich nauką.
Według podania muzułmańskiego,
Mahomet zaraz na początku
swojej działalności spotkał się z pewnym
tajemniczym chrześcijańskim
księdzem (kass), Waraką ibn Naufalą,
krewnym jego żony Chadidży.
Ów ksiądz, który bez wahania
uznał Mahometa za Proroka, zwykł
– jak podaje tradycja – „pisać po
aramejsku” i robił kopie jakiejś
Ewangelii w języku aramejskim. Czy
był on nazarejczykiem i strażnikiem
pierwotnej Ewangelii nazarejskiej,
opisującej Jezusa żyjącego około V
w. p.n.e. w Arabii? Czy podczas wizyt
u niego Mahomet poznał jej
treść, by uwiecznić
to następnie w Koranie?
Czy ów ksiądz był dla
Mahometa tym aniołem, od którego
otrzymał całą wiedzę, a przynajmniej
tę część, która dotyczyła
Jezusa?
Ostatnie badania nad Koranem,
Nowym Testamentem oraz topografią
miejsc biblijnych, przeprowadzone
przez K. Salibiego, zdają się
potwierdzać arabski trop chrześcijaństwa.
Mało tego, wiele wskazuje
na to, że cała historia biblijnych
Izraelitów, od początku do końca
(tj. do czasów perskich) rozegrała
się w zachodniej Arabii. Tam też
miał się narodzić monoteizm Mojżesza
oraz dwa jego odgałęzienia,
judaizm i chrześcijaństwo.
A co z Jezusem znanym z greckich
ewangelii i założonym przez
niego chrześcijaństwem? Ponieważ
prawdziwym Jezusem jest tylko Isa,
Koran zdecydowanie odrzuca jego
osobę i posłannictwo. Nie był on
założycielem nowej religii, a co najwyżej
przywódcą nazarejskiego odrodzenia
religijnego.
Według K. Salibiego, Jezus
z greckich ewangelii także pochodził
z Arabii. Jego rodzinną Galileą
(Dżalil) nie była Galilea w Palestynie,
ale jakaś inna Galilea
w Arabii. Czy taka istnieje? Owszem,
jest nią dolina zwana dzisiaj
Wadi Dżalil położona w pobliżu At-
-Ta’if w Hidżazie. Plemię zamieszkujące
tę dolinę do dzisiaj zresztą
nazywane jest Nasira (lud Nazaretu).
Nazwy Galilea i Nazaret (i inne)
mogły z powodzeniem zostać
przeniesione z Arabii do Palestyny.
Mogło się to stać po rzymskiej inwazji
na Arabię (24 r. p.n.e.), gdy
legiony Aeliusa Gallusa wdarły się
w głąb Arabii, dochodząc aż do
Jemenu. Wielu emigrantów z Wadi
Dżalil, a wśród nich członkowie
miejscowego plemienia Nasira, osiedliło
się wówczas w północnej Palestynie.
Prawdopodobnie nadali oni
swojej nowej ojczyźnie nazwę Galilea
i założyli nowe osiedle Nazaret.
Uwagę badaczy przykuwa ponadto
fakt, że wielu miejsc w Galilei
palestyńskiej, które wymieniono
w ewangeliach, nie udało się
w zadawalający sposób zidentyfikować.
Znaleziono je natomiast w Hidżazie
w arabskiej Galilei (np. tajemniczą
Betsaidą jest zapewne wioska
Sajada).
Prawda czy herezja?
W świetle powyższych ustaleń,
historia Jezusa (Jeszu) mogła w skrócie
wyglądać następująco: Jeszu bar
Nagara (aram. – Jezus syn cieśli)
urodził się i wychował w Wadi Dżalil.
Około 30 r. opuścił swoje rodzinne
okolice i przybył na terytorium
o tej samej nazwie, tyle że w Palestynie.
