Pole tekstowe: WOLNY ŚWIAT         

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


NR 3 [Ostatnia aktualizacja: 08.2008 r.]

ARTYKUŁY (ZAGROŻENIA)

 

 

SPIS ARTYKUŁÓW:

 

BIZNES JAK KAŻDY INNY, LUDZIE PODOBNIE CZYLI TZW. LECZNICTWO...

 

 


INFORMACJE I CIEKAWOSTKI MEDYCZNE

 

 


PRZYKŁADY I PROPOZYCJE ROZWIĄZANIA PROBLEMÓW ZWIĄZANYCH Z LECZNICTWEM

 

 


       

 

BIZNES JAK KAŻDY INNY, LUDZIE PODOBNIE, CZYLI TZW. LECZNICTWO...

 

 

„WPROST” 4.11.2001 r.

LECZENIE NA ŚMIERĆ

Co roku w amerykańskich szpitalach więcej ludzi umiera po niewłaściwej kuracji i wskutek zaniedbań personelu, niż ginie w wypadkach samochodowych, lotniczych, z powodu samobójstw, zatruć i utonięć. Liczba śmiertelnych ofiar błędnych terapii i stosowania złych leków sięga w Stanach Zjednoczonych od 44 tys. do 98 tys. rocznie. Tylko z powodu niewłaściwego stosowania leków umiera więcej ludzi niż na skutek wypadków przy pracy. Ponadto co roku około miliona pacjentów doznaje w szpitalach ciężkich uszkodzeń fizycznych i psychicznych, choć nie kończą się one zgonem.

 

Leki nieskuteczne lub szkodliwe

Opublikowanie danych amerykańskiego Instytutu Medycyny wywołało wstrząs nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Przeprowadzenie podobnych badań zlecono także w Australii, Wielkiej Brytanii i Kanadzie. Okazało się, że w Australii odsetek ofiar kuracji i pobytu w szpitalu jest jeszcze wyższy niż w USA. W kraju liczącym 18 mln obywateli niewłaściwa kuracja i źle ordynowane leki powodują co roku około 18 tys. zgonów. Brytyjska Narodowa Służba Zdrowia przyznała, że

 

pomyłki lekarzy i personelu szpitalnego są trzecią z kolei przyczyną zgonów. Podane liczby dotyczą tylko przypadków szpitalnych. Szacuje się, że jeszcze więcej zgonów powodują niewłaściwe medykamenty przepisywane w lecznictwie poza szpitalnym. Dwa lata temu we Francji przeanalizowano 23 tys. recept wypisanych przez lekarzy domowych. Od 30 % do 90% zalecanych leków okazało się nieskutecznych. W wielu chorobach były wręcz szkodliwe. Rok temu na polecenie francuskiego ministra zdrowia komisja ekspertów, złożona z profesorów medycyny i lekarzy największych francuskich szpitali, sprawdziła działanie 100 najczęściej przepisywanych preparatów. 270 z nich oceniono negatywnie, gdyż były nieefektywne lub szkodliwe.

 

Obłudni, kłamliwi, drapieżni

David John Moore Cornwell (znany jako John Le Carre), autor powieści szpiegowskich, w ostatniej z nich każe jednemu z bohaterów zadać pytanie: „Gdzie mieści się kryjówka najobłudniejszych, najbardziej kłamliwych, przebiegłych i pełnych hipokryzji, drapieżnych typów, z jakimi miałem wątpliwą przyjemność się zetknąć?”. I odpowiada: „W przemyśle farmaceutycznym”. John Le Carre twierdzi, że firmy farmaceutyczne podają nieprawdziwe wskazania terapeutyczne, by zwiększyć

 

sprzedaż swoich specyfików. Ponadto przekupują badaczy, którzy w prestiżowych pismach wychwalają zalety preparatów podsuniętych im przez koncerny farmaceutyczne, sprzedają środki przeterminowane lub potencjalnie niebezpieczne, nie zważając na nieszczęścia, jakie mogą one spowodować. Czy jest to tylko fikcja literacka? Okazuje się, że wiele zarzutów powieściowego bohatera jest prawdziwych. Francuska Agencja Krwi sprzedała przecież tysiącom osób

 

cierpiących na hemofilię krew, której nie  przetestowano na obecność wirusów HIV, choć istniały odpowiednie metody ich wykrywania. Zmarły tysiące osób. W tej samej Francji, która przoduje w Europie w ilości produkowanych leków i jest liderem w ich konsumpcji, setkom  wolno rosnących dzieci zaaplikowano hormon wzrostu uzyskany w karygodnych warunkach higienicznych z przysadek mózgowych osób często cierpiących  na choroby zwyrodnieniowe mózgu. W efekcie osiemdziesięcioro dzieci zmarło.

 

Zdrowie na ołtarzu interesów

„Nasze zdrowie poświęcono na ołtarzu interesów koncernów farmaceutycznych” – twierdzą autorzy publikacji „Des lobies contre la sante” („Grupy interesów przeciwko zdrowiu”). Przemysł farmaceutyczny chce, rzecz jasna, sprzedać jak najwięcej swoich produktów za możliwie najwyższą cenę. Leki trafiają do nas jednak za pośrednictwem lekarzy, za ich radą czy zgodnie z ich zaleceniami. A lekarzy traktujemy  jak osoby godne zaufania. Autorzy książki „Des lobies contre la

 

sante” przytaczają dziesiątki przykładów, gdy ta ufność jest niczym nie usprawiedliwiona. Matki noworodków opuszczających kliniki wynoszą stamtąd recepty, leki, próbki i materiały promocyjne firm  farmaceutycznych. Część tych środków jest pożyteczna, inne są niepotrzebne lub wręcz  szkodliwe. Niemowlętom aplikuje się np. leki ograniczające  odbijanie się pokarmów, choć wystarczyłaby odrobina zdrowego rozsądku, aby nie podawać im jednorazowo więcej płynów, niż może

 

pomieścić niewykształcony  jeszcze przewód pokarmowy. Lekarze ordynują drogie preparaty przeciwko biegunkom, nieskuteczne i toksyczne, od lat odraczane przez Światową Organizację Zdrowia. Nie zalecają tanich i prostych soli, ułatwiających nawadnianie organizmu. Sześcioletnie dzieci otrzymują środki nasenne i psychotropowe, które mają im ułatwić przystosowanie się do życia w szkole. W Kanadzie rodzicom zaleca się podawanie sześciolatkom leku

 

psychostymulującego, ograniczającego ich ruchliwość. Ten sam lek w innych krajach jest na liście środków narkotycznych. Koncerny farmaceutyczne usiłują też zarabiać na ludzkich emocjach. Zwykły smutek kwalifikowany jako depresja jest leczony specyfikami, od których często trudno się później wyzwolić. Niepokój przed egzaminem, żałoba, separacja, niesprawność seksualna – stają się powodem do faszerowania nas niepotrzebnymi lekami.

 

Miliardy dolarów na promocje

Pośrednikiem w tym interesie są lekarze. Co roku firmy farmaceutyczne przeznaczają 11 mld USD na promocję swoich produktów. Na każdego lekarza – wg czasopisma Amerykańskiego Stowarzyszenia Lekarskiego – wydają 8-13 tys. USD. Na sumy te składają się prezenty, honoraria, stypendia, sponsorowane wyjazdy na konferencje i seminaria do atrakcyjnie położonych miejscowości, wystawne kolacje i lunche. W zamian fundatorzy oczekują, że obdarowani nie zapomną o wprowadzeniu produkowanych przez nich środków do szpitalnych spisów leków, a także nie pominą ich w wystawianych przez siebie receptach. Wg badań opublikowanych przez czasopismo medyczne „The Journal of the American Medical Association”, „dobroczyńcy” rzadko są rozczarowani.

 

Wszyscy ludzie koncernów

Powiązania między lekarzami a producentami leków coraz częściej prowadzą do konfliktu interesów. Terminem tym określa się sytuacje, w której czyjaś profesjonalna opinia jest zależna od zysku, jaki może dzięki niej osiągnąć. Lekarze często są współwłaścicielami firm farmaceuetycznych, właścicielami ich akcji,

doradcami. Amerykańska Agencja ds. Leków i Żywności (FDA) ujawniła, że połowa biorących udział w ostatnich 150 spotkaniach, na których ważyły się losy

 

nowych leków, czerpała korzyści finansowe od firm farmaceutycznych zamierzających te leki produkować. Trzy najbardziej cenione czasopisma medyczne na świecie ogłosiły we wrześniu, że coraz trudniej znaleźć im niezależnych ekspertów do oceny nowych medykamentów i terapii. Większość lekarzy i naukowców ma bowiem finansowe powiązania z koncernami farmaceutycznymi. Żeby uniknąć zarzutów o korupcję, wydawcy czasopism medycznych wymagają od autorów

 

artykułów oceniających leki, by poinformowali o swych związkach z producentami farmaceutyków. Tygodnik Amerykańskiego  Stowarzyszenia Lekarskiego „JAMA” ujawnił, że niemal wszyscy autorzy artykułów na temat leków przeciw AIDS i otyłości mają finansowe powiązania z produkującymi je koncernami. Z kolei „New England Journal of Medicine” przyznał, że autorzy 19 artykułów przeglądowych o lekach prowadzą wspólne interesy z przemysłem farmaceutycznym. Nieograniczone zaufanie do leków i bezstronności zalecających je lekarzy zaczyna w tej sytuacji wyglądać na niebezpieczną naiwność.

Bożena Kastory

 

Komu wierzyć

§      

Leki psychotropowe w jednym z najbardziej szanowanych czasopism medycznych „New England Journal of Medicine” zachwalało 18 ekspertów. Jak się okazało, wszyscy czerpali zyski z produkujących je laborantów.

§      

Dziewięciu profesjonalistów, którzy przekonali amerykańską Agencję ds. Żywności i Leków, że nie należy wycofywać z rynku pewnego leku przeciw cukrzycy, choć wiadomo iż spowodował śmierć pacjentów, miało udziały w wytwarzającej ten specyfik firmie.

§      

Dwaj badacze akademiccy z Bostonu i Filadelfii prowadzili testy kliniczne mające dowieść skuteczności terapii genowej. Obaj mieli udział w firmie farmaceutycznej, która wyprodukowała leki używane w trakcie tej terapii.

§      

Lekarz klinicysta zachwalał publicznie urządzenia medyczne nie ujawniając, że inwestuje w ich produkcję.

§      

Były, główny lekarz Stanów Zjednoczonych zachęcał do używania rękawic z lateksu. Zapomniał nadmienić, że za pozytywną opinię dostał pieniądze od wytwórcy rękawiczek.

Źródło: „American Journal of Law and Medicine”

 

 

„WPROST” nr 32, 12.07.2001 r.

SZPITALE DO SZPITALA

PLACÓWKI ZDROWIA ZABIJAJĄ WIĘCEJ LUDZI, NIŻ GINIE ICH W WYPADKACH DROGOWYCH

(...) Tymczasem tylko ze szczątkowych danych Polskiego Towarzystwa Zakażeń Szpitalnych (badaniami ankietowymi objęto 120 szpitali) wyłania się obraz przerażający: w naszych szpitalach zaraża się prawdopodobnie niemal pół miliona osób, a umiera z tego powodu co najmniej 10-15 tys., a więc znacznie więcej, niż ginie w wypadkach drogowych!

 Z badań Polskiego Towarzystwa Zakażeń Szpitalnych wynika nadto, że  lekarze i pielęgniarki dezynfekują ręce dwa razy rzadziej, niż powinni. 80% szpitalnych zakażeń to właśnie skutki fatalnego stanu higieny i ignorowania elementarnych zasad sanitarnych. „Brud  w niektórych szpitalach jest dosłownie wszechobecny. Środki czystości są rozkradane” – twierdzą kontrolerzy PIP.

60 % zakażeń szpitalnych powoduje gronkowiec złocisty. Z poufnego raportu Wojewódzkiej Stacji Epidemiologicznej w Olsztynie, oceniającej  stan sanitarny szpitali na podległym jej terenie, wynikało, że tylko w 1998 r. Odnotowano tam aż 650 wypadków zakażeń. Pacjenci cierpieli z powodu nie gojących się ran,

 

złamań, zainfekowanych kości i stawów. Zawinił właśnie gronkowiec, a raczej jego roznosiciele – pracownicy szpitali.

(...) Bomba wybuchła latem tego roku, gdy okazało się, że w firmie Cormay dokonało zakupów aż 55 polskich szpitali. – Jeżeli włodarze tych placówek decydowali się na zakupy sprzętu i odczynników po cenach niekiedy 700% przekraczających wartość katalogową, to można to wyjaśnić tylko w jeden sposób: plagą korupcji – komentuje pragnący zachować anonimowość wysoki urzędnik NIK.

 

Najwyższa Izba Kontroli przyjrzała się, jak publiczne zakłady opieki zdrowotnej wykorzystywały sprzęt medyczny. Niemal we wszystkich z 89 skontrolowanych placówek odkryto skandaliczne marnotrawstwo.  W połowie z nich na specjalistyczne badania pacjenci musieli czekać od 3 tygodni do roku. Wykonanie rezonansu magnetycznego, tomografii komputerowej, ultrasonografii graniczyło z cudem. Przyczyną kolejek nie był jednak brak sprzętu. NIK, przyjęła, że

 

placówka efektywnie wykorzystywała aparaturę, jeśli używano jej przez 5 dni w tygodniu po 5 godzin. W większości szpitali chorych przyjmowano tylko w określone dni przez kilka godzin. Odpłatnie można było za to zrobić badania w działających przy szpitalach fundacjach. Szpitale udostępniały im sprzęt i pomieszczenia, a w zamian miały czerpać zyski z ich działalności.

 

Tylko 7 z 19 placówek, w których podjęto taką współpracę, odniosło jakiekolwiek korzyści finansowe. Skandalem pracownicy NIK nazwali przetrzymywanie specjalistycznej aparatury w magazynach. Sprzęt czekał po kilkanaście miesięcy, bo nie miał go kto zainstalować. W szpitalu w Bielsku-Białej w magazynie niszczało 137 urządzeń o wartości 5,7 mln zł. szpital morski im. PCK w Gdyni  w 1999 r. kupił analizator za ponad 145 tys. i ani razu go nie wykorzystał.

Paulina Kaczanow, Janusz Michalak, współpraca: Donata Wancel

 

 

"PRZEGLĄD" nr 1 (315), 08.01.2006 r.

BŁĘDY MEDYCZNE

CO ROKU 45 TYS. OSÓB PADA OFIARĄ POMYŁEK LEKARSKICH

W Stowarzyszeniu Pacjentów Primum Non Nocere segregatory puchną od listów. Pisze Marta H. z Warszawy: "Syna skierowano do szpitala z powodu braku prawego jądra w mosznie. Po operacji okazało się, że jądra nadal nie ma, a zoperowano jądro lewe". Beata G., Jaświły: "Urodziłam w domu dziecko. Przybyły lekarz stwierdził zgon, nie badając go, i zawinął w reklamówkę. Po godzinie pielęgniarka, chcąc zważyć "zwłoki", stwierdziła, że dziecko się rusza". Anna G., Prudnik: "Mąż zgłosił się z bólem klatki piersiowej i drętwiejącą lewą ręką. Stwierdzono, że to kręgosłup, nie robiąc nawet EKG. Następnego dnia zmarł na zawał serca".

Pewien lekarz opowiada mi dowcip: - Są wśród nas trzy grupy: interniści, którzy wszystko wiedzą i nic nie robią, chirurdzy, którzy wszystko robią i nic nie wiedzą, patolodzy, co wszystko robią i wszystko wiedzą, z tym, że za późno... Brzmi jak z horroru, ale to nie film.

Nigdy w Polsce nie zrobiono statystyk pomyłek lekarskich. Według Naczelnego Sądu Lekarskiego, liczba błędów nad Wisłą jest 200 razy mniejsza niż w USA! Z analizy spraw wygranych przez ofiary przed sądem lekarskim wynika, że polscy lekarze popełniają zaledwie 100-200 błędów rocznie. Kolosalna rozbieżność z danymi innych państw sprawia, że w kuluarach mówi się, iż ukrywa się u nas 50-96% pomyłek.