Ponieważ należał do plemienia
Judy i pochodził z rodu Dawida
miał prawo do tronu historycznego
królestwa Judy. Po upadku
w VI w. p.n.e. tegoż królestwa centra
polityczne judaizmu przeniesione
zostały do Palestyny, w związku
z czym tam właśnie postanowił dochodzić
swych praw. Misja Jeszu
miała charakter bardziej polityczny
niż religijny. Po przybyciu do Jerozolimy
ogłosił się Chrystusem, co historycznie
rzecz biorąc oznaczało
roszczenie sobie prawa do tronu
i władzy prawowitych królów Izraela.
Niestety, młody książę nie znalazł
uznania wśród miejscowych Żydów,
zagrożony poczuł się również
tetrarcha Galilei, Herod Antypas.
W rezultacie, wkrótce po przybyciu
do Jerozolimy Jeszu został
ukrzyżowany.
Z punktu widzenia kultury muzułmańskiej,
życiorys Jezusa nie
był wyjątkowy. Przypomina go
choćby historia wnuka Mahometa,
Husajna. Gdy po śmierci Proroka
wybuchł spór o sukcesję (urząd
kalifa, czyli „następcy”), ów Husajn
opuścił Hidżaz, aby w Iraku dochodzić
swoich praw. Niestety, jego misja
– podobnie jak Jezusa – zakończyła
się fiaskiem (zginął w bitwie).
Według szyitów (rocznica gwałtownej
śmierci Husajna jest najważniejszym
świętem w ich kalendarzu),
poświęcił on stosunkowo wygodne
życie, by słusznie dochodzić swoich
praw, zdając sobie przy tym sprawę,
że oczekuje go męczeństwo (co
zresztą zapowiadał wielokrotnie
swoim towarzyszom).
Jezus uwieczniony w greckich
ewangeliach – w opinii niezależnych
ekspertów – może w rzeczywistości
stanowić fuzję dwóch historycznych
postaci: żyjącego w V w. p.n.e.
Isy i żyjącego w I w. n.e. Jeszu oraz
postaci mitycznego bożka płodności,
również o arabskich korzeniach,
Al Isy. Atrybuty owego bożka mogły
się zresztą złożyć na klasyczną
trójcę chrześcijańską, którą Koran
z taką zaciekłością potępia. Zresztą
atrybuty te przetrwały jako nazwy
trzech wiosek w zachodniej
Arabii, które niegdyś były ośrodkami
kultu bożka Al Isy (Jezusa)
w jego trzech różnych postaciach.
Artur Cecuła
„FAKTY I MITY” nr 51/52, 04.01.2007 r.
BAŚŃ O
NARODZENIU
Święta Bożego Narodzenia tak mocno wrosły w polską tradycję, że pewnie niewielu Polaków katolików zauważa ich na poły pogański charakter.
A przecież już sama data – 25 grudnia – jest datą rzymskich świąt narodzin boga Słońca. Uroczystą oprawę świąt stanowi ubrana w świecidełka choinka – atrybut pogańskich Germanów – a także pęczek sianka, z którego wyciąga się źdźbła, wróżąc pomyślność. Ten zwyczaj z kolei należy do sympatycznej magii pogańskich Słowian. Jakby tego było mało, jest jeszcze jemioła, magiczna roślina pogańskich Celtów.
Do świątecznej tradycji należą kolędnicy z turoniem, gwiazdą, Herodem itp. Jest to echo pogańskiego obrzędu, również słowiańskiego, związanego z magią myśliwską. Miał zapewnić myśliwym obfitość zwierzyny. A jest jeszcze święto Trzech Króli. A właściwie magów zwanych królami. Magowie, jak wiemy, byli członkami medyjskiego plemienia Magów, którzy w państwie medyjsko-perskim spełniali funkcje kapłańskie, podobnie jak Lewici w Izraelu. Obecność mędrców w legendzie o narodzinach Jezusa wiązała wczesne chrześcijaństwo z pogańskimi religiami Wschodu.
Niewiele wiemy o samym Jezusie. Pewne jest, że był wędrownym guru i prowadził misyjną działalność w Palestynie. Na tym prawda się kończy, dalej już tylko mity – im późniejsze, tym bardziej fantastyczne.
Również o narodzinach Jezusa nie wiemy niczego konkretnego, nie znamy ani miejsca, ani daty, ani roku. Najstarsza ewangelia – Ewangelia Marka pochodząca z lat 70–75 n.e. – podaje, że Jezus urodził się za życia Heroda Wielkiego, czyli wiosną 750 r. według kalendarza rzymskiego lub jesienią roku poprzedniego (według źródeł rzymskich Herod zmarł w roku 750). Do dziś przyjmuje się jednak za rzymskim mnichem Dionizym Małym rok 754 (wg kal. rzym.) za rok urodzin Jezusa. Widać ów Dionizy Mały miał także mały rozumek, skoro daty śmierci Heroda nie sprawdził w rzymskich archiwach.
W Ewangelii Marka brak owej baśniowej atmosfery, której nie szczędzili czytelnikom późniejsi ewangeliści – Mateusz, Łukasz, a zwłaszcza Jan. I tak, o ile Marek nie znał nawet imienia matki Jezusa, to Łukasz dał początek mariologii, a Ewangelia Jana jest już tylko zbiorem mistycznych urojeń wyznawców.
Według ewangelistów rok narodzin Jezusa wiąże się z dwoma ogólnie znanymi wydarzeniami historycznymi. Pierwsze – to śmierć Heroda; drugie podał Łukasz – spis w całym cesarstwie. Spis rzeczywiście odbył się ok. roku 760 (wg kal. rzym.), ale był to spis w prowincji Syrii, związany z przyłączeniem części Izraela do cesarstwa (należy pamiętać, że spisów ogólnopaństwowych zaniechano kilkaset lat wcześniej, z chwilą wyjścia państwa rzymskiego poza samą Italię).
To drugie wydarzenie legło u podstaw święta Bożego Narodzenia, najbardziej fantastycznego z chrześcijańskich świąt. Z cudowną gwiazdą, baśniową stajenką, zwierzątkami, pasterzami i trzema królami, a może magami... Właściwie nawet nie wiadomo, ilu ich było.
W różnych okresach chrześcijaństwa liczba magów ulegała zmianom. Był jeden, dwóch, trzech, czterech, a nawet... dwunastu. Obecnie teologowie przyjmują trzech, po jednym na każdą znaną wówczas rasę: czarną, białą i brunatną. Gdyby w tamtych czasach dotarto do Chin i Ameryki, to pewnie byliby jeszcze dwaj następni: żółty i czerwony. Wróćmy jednak do spisu.
Bez względu na to, czy był to spis w całym cesarstwie, czy tylko w jednej prowincji, w królestwie izraelskim nie mógł być przeprowadzony. Izrael Heroda Wielkiego to było duże i silne państwo, posiadało własną armię, system podatkowy (grecki) i administrację. Wbrew legendzie – tylko w niewielkim stopniu podlegało Rzymowi. Pewne jest więc, że rzymskie zarządzenia administracyjne na terenie Izraela nie obowiązywały.
W rzeczywistości spis został przeprowadzony 10 lat po śmierci ostatniego króla i tylko w części przyłączonej bezpośrednio do cesarstwa. A więc albo Jezus urodził się za życia Heroda Wielkiego, albo 10 lat później. Chyba że było dwóch Jezusów urodzonych w różnym czasie. Na dodatek wędrówka do miejsca urodzenia w celu poddania się obowiązkowi spisowemu jest całkowitą bzdurą. Nie róbmy z Rzymian – twórców fundamentów europejskiego prawa – głupców zmuszających ludzi do bezsensownych wędrówek. W spisie chodziło o dostosowanie systemu podatkowego do prawa rzymskiego i ustalenie wysokości podatków, więc każdy człowiek musiał stawić się tam, gdzie miał źródło utrzymania, tam, gdzie płacił podatki. Józef, jak wiadomo, był biednym cieślą, o czym świadczy fakt złożenia przez niego i Marię zwyczajowej ofiary po urodzeniu dziecka. Była nią para gołąbków – typowa ofiara biedaków. Nie miał w okolicach Betlejem żadnego majątku, zatem nie miał powodu tam iść, zwłaszcza z żoną w zaawansowanej ciąży. Tym bardziej że jej obecność przy spisie była całkowicie zbędna. Za rodzinę i jej majątek odpowiadał tylko mężczyzna. Wniosek z tego taki, że Jezus urodził się w domu swoich rodziców, a baśniowy opis narodzin został stworzony przez ewangelistów tylko po to, aby dopasować rzeczywistość do starobiblijnych wieszczeń. Pamiętajmy, że trzy ewangelie napisano kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa, a Ewangelia Jana powstała dopiero w II wieku n.e., czyli wtedy, gdy chrześcijańska sekta rozrosła się, a proste umysły sekciarzy, głównie drobnych rzemieślników, rolników, rybaków lub nawet niewolników łaknęły cudowności i ubóstwienia twórcy kultu.