W USA co roku z powodu pomyłek lekarskich umiera 100 tys. osób, to piąta przyczyna zgonów. Kolejne 200 tys. zostaje kalekami (raport Harvard School of Public Health). Porównując amerykańskie wyniki do kraju wielkości Polski, można obliczyć, że co roku z powodu (?!) leczenia może u nas umierać 15 tys. osób, a 30 tys. doznawać uszkodzeń ciała.

Tymczasem do sądów lekarskich trafia zaledwie ok. 2 tys. pozwów rocznie. Tylko tyle osób upomina się o życie swoje lub bliskich. Co się dzieje z resztą? Kalekami z chustą w brzuchu, ze źle rozpoznanym wyrostkiem, wdowami po zawałowcach, rodzicami dzieci zepsutych przy urodzeniu? Zwyczajnie, nie wierzą w sprawiedliwość.

 

LEKARZ TEŻ CZŁOWIEK

"K..., odwiążcie go szybko, bo nam się cały spali!", usłyszał wtedy Paweł Drzewiecki. Przypięty pasami do stołu operacyjnego błagał, żeby ktoś go uwolnił. Paliły się na nim opatrunki, obicie stołu, na którym leża, już zaczęło się topić...

Do szpitala w Gorzowie Wielkopolskim trafił na zwykły zabieg hemoroidów. Lekarze znieczulili go od pasa w dół, spryskali krocze chlorkiem etylu, wyciągnęli skalpel elektryczny i... wyszli z sali. Nagle chlorek zapalił się od rozgrzanego skalpela i Paweł zaczął płonąć. Urolog, który zobaczył go przez przypadek, odwiązywał pasy. Spaliło się krocze i pośladki. Tygodniami leżał w pampersie, młody zdrowy chłopak. Od tamtej pory jest bezpłodny i oszpecony, nie pójdzie nawet na basen. W sądzie walka trwała na noże. Paweł wnosił o 90 tys. zadośćuczynienia, po trzech latach szarpania dostał 30 tys. w drodze ugody.

Chirurgia to w Polsce specjalizacja o największym zagrożeniu błędem (29%.). Najczęstsze pomyłki to zabieg na niewłaściwym pacjencie, operacja narządu po odwrotnej stronie, pozostawione ciało obce, oparzenia sprzętem lub środkami chemicznymi. Dalej w tym rankingu ryzyka plasuje się ginekologia i położnictwo (22%), potem ortopedia (21%). Tylko 20% nieszczęść następuje z winy sprzętu, 80% to wina człowieka. Ale nie błąd. To słowo nie istnieje w kodeksie etyki lekarskiej. Jest - zdarzenie niepożądane.

Gdy przed stołem operacyjnym staje prof. Krzysztof Bielecki, chirurg z warszawskiego szpitala im. Orłowskiego, jeszcze w ostatniej chwili pyta: "Czy pan nazywa się...?, Czy robimy operację przepukliny? Lewa czy prawa strona?". Żeby się nie pomylić. Bo człowiek jest człowiekiem. - Tak, zawsze jest ten strach - opowiada. - W chirurgii liczy się czas, nikt się nie zastanawia, co by było gdyby, jak na internie czy psychiatrii. Ale nie da się przewidzieć wszystkiego, bo operacja to praca wielu ludzi. Ktoś zakręca wodę urologom, którzy operują pod ciśnieniem, i następuje krwotok, konserwator nie wymienia filtrów bakteriobójczych i dochodzi do zakażenia, pracownik gazowni myli rurki i zamiast tlenu podłącza dwutlenek węgla. Miałem pacjenta na stole, gdy nastąpiła awaria prądu, a agregaty się nie włączyły, bo ktoś je ukradł. Umarł. Czy jestem winien? Operuję 45 lat. Na pewno zdarzyło się, że popełniłem błąd. Może nie błąd, ale mogłem inaczej...

W środowisku nie od dziś toczy się dyskusja: skoro mylić się mogą księgowy i dziennikarz, dlaczego nie może lekarz? Tłumaczą, że jest ich w Polsce 100 tys., niech większość przyjmuje ok. 10 pacjentów dziennie, to blisko 300 mln wizyt rocznie. Zatem te 45 tys. nieszczęść jest ułamkiem procenta. Większość z tego to zdarzenia niepożądane. Lekarze porównują je do wypadków na drogach. - Przecież kierowcy nie zabiera się prawa jazdy na całe życie. Czy to ma być śmierć zawodowa lekarza, bo raz popełnił błąd? - pyta prof. Bielecki.

Problem tylko w tym, że gdy chodzi o życie, więcej niż raz pomylić się nie można.

Oblicza się, że ewidentny błąd lekarza to 20% spośród wszystkich zdarzeń niepożądanych. Ale ponieważ w Polsce wciąż brakuje standardów, trudno zweryfikować, gdzie kończy się nieumyślność, a zaczyna zwykła ignorancja. - U nas zbyt mało ceni się zdrowie, nie ma kanonów rzemiosła - mówi Jerzy Jarosz, specjalista medycyny paliatywnej i anestezjolog. - Za granicą, jeżeli leczą pacjenta na kręgosłup sześć tygodni i jego stan się nie poprawia, trzeba go operować. W Polsce lekarze to artyści, robią po swojemu. To powoduje, że błędy trudno rozliczyć. Zawsze można powiedzieć: objawy były nieksiążkowe.

Prof. Roman Szulc, kierownik Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii AM w Poznaniu, przyznaje: - Lekarzom trudno udowodnić błąd. Medycyna nie jest mechaniką, a pacjent autem, które można postawić na lawetę. Są dwa klasyczne przypadki, gdy nic go nie chroni: jeżeli był pod wpływem alkoholu lub gdy w sposób zamierzony, wbrew opiniom innych, wybrał swój sposób postępowania. Ale z tym wyborem jest tak, że w leczeniu danej choroby istnieje wiele wariantów. Jeśli lekarz wybrał wariant B, ja uważam, że powinien wybrać A, czy to już błąd?

 

W POLSCE BŁĘDÓW NIE MA

Dariusz Rafalski, zdrowy 40-letni mężczyzna, ojciec dwójki dzieci, własnym autem przyjechał do warszawskiego szpitala na banalne usunięcie polipa w gardle. Po rutynowym pobraniu krwi nagle osunął się z krzesła, uderzając głową o posadzkę, i stracił przytomność. Dopiero po dwóch godzinach, gdy już zesztywniał, zawieźli go na badanie czaszki. Zmarł po trzech dniach. Tadeusz nie rozumie dlaczego... Dzień wcześniej był u brata, żartowali. Sekcja wykazała, że przyczyną śmierci było pęknięcie czaszki w wyniku upadku: - Na chłopski rozum, nie pomyśleć od razu, że mogła pęknąć? - Rafalski jeszcze jednego na chłopski rozum nie rozumie: - Tak zabezpiecza się pacjenta przy pobieraniu krwi? Posadzili go na stołku, a szpital tłumaczył w dokumentach, że były specjalne fotele. Nie było.

Gdyby doszło do takiej sytuacji w Anglii, wszystkie ośrodki dostałyby zalecenie sprowadzenia foteli z podłokietnikami. Głośno i oficjalnie. U nas też je wtedy sprowadzono do szpitala, ale po cichutku. Bo u nas oficjalnie błędów nie ma.

W 2004 r. w Danii wprowadzono ustawę, zgodnie z którą lekarze mają obowiązek raportowania zdarzeń niepożądanych i upubliczniania ich w celu zapobiegania temu, co może się wydarzyć. Przy czym zgłaszający zdarzenie nie mogą być pociągani do odpowiedzialności karnej. - W Polsce jest konieczna podobna ustawa - twierdzi Krzysztof Bielecki. - Gdy spada samolot, dowiaduje się o tym cały świat, a specjalne komisje badają, jak do tego doszło, żeby tragedia nie wydarzyła się ponownie. Dlaczego takich rozwiązań nie wprowadzić w medycynie? Po nagłośnieniu przypadków wybuchu eteru i benzyny, którymi dezynfekowano skórę chorych, wyeliminowano je z bloków operacyjnych. Ale większość spraw się tuszuje, bo upublicznienie ich jest w Polsce traktowane jako donos do prokuratury.

Ci, którzy raz upomnieli się o swoje życie, mówią dziś o własnej chorobie z podręcznikową precyzją. Wystarczy 3,5 roku pochodzić po sądach. Tyle upłynęło, odkąd lekarz zasypał Jolantę Soszkę zlepkiem fachowych definicji i wcisnął medyczny periodyk po angielsku, zanim prosta kobieta z wioski pod Bielskiem opanowała niezrozumiały slang. - Był pewien, że nic mu nie grozi, bo to tylko baba ze wsi - opowiada.

Na kasetach wideo sprzed marca 2002 r. Piotruś Soszka, mimo wrodzonej wady układu moczowego, biega jak każdy dzieciak. Ta operacja miała być ostatnią. W trakcie założono mu cewnik, przez który do kręgosłupa podaje się środki uśmierzające ból. Matka całą noc siedziała przy łóżku, pytając, dlaczego w pompie infuzyjnej, przez którą podawano kroplówkę, włącza się alarm. Te pompy takie są, mówiła pielęgniarka. Rano synowi zesztywniały nogi. Nikt jej nie chciał powiedzieć o tej pomyłce... Że przez cewnik do rdzenia kręgowego Piotrka zamiast środka znieczulającego wtłoczono 1,5 litra płynu żywieniowego.

Na ostatnich kasetach mały siedzi na wózku. Do końca życia nogi będą jak kłody... Niedawno zapadł wyrok na pielęgniarkę i panią doktor - pozbawienie wolności w zawieszeniu i dwuletni zakaz wykonywania zawodu. Lekarka już złożyła apelację, że jest samotna i nie ma za co żyć. - Przez nieuwagę zniszczyli mi dziecko - Jolancie Soszce nie zmięknie serce.

Dopiero gdy zrobiło się głośno o błędzie na Piotrku, w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w Katowicach uporządkowano zasady opisywania kłuć przy przekazywaniu pacjentów z oddziału na oddział. To w tym szpitalu niejedyny skandal. Ostatni dotyczył pielęgniarek zabawiających się wcześniakami.

Czy w Polsce szpitali należy się bać? Który wybrać, żeby mieć pewność, że nie odetną człowiekowi zdrowej nogi? Halina Wąsikowska z Centrum Monitorowana Jakości w Ochronie Zdrowia, instytucji zajmującej się oceną jakości w polskich szpitalach, mówi: - W przypadku choroby jednym z najpoważniejszych kłopotów jest wybór szpitala. Można się posługiwać wynikami rankingów, skandalizującymi doniesieniami mediów na temat drastycznych błędów albo sugerować się opinią rodziny. Lecz żadna z powyższych opcji nie zmienia faktu, że niczego nie kupujemy tak w ciemno jak procedury medycznej i nic nie dotyczy kupującego tak bezpośrednio. W większości krajów na świecie system oceny jakości - przyznawane akredytacje, uznaje się za najlepszą formę zewnętrznej oceny służby zdrowia, która redukuje m.in. możliwość popełnianych błędów. W Polsce o akredytację postarało się zaledwie 10% placówek. Powód - duży wysiłek i koszt, którego finansowo nikt nie premiuje.

Dlatego większość szpitali działa "po swojemu".

 

ZDĄŻYĆ WYGRAĆ PRZEZ ŚMIERCIĄ

Kazimierz W., dyrektor dużego przedsiębiorstwa, 15 lat temu przeszedł operację woreczka żółciowego. Kilkanaście lat chodził po szpitalach z bólem brzucha. Najpierw wmówiono mu nerwicę jelit, potem wysłano na przymusowe leczenie psychiczne z adnotacją, że zagraża swojemu życiu, w końcu przyznano 500 zł renty. Dopiero niedawno okazało się, że w brzuchu zostawiono mu dren. Szpitala już nie ma, winnych też. Odpowiedzialności cywilnej nie można dochodzić, bo dowiedział się o szkodzie po okresie przedawnienia, czyli po 10 latach.

Polskie prawo na schorowaną ofiarę lekarskiej pomyłki nakłada obowiązek udowodnienia, iż winę za fakt, że wychodzi ze szpitala chora na coś innego, ponosi instytucja. - Sprawy toczą się latami, razem z apelacją co najmniej kilka - mówi Jolanta Budzowska, radca prawny, specjalizująca się w procesach o odszkodowania za błędy medyczne. - Najdłuższa, jaką prowadzę, trwa już 14 lat, przejęłam ją trzy lata temu. Powódka ma obawy, czy dożyje. Bo żeby zdobyć pieniądze na rehabilitację, traci w sądzie resztki zdrowia. Dwójka innych klientów zmarła przed końcem sprawy. Są wyjątkowo trudne ze względu na ogromną nierównowagę sił. Po jednej stronie stoi pacjent, który niewiele rozumie z tego, co musi udowodnić, czasem po prostu nie wie, co się z nim działo, bo na przykład był w narkozie podczas operacji, i na bazie dokumentów, sporządzanych przez szpital, swojego przeciwnika w sporze, ma wykazać, że zrobiono mu krzywdę. Po drugiej stronie jest instytucja, sztab profesjonalistów, pełnomocnicy, lekarze, radcy i adwokaci. Mają wiedzę, jak fachowo polemizować z zarzutami natury medycznej, o co pytać świadków i biegłych, żeby zasiać w nich wątpliwości, a znajomość medycyny u sędziów często jest niewystarczająca, by wnikać w tę polemikę.

Jolanta Budzowska prowadzi kilkadziesiąt podobnych spraw. Ugodą kończy się nie więcej niż 5%, choć powinna połowa. Szpitale walczą do upadłego, żeby nie wypłacić ani złotówki. - Najczęstsze argumenty - mówi - to: "pacjent podpisał zgodę, a powikłanie jest wkalkulowane w ryzyko zabiegu", "to nie błąd, tylko skutek uboczny, naturalna kolej rzeczy", "mimo dołożenia należytych starań nic nie dało się nic zrobić", "medycyna to sztuka, a nie nauka, i nie wszystko da się przewidzieć".

Inne argumenty: lekarz to nie cudotwórca, objawy są atypowe, pacjent ma problemy z psychiką, jest roszczeniowy i nawet się okaleczy, żeby wyłudzić odszkodowanie. - Za granicą ugoda jest standardem - przyznaje Budzowska. - U nas idzie się w zaparte. Bo żeby do niej doszło, sprawca musi się przyznać do błędu, a w Polsce nie ma tego zwyczaju. Po drugie, towarzystwo ubezpieczeniowe zapłaci tylko wtedy, kiedy ubezpieczony szpital uzna swoją winę. I kółko się zamyka - w tym kraju trudno o dobrowolną zapłatę.

Czasem za pieniądze, które miały pójść na leczenie i rentę dla pacjenta, trzeba postawić mu nagrobek.

 

BIEGŁY, KOLEGA PO FACHU

Błędy zdarzają się wszędzie, ale w Polsce pozostają bezkarne. Do rzeczników odpowiedzialności zawodowej izb lekarskich trafia rocznie 2-3 tys. skarg. 88% się umarza, ok. 12% (320 spraw) kończy się wniesieniem wniosku o ukaranie do sądu lekarskiego. Z tego 70% spraw wygrywają ofiary. Najczęstszą karą wymierzaną wobec lekarzy jest upomnienie. Przez ostatnich pięć lat otrzymało je zaledwie 649 osób.

Jest zasada, że w każdej sprawie powołuje się biegłego. Ale całe środowisko medyczne wie, iż w ekspertyzach z żadnej innej dziedziny nie występuje taka skłonność biegłych do rozmazywania faktów. Adam Sandauer, szef Stowarzyszenia Primum Non Nocere, przyznaje: - Korporacja jest tak potężna, że błędów prawie nie ma, a poszkodowanemu mówi się: udowodnij mi. Dowodem dla sądu może być dokumentacja szpitalna, zeznania świadków i opinia biegłych, ale przecież każdym dokumentem można manipulować post factum, bo zazwyczaj pacjent nie bierze ich do domu. W tym względzie nie ma żadnych uszczelnień, druków ścisłego zarachowania, podpisów pacjenta na każdej kartce itp. Drugi dowód to biegli, w końcu koledzy po fachu i praktykujący lekarze. Mają świadomość, że dziś on opiniuje kolegę, jutro tamten może opiniować jego.

W kodeksie etyki lekarskiej stoi jasno: "Lekarz nie powinien wypowiadać niekorzystnej oceny działalności innego lekarza". Znany jest przykład prof. Jana Kuydowicza, wirusologa z Łodzi, który zgłosił popełnienie błędu przez kolegę, a komisja etyczna izby lekarskiej ukarała go za pomówienie.

Wiedzą, że prawdę lepiej mówić tylko w zaciszu korytarzy. Przez przypadek usłyszała ją Michalina M. z Wólki Kosowskiej. Syn z bólami brzucha trafił do warszawskiego szpitala na ul. Banacha. Zrobiono zastrzyk i pobrano krew. Diagnoza: zaburzenia żołądka. Z czopkami przeciwbólowymi odesłano go do domu. Na drugi dzień już opuchły jądra. Kolejna wizyta. Diagnoza: stan zapalny (z dygresją "na to się nie umiera"). Lekarz dał antybiotyk na pięć dni i czopki. Po kolejnym ataku pacjenta skierowano na urologię na Lindleya, gdzie w końcu zrobiono USG. Jądro było już martwe. Gdyby pokój lekarzy nie był blisko dyżurki, matka nie usłyszałaby wtedy tej rozmowy: "Jakby chłopak był mądry, to by im narobił". Po czterech latach szpital zapłacił 31 tys. zadośćuczynienia, ale to była prawdziwa walka: - Powołano trzech biegłych - opowiada Michalina M. - Motali się, na siłę szukali argumentów, że już nie było szans. Liczyli nawet, ile syn miał drogi z domu na przystanek, żeby udowodnić, że już nie było czasu na ratunek. W osiem godzin jądro jest do odratowania, ale oni "leczyli" go dwa dni. Od tamtej pory jest załamany psychicznie. Niby ma dziewczynę, ale nigdy o tym nie rozmawiamy.

 

ZEPSULI MOJE DZIECKO

Wojciech i Danuta F., drobni rolnicy z Grzybowej Góry, w trakcie gdy domagali się renty dla syna, postawili mu grób. Kamil miał 11 lat, gdy nagle rozbolała go noga. Miejscowy lekarz kazał robić okłady z altacetu. Matka robiła te okłady długo, zanim trafiła do chirurga ortopedy z Kielc. Diagnoza - zapalenie kości. Od razu na stół. Ortopeda nie wpadł na to, żeby przy operacji pobrać wycinek, leczył Kamila po swojemu, choć radiolog opisywał na zdjęciach, że jest progresja, rano lekarz ściskał gips i pytał, czy boli, z nikim nie konsultując. Po trzech miesiącach tej "opieki" czterocentymetrowy nowotwór powiększył się sześciokrotnie. Po co dalej Danuta F. szarpie się w sądach, skoro syna nie ma? - Może inne dziecko potraktują inaczej - ucina.

Nierozpoznany w porę nowotwór jest najczęstszą lekarską pomyłką wobec dzieci. Onkolodzy znają przypadki, które przyprawiają o dreszcz: wypukłe brzuszki, puchnące bulwy na ciele, wycieki z ucha, wytrzeszcz gałek ocznych, obrzęk twarzy i szyi, bóle, które zżerały dzieci na oczach rejonowych pediatrów, przepisujących antybiotyki. Choć w 85% wszystkich nowotworów dziecięcych to najbardziej charakterystyczne objawy, lekarze mówią rodzicom: "trzeba obserwować", "przejdzie, na razie dzieciak dorasta". Czy to zdarzenie niepożądane, czy brak elementarnej wiedzy?

- Trudno wyrokować o błędach lekarskich - tłumaczy doc. Walentyna Balwierz z Kliniki Onkologii i Hematologii Dziecięcej Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie, gdzie trafia 20% dzieci z nowotworem, który mógł być leczony wcześniej. - Lekarz rodzinny, który po reformie z 1999 r. przejął pieczę nad dzieckiem, ma ograniczony czas dla pacjenta, by dobrze na niego popatrzeć. Po 1999 r. nierozpoznanych nowotworów notujemy więcej. Dotyczą zwłaszcza tzw. złośliwych guzów litych, zbyt często rozpoznawanych w czwartym stopniu zaawansowania, kiedy mniej niż 30% pacjentów udaje się wyleczyć. Przykład z tego roku - dziewczynka została skierowana z dużym guzem śródpiersia i powiększonymi węzłami chłonnymi na szyi. Pół roku była leczona na astmę oskrzelową. Nie wykonano nawet zdjęcia radiologicznego. W naszym kraju lekarze bagatelizują też często takie objawy jak zez, przewlekłe zapalenie spojówek, rozpoznając złośliwego guza siatkówki, gdy już trzeba usunąć gałkę oczną.

Prof. Szulc dodaje: - Jeśli lekarz po kolejnych pięciu latach specjalizacji otrzymuje 1000 zł i nie bierze łapówek, musi biegać od pracy do pracy, żeby żyć. Pracuje 70 godzin tygodniowo. To już przesłanka do niezawinionych błędów, mimo dobrej woli i wiedzy. Strażak czy komandos musi być wypoczęty przed akcją, lekarz nie ma prawa ani do wypoczynku, ani do nauki. A on uczy się całe życie. Bo to, co przyswoił na studiach, już w momencie, gdy dostaje dyplom, jest aktualne w 20%.

 

UWAGA! LEKARZ IDZIE

Rano Ewa Lawrenc odłącza dializę i szykuje jedzenie. Papkowatą maź podaje Dorocie łyżeczką albo strzykawką. Potem wyprawia do szkoły czwórkę innych dzieci. W pudełku trzyma kilka zdjęć dziewczynki z warkoczami. Dziś Dorota jest roślinką. Matka rozpoznaje ją po takim ni to buczeniu, ni pomrukiwaniu. Patrzy, czy jej wygodnie, zmienia pozycję. Czasem Dorota zatrzyma na niej wzrok. Nie wiadomo, czy widzi, ale pewne jest, że słyszy, bo gdy ktoś krzyknie, podskakuje na łóżku.

Był 2002 r., gdy poszła do pierwszej klasy. Zatorowizna w gminie Lubowidz to mała wieś. Choć do przystanku PKS miała ledwie kilometr, słaniała się ze zmęczenia. Diagnoza w miejscowym szpitalu: ostra niewydolność nerki, druga się zeschła. Dializa w Centrum Zdrowia Dziecka. Co prości ludzie mieli wtedy odpowiedzieć, gdy oznajmiono, że do nich należy decyzja: "Czy hemodializa dożylna, czy dializa otrzewnowa z cyklerem w domu". Wybrali to pierwsze. Przecież nie wiedzieli, że trzeba co dwa dni jeździć 180 km do Warszawy... Kolejna wizyta. Nagle coś zaczęło się dziać z Dorotą. Operacja. Wylew płynów do jamy brzusznej. Serce przestało bić. Czekanie i te słowa lekarzy: "Powinno być dobrze". Nie było. Obudziła się już roślinką na skutek niedotlenienia mózgu. Leżała w śpiączce w szpitalu, a ojciec dobudowywał sterylny pokój, żeby dziecko dializować w domu. Sam, bo na murarzy ich nie stać. Nagle zawalił się na niego strop. Śmierć na miejscu. Był jedynym żywicielem rodziny. Gdy podczas ostatniej sprawy sędzia zapytał lekarzy, czy przyznają się do winy, tylko prawnik kiwnął głową.

"Boję się szpitali", napisała Halina G. To żadna fobia. Sondaż przeprowadzony przez CBOS w 2001 r. wskazuje, iż prawie każdy zna kogoś, kto ucierpiał na skutek błędów medycznych, co trzeci spotkał się z nimi bezpośrednio, ale ponad jedna czwarta nic by w takiej sytuacji nie zrobiła.

Wegetują w nędzy, czasem piszą skargi do rozmaitych rzeczników. Wielu już nie ma. A ilu nawet nie wiedziało, że w trakcie leczenia zepsuto im zdrowie?

 

CENNIK ZDROWIA

Najczęstsze błędy w Polsce to szpitalne zakażenia gronkowcem, urazy okołoporodowe (niepodjęcie decyzji o cesarskim cięciu, urwanie dziecku splotu ramienia podczas porodu), nierozpoznanie zawału, ataku wyrostka, nowotworu.

Za błędy sprzed 1999 r. odpowiada skarb państwa. Odkąd szpitale stały się jednostkami publicznymi, same wraz z ubezpieczycielem wypłacają zadośćuczynienia. Jeśli lekarz prowadzi prywatną praktykę, jest wypłacane z jego polisy.

Przykładowe odszkodowania: zakażenie żółtaczką typu B - od 30 do 70 tys.; zarażenie gronkowcem złocistym, w efekcie utrata nóg - 20 tys. (po ośmiu latach sądów); omyłkowo amputowana noga, zaszyta chusta w brzuchu - kwoty nie przekraczają 50 tys. zł. Dla porównania przykłady z USA - za uszkodzenie przełyku - 3 mln dol.; martwica jelita spowodowana pozostawieniem gąbki w brzuchu - 1,7 mln dol.

Polacy nie cenią swojego zdrowia, o czym świadczą badania CBOS. Na pytanie: "Jakie odszkodowanie powinno być wypłacane rodzinie z powodu śmierci pacjenta?", najwięcej ankietowanych (30%) wymieniło kwotę - 100-150 tys. Niektórzy nawet (!) 1000 zł.

 

POMYŁKI ZA GRANICĄ

- Błędy lekarskie w USA kosztują budżet 29 mld dol. rocznie. O ile w Polsce prawnicy rezygnują z trudnych spraw, bo to ryzyko, tam pomocą ofiarom zajmują się wyspecjalizowane kancelarie adwokackie, dzięki którym w ciągu dziesięciu lat liczba błędów zmalała o połowę. Obecnie najbardziej ryzykownymi specjalizacjami są dermatologia estetyczna i chirurgia plastyczna. Położnicy dobrowolnie opodatkowali się na fundusz przeznaczony dla dzieci uszkodzonych podczas porodu.

- W krajach skandynawskich obowiązuje powszechne ubezpieczenie obywateli od złych skutków leczenia. Ofiara nie musi udowadniać czyjejś winy w sądzie, jedynie wskazuje, że poniosła szkodę. Zależnie od uszczerbku wypłaca się jej środki na naprawę tego, co zrobiono. W Szwecji na 9 mln mieszkańców co roku rejestruje się 9,5 tys. skarg, z tego 4,5 tys. osób otrzymuje odszkodowanie.

- W Anglii nazwiska kardiochirurgów, którzy spowodowali najmniej i najwięcej pomyłek podaje się do publicznej wiadomości, a w Niemczech uruchomiono specjalną stronę internetową, gdzie można zgłaszać błędy popełnione przez lekarzy.

 

RODZAJE BŁĘDÓW MEDYCZNYCH

Lekarz pomylił się w diagnozie Pana(i) stanu zdrowia lub zalecił leczenie, które okazało się błędne - 17%

Zdarzyły się przypadki pomyłek i błędów w diagnozie i leczeniu Pana(i) dzieci - 11%

Podczas pobytu w szpitalu błędnie Pana(ią) leczono albo nieprawidłowo zoperowano - 5%

Otrzymał(a) Pan(i) nieprawidłową receptę albo wydano w aptece niewłaściwą dawkę leku - 5%

Otrzymał(a) Pan(i) błędne wyniki analiz krwi lub inne - 5%

Podczas pobytu w szpitalu otrzymał(a) Pan(i) pomyłkowo niewłaściwe lekarstwo lub nieprawidłową dawkę lekarstwa, albo nie otrzymał(a) Pan(i) leku, który miał(a) otrzymać - 3%

Źródło: CBOS 2001

 

DLACZEGO LEKARZE I PIELĘGNIARKI BOJĄ SIĘ ZGŁASZAĆ BŁĘDY MEDYCZNE?

- W obawie, że informacja przedostanie się do mediów.

- W obawie, że informacja o zdarzeniu trafi do nadzoru specjalistycznego.

- W obawie przed kompromitacją.

- Ze strachu przed reprymendą.

- W obawie, że pacjent złoży skargę.

- Nie ma takiego zwyczaju.

Źródło: Towarzystwo Promocji Jakości Opieki Zdrowotnej w Polsce, Styczeń 2004

---------------------------------------------------------------------------

Edyta Gietka  

 

 

"WPROST" nr 1098 (14 grudnia 2003 r.)

PASTYLKI ZŁUDZEŃ NA GRYPĘ I PRZEZIĘBIENIA

 Witamina C chroni przed nowotworami, zawałami serca i wydłuża życie - przekonywał 20 lat temu Linus Pauling, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Pauling powinien jednak dostać także Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury - za dzieła science fiction. Nie ma bowiem żadnych przekonujących dowodów, że witamina C zapobiega choćby przeziębieniom - dowiodły najnowsze badania amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia. W ten sposób upadł jeden z największych, podsycanych przez firmy farmaceutyczne mitów, że witamina C to panaceum. Takim samym mitem są reklamy innych preparatów dostępnych bez recepty, najczęściej stosowanych na grypę i przeziębienia, m.in. rutinoscorbinu zawierającego witaminę C, polopiryny i aspiryny. W sezonie grypowym zażywa je 98 proc. Polaków, tymczasem nie ma żadnych dowodów, że te środki chronią przed grypą i przeziębieniem. - Tego rodzaju preparaty przeciwgrypowe pomagają jak umarłemu kadzidło: zmniejszają nasilenie objawów grypy, ale nie mają żadnego wpływu na wywołującego ją wirusa - powiedziała "Wprost" prof. Lidia B. Brydak, szef Krajowego Ośrodka ds. Grypy, ekspert Światowej Organizacji Zdrowia.

 

Witaminę C (kwas askorbinowy) 70 lat temu zsyntetyzowali szwajcarscy badacze pod kierunkiem Tadeusza Reichsteina. Wcześniej była nazywana środkiem przeciwgnilcowym, gdyż zapobiegała gnilcowi, jak nazywano szkorbut. Tę chorobę znali już wikingowie, którzy leczyli ją cebulą. W średniowieczu gnilec dziesiątkował uczestników wypraw krzyżowych, a w czasach nowożytnych stał się plagą marynarzy. Dopiero w połowie XVIII wieku James Lind, naczelny lekarz Royal Naval Hospital, wykrył, że szkorbut można leczyć sokiem z pomarańczy i cytryn. W 1932 r. Amerykanie W.A. Waugh i Charles King otrzymali witaminę C z cytryny, a zaledwie rok poźniej szwajcarska firma Roch rozpoczęła jej seryjną produkcję. Od tego czasu popularność witaminy C gwałtownie rośnie, a jej roczna produkcja sięga 50 tys. ton!

 

WITAMINA C I RUTA, CZYLI FASZEROWANIE ZŁUDZENIAMI

Moda na witaminy w pigułkach pojawiła się w latach 70., gdy Linus Pauling opublikował książkę "Witamina C i przeziębienia". Uczony, który do wszystkich posiłków zażywał witaminę C, przekonywał, że osoby w różnym wieku przyjmujące codziennie gram tej substancji odżywczej znacznie rzadziej niż inni zapadają na choroby grypopodobne. Jeszcze w 1996 r. prof. Harri Hemila z Uniwersytetu Helsińskiego opublikował badania sugerujące, że gram witaminy C dziennie łagodzi objawy przeziębienia i skraca czas trwania choroby. Fiński uczony szybko jednak wycofał się z tych poglądów. Z jego najnowszych obserwacji wynika, że witamina C, podobnie jak witamina E i beta-karoten, nie ma żadnego wpływu na przebieg przeziębienia.

 

- Kilkanaście innych badań potwierdziło, że faszerowanie się witaminami, w tym witaminą C, nie ma sensu, ponieważ ich nadmiar nie jest przez organizm przyswajany i nie poprawia funkcjonowania układu odpornościowego - powiedział "Wprost" dr Józef Meszaros z Zakładu Farmakologii Akademii Medycznej w Warszawie. U zażywających placebo objawy przeziębienia były nawet lżejsze niż u chorych, którzy otrzymywali witaminę C - wykazały przeprowadzone na 400 osobach badania, których wyniki opublikowano na łamach "Medical Journal of Australia".