Również między bajki można włożyć rzeź niewiniątek i ucieczkę rodziny Józefa do Egiptu. Jest to echo uchwały rzymskiego senatu, spowodowanej przepowiednią augurów o zniszczeniu republiki przez dziecko płci męskiej, urodzone w określonym przedziale czasu. Uchwała nigdy nie weszła w życie, o co zadbali senatorzy, których żony były właśnie w ciąży lub już mieli synów urodzonych w określonym przez wieszczków terminie. Jeśli więc Józef udał się z rodziną do Egiptu, to tylko na zarobkową emigrację do tamtejszej żydowskiej diaspory.
Co nam ostatecznie zostało z cudownych Jezusowych narodzin? Szczerze mówiąc, raczej niewiele – głównie pogaństwo i magiczne obrzędy. Rzymska data, germańska choinka, celtycka jemioła, słowiańskie sianko i rzewne ludowe śpiewanki o Jezusku w stajence. No to wesołych świąt!
Jerzy
Rzep
„FAKTY I
MITY” nr 40, 09.10.2003 r.
DEKALOG NIE
DLA USA
Alan Dershowitz, znany
amerykański adwokat, publicysta,
pisarz i profesor
prawa z Harvard University, z żelazną
logiką i niebywałą erudycją
wykłada swe racje. Dla jednych
to logik, dla innych... Żyd.
Żydowski profesor zamieścił
w „Los Angeles Times” komentarz
do trwających wciąż w USA (i nie tylko...)
bojów o umieszczanie dziesięciu
przykazań w formalnie neutralnych
światopoglądowo budynkach rządowych.
Autor zauważa, że w polemikach
dotyczących lokalizacji rzeźb
i obrazów przedstawiających dekalog
obrońcy takiego konceptu nieprzerwanie
powołują się na to, iż „Ameryka
została zbudowana na pryncypiach
dziesięciu
przykazań, a system
rządów
opiera się na dekalogu”. Jest
dokładnie
odwrotnie.
Thomas
Jefferson, twórca podwalin
amerykańskiej
państwowości,
uznał przykazania
za
niepełne i wątpliwe – fundamenty
demokracji
amerykańskiej
odrzucają
znaczną część tego, co
w
nich zawarte. Większość Amerykanów
jest,
zdaniem profesora Dershowitza,
nieświadoma,
co zawiera
300
słów dekalogu w Księdze Wyjścia.
Znają
tylko skróconą i uproszczoną
wersję:
„Nie zabijaj”, „Nie cudzołóż”,
„Nie
kradnij”, „Nie składaj
fałszywego
zeznania”, „Szanuj ojca
i
matkę”. Wszystkie cywilizowane
społeczeństwa
uznają
(przynajmniej
w
teorii) te zasady, których źródła
są
znacznie starsze niż prawo mojżeszowe
i
pogańskie; wywodzą się
one
z Kodeksu Hammurabiego i z
Kodeksu
Lipit-Ishtar.
Oryginalna
wersja dekalogu
z
Księgi Wyjścia jest znacznie bardziej
kontrowersyjna.