 

Przyjmowanie dodatkowych porcji witaminy C pomaga zwalczyć infekcję jedynie u osób, które wcześniej cierpiały na jej niedobór - stwierdza raport amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia. Ludziom, którzy odżywiają się normalnie, niewiele pomaga zarówno witamina C, jak i rutinoscorbin zawierający rutę i kwas askorbinowy. Autorzy reklam tego środka cynicznie zapewniają, że rutinoscorbin "zgasi ognisko choroby do końca". Z kolei reklamujący ascorutical twierdzą, iż ten preparat "wyeliminuje przeziębienie z grypy", tymczasem nie ma żadnych dowodów na to, że ruta w połączeniu z witaminą C przyspiesza leczenie przeziębienia. Mało skuteczna jest również terapia popularnymi środkami zawierającymi cynk lub wapno z witaminą C, które w dodatku w większych dawkach powodują zaparcia.

 

Odporności organizmu nie zwiększają także trzygramowe tzw. megadawki witaminy C (pięćdziesięciokrotnie większe od zalecanych osobom dorosłym). - Zażywanie tak dużych porcji witamin jest niepotrzebne, a czasami wręcz szkodliwe - powiedział "Wprost" doc. Janusz Benedykt Książyk, szef Kliniki Pediatrii Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Faszerowanie się witaminą C, często stosowane jesienią i zimą, nie skraca przebiegu choroby. Zmienia natomiast działanie innych leków i może powodować poważne skutki uboczne, głównie kamicę układu moczowego, a po dłuższym stosowaniu - przewlekłą niewydolność nerek. Brytyjska Food Standards Agency ostrzega, że gram witaminy C dziennie powoduje biegunki i bóle brzucha (szczególnie w połączeniu z 1,5 g wapnia i 17 mg żelaza). Złogi szczawianów wapnia odkładają się w nerkach już po trzech dniach zażywania dwóch gramów witaminy C na dobę (u osób ze skłonnością do kamicy pojawiają się przy dwukrotnie mniejszej dawce).

 

JEŻÓWKA DLA ŁATWOWIERNYCH

Prawie 50 mln ludzi na świecie codziennie budzi się z przeziębieniem. To najbardziej pospolita infekcja atakującą górne drogi oddechowe i główna przyczyna wizyt u lekarza. Większość dorosłych przeziębia się przeciętnie trzy razy w roku. Najczęściej chorują dzieci - średnio dziewięć razy w roku. Głównym powodem tej choroby nie jest, jak się powszechnie sądzi, zaziębienie, czyli nagłe lub przedłużone oziębienie organizmu. Chorobę wywołują wirusy przenoszone drogą kropelkową (podczas kichania i kaszlu), najczęściej tzw. rhinowirusy. - Chorujemy nie dlatego, że jesteśmy bardziej narażeni na zimno. Powodem jest raczej to, że chroniąc się przed zimnem w zamkniętej, często suchej i zbyt ciepłej przestrzeni, stykamy się z większą liczbą drobnoustrojów wydychanych i wykasływanych przez osoby z najbliższego otoczenia - mówi prof. Andrzej Radzikowski z Akademii Medycznej w Warszawie.

 

W zapobieganiu i zwalczaniu wirusów jedyną skuteczną metodą jest zwiększenie odporności. Kłopot polega na tym, że dostępne bez recepty środki na ogół nie wykazują takiego działania potwierdzonego badaniami. Przykładem jest stosowany w postaci kropli, tabletek i maści wyciąg z jeżówki (echinacea). Tego rodzaju preparat, reklamowany jako "naturalny środek wzmacniający odporność na poziomie komórkowym", był stosowany leczniczo przez plemiona Indian Ameryki Północnej przy ukąszeniach węży, leczeniu gorączki i ran. Biali osadnicy - przekonują producenci parafarmaceutyków - wykorzystywali go do leczenia infekcji i grypy. W latach 50. XX wieku uznano, że jeżówki wykazują właściwości przeciwwirusowe, przeciwbakteryjne i przeciwgrzybiczne. Zaprzeczają temu wyniki najnowszych badań, które przeprowadził prof. Bruce Barret z University of Wisconsin w Madison. U leczonych jeżówką studentów objawy przeziębienia, takie jak kaszel, katar i bóle gardła, ustąpiły dopiero po siedmiu dniach, dzień później niż u osób otrzymujących placebo! "Efekty terapeutyczne preparatów zawierających echinaceę to raczej skutek wiary niż faktycznego działania" - twierdzi prof. Ronald Turner z University of Virginia na łamach "Annals of Internal Medicine".

 

PLACEBO NA KASZEL

- W Polsce dostępnych jest kilkaset preparatów przeciw przeziębieniu, ale naukowo potwierdzono skuteczność zaledwie kilku z nich - powiedziała "Wprost" dr Maria Mrozińska, specjalista medycyny rodzinnej, ordynator oddziału pediatrii Szpitala Zachodniego w Grodzisku Mazowieckim. - Najczęściej zalecany jest paracetamol oraz leki wykrztuśne, takie jak gwajafenezyna i jej pochodne. Z leków złożonych można polecić jedynie coldrex max grip (zawierający odpowiednią dawkę paracetamolu) oraz fenylefrynę, tzw. odtykacz. Inne preparaty, m.in. niesterydowe leki przeciwzapalne, mogą być skuteczne, ale ich stosowanie wiąże się z poważnymi skutkami ubocznymi: krwawieniami z przewodu pokarmowego, wylewami krwi do mózgu i niewydolnością nerek.

 

W USA przyczyną 6,2 proc. zatruć u dzieci są leki na przeziębienie i środki przeciwkaszlowe. Krople na katar, takie jak afrin, nasivin, xylometazolin i tyzine, stosowane zbyt długo lub za często - zamiast udrożnić nos - mogą doprowadzić do tzw. polekowego nieżytu nosa. Nie należy stosować ich dłużej niż 3-4 dni. - Przedawkowanie kropli do nosa nasila katar i może zwiększyć ciśnienie tętnicze krwi - ostrzega dr Józef Meszaros. Jego zdaniem, powinno się zażywać jak najmniej leków na przeziębienie. Preparatów na kaszel lekarze nie powinni nawet zalecać. Większość tych środków (zarówno na tzw. suchy kaszel, jak i kaszel

 

produktywny, czyli z wykrztuszaniem) wykazuje taką skuteczność jak działające na zasadzie sugestii placebo - udowodnili brytyjscy farmakolodzy. Mało skuteczne są również środki antyhistaminowe pierwszej generacji, znajdujące się w takich lekach na przeziębienie, jak coldrex nite, diphergan i fenistil, które dla niektórych mogą się okazać wręcz niebezpieczne. Powodują one zaburzenia ośrodkowego układu nerwowego (m.in. halucynacje), zwiększają ryzyko wypadku podczas pracy lub prowadzenia pojazdu, a u dzieci zmniejszają zdolności uczenia się. Jedynie leki mukalityczne (rozrzedzające wydzielinę) są przydatne, jeśli stosuje się je między czwartym i dziesiątym dniem kaszlu.

 

ANTYBIOTYKOMANIA

- W leczeniu przeziębienia ogromną rolę odgrywa nastawienie psychiczne. Jeśli ktoś uważa, że jakiś lek pomaga jemu lub jego dziecku, będzie go stosował - mówi doc. Janusz Książyk. Wiele osób leczy się na własną ręką, bo większość preparatów na przeziębienie jest dostępna bez recepty. Podstawowe błędy popełniają również medycy. Co czwarty chory zgłaszający się do lekarza rodzinnego niepotrzebnie otrzymuje leki, w tym farmaceutyki dostępne wyłącznie na receptę. - Największym błędem jest leczenie przeziębienia antybiotykami, które w naszym kraju są zażywane niemal tak często jak witaminy - powiedziała "Wprost" prof.

 

Waleria Hryniewicz, przedstawiciel Polski w grupie roboczej Unii Europejskiej ds. racjonalnego stosowania antybiotyków. W Polsce ponad 90 proc. tych leków przepisują lekarze podstawowej opieki zdrowotnej, głównie jesienią i zimą. - Świadczy to o tym, że najczęściej antybiotykami są "leczone" schorzenia wirusowe, takie jak przeziębienia i zakażenia grypopodobne, na które te farmaceutyki w ogóle nie działają - powiedział "Wprost" dr Paweł Grzesiowski z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego w Warszawie.

 

Według WHO, zakażenia wirusowe stanowią aż 70 proc. wszystkich dolegliwości, na które przepisywane są antybiotyki. Lekarze tłumaczą, że chcą w ten sposób zapobiec groźnym powikłaniom po przeziębieniach. Z badań wynika jednak, że zaledwie 1-2 proc. przeziębień towarzyszą wymagające użycia antybiotyków infekcje bakteryjne, takie jak zapalenie zatok przynosowych i ucha środkowego. Antybiotyki są przydatne jedynie w leczeniu anginy wywoływanej przez paciorkowce. W pospolitych zakażeniach wirusowych przydatne są wypróbowane sposoby naszych babć, takie jak picie dużych ilości płynów i inhalacje parą wodną, a także zażywanie paracetamolu (w razie utrzymującej się zbyt wysokiej gorączki i narastających dolegliwości bólowych). Znacznie tańsze i bezpieczniejsze niż wątpliwej skuteczności parafarmaceutyki są tradycyjne metody leczenia, takie jak sok z malin, rosół z kury i kilka dni w ciepłej pościeli.

Zbigniew Wojtasiński, współpraca: Alicja Baranowska, Paweł Górecki, Jan Stradowski

 

Janusz Benedykt Książyk

Klinika Pediatrii Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie

Leczenie przeziębienia i grypy jest jedynie objawowe. Wysoką gorączkę należy zwalczać, podając paracetamol. Jesteśmy ostrożni w stosunku do niesterydowych leków przeciwzapalnych. Nie polecamy podawania dzieciom ibuprofenu. W razie przeziębienia często podawane są preparaty witaminowe, ale wystarczy odpowiednia dieta, aby zabezpieczyć tego rodzaju potrzeby dziecka. 

 

Józef Meszaros

Zakład Farmakologii Akademii Medycznej w Warszawie

Jedyną metodą walki z grypą są zapobiegawcze szczepienia. Wprawdzie amerykańscy naukowcy stwierdzili, że przygotowana na ten sezon szczepionka nie jest zbyt udana, ponieważ atakujący wirus różni się od użytego w preparacie, ale oba szczepy są na tyle podobne, że preparat zapewnia dość dużą ochronę. Grypy nie można pomylić z innymi infekcjami - objawami, które ją wyróżniają, są: bardzo złe samopoczucie, wyjątkowo wysoka gorączka, bóle mięśni przy jednoczesnym braku kataru czy kaszlu. 

 

Andrzej Radzikowski

Klinika Gastroenterologii i Żywienia Dzieci

Do sztuki lekarskiej należy zdiagnozowanie, kiedy kończy się grypa, a zaczynają się powikłania wywołane przez bakterie. Dopiero wtedy można podać antybiotyki. Wirus grypy niszczy śluzówkę i toruje drogę bakteriom powodującym ropne zakażenia. U małych dzieci jest to najczęściej zapalenie ucha środkowego, u starszych dzieci - zapalenie zatok, a u osób w podeszłym wieku - zapalenie płuc. Wirus grypy samoistnie może też wywołać u osób dorosłych zapalenie mięśnia sercowego, rdzenia kręgowego i mózgu. 

 

Andrzej Chciałowski

Klinika Chorób Wewnętrznych, Pneumonologii i Alergologii CSK MON w Warszawie

Najlepszą metodą zapobiegania grypie są szczepienia. Gdy dojdzie do zachorowania, należy się położyć do łóżka i przyjmować leki obniżające gorączkę (paracetamol, kwas acetylosalicylowy). Jeśli po trzech, czterech dniach objawy nie ustąpią, należy się zgłosić do lekarza. Dopiero w razie powikłań niezbędne jest zaaplikowanie antybiotyku. 

 

 

„WPROST” nr 42(1142), 2004 r.

RYZYKO W TABLETKACH

FIRMY FARMACEUTYCZNE UKRYWAJĄ WYNIKI BADAŃ LEKÓW

Już ponad 16 mld dolarów odszkodowań wypłaciła pacjentom amerykańska firma Wyeth. Zrobiła to po wycofaniu z rynku leku na odchudzanie powodującego groźne dla zdrowia skutki uboczne (ten preparat - deksfenfluraminę - do 1998 r. sprzedawano w Europie jako isolipan). Jeszcze większe koszty może ponieść koncern MSD, który przed kilkoma dniami zrezygnował ze sprzedaży stosowanego od ponad czterech lat przez 84 mln osób vioxksu (rofekoksybu) - nowej generacji środka na chorobę zwyrodnieniową stawów. Wartość jego sprzedaży w ubiegłym roku przekroczyła 2,5 mld dolarów. W ciągu kilku godzin po ogłoszeniu tej decyzji kurs akcji MSD spadł o 27 proc. W ostatnich pięciu latach firmy farmaceutyczne wycofały ponad 20 leków, które okazały się niebezpieczne dla chorych. W przyszłości podobne wpadki producentów mogą się zdarzać coraz częściej, mimo że w ubiegłym roku na światowe rynki wprowadzono jedynie 15 farmaceutyków - trzykrotnie mniej niż przed 10 laty. "Coraz większe koszty i nasilająca się konkurencja sprawiają, że firmy farmaceutyczne są bardziej zainteresowane wykazaniem w badaniach klinicznych skuteczności leku niż bezpieczeństwa jego stosowania" - twierdzi Jeffrey Drazen, redaktor naczelny pisma medycznego "New England Journal of Medicine".

   

SUPERASPIRYNY NA CENZUROWANYM

Vioxx jest jedną z trzech dostępnych w aptekach tzw. superaspiryn, które miały zapoczątkować przełom w leczeniu bólów reumatycznych. Superaspiryny to leki nowej generacji, których długie zażywanie nie wywołuje poważniejszych uszkodzeń przewodu pokarmowego (chodzi głównie o owrzodzenia żołądka i dwunastnicy oraz krwawienia i perforacje górnego odcinka przewodu pokarmowego, które co roku 2,8 tys. osób doprowadzają do zgonu). Tego rodzaju środki działają wyłącznie na enzymy powodujące stan zapalny stawów i nie blokują innych enzymów chroniących ściany żołądka i jelit tak jak leki starszej generacji: ibuprofen, naproxen, nabumeton i diklofenak. Groźne dla życia skutki uboczne vioxksu ujawniono dopiero podczas badań, które miały wykazać, że ten lek - podobnie jak aspiryna - chroni przed rakiem jelita grubego. Okazało się jednak, że u chorych, którzy co najmniej przez 18 miesięcy zażywali 25 mg środka, dwukrotnie zwiększyło się ryzyko zawału serca i udaru mózgu (prawdopodobnie spowodował 27 tys. zawałów serca).

Vioxx jest mniej szkodliwy dla żołądka niż leki starszej generacji, ale nie hamuje procesów zapalnych związanych z miażdżycą, dlatego może być niebezpieczny dla chorych na reumatyzm, którzy jednocześnie cierpią na chorobę wieńcową lub zakrzepowo-zatorową. Nie ma tylko pewności, czy podobne skutki uboczne wywołują inne dostępne w Polsce superaspiryny, takie jak celebrex i bextra amerykańskiej firmy Pfizer oraz arcoxia (to drugi tego typu lek koncernu MSD sprzedawany już w 47 krajach, wkrótce ma być zarejestrowany w Polsce).