Na przykład
kwestia
cudzołożenia dotyczy wyłącznie
niezamężnych
kobiet, nie zaś żonatych
mężczyzn,
którzy mogli sobie
z
pannami dokazywać do woli
i
bezgrzesznie. Dershowitz przywołuje
też
fragment o „zazdrosnym Bogu”
(„Ja,
Pan, twój Bóg, jestem Bogiem
zazdrosnym,
który karze występek
ojców
na synach do trzeciego
i
czwartego pokolenia względem tych,
którzy
mnie nienawidzą” – Wj 20.
–
przyp. red.). Mścić się na dzieciach
za
winy ojców, dziadków i pradziadków?
Czy
może być coś bardziej nieamerykańskiego?
–
pyta Dershowitz,
przywołując
komentarz Jeffersona:
„Jest
to sprzeczne ze wszelkimi zasadami
osądu
moralnego”.
Czy
Stany Zjednoczone mogą zaakceptować
przykazanie:
„Nie będziesz
miał
cudzych Bogów obok Mnie”? Wykluczone
–
stwierdza prof. Dershowitz:
„Zawsze
przyjmowaliśmy ludzi,
którzy
mieli innych bogów niż judeochrześcijański,
albo
nie mieli boga
w
ogóle. Poza tym nieustannie używamy
imienia
Boga nadaremno przez
przywoływanie
go podczas imprez sportowych,
bicie
go na naszych monetach,
stosowanie
w kampaniach politycznych
i
w przekleństwach”.
Na
tym nie kończą się nieporozumienia.
Rozwinięcie
dekalogu akceptuje
niewolnictwo.
(Wj 21. 20–21:
„Kto
by pobił swego niewolnika lub
niewolnicę
tak, iżby zmarli pod jego
ręką,
winien być surowo ukarany.
A
jeśliby pozostali przy życiu jeden czy
dwa
dni, to nie będzie podlegał karze,
gdyż
są jego własnością”). Nakazuje
także
poświęcić siódmy dzień na wypoczynek,
co
ma przysługiwać również
niewolnikom.
Ale Biblia jest jednoznaczna:
ten
siódmy dzień to sobota.
Przerobiono
ją na niedzielę wieki
później,
ponieważ był to dzień
zmartwychwstania
Chrystusa. Nie zostało
to
przyjęte przez żydów i niektóre
mniejszości
chrześcijańskie, a i
muzułmanie
wciąż świętują piątek.
Jeśli
idzie o konkretny przedmiot
sporów
i awantur w dzisiejszej Ameryce
–
zwłaszcza ostatniej awantury
w
Alabamie – czyli o rzeźby ilustrujące
dziesięć
przykazań, sprawa jest
– w
świetle ich pełnej wersji – jasna:
„Nie
będziesz czynił żadnej rzeźby ani
obrazu
tego, co jest na niebie wysoko”.
Dziesięć
przykazań – konkluduje
Dershowitz
– nie tylko nie nadaje
się
do ekspozycji w publicznych
budynkach
sądowych i klasach szkolnych,
ale
nie ma na nie miejsca
w
sercach i umysłach współczesnych
Amerykanów. Opr. Tomasz
Sztayer
"FAKTY I
MITY" nr 48, 08.07.2005 r. ŻYCIE PO RELIGII
Kiedy jedna firma wykupuje podstępem udziały drugiej firmy, aby ją zniszczyć, takie działanie nazywamy wrogim przejęciem. Tego typu chwyty stosuje się także w biznesie religijnym, i to od stuleci.
Znane z
przedsiębiorczości wrogie przejęcie jest niezwykle podstępnym działaniem.
Pozornie wygląda na coś pozytywnego – czyż wykupywanie akcji nie podbija ich
ceny i nie wpływa korzystnie na stan firmy? A jednak celem takiej inwestycji
jest zwykle zniszczenie danego przedsiębiorstwa. Niszczycielem jest najczęściej
konkurencja. Takie zagrywki masowo stosowano w Polsce w ostatnich piętnastu
latach: zagraniczni producenci pewnych wyrobów wykupywali polskie firmy tylko
po to, aby je zniszczyć i przejąć klientów dla własnych towarów. Czasem po
wykupie zostawiano produkcję, ale rodzimą markę zastępowano obcą lub
ograniczano sprzedaż firmy za granicą.
Takie
skojarzenie nasunęło mi się po tym, jak usłyszałem o przejęciu przez Kościół
rzymskokatolicki ośrodka religijnego w Oławie, uznawanego za schizmatycki.
Ośrodek ten stał się jeszcze jedną katolicką parafią. Oto marny koniec
niezależnego, mistycznego ruchu religijnego, skupionego wokół zmarłego przed
kilku laty wizjonera Domańskiego. Przejęcie to nie tylko szybki koniec
ruchu i „objawień oławskich”, ale również przechwycenie budynków ośrodka
wartego setki tysięcy złotych, a zbudowanego ze składek wyznawców.
W podobny sposób przechwytywano już inne ruchy religijne. Kiedy w XII
wieku powstały w całej Europie potężne i groźne dla Kościoła ruchy ubogich
chrześcijan, hierarchia poprzez podporządkowanie sobie jednego z nich –
franciszkanizmu – sprytnie przejęła kontrolę nad tą próbą odnowy Kościoła. Inne
nurty zmarginalizowano lub zniszczono represjami, a franciszkanizm posłużył
jako koło napędowe katolickiej ekspansji.
Podobnie zrobiono z ugodowym nurtem husytyzmu – utrakwistami w XV
wieku. Watykan zgodził się nawet na komunię pod dwiema postaciami dla
wszystkich wiernych, żeby tylko podporządkować sobie zbuntowanych Czechów. To
samo robiło się z całymi diecezjami i poszczególnymi parafiami Kościołów
wschodnich. Przekupuje się biskupów i proboszczów, rozbija się wspólnoty, aby
przechwycić choć część wiernych. Tak właśnie powstały tzw. Kościoły unickie.
Ich liturgia często niczym się nie różni od ich pierwotnych wspólnot
prawosławnych. Obecnie na topie jest odnowa charyzmatyczna, czyli katolicki
klon potężnego ruchu zielonoświątkowego. Te spotkania tak przypominają
protestanckie nabożeństwa, że gdyby nie obecność księdza w koloratce, można by
sądzić, że jest się w zborze, a nie budynku parafii Krk. Cel jest zawsze ten
sam – odwrócić uwagę wiernych od konkurencji, przebrać się za nią, udawać, że
niczym się od niej nie różni. Byle tylko podebrać wiernych, a więc i zyski.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 51/52, 04.01.2007 r. ŻYCIE PO RELIGII
INTELIGENTA ILUZJA
Ot, narobiło się. Religijne środowiska konserwatywne usiłują przeciwstawić
teorii ewolucji teorię inteligentnego projektu. Ewolucjoniści sugerują
natomiast, że powszechna wśród ludzi wiara w stworzenie świata przez Wyższą
Inteligencję jest... tworem ewolucji.
W USA dobrze zorganizowane, zamożne i wpływowe środowiska religijne prowadzą od kilku dziesięcioleci kampanię w celu wyparcia ze szkół teorii ewolucji. Zamiast niej, a na razie obok niej, nauczano by w szkołach kreacjonistycznej teorii inteligentnego projektu jako konkurencyjnej teorii naukowej.
Odpryski tej debaty politycznej za oceanem docierają do Polski w postaci bulwersujących świat nauki oraz opinię publiczną wypowiedzi rodzimych zwolenników inteligentnego projektu, m.in. profesora Macieja Giertycha i wiceministra edukacji Mirosława Orzechowskiego (obaj z LPR).