- Dotychczasowe badania, prowadzone również w Polsce, sugerują, że arcoxia nie powoduje takich zagrożeń jak vioxx - przekonuje prof. Leszek Szczepański z Akademii Medycznej w Lublinie. Firma Pfizer jest przekonana o "długoterminowym bezpieczeństwie leku celebrex dla układu sercowo-naczyniowego, gdyż badania z udziałem 1,4 mln pacjentów nie wykazały podwyższonego ryzyka wystąpienia poważnych incydentów ze strony układu sercowo-naczyniowego". Również amerykańska Agencja Żywności i Leków (FDA) nie widzi powodów do niepokoju, ale wszystkie tego typu leki będą skrupulatnie badane, jak zapowiedział Steven Galson, dyrektor Center for Drug Evaluation and Research należącego do FDA. Nie wiadomo tylko, jakie badania będą analizowane, bo od kilku lat coraz częściej wysuwane są zarzuty, że firmy farmaceutyczne ukrywają część niekorzystnych dla nich testów leków!

 

FABRYKOWANIE TESTÓW

Rezultaty aż 26 proc. spośród 500 badań klinicznych leków przeciwnowotworowych nie zostały opublikowane przez koncerny po upływie pięciu lat od ich rozpoczęcia, co utrudnia lekarzom zastosowanie skutecznego leczenia - wynika z analiz Cancer Research UK. "Zwykle pojawiają się informacje jedynie o tych badaniach, które potwierdziły zalety leku lub wypadły wyjątkowo niekorzystnie" - twierdzi dr Richard Sullivan, szef badań klinicznych leków Cancer Research w Wielkiej Brytanii. Komisja etyczna w Wielkiej Brytanii (COPE) skontrolowała ponad trzydzieści publikacji medycznych, których autorzy byli podejrzewani o sfabrykowanie wyników badań. Zarzut w pełni potwierdzono aż w 80 proc. zakwestionowanych prac badawczych finansowanych przez firmy farmaceutyczne. Niektórzy naukowcy podpisani jako autorzy publikacji nawet nie zapoznali się z wynikami badań leków. Jedynym źródłem ich informacji były tabele z badań spreparowane przez firmy farmaceutyczne.

Koncern MSD jeszcze niedawno zapewniał, że vioxx jest bezpieczny, choć badania "Vigor" (udostępnione FDA, ale nie opublikowane wcześniej w pismach medycznych) sugerowały, że ten lek powoduje zawały serca czterokrotnie częściej niż starszej generacji naproxen. Dr David J. Graham, zastępca dyrektora FDA Drug CenterŐs Office of Drug Safety, zarzucił amerykańskiej agencji, że zamiast chronić rynek przed niebezpiecznymi lekami, przemilczała niepokojące doniesienia o skutkach ubocznych vioxksu (szczególnie zażywanego w większych dawkach - powyżej 25 mg). FDA nabrała również wody w usta, gdy na cenzurowanym znalazły się antydepresanty nowej generacji.

 

GlaxoSmithKline przeprowadził co najmniej pięć badań nad paxilem, lekiem przeciwdepresyjnym, ale opublikowano wyniki tylko jednego, potwierdzającego jego korzystne działanie. Koncern ujawnił wyniki pozostałych badań dopiero wtedy, gdy Eliot Spitzer, prokurator generalny stanu Nowy Jork, pozwał firmę do sądu (proces w sierpniu tego roku zakończył się ugodą zobowiązującą firmę do wypłacenia stanowi Nowy Jork odszkodowania w wysokości 2,5 mln dolarów). Zatajone testy kliniczne sugerowały, że u dzieci ten lek, należący do grupy tzw. środków wychwytu zwrotnego serotoniny, może nasilać myśli samobójcze. Do dziś nie wiadomo, jakie ryzyko stwarzają tego typu antydepresanty, bo spośród

15 badań ujawniono tylko trzy. Andrew Mosholder, epidemiolog FDA, ocenia, że te preparaty mogą prawie dwukrotnie (o 189 proc.) zwiększać ryzyko powstania u dzieci myśli samobójczych. Nie wiadomo również, jak bezpieczne są inne farmaceutyki stosowane u dzieci, bo aż

40 proc. przepisywanych im leków nigdy nie było testowanych u osób poniżej 18. roku życia.

Zbigniew Wojtasiński, współpraca Paweł Górecki

 

 

„PRZEGLĄD” nr 43, 25.10.2005 r.

ŚMIERĆ W PASTYLKACH

VIOXX UŚMIERCIŁ TYSIĄCE LUDZI NA ŚWIECIE, A MILIONY POZBAWIŁ ZDROWIA. W POLSCE ZŁOŻONO PIERWSZY POZEW PRZECIW KONCERNOWI

Stanisław Paszek z Poznania jeszcze do niedawna jeździł po świecie. Pracował jako drogowiec w Iraku i Libii. Serce miał jak sportowiec. Dziś nie rusza się dalej niż do pobliskiego sklepu, sporadycznie wychodzi na spacer po osiedlu. Zawsze zabiera telefon. - To na wypadek, gdybym się nagle źle poczuł lub nie miał siły wrócić do domu - tłumaczy. Choć ma dopiero 63 lata, jest już wrakiem człowieka. Zdrowie stracił w ciągu 38 miesięcy. Zrujnował mu je vioxx, szeroko reklamowany amerykański lek przeciwbólowy, który miał pomagać w walce z reumatoidalnym zapaleniem stawów. Przypadek pana Stanisława nie jest odosobniony. Ofiar specyfiku jest dużo więcej. Według danych opublikowanych w "New England Journal of Medicine", vioxx przyjmowało ponad 80 mln ludzi na całym świecie. Z szacunków wynika, że w samych tylko Stanach Zjednoczonych preparat zabił niemal 60 tys. osób, a w Wielkiej Brytanii przeszło 10 tys. Na razie nie ma precyzyjnych danych mówiących o tym, ile opakowań śmiercionośnych pigułek sprzedano w Polsce. Według niektórych źródeł mogło je brać nawet 50 tys. Polaków! Dziś bliscy zmarłych i poszkodowani jednoczą się i żądają od producenta leku gigantycznych odszkodowań.

 

Hit w aptekach

Vioxx jako lek nowej generacji miał być przełomem w leczeniu artretyzmu, reumatyzmu oraz innych schorzeń stawów i kości. Jego wejście na rynek w 1999 r. wsparte było zmasowaną kampanią reklamową. Koncern Merck Sharp&Dohme (MSD) wydawał na promocję nowego produktu przeszło 160 mln dol. rocznie. Z takim zapleczem vioxx szybko stał się hitem w aptekach. Można go było kupić w 80 krajach, od 2000 r. - również w Polsce. Nasi lekarze chętnie przepisywali vioxx, bo miał opinię niezwykle skutecznego i bezpiecznego. Uchodził za łagodniejszy dla żołądka niż tradycyjne środki przeciwzapalne i przeciwbólowe. Specjaliści długo i żarliwie przekonywali, że specyfik nie wywołuje żadnych skutków ubocznych nawet przy długotrwałym zażywaniu. - Moja lekarka zapewniała, że to produkt najwyższej światowej klasy, sprawdzony i przetestowany na wszelkie możliwe sposoby. Pokazywała nawet ulotkę, na której nie było żadnych przeciwwskazań - wspomina Stanisław Paszek.

Choć vioxx do tanich nie należał (miesięczna kuracja kosztowała ok. 250 zł), cieszył się dużym uznaniem wśród pacjentów: jedna tabletka zastępowała im sześć-siedem innych leków, a bóle ustępowały niemal natychmiast. Koncern MSD zacierał ręce. Rocznie na vioxksie zarabiał ponad 2,5 mld dol., a jego akcje na giełdzie szybko pięły się w górę. Nic dziwnego, że gdy w 2000 r. pojawiły się pierwsze sygnały o szkodliwości leku, władze koncernu sprawę zataiły. Co ciekawe, niepokojące wyniki pierwszych raportów przemilczała też Amerykańska Agencja Żywności i Lekarstw (FDA), która przez lata uchodziła za najrzetelniejszą na świecie organizację badającą bezpieczeństwo leków. Kolejne niepokojące wyniki dały badania kliniczne nad zastosowaniem vioxksu w leczeniu nowotworów jelita grubego. Okazało się wówczas, że u pacjentów, którym podawano lek przez 18 miesięcy, dwukrotnie zwiększyło się ryzyko zawału serca i udaru.

Gdy okrutnej prawdy, że lek szkodzi, nie dało się już dłużej tuszować, koncern ogłosił we wrześniu ubiegłego roku, że wycofuje swój produkt z rynku. Wiadomość ta wstrząsnęła nie tylko branżą medyczną. Kurs akcji MSD w ciągu kilku godzin spadł o aż 27%. Wkrótce potem na całym świecie posypały się pozwy sądowe przeciwko Merckowi i FDA. Koncernowi zarzuca się przedkładanie własnych interesów nad zdrowie i życie milionów ludzi, agencji - uległość wobec koncernów farmaceutycznych.

 

Ludzkie wraki

Historia Stanisława Paszka jest lustrzanym odbiciem losu większości pacjentów zażywających vioxx w Polsce i na świecie. Na początku była wielka euforia, bo jedna pastylka czyniła cuda. - Stawy przestawały boleć, obrzęki poschodziły. Ucieszyłem się, że w końcu będę mógł żyć normalnie - wyznaje pan Stanisław. Radość nie trwała jednak zbyt długo. Zwykle po kilkunastu miesiącach regularnego zażywania zaczynały się pierwsze problemy. - Miałem uderzenia gorąca i potu. Drętwiała mi twarz, ciągłe miałem zawroty głowy i kłopoty z równowagą. Później doszły duszności, kołatanie serca i potworne szumy w uszach - wylicza Paszek. Dziś jego uszy drażni nawet odgłos wody płynącej z kranu. Cały czas jest blady i słaby. - Wstaję rano spokojny i wypoczęty, a serce mi wali jak po maratonie. Ciśnienie krwi najpierw spada do 60 na 40, a potem gwałtownie rośnie do 170 na 110 - opowiada beznamiętnym głosem.

Mimo nasilających się dolegliwości pan Stanisław ciągle jednak zażywał vioxx, bo wszyscy wkoło go zachwalali. Na kolejne efekty nie trzeba było długo czekać. Karetka coraz częściej zajeżdżała pod jego blok. Tułał się po szpitalach, a lekarze stwierdzali kolejne schorzenia: napadowe migotanie przedsionków, niewydolność krążenia, miażdżycę, udar pnia mózgu, zwyrodnienie mięśnia sercowego, a w końcu także zaburzenia wzroku, pracy jelit i oddawania moczu. - Nawaliło wszystko - rozkłada bezradnie ręce. - Nie ma szans, aby to naprawić, a co gorsza, nie mogę już wrócić do leków, które brałem poprzednio. Kości mnie bolą, ale muszę to wytrzymywać, bo nawet zwykłe leki przeciwbólowe mogą mnie teraz zabić - tłumaczy. Reumatolog, neurolog, urolog, laryngolog, otolaryngolog, gastrolog, kardiolog, proktolog i okulista - teraz oni wyznaczają rytm jego życia. - Co trzeci dzień jestem u jakiegoś lekarza. Jeden mi coś przepisuje, a drugi zabrania tego brać - mówi, pokazując pełną szafę niewykorzystanych tabletek i recept. - Dwa razy w miesiącu mam szczegółowe badanie krwi. Zapiski o kolejnych wizytach nie mieszczą mi się już w kalendarzu - opowiada. Miał chwilę zwątpienia. Załamał się. Myślał wręcz o samobójstwie. Przemógł się jednak i wygospodarował w kalendarzu jeszcze skrawek miejsca na dopisanie wizyty w poradni zdrowia psychicznego. - Niedawno cieszyłem się, że jako zdrowy człowiek odchodzę na emeryturę i będę mógł w końcu odpocząć, wyjechać na wczasy z żoną, a teraz te wszystkie plany legły w gruzach. Nawet do sanatorium nie mogę jechać, bo zagraża to mojemu życiu. Emeryturę spędzam w poczekalniach, szpitalach, na balkonie lub przed telewizorem - mówi z żalem w głosie.

 

Szturm na sądy

Ludzi, którym vioxx zrujnował zdrowie, zniszczył marzenia lub zabrał bliskich, są na świecie tysiące. Poszkodowani w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej - głównie we Francji i Wielkiej Brytanii - masowo pozywają do sądu MSD, domagając się wielomilionowych odszkodowań. Według ostatnich szacunków, liczba pozwów w samych tylko Stanach Zjednoczonych przekroczyła już 4,5 tys. Adwokaci prognozują, że będzie ich ponad 7 tys. Lawinę pozwów dodatkowo potęgują pierwsze wyroki amerykańskich sądów. W sierpniu tego roku sąd w Teksasie, po trwającym miesiąc procesie, nakazał koncernowi MSD wypłacenie 253,5 mln dol. odszkodowania dla żony 59-letniego Roberta Ernesta, który w 2001 r. zmarł na serce w wyniku zażywania tego środka. Podstawą wyroku były m.in. ekspertyzy prowadzących go lekarzy oraz wyniki badań opublikowane w kardiologicznym piśmie "Circulation", gdzie światowej sławy naukowcy udowodnili, że długotrwałe stosowanie preparatu może zakończyć się u chorego zawałem, udarem albo innym poważnym uszkodzeniem układu krążenia.

Teraz fala pozwów wymierzonych w Mercka dociera właśnie do Polski. Do sierpnia 2005 r. do polskiego Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych wpłynęło 81 zgłoszeń o niepożądanych działaniach preparatu. Wielu poszkodowanych chce wkroczyć na drogę sądową. Największym przeciwnikiem koncernu w kraju będzie kancelaria adwokacka Sójka&Maciak z Poznania. - W tej chwili reprezentuję w tej sprawie 12 klientów, ale wszystko wskazuje na to, że to dopiero wierzchołek góry lodowej. Dzięki mediom o sprawie robi się głośno, należy więc przypuszczać, że lawina pozwów dopiero ruszy - prognozuje mecenas Przemysław Maciak. Ujawnia, że prowadzi już kolejne rozmowy z kilkunastoma poszkodowanymi z różnych miast Polski. Pozwy będą więc spływać z Warszawy, Krakowa, Poznania, Świnoujścia, Gliwic, Gniezna czy Żar. Na razie oficjalnie złożony został jeden - Stanisława Paszka z Poznania.

 

Dwie drogi roszczeń

Co dla poszkodowanych mogą zrobić adwokaci? - Z prawnego punktu widzenia są dwie drogi - tłumaczy mec. Maciak. - Jedna to taka, aby pozywać Mercka w Stanach Zjednoczonych i są w Polsce pojedyncze osoby, które się na to zdecydowały, a druga to dochodzenie roszczeń na gruncie polskim. Prawo farmaceutyczne stanowi bowiem, że wprowadzać na rynek leki może tylko tzw. podmiot odpowiedzialny za niego w danym kraju. W Polsce takim podmiotem w przypadku preparatu vioxx jest Merck Sharp & Dohme Polska i to właśnie przeciwko niemu kierujemy nasze pozwy.

Odszkodowania w USA mogą kusić, bo są dużo wyższe niż w Polsce, ale warto pamiętać, że Polacy składający pozwy w Stanach będą częścią tzw. pozwu zbiorowego. Plusem takiego rozwiązania jest fakt, iż nie będą musieli lecieć za ocean, by zeznawać osobiście - wystarczy, że wyślą odpowiednio przygotowane dokumenty. Minusem jednak jest to, że sądy amerykańskie zasądzają w takich przypadkach jedną pulę odszkodowania, która następnie dzielona jest pomiędzy wszystkich, którzy złożyli pozwy, oraz kancelarie adwokackie prowadzące sprawę. W efekcie końcowa wartość amerykańskiego odszkodowania nie musi być wcale dużo wyższa niż ta przyznana w Polsce w ramach pozwu indywidualnego. Ci, którzy wybierają polską ścieżkę, obawiają się jednak opieszałości naszego wymiaru sprawiedliwości oraz braku podstaw prawnych do ubiegania się o takie odszkodowanie.

Kancelaria Przemysława Maciaka uspokaja. - Przeanalizowaliśmy możliwości, jakie daje polski kodeks cywilny, i stwierdziliśmy, że istnieje sposobność pozwania producenta leków na podstawie przepisów dotyczące odpowiedzialności za produkt niebezpieczny - tłumaczy adwokat. - Prawo w tym zakresie działa w myśl tzw. zasady ryzyka, więc nie musimy koncernowi udowodnić winy, aby uzyskać jakieś odszkodowania, wystarczy, że wykażemy związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy zażywaniem leku a wyraźnym pogorszeniem stanu zdrowia tych, którzy go brali.