Teoriom kreacjonistów przeciwstawia się główny nurt nauki w USA. Czasopismo „Bez dogmatu” opublikowało za amerykańskim „Free Inquiry” interesującą pracę Stewarda Elliota Gurthie’go, profesora antropologii na Uniwersytecie Fordham. Dowodzi on, że teoria inteligentnego projektu jest rzeczywiście niezwykle popularna wśród ludzi, bo do poszukiwania we wszystkim celu popycha nas struktura naszego umysłu. Lecz owa struktura bynajmniej nie dowodzi prawdziwości tej teorii. To znaczy, że są powody, dla których chętnie wierzymy w Boga Stwórcę, ale to jeszcze nie znaczy, że on naprawdę istnieje. Warto, aby także czytelnicy „Faktów i Mitów” zapoznali się choć pokrótce z tymi rozważaniami.
Profesor Gurthie pisze, że niektórzy myśliciele od początku istnienia ludzkości uważali, iż planowość i celowość natury jest wyraźnie zauważalna. Tak myślał m.in. Arystoteles, którego teorie na długie stulecia przyswoiła sobie w średniowieczu filozofia europejska. Jednak nie tylko na naszym kontynencie, bo niemal na całym świecie, wielu ludzi uważało świat za planową konstrukcję, zamierzoną i stworzoną przez jakiś Umysł.
Gurthie dowodzi jednak, że współczesna nauka potrafi wytłumaczyć tę powszechną wiarę w celowość świata. Otóż nowoczesne badania nad wiedzą oraz sposobami tworzenia ludzkiego poznania zwane cognitive science pokazują, że natura ukształtowała nasze myślenie tak, abyśmy się wszędzie doszukiwali śladów działania człowieka, co nazywa się uczenie antropomorfizmem. Psychologowie rozwoju przeprowadzili szereg badań na dzieciach, które do 10 roku życia mają szczególną skłonność do postrzegania wszystkich rzeczy jako wytworzonych przez inteligentnego projektodawcę. Choć może wydawać się to zabawne, dzieci często wierzą, że „lwy istnieją po to, aby oglądać je w zoo”, a „skały są ostre, aby nie siadały na nich zwierzęta”. Dzieci wszędzie widzą cel, tak jakby wszystko zostało stworzone przez kosmiczny umysł dla jakiegoś powodu, najczęściej na użytek człowieka. Naukowcy nazywają dzieci „intuicyjnymi teistami”, czyli w pewnym sensie naturalnie wierzącymi.
Podobną skłonność do takiego ujmowania rzeczywistości mamy niemal wszyscy, kiedy patrzymy na świat. Wierzymy, że został stworzony przez Boga, czyli rodzaj Megaczłowieka, dla potrzeb ludzi. Owa dziecinna, a częściowo charakterystyczna dla dorosłych skłonność wynika z tego, że nasz umysł jest nakierowany na poszukiwanie wokół nas śladów działania człowieka. Czy nie jesteśmy skłonni interpretować nawet przypadkowych nocnych hałasów jako działań ludzkich? Dzieje się tak dlatego, że nie potrafimy żyć bez innych ludzi, a podświadome doświadczenie uczy nas, że najważniejsze zagrożenia, a także jedyna możliwość przeżycia płyną od innych ludzi. Jesteśmy aż do bólu istotami społecznymi, dlatego działań inteligentnych, czyli charakterystycznych dla człowieka, doszukujemy się wszędzie. Zatem, o paradoksie! – to ewolucja sprawiła, że jesteśmy skłonni widzieć świat raczej jako stworzony przez mądrego wszechmocnego Boga (będącego projekcją człowieka) niż przez ślepą i przypadkową ewolucję.
Dobrze jest o tym pomyśleć w czasie świąt, miłych i ciepłych, ale też wyjątkowo ckliwych i dziecinnych.
Marek Krak
"FAKTY I MITY" nr 50, 21.12.2006 r. ŻYCIE PO RELIGII
WIARA WIARĄ
PODPARTA
Watykańscy archeolodzy odkryli grób
świętego Pawła! Grobowiec odkryto tam, gdzie według katolickiej tradycji być
powinien, czyli w rzymskiej Bazylice Świętego Pawła za Murami. Dowody? Nic o
nich nie wiadomo, ale „archeolodzy są pewni”. Czy trzeba czegoś jeszcze?
Robowi Hubbartowi, założycielowi Kościoła scjentologicznego (zwanego popularnie religią milionerów), przypisuje się stwierdzenie: „Jeśli nie założyłeś jeszcze własnego kościoła, to nie wiesz nic o prawdziwym biznesie”. Ktokolwiek naprawdę powiedział to zdanie, był geniuszem. Każda ze świeckich firm może tylko pomarzyć o takiej wierności klientów, jakimi cieszą się przedsiębiorstwa religijne zwane kościołami. Czy jest jakaś świecka firma na świecie, która oferowałaby towar tak ulotny i tak mało weryfikowalny jak zbawienie wieczne, a która cieszyłaby się tak wielkim zaufaniem klientów jak kościoły? Mało tego – czy słyszał ktoś o niereligijnej firmie, która na masową skalę zmuszałaby klientów do korzystania ze swoich usług, mordowała opornych, słynęła z niespotykanych oszustw, ucisku i arogancji, a jednocześnie cieszyła się stałym zaufaniem, wdzięcznością, miłością i oddaniem swoich klientów? Oczywiście, że taka firma nie mogłaby się ostać na rynku. No chyba że jest kościołem. Kościołem rzymskokatolickim przede wszystkim.
Cud odnalezienia grobu świętego Pawła przez naukowców (bardzo bezstronnych...) zatrudnionych przez Watykan był łatwy do przewidzenia. Komunikat Polskiej Agencji Prasowej przytacza wypowiedź Giorgia Filippi, jednego z członków owej komisji archeologicznej. Poza deklarowaną pewnością dowiadujemy się, że grób, który badano, „uznano już w IV wieku”. W grobie znaleziono sarkofag z napisem „Paweł Apostoł i Męczennik” i... to wszystko. Sarkofagu nie otwierano, ale pewność jest. Nawet gdyby go otwarto, to jak stwierdzono by autentyczność ewentualnych szczątków? Badano by DNA?
I porównano wyniki z czym? Najzabawniejsza w całej wypowiedzi, poza bezpodstawną pewnością, jest informacja, że grób był znany już w IV wieku. A co działo się przez poprzednie 3 stulecia, które upłynęły od śmierci Pawła? Jeżeli przez te wieki chrześcijanie nie interesowali się miejscem pochówku Pawła, to skąd owo „uznanie” po stuleciach? Czy to przypadek, że miejscem pochówku apostoła zainteresowano się akurat w IV wieku, kiedy chrześcijaństwo przejmowało mnóstwo obcych dotąd praktyk, takich właśnie jak kult świętych miejsc, świętych osób i przedmiotów? To wówczas „odkryto” też drzewo z krzyża, na którym zawisł Jezus...
Niewątpliwie znalezieniem dowodu na autentyczność grobowca zainteresowany jest sam Kościół, który czerpie zyski z napływu do „świętych miejsc” milionów pielgrzymów. Zatem certyfikat autentyczności wystawia sam sobie. A przy okazji robi medialny rozgłos „odkryciu”, które przyciągnie do grobu wielu kolejnych bardzo, ale to bardzo wierzących.
Podpieranie wiary wierzących wiarą innych wierzących to praktyka stara jak świat, nieobca chyba żadnemu wyznaniu opartemu na dogmatach. Czyż chrześcijanie, powołując się na autorytet Boga, nie wskazują na Biblię jako dowód swoich twierdzeń? Jej prawdomówności zaś dowodzą, powołując się na rzekomo spełnione zawarte w niej proroctwa. O proroctwach tych i o ich spełnieniu dowiadujemy się natomiast z... Biblii, i tak kółko dowodzenia się zamyka. O tym, że tekst Nowego Testamentu skomponowano tak, aby wydarzenia w nim opisywane spełniały przynajmniej niektóre proroctwa zawarte w Starym, już mało kto pomyśli...
Marek Krak