Adwokaci przyznają jednak, że będą mieli nie lada problem, aby taki związek wykazać. Jak chcą tego dokonać? - Wykorzystamy doświadczenia naszych amerykańskich kolegów. Zaprezentujemy bardzo poważne publikacje medyczne wskazujące jednoznacznie na to, że istnieje związek przyczynowo-skutkowy. Planujemy też powołanie krajowego konsultanta do spraw farmakologii, którego poprosimy o wykonanie ekspertyzy na temat vioxksu - zdradza kulisy swojej strategii mec. Maciak.

 

Miliony dla każdego?

Prawnicy w porozumieniu z poszkodowanymi uznali, że będą żądać od koncernu 5 mln zł odszkodowania dla każdego ze składających pozew. Kwota ta ma stanowić przede wszystkim formę zadośćuczynienia, a w dalszej kolejności rekompensatę kosztów przyszłego leczenia i wydatków, jakie ponieśli poszkodowani na zakup szkodliwego leku. - Utraconego zdrowia nie da się przełożyć na żadne pieniądze. Stanisław Paszek po trzech latach zażywania vioxksu ma doszczętnie zrujnowany organizm. Wcześniej leczył się tylko u reumatologa, teraz znajduje się pod ciągłą opieką dziewięciu specjalistów. Miał dwa udary i dwa zawały. Jest w fatalnej kondycji psychicznej. Kładąc się wieczorem do łóżka, boi się, czy dożyje następnego dnia - uzasadnia wysokość odszkodowania adwokat. Podkreśla, że skoro koncern wiedział, że lek szkodzi, a mimo to zarabiał na nim gigantyczne pieniądze, musi teraz sowicie zapłacić tym, którym zniszczył zdrowie. - Tak wysoka suma będzie miała również swój wymiar społeczny, bo dotkliwa kara finansowa sprawi, że koncerny farmaceutyczne w przyszłości będą bardziej uważać na to, co produkują, i nie pozwolą sobie na ukrywanie niekorzystnych dla siebie wyników badań - przekonuje.

Stanisław Paszek mocno wierzy w wygraną. - Mam 1,8 tys. zł emerytury, połowa idzie na leki, reszta na utrzymanie mieszkania i bardzo skromne życie. Każdego miesiąca muszę z żoną główkować, co kupić, a czego nie, aby starczyło na moje leczenie - mówi. Nie ukrywa, że przydałby mu się zastrzyk finansowy. Jeśli dostanie od Mercka pieniądze, to chciałby najpierw pojechać za granicę podreperować serce. Później być może zmienić mieszkanie na parterowe, bo schody są dla niego udręką. To, czy uda mu się zrealizować te plany, zależeć będzie od decyzji sądu. Podobnie jak los wszystkich tych, którzy zażywali vioxx, a teraz przygotowują pozwy. Już teraz wiadomo jednak, że łatwo wygrać z Merckiem nie będzie. Z pisma od MSD Polska wynika, że koncern nie zamierza składać broni. O żadnej globalnej ugodzie nie ma mowy. Szykuje się zatem długa i bezprecedensowa batalia prawników.             Przemysław Pruchniewicz

 

 

"NEWSWEEK" nr 29, 24.07.2005 r.

WEŹ PIGUŁKĘ

Przegapiliśmy moment, kiedy w przemyśle farmaceutycznym zatarła się granica między medycyną a szarlatanerią. Wierzymy, że każdy lek pomaga, a producenci bez skrupułów wykorzystują naszą wiarę. Na każdą dolegliwość jedna pigułka (a pill for every ill) - to motto naszej cywilizacji. Leki przeciw nadmiernej ruchliwości u dzieci i przeciw depresji. Na zwiększenie pragnień seksualnych i zmniejszenie obwodu bioder. Leki na uśmiech i dobre samopoczucie. Życie bez pigułek wydaje się niemożliwe.

W Stanach Zjednoczonych w ubiegłym roku lekarze wypisali 3,4 mld recept - to daje powyżej 10 na każdą kobietę, mężczyznę i dziecko. Pacjenci kupili leki o wartości 216 mld dolarów - to jedna trzecia wszystkich wydatków Amerykanów na żywność. Francuzi, wydając na leki 460 dolarów na osobę rocznie, zażywają najwięcej leków w Europie. Mniej więcej tyle, ile przeznaczają na spożycie wina. Polacy też nie zostają w tyle - w konsumpcji antybiotyków wspięliśmy się już na piąte miejsce w Europie. Pieniądze przeznaczane na leki, choć znacznie mniejsze niż w innych krajach rozwiniętych, są u nas największą pozycją w ochronie zdrowia. W ubiegłym roku było to ponad 13 mld złotych.

Na tym globalnym szaleństwie zarabiają w sposób oczywisty firmy farmaceutyczne. Ich zyski to efekt znakomicie zorganizowanej machiny promocyjno-reklamowej. Także utajniania wyników pewnych niewygodnych badań i korumpowania lekarzy. Lobbowania wśród polityków - by przepisy były korzystne dla firm farmaceutycznych, niekoniecznie zaś dla obywateli. I w końcu żerowania na naszym strachu przed chorobą.

 

Tak przynajmniej w tej chwili działalność koncernów farmaceutycznych ocenia wielu specjalistów. W ostatnich miesiącach wyjątkowo liczne są publikacje krytyczne wobec tych firm. Już same tytuły stanowią komentarz do niepokojącego zjawiska: "Złamana obietnica amerykańskiej medycyny" Johna Abramsona, "Jak amerykańska medycyna współdziała w zbrodni" Jeroma P. Kasirera, "Cała prawda o koncernach farmacetycznych" Marcii Angell.

 

Jeśli przyjrzeć się sondażom, tytuły książek oddają nastroje społeczeństwa. Zaufanie do firm farmaceutycznych spada. Siedem lat temu w USA o połowę więcej osób oceniało rolę tego przemysłu dla zdrowia pozytywnie niż negatywnie. W roku 2005 przewaga opinii pozytywnych spadła do kilkunastu procent. W badaniu opinii publicznej z lutego 2005 r. jedynie 44 proc. z 1000 Amerykanów uznało praktyki biznesowe szefów firm farmaceutycznych za zgodne z etyką.

 

Oddajmy sprawiedliwość, że bez badań firm farmaceutycznych wiele uleczalnych dziś chorób pozostawałoby śmiertelnymi. Niestety służba ludzkości jawi się coraz bardziej jako uboczny skutek wielkich interesów.

Od dwóch lat mówi się o kryzysie zaufania do tej branży. Jest to skutek m.in. błędów popełnionych przez przemysł farmaceutyczny w ostatnim czasie. W październiku ubiegłego roku wycofano z rynku szeroko reklamowany vioxx, lek łagodzący bóle reumatyczne. Okazało się, że zażywanie go sprzyja zawałom serca i udarom mózgu. W 2001 r. zniknął zaś z rynku lipobay/baycol, specyfik obniżający poziom cholesterolu, który doprowadził do śmierci co najmniej 30 osób, a u wielu uszkodził mięśnie szkieletowe kręgosłupa. Czy można było uniknąć tych ofiar? Czy można było szybciej wycofać leki?

 

Dziś podobnie dzieje się z hormonalną terapią zastępczą. Namówiono na nią miliony kobiet. Miała przedłużać młodość i chronić przed dolegliwościami menopauzy. Dwa lata temu okazało się, że nie tylko zwiększa ryzyko nowotworów piersi, ale też udarów mózgu i ataków serca. Wielu lekarzy jednak nadal nie informuje o ryzyku związanym z terapią.

Dzieje się tak, mimo że w środowisku lekarzy wszyscy zapewne pamiętają o najtragiczniejszej pomyłce tej branży. W latach 50. przekonano kobiety w ciąży, by zażywały talidomid. Na spokojny sen i dobre samopoczucie. Zanim w 1961 r., po 4 latach stosowania, lek wycofano, spowodował wady rozwojowe u ponad 10 tys. dzieci: brak kończyn, głuchotę, rozszczep podniebienia.

 

- GRUBSI ŻYJĄ DŁUŻEJ - FABRYKOWANIE FAKTÓW

Aby bliżej przyjrzeć się zażywanym masowo lekom, we Francji na polecenie rządu Agencja Bezpieczeństwa Sanitarnego powołała komisję ekspertów, profesorów medycyny i lekarzy największych szpitali. Stwierdzono, że większość środków stosowanych dla poprawy krążenia nie ma wartości terapeutycznej. Tymczasem są one powszechnie używane. Negatywnie oceniono grupę preparatów zawierających magnez (6 mln recept rocznie). Wśród preparatów nasennych wskazano dwa niebezpieczne - rohypnol i halcien. Pierwszy tak silny, że może wywoływać śpiączkę, drugi nawet w niewielkich dawkach szkodliwy dla zdrowia. Stwierdzono, że leki mające zapobiegać utracie pamięci u ludzi starszych zamiast pomagać - pogłębiają demencję.

 

Kiedy jednak w Polsce na początku lat 90. ówczesny minister zdrowia Jacek Żochowski postanowił usunąć z listy leków bezpłatnych kilka preparatów o wątpliwej skuteczności terapeutycznej, sprzeciwili się temu zarówno producenci tych preparatów, jak i lekarze, farmaceuci oraz pacjenci. Takiej burzy w środowisku medycznym chyba potem już nie było. Minister wycofał się ze swojego pomysłu.

 

(...)

Nasuwa się pytanie, czy przypadkiem scenariusz, według którego ludzie z nadwagą żyją krócej, nie został również "sklecony naprędce" i niezupełnie odpowiada prawdzie. Prof. Allison ujawnił, że jako doradca otrzymuje pieniądze od 148 firm farmaceutycznych i producentów żywności dietetycznej.

Tego rodzaju powiązania uważane są powszechnie za konflikt interesów. Ktoś wspierany finansowo przez firmy nie powinien odgrywać roli bezstronnego eksperta.

 

Jednak jak twierdzą wydawcy czasopism medycznych, wielu specjalistów oceniających skuteczność i bezpieczeństwo leków wypuszczanych na rynek jest powiązanych w ten czy inny sposób z producentami. Czasopismo "The New England Journal of Medicine" przeprowadziło dwa lata temu analizę artykułów w prasie medycznej, które dotyczyły bezpieczeństwa leków używanych do obniżenia ciśnienia krwi. Wśród badaczy zachwalających je jako bezpieczne było trzy razy więcej osób otrzymujących honoraria i prezenty od firm farmaceutycznych niż wśród autorów krytykujących ich działanie.

 

(...)

Wśród tych hitów znalazł się wprowadzony na rynek w 1996 r. redux, lek ułatwiający chudnięcie. Uznano go za cudowną pigułkę. Wielu pacjentów łączyło go jeszcze z innymi preparatami. Wkrótce okazało się, że redux sam, a także razem z innymi lekami powoduje trwałe uszkodzenie zastawek serca. Wiele osób, które go zażywało, miało dramatyczne problemy z oddychaniem. Wywoływał też puchnięcie nóg, stóp, kołatanie serca, ból w piersiach i ciągłe zmęczenie. Jak na cudowną pigułkę, to sporo. W sierpniu 1997 r.

został wycofany z rynku.

 

- NIE WIERZ BADANIOM - ŻONGLERKA NAUKOWA

Rok temu prokurator generalny USA wniósł oskarżenie przeciwko kilku firmom produkującym leki antydepresyjne za ukrywanie informacji o tym, że przepisywane dzieciom i młodzieży mogą prowadzić do samobójstw. Producenci zlecili szereg badań skutków zażywania tych leków przez dzieci i nastolatki. Opublikowali wyniki niektórych. Firmom zarzucono ukrycie przed opinią publiczną i lekarzami wyników pozostałych testów, które sugerowały m.in. ryzyko samobójstw wśród młodszych pacjentów przyjmujących te preparaty. Tylko w USA wypisano wiele milionów recept na te środki, część z nich jest przeznaczona dla dzieci i młodzieży.

Leki są - jak mówią niektórzy lekarze - albo skuteczne, albo bezpieczne. To znaczy, że każda pigułka ma swoje działanie lecznicze, ale też uboczne. Pacjent musi wiedzieć, co ryzykuje, zażywając lek.

 

- Musimy sobie jednak uprzytomnić, że firmy farmaceutyczne działają jak każdy inny biznes i nie lubią ujawniania niekorzystnych wyników testów.

Wydawcom czasopism medycznych grożono nawet procesem, jeśli ujawnią szkodliwe działanie testowanych preparatów - mówiła Catherine DeAngelis, wydawca pisma "Journal of The American Medical Association" na konferencji bioetyki w Warszawie kilka lat temu. Wiele czasopism medycznych stało się tylko przedłużonym ramieniem producentów leków - powiedział niedawno BBC dr Richard Smith, były szef British Medical Journal.

 

- NIE WSZYSTKO POMAGA - UKRYWANIE BŁĘDÓW

Szkodliwe skutki działania leków są uważane za jedną z głównych przyczyn śmierci w Stanach Zjednoczonych - napisali w czasopiśmie Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego lekarze z Harvardzkiej Szkoły Medycznej i z Cambridge Hospital. Jednak preparaty raz wprowadzone na rynek rzadko są z niego wycofywane. Nawet jeśli wywołują zgony, samobójstwa czy skłaniają do zabójstw. Firmy tłumaczą, że wśród milionów osób zażywających te preparaty mogą się trafić ludzie, którzy reagują w sposób nieprzewidziany.

 

Większość nowo rejestrowanych leków jest tylko odmianami już istniejących specyfików. Na przykład z sześciu statyn, obniżających poziom cholesterolu we krwi, wszystkie są niemal identyczne z pierwszą. Wystarczy bowiem zmienić tylko jedną cząsteczkę chemiczną w składzie leku, żeby uzyskać nowy patent, a wraz z tym 20 lat ochrony praw do tego preparatu i możliwość dyktowania wysokiej ceny.

 

Nieetyczną postawę niektórych producentów leków uświadomiła wielu ludziom historia metamfetaminy. To środek działający jak narkotyk, stymulujący uczucie przyjemności, ale też wywołujący brutalne morderstwa, zgony, "wypalenie" mózgu, nazywany narkotykiem diabła. Wśród młodzieży staje się coraz popularniejszy.

Metamfetaminę można wyprodukować z leków łatwo dostępnych na rynku. Na przykład przeciw alergii i katarom. Zawierają pseudoefedrynę, surowiec do wytwarzania narkotyku. Nielegalni producenci metamfetaminy kupują w aptekach preparaty, w których skład wchodzi ten surowiec. A firmy farmaceutyczne od 20 lat bronią swego prawa do nielimitowanej sprzedaży leków na katar. Zarabiają na nich 3 miliardy dolarów rocznie. W walce z biznesem farmaceutycznym Agencja Zwalczania Narkotyków okazała się bezsilna.

 

Produkcja leków stała się rzeczywiście najzyskowniejszym biznesem. Jak poinformowała 7 lipca agencja Reutersa, tylko na wspieranie poszczególnych polityków przemysł farmaceutyczny w Stanach Zjednoczonych wydał w ubiegłym roku 128 mln dolarów. Choć lobbing jest legalny, pozostaje pytanie, jak tego rodzaju związki z politykami wpływają na sytuację kupujących leki.

 

"Newsweek" już dwa lata temu opisywał, jakie formy "zachęt" stosowały w Polsce firmy farmaceutyczne. Koncerny wydają miliony złotych na kosztowne prezenty dla lekarzy - w tym egzotyczne wycieczki. Jesienią 2003 roku jeden z koncernów zaprosił setkę lekarzy na 10-dniowy Światowy Kongres Ginekologiczny do Santiago de Chile. Połowę z nich stanowiły sławy polskiej ginekologii. Podobnie postępują inni. W czasie akcji promocyjnej leku foradil na astmę wysłano setki pneumonologów i alergologów m.in. na Majorkę, Kretę, Maderę, Sycylię, Mauritius i do Singapuru. W 2001 r. stu onkologów poleciało na Maltę. W ciągu 4 dni przewidziano zaledwie sześć godzin wykładów na temat wprowadzanych na rynek leków na raka.

 

Ale jest nadzieja, bo rodzi się już nowy przeciwnik przemysłu chemicznych uzdrawiaczy. Ruch, który przybrał nazwę Clean Living, co można przetłumaczyć jako "czyste życie". Bo pójście na spacer czy bieg na przełaj działa często nie gorzej niż środki na lepsze krążenie. A rezygnacja z niektórych potraw zmniejsza poziom cholesterolu, niebezpieczeństwo cukrzycy i otłuszczenia.

- Odstawcie leki nasenne i środki przeciw pieczeniu w żołądku, zmieńcie dietę, wsiądźcie na rower, wędrujcie w góry - wzywają fani tego ruchu, wśród których nie brakuje lekarzy. I to chyba najlepsze, co możemy zrobić - znów poczuć się odpowiedzialni za nasze zdrowie. Bo nikt nie zadba o nie lepiej niż my sami.

Bożena Kastory Współpraca Bernadeta Waszkielewicz

 

 

„POLITYKA” nr 2 (2537), 14-01-2006; s. 4

LEKOŻERCY

Wychodzi na to, że jesteśmy narodem lekomanów: 35 proc. Polaków regularnie przyjmuje medykamenty przepisane przez lekarza, średnio po pięć tabletek dziennie. Co czwarty kupuje leki bez recepty na zapas. Jeśli chodzi o spożycie środków przeciwbólowych, mamy trzecie miejsce na świecie po Amerykanach i Francuzach. 20 proc. Polaków sięga po preparaty multiwitaminowe i wzmacniające. Przy czym świadomość, po co to wszystko kupujemy, jest raczej nikła. Łykamy na wszelki wypadek. W ubiegłym roku znów pobiliśmy własne rekordy. Padamy ofiarą agresywnego marketingu i... samotności.

Jesteśmy właśnie w kolejnym apogeum lekobrania, które zazwyczaj zaczyna się w listopadzie. Sprzedaż leków zwalczających objawy przeziębienia i przeciwgorączkowych rośnie wówczas czterokrotnie. Coraz więcej leków kupujemy bez recepty (tzw. OTC, od ang. over the counter). Od stycznia do listopada 2005 r. wydaliśmy na nie 3,2 mld zł, czyli o ponad 8 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Gdy chodzi o wydatki na OTC, mamy szóste miejsce w Europie po bogatych: Francji, Niemczech, Włoszech, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. Choć – jak zapewniają producenci – gdy trafi się dobra jesień i zima, wyprzedzimy Hiszpanów. Co więcej, według prognoz ten rynek będzie rósł do 2009 r. o 7 proc. rocznie.

 

Wrzuć tabletkę

– Preparaty dla biznesmenów, dla pokwitających dziewcząt, dla aktywnych umysłowo. Czekam, aż na rynku pojawi się multiwitamina dla mańkutów – mówi dr Józef Meszaros z Zakładu Farmakologii Doświadczalnej i Klinicznej Akademii Medycznej w Warszawie. – Nie ma pacjenta, u którego lista niedoborów byłaby zgodna ze składem takich preparatów. Gdyby zamiast to kupować, zaoszczędził na urlop, wyszłoby mu to na lepsze. Przykładem leku całkowicie zbędnego jest choćby Rutinoscorbin. Nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że poprawia odporność. Nigdy nie opublikowano badań, które by to potwierdzały. Dochody ze sprzedaży Rutinoscorbinu wynoszą około 70 mln zł rocznie.

 

A pill for every ill (tabletka na każdą chorobę) – ta amerykańska zasada w pełni już u nas działa. Reklama wytwarza odruch: coś ci jest? Weź pigułkę. Nic ci nie jest? Weź profilaktycznie. Trudno dziś wyobrazić sobie życie bez tabletki.

 

Klienci aptek wiedzą, na co działa witamina C, ewentualnie wapń; ale cynk, potas, selen – nie bardzo wiadomo, jednak na wszelki wypadek lepiej łyknąć. 80 proc. nie wie, co to lecytyna czy żeńszeń, ale i tak dobrze się sprzedają.

 

– Niedawno miałam klientkę, która poprosiła o „coś na koncentrację dla szesnastolatka”, bo nie chce się uczyć. Ręce mi opadły – opowiada jedna z warszawskich aptekarek.

 

Sport, zmiana diety czy stylu życia – to wymaga wyrzeczeń i wysiłku. Tabletka jest łatwa. Stąd wiara w magiczną moc pigułek. Dr Piotr Matyjaszczyk z przychodni w Sowinie Błotnej opowiada, że coraz liczniejsza jest grupa pacjentów, którzy przychodzą np. z niestrawnością. Skarżą się, że jak zjedzą za dużo mięsa, to im szkodzi. „To proszę ograniczyć mięso” – radzi doktor. „Ale ja je lubię i nie zmienię przyzwyczajeń. Niech pan doktor coś wypisze” – proszą.

 

Lek na niepogodę

Marketing farmaceutyczny skutecznie zadbał, by wypromować cały szereg chorób, o których nikt wcześniej nie pomyślałby, że można je leczyć: starzenie, łysienie, roztargnienie, cellulit, kac, trema. Strategia kreowania problemów zdrowotnych po prostu się opłaca. W reklamie telewizyjnej – jak wynika z danych monitorującej ten rynek firmy AGB Nielsen – farmaceutyki wyprzedziły już usługi telekomunikacyjne i proszki do prania; ustępują tylko żywności.

 

– Zastanawiałam się, czy nie kupić do apteki telewizora, by na bieżąco móc śledzić reklamy. Codziennie ktoś chce kupić „proszki na ból z zygzakiem”, a ja nie wiem, o co chodzi! – opowiada Alina Fornal z apteki Bursztynowa na warszawskiej Pradze.

 

Aby nauczyć ludzi chorować, czyli zachęcić do kupna leku na wydumane schorzenie, najlepiej zbudować w nich przeświadczenie, że nie są z problemem osamotnieni. Dla potrzeb wypromowania tabletek Meteo („na dolegliwości pogodowe” – 10 zł za 10 pastylek zawierających kilka wyciągów roślinnych, witamin i mikroelementów) uruchomiono Ogólnopolski Program Edukacyjny Meteowrażliwi z udziałem socjologa i redaktora naukowego pisma „Essentia Medica”. „Naszą misją jest przełamywanie barier oraz świadome mówienie o meteoropatii, która jest dolegliwością nie mającą nic wspólnego z fanaberią czy hipochondrią. Celem i misją ludzi skupionych wokół Meteowrażliwych jest edukowanie Polaków, jak radzić sobie z tą dolegliwością” – napisano w oświadczeniu.

 

– Jakie edukowanie? – denerwuje się Mariusz Politowicz, właściciel apteki Pod Wagą w Pleszewie. – W połączeniu z obiegową opinią, że mamy w Polsce 38 mln lekarzy oraz bezsensownie szerokim dostępem do leków na poczcie, w kioskach, supermarketach, otrzymujemy niebezpieczny koktajl, który spece od PR nazywają samoleczeniem. Ileż to razy kasjerka w sklepie poleca klientom Apap zamiast Panadolu, bo usłyszała w reklamie, że „Apap mniej szkodzi”. A przecież oba specyfiki są identyczne.

 

Moda na leki OTC bierze się po części stąd, że traktujemy je jako nieszkodliwe – coś jak dropsy. Nie pomoże jedna tabletka na ból głowy, otwiera się opakowanie z inną, choć w środku jest identyczna substancja (na rynku jest 41 preparatów z kwasem acetylosalicylowym i 47 z paracetamolem). To samo dotyczy np. maści masowo stosowanych przy bólach stawów. Zdaniem reumatolog dr Małgorzaty Happach, potrzeba kilku dni, by sprawdzić, czy stosowana maść jest skuteczna. Pacjenci z reguły nie czekają i obstawiają się kilkoma specyfikami działającymi tak samo. Ile pieniędzy tracimy w ten sposób?

 

– Słyszałem o rekordziście zażywającym jednocześnie 19 leków, z których przynajmniej pięć kupił bez recepty – opowiada Mariusz Politowicz.

 

Według „Le Nouvel Observateur”, spośród 4750 zarejestrowanych we Francji leków tylko 100 ma według lekarzy istotne zastosowanie w terapii. U nas zarejestrowanych jest dwa razy więcej, a chorób przecież więcej nie mamy (dla porównania: w Szwecji zarejestrowanych jest 2 tys. leków i, aby dopisać nowy specyfik, trzeba skreślić jeden ze starszych). Ile pieniędzy tracimy na bezsensowną terapię? Tego nikt nie potrafi oszacować.

 

Choroba społeczna

Według lekarzy internistów spożycie leków w Polsce nakręcają przede wszystkim dwie grupy pacjentów. Młodzi, aktywni zawodowo, którzy mają pieniądze, a nie mają czasu się leczyć czy broń Boże położyć na trzy dni do łóżka. Kupują więc w aptekach co popadnie i łykają garściami. Druga – to ludzie starszego pokolenia, pamiętający dobrze czasy, gdy leki były właściwie za darmo. Ich nadużywanie mają we krwi. Wielka siata z lekami to nieodłączny element ich mieszkań. Oni liczą pieniądze, więc zamiast kupować drogie leki OTC, wysiadują godzinami w przychodniach.

 

W poczekalniach, na korytarzach przychodni, wśród starszych pacjentek trwa swoista licytacja: jak boli, gdzie strzyka, jaki cholesterol, ciśnienie, tętno, co doktor przepisał i na jakie badania skierował. Czasem dochodzi do ostrych sporów, kto jest bardziej chory. Po części to problem zdrowotny, ale w dużej mierze także społeczny. Na Zachodzie kobiety po przejściu na emeryturę angażują się w działalność wolontariatów, mają swoje kluby, podróżują. My mamy armię samotnych wdów, których energia nie jest w żaden sposób zagospodarowana. Kończy się praca, dzieci odchodzą, mąż umiera. Przy coraz bardziej zanikających więzach rodzinnych i międzyludzkich pozostaje w tej sytuacji morze wolnego czasu, z którym nie ma co zrobić. Tym socjologowie tłumaczą fenomen Radia Maryja, ale to też jedna z przyczyn zatłoczonych poczekalni, które często pełnią funkcję najważniejszego salonu towarzyskiego w okolicy.

 

– Samotność to pierwsze źródło chorych. Wizyta w przychodni to dla nich atrakcja, okazja do rozmowy. Leczenie zatyka jakąś dziurę w życiu – mówi dr Meszaros.

 

Inny lekarz twierdzi, że jest grupa pacjentów – głównie ludzi starych – która traktuje leczenie jako wyzwanie. – Z jednej strony trudny dostęp, numerki, wyczekiwanie, z drugiej – to jest za darmo. Dostać się znaczy pokonać system – opowiada. – W PRL tę rolę pełniły kolejki. Abstrahując od realnych braków na rynku, był to rodzaj narodowego sportu. Stawało się, bo coś rzucili, żeby pogadać, bo nie ma co robić. Dziś tę rolę przejęły poczekalnie.

 

Wbrew pozorom perygrynacje po przychodniach i gabinetach nie są całkiem niewinną rozrywką. Gdy pacjent czy pacjentka chodzi do pięciu specjalistów i każdy wypisze po kilka recept, skutki mogą być opłakane. Polscy lekarze mają na ogół mgliste pojęcie o geriatrii. A zawodowo czynnych geriatrów jest w całym kraju około 80 (dla porównania – w Niemczech jest ich 1800).

 

– Studentów uczy się leczenia ludzi młodych, a po studiach leczą głównie starych – mówi dr Meszaros. – Nie uczy się ich fizjologii starzenia, nie mają pojęcia, że po 60 roku życia działanie leków może być kompletnie odmienne. Co się dziwić, że wpędzają starych ludzi w lekomanię.

 

Według geriatry prof. Jarosława Derejczyka, najczęstsze błędy w leczeniu starych ludzi to stosowanie schematu: rano pobudzamy, a wieczorem tłumimy aktywność mózgu, czyli nadużywanie leków nootropowych i nasennych, co może doprowadzić do uzależnienia, upośledzenia pamięci, zwiotczenia mięśni. Złamania i urazy poupadkowe mogą być spowodowane nadużywaniem leków nasennych i przeciwnadciśnieniowych, krwawienia z żołądka – zbyt dużymi dawkami niesterydowych leków przeciwzapalnych. U osób po 80 roku życia 20 proc. przyjęć do szpitali pochodzi z interakcji lekowych.

 

Prof. Derejczyk opisuje przypadek 89-letniej pacjentki, która trafiła do szpitala geriatrycznego w bardzo ciężkim stanie – nie chodziła, źle widziała i słyszała, skarżyła się na duszności, bóle kolan, odmawiała jedzenia. Wcześniej była stale leczona przez trzech specjalistów i przyjmowała 22 leki dziennie (koszt takiej kuracji wynosił 800 zł miesięcznie). W szpitalu geriatrycznym stwierdzono m.in., że cierpi na znaczny niedobór sodu spowodowany zbyt dużymi dawkami leków odwadniających, polekowe zapalenie żołądka, przez które przestała jeść i przyjmować płyny, oraz depresję, będącą wynikiem zbyt dużych dawek leków przeciwnadciśnieniowych, które spowodowały niedokrwienie mózgu, a co za tym idzie apatię i osłabienie. Po zmianie leczenia dawkę leków udało się ograniczyć do 9 (miesięczny koszt kuracji zmniejszył się do 350 zł).

 

– W Polsce mamy ponad 2 mln osób uzależnionych od opiekunów w wieku powyżej 65 lat. Myślę, że co najmniej połowa z nich stosuje leczenie wielolekowe. Zakładając, że koszt takiego leczenia wynosi 150 zł miesięcznie, to jego racjonalizacja w oparciu o zasady geriatrii, która zaoszczędzi choćby 10 proc. z tej sumy, daje 17 mln zł rocznie – wylicza prof. Derejczyk. – Jeśli dodać do tego kosztowne konsekwencje niewłaściwego leczenia, to skutki braku geriatrów można by oszacować na kilkadziesiąt milionów złotych rocznie.

 

Drugi czynnik napędzający lekomanię u starszych ludzi to panujący w naszej kulturze kult młodości. – Ludzie nie aprobują faktu, że lata mijają i powinni pogodzić się z gorszym zdrowiem. Większość jest przerażona. Traktuje starość jak chorobę i faszeruje się tabletkami: na zgagę, na wzdęcia, na bóle krzyża, na palpitacje serca – wymienia dr Bogusław Habrat z warszawskiego Instytutu Neurologii i Psychiatrii.

 

Wymuszenie na receptę

Lekarze, którzy praktykowali w kraju i na Zachodzie, zgodnie przyznają, że polscy pacjenci są specyficzni. Polak, który opuszcza gabinet lekarski bez recepty, czuje się nieobsłużony, zlekceważony, spostponowany i obrażony. Taka wizyta się nie liczy. Zdarza się, że pacjenci próbują wymusić na doktorze wypisanie recepty czy skierowania. Ulegają im najczęściej młodzi, niepewni siebie lekarze, inni robią to dla świętego spokoju.

 

– Strasznie mnie denerwuje, gdy lekarz tłumaczy: a bo pacjent żądał – opowiada dr Meszaros. – Pytam: pan jesteś lekarzem czy sklepikarzem?

 

Przed gabinetem dr. Piotra Matyjaszczyka, lekarza rodzinnego z przychodni w Sowinie Błotnej, największy tłok jest w poniedziałki. Z grupy kilkudziesięciu pacjentów raptem kilkunastu jest naprawdę chorych, reszta przychodzi po receptę.

 

– Niedługo uwierzę, że sama recepta ma dla chorego wartość leczniczą – wyznaje dr Matyjaszczyk. – Są tacy, którzy zwykłą Polopirynę czy Aspirynę wolą kupić na receptę, jakby mój podpis i pieczątka dawały gwarancję pozbycia się gorączki. Myślę, że stąd taka popularność antybiotyków – są na receptę.

 

To właśnie antybiotyki są najczęściej przedmiotem wymuszenia. Wydawało się, że świadomość, iż jest to broń obosieczna, staje się coraz bardziej powszechna, że infekcji wirusowych się nie leczy, a jedynie łagodzi ich objawy i antybiotykom nic do tego. Ich sprzedaż systematycznie spadała, ale teraz znów zaczęła rosnąć. Wróciliśmy do europejskiej czołówki, jeśli chodzi o ich spożycie. Stosuje się je „na dzień dobry” w nieżytach dróg oddechowych, na grypę, na zbicie gorączki. Według dr. Meszarosa, jeśli chodzi o oporność bakterii, sytuacja w Polsce nie jest jeszcze tak dramatyczna jak we Francji czy Hiszpanii tylko dzięki temu, że nie stać nas na drogie antybiotyki. Te, które bierzemy, mają słabsze działanie.

 

– Wśród pacjentów wyraźnie widać podział na dwie grupy – opowiada pediatra dr Ewa Pietkiewicz-Rok. – Są rodzice, dla których podanie dziecku antybiotyku to ostateczność – i słusznie, ale jest też całkiem sporo matek, które już w drzwiach mówią: tylko proszę o dobry antybiotyk, bo nie mam czasu na syropki.

 

Najliczniejsza grupa pacjentów dr Ewy Pietkiewicz-Rok to dzieci, które przeszły już przez wiele gabinetów, były leczone miesiącami, zastosowano u nich kilka kuracji antybiotykowych, bywa, że trzy różne w ciągu jednego miesiąca. – Mają całkowicie zniszczoną odporność i zatruty lekami organizm – opowiada. – Leczenie należy zacząć od usunięcia skutków poprzednich terapii.

 

Ritalin ante portas

Lekomania i hipochondria siłą rzeczy dzieci nie dotyczy, ale mogą one być ofiarą tzw. zastępczego zespołu Münchhausena, gdy rodzice (najczęściej matka) na siłę szukają w nich choroby i poddają kolejnym terapiom.

 

– To się może skończyć tragicznie. Ogromne ilości leków brane latami powodują chaos i zatrucie organizmu, inwazyjne badania i gehenna ciągłych terapii mogą wywoływać nieodwracalne szkody – mówi dr Pietkiewicz-Rok. – Pamiętam przypadek dziewczynki z lat 80. Był stan wojenny, jej babcia pediatra dostawała z zagranicy mnóstwo leków i pakowała je w chorowitą wnuczkę. Dziewczynka trafiła do nas na oddział z ciężką niewydolnością wątroby, potem pojawiła się aplazja szpiku kostnego, ewidentnie polekowa. Nie udało się jej uratować.

 

Przypadki, gdy zespół Münchhausena kończy się śmiercią, są na szczęście rzadkością, nie ma jednak wątpliwości, że polskie dzieci biorą zbyt dużo lekarstw. Zaczyna się niewinnie od preparatów witaminowych. Są kolorowe, pachnące, mają kształt zwierzątek albo kosmitów i dzieci traktują je jak cukierki. Matkom dają poczucie dobrze spełnionego obowiązku: może dieta dziecka nie jest idealna, ale przecież dostaje, co trzeba.

 

– Brakuje świadomości, że przyswajalność sztucznych witamin i mikroelementów ma się nijak do tych czerpanych z pożywienia. Zapomina się, że tabletki to chemia spożywcza obciążająca organizm. Przedawkowanie witamin może w niektórych przypadkach prowadzić do sytuacji niebezpiecznych dla zdrowia, a podawanie bez potrzeby preparatów żelaza do spadku aktywności własnych ośrodków krwiotwórczych – tłumaczy dr Pietkiewicz-Rok.

 

Kolejne na liście są środki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe. Już u uczniów podstawówek widać wyniesiony z domu nawyk: boli głowa, łyka się tabletkę, którą można kupić na każdym rogu jak dropsy. Już przy najmniejszym skoku temperatury rodzice sięgają po leki przeciwgorączkowe.

 

– Gorączka uniemożliwia namnażanie się wirusów i bakterii, jest bardzo ważnym mechanizmem obronnym naszego organizmu i sygnałem, że system odpornościowy walczy, a my mu wytrącamy broń z ręki – mówi dr Pietkiewicz-Rok.

 

Nie bez winy są także lekarze, którzy nawet u małych dzieci alergie i astmę leczą od razu sterydami. Bywa, że są one podawane osłonowo na kaszel dzieciom kilkumiesięcznym! Nastolatkom cierpiącym na trądzik zapisują silne antybiotyki i hormony. Coraz częściej zdarzają się przypadki podawania dzieciom leków uspokajających.

 

– Hydroksyzyna w syropie, luminal, potem nawet relanium – wylicza dr Pietkiewicz-Rok. – To niewybaczalna ingerencja.

 

Strach pomyśleć, co się stanie, gdy dotrze do Polski moda na ritalin – wynaleziony w Ameryce cudowny lek na ADHD (w Polsce jest już zarejestrowany pod nazwą Concerta). Zaczęto go podawać masowo dzieciom pobudliwym, ruchliwym, nadaktywnym, mimo że może wywoływać halucynacje i psychozy, zwiększać ryzyko raka i nieodwracalnie uszkodzić mózg.

 

Pod płaszczykiem hipochondrii

Słowo „hipochondryk” ma wydźwięk negatywny – trochę symulant, trochę wariat maniacko wsłuchany w swój organizm, rozczulający się nad sobą i zamęczający otoczenie opowieściami o rozlicznych schorzeniach. W sensie medycznym hipochondria jest chorobą z gatunku nerwic i zaburzeń lękowych, którą diagnozują i leczą psychiatrzy. Problem w tym, że jest to ostatnia choroba, którą hipochondryk u siebie wynajdzie, dlatego kontakt z ofiarami tej przypadłości mają specjaliści wszystkich dziedzin medycyny. By mieć zdiagnozowaną hipochondrię, pacjent musi przez co najmniej 6 miesięcy być przekonany, że cierpi na poważną chorobę i nie reagować na zapewnienia lekarzy, że to nieprawda. Wyniki badań ani brak objawów nie są w stanie odwrócić uwagi hipochondryka od stanu zdrowia. Wyimaginowane guzki w piersiach obolałych od ciągłego samobadania, siniaki, które mają być symptomem białaczki, drobna wysypka jako preludium AIDS absorbują tak, że stają się treścią jego życia. – Smutnego życia – podkreślają psychiatrzy. – Hipochondrycy stanowią konglomerat bardzo przykrych cech charakteru. To neurotycy, introwertycy, depresanci z podwyższonym poziomem lęku i obniżoną wrażliwością na ból.

 

Według danych WHO, patologiczni hipochondrycy stanowią 4–7 proc. populacji. Hipochondryka w sensie potocznym każdy pewnie zna ze swojego otoczenia. To człowiek, który poranną kawą zapija garść tabletek, rozmowę towarzyską zmienia w drobiazgowy wykaz dolegliwości od migreny począwszy, a na haluksie w dużym palcu u stopy skończywszy. Jego odpowiedź na pytanie: co u ciebie?, brzmi jak opis przypadku klinicznego. Według dr Marii Turos z Zakładu Historii i Filozofii Medycyny Akademii Medycznej w Warszawie, także hipochondria w sensie potocznym jest płaszczykiem, pod którym skrywa się jakaś dysfunkcjonalność: samotność, brak akceptacji, wołanie o uwagę. – Lekarz starej daty rozpoznaje takich pacjentów na pierwszy rzut oka i wie, że potrzebują przede wszystkim rozmowy – tłumaczy. – W takiej hipochondrii jest coś dziecinnego. Doktor traktowany jest w kategoriach archetypowych jako ktoś, kto ma się zaopiekować. Tabletka jest nagrodą, trochę jak cukierek.

 

Do hipochondrii świetnie nadają się choroby mało konkretne: bóle reumatyczne, meteoropatia, migreny, alergie. Według prof. Pawła Górskiego, prezesa Polskiego Towarzystwa Alergicznego, aż 20 proc. pacjentów, którzy zgłaszają się do lekarzy jego specjalności, w ogóle alergii nie ma. – U dorosłych zaledwie pół procenta wysypek ma takie podłoże – mówi. – Ale ponieważ choroby alergiczne są modne w mediach i rośnie świadomość zagrożenia skażeniem środowiska, wielu ludzi uważa się za prawdziwie chorych. Na międzynarodowych kongresach są specjalne sesje, które uczą nas, jak takich pacjentów wydobyć z przeświadczenia, że są chorzy.

 

Hipochondrii sprzyjają także czasy. Możliwość wyszukiwania w sobie rozlicznych schorzeń i dolegliwości jest dziś nieporównanie większa niż kiedykolwiek.

 

– Dawniej człowiek z problemami emocjonalnymi, choćby depresją, musiał radzić sobie sam, a główną grupą wsparcia była rodzina i przyjaciele – zwraca uwagę dr Bogusław Habrat. – Dziś słyszy od nich: idź do specjalisty. Ludzie nauczyli się patrzeć na swój organizm jak na mechaniczne urządzenie, w którym fachowiec jest w stanie wymienić wszystko i przywrócić mu sprawność.

 

Medialna popularność niektórych chorób – ptasiej grypy czy choroby wściekłych krów – pomaga hipochondrykom rozszerzać wachlarz niedomagań. Inspiracją są także seriale medyczne, rubryki poradnicze w pismach kobiecych, popularna prasa medyczna, no i Internet – prawdziwa kopalnia diagnoz.

 

Wapory spod strzechy

Jednak te same czynniki działają we wszystkich społeczeństwach Zachodu – presja mediów, marketing farmaceutyczny, zanik więzi międzyludzkich, starzenie się populacji. Skąd więc – mimo relatywnego ubóstwa – nasze miejsce w czołówce, jeśli chodzi o sprzedaż farmaceutyków? Skąd upodobanie do konwersacji na temat schorzeń i boleści, które w innych społeczeństwach uchodzi za nietakt? Dlaczego celebrujemy swoje choroby jak przegrane powstania? Mówienie o narodowym charakterze bywa bałamutne i może prowadzić do zbytnich uproszczeń. Pewne tropy można jednak wskazać.

 

Pierwszy i najbardziej oczywisty – jeśli chodzi o spożycie leków OTC – to fatalny stan służby zdrowia. Pacjent słyszy zewsząd, że nie musi boleć, a do przychodni dostać się nie sposób, łyka więc garściami proszki przeciwbólowe. Wizyta w aptece bywa nie uzupełnieniem, ale alternatywą wizyty u lekarza.

 

Według dr Marii Turos, tropem drugim może być nasza historia i struktura społeczna. Jesteśmy społeczeństwem o wiejskich korzeniach. – Lubimy się leczyć, bo w naszej kulturze choroba przez wieki przynależała do klasy wyższej – tłumaczy. – To we dworach cierpiano na globusy, wapory, spazmy, migreny i podagry, wymieniano recepty na dekokty. Już wówczas stanowiła ulubiony temat konwersacji. Przy czym – jak zastrzega dr Turos – mówiono raczej o chorobach niepoważnych. Gdy trzeba było wzywać medyka albo księdza dobrodzieja, choroba stawała się tabu. To jak z ranami po bitwach czy powstaniach: o bliznach opowiadano chętnie, o amputacjach milczano. – Po II wojnie światowej choroba, razem z reprodukcjami „Słoneczników” i regałami na wysoki połysk, stała się rodzajem awansu społecznego.

 

W czasach transformacji ustrojowej choroba zaczęła służyć także jako wygodne alibi dla życiowych porażek, niepowodzeń i niemożności. Nie udało mi się, bo jestem chory – takie tłumaczenie brzmi lepiej i zamyka dyskusję. Dla całkiem sporej grupy społecznej chorowanie stało się wręcz sposobem na życie i źródłem stałego dochodu. Jeśli chodzi o liczbę rencistów na liczbę mieszkańców, mamy niekwestionowane pierwsze miejsce w Europie.

 

Z badań przeprowadzonych przez prof. Bohdana Wojciszke z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej wynika, że rozmowy afirmujące (pozytywne, na tak) Polacy postrzegają jako płytkie. Dopiero poprzez wspólne narzekanie nawiązuje się u nas głębokie relacje społeczne. Rozmowy o chorobach są częścią tego zjawiska.

 

– Epatowanie nieszczęściem, martyrologia, przekonanie, że choroba i cierpienie nadają człowiekowi rys szlachetności, to z jednej strony spuścizna po romantyzmie, z drugiej zaś element negatywizmu charakterystycznego dla Polaków – tłumaczy prof. Wojciszke. – Choroba to świetne wytłumaczenie dla porażek i rodzaj strategii obronnej przed światem. Trochę jak ciężkie dzieciństwo.

 

Człowiek, który osiągnął sukces, zdrowy, bogaty i szczęśliwy ciągle postrzegany jest jako moralnie podejrzany. Słowa jednej z amerykańskich piosenek brzmią: „Nobody likes You when You are down and out”, czyli – nikt cię nie lubi, gdy jesteś zgnębiony i nieszczęśliwy. My na odwrót, nadal wierzymy w wyższość uciśnionych.

Joanna Podgórska

Paweł Walewski

 

ZAGROŻENIA BEZ RECEPTY    

Każda substancja chemiczna wprowadzona do organizmu wywołuje dobre i złe skutki. Z działaniami niepożądanymi trzeba się liczyć zawsze. Każdy lek może być potencjalnie groźny. Okazuje się, że nawet uchodzące za całkowicie naturalne i bezpieczne preparaty ziołowe mogą wywoływać reakcje uboczne. WHO prowadzi monitoring ciężkich powikłań powodowanych przez naturalne leki roślinne i notuje ich kilkaset rocznie. Przy czym są to tylko przypadki oficjalnie zgłoszone, gdy wdrożone zostały procedury śledcze. Preparaty roślinne mogą wchodzić w reakcje krzyżowe z innymi lekami, zwłaszcza z substancjami używanymi przez anestezjologów do znieczuleń.

 

Dziurawiec – nazywany najgroźniejszym z ziół. Połączony z działaniem promieni słonecznych wywołuje silne podrażnienia skóry. U osób stale go zażywających w przypadku konieczności przeprowadzenia znieczulenia może wystąpić przedłużony stan nieprzytomności i inne powikłania, w tym zagrażająca życiu hipotermia złośliwa. Ponadto dziurawiec wchodzi w interakcje z lekami antydepresyjnymi, przeciwpadaczkowymi i doustnymi środkami antykoncepcyjnymi.

 

Echinacea – wpływa na wzrost toksyczności barbituranów i nasila działanie paracetamolu, co jest groźne, bo – podobnie jak

 

Miłorząb japoński – wchodzi w reakcje z Aspiryną i paracetamolem.

 

Dong quai – ostatni krzyk mody w przypadłościach kobiecych – wchodzi w reakcję z lekami przeciwzakrzepowymi, co może spowodować samoistne krwawienia wewnątrzmaciczne.

 

Paracetamol – jest jednym z najpopularniejszych leków przyjmowanych w przypadku przeziębień i infekcji.

 

Preparaty przeciwkaszlowe, zawierające Ephedrę, nazywaną roślinną ecstasy – mogą powodować zaburzenia rytmu serca i krążenia mózgowego, gwałtowne wahania ciśnienia.

 

Waleriana – przyjmowana przez dłuższy czas lub w dużych dawkach może prowadzić do zaburzeń rytmu serca, silnych bólów głowy, stanów lękowych.

 

Żeń szeń – przedawkowany może spowodować biegunki, krwawienia, bóle głowy, wzrost ciśnienia i zaburzenia miesiączkowania.

 

Witaminy – zaszkodzić mogą głównie te rozpuszczalne w tłuszczach, czyli A, D, E. Nadużywane mogą doprowadzić do uszkodzenia wątroby, nerek, zaburzenia gospodarki wapniowej, a co za tym idzie zwiększonej kruchości kości.

 

Preparaty przeciwbólowe i przeciwprzeziębieniowe zawierające kwas acetylosalicylowy lub paracetamol łatwo nieświadomie przedawkować, bo występują w sprzedaży pod różnymi nazwami. Najczęstsze powikłanie to uszkodzenie śluzówki przewodu pokarmowego i krwawienia przez nie powodowane. Inne skutki to uszkodzenia wątroby i nerek.

 

 

„POLITYKA” nr 32/33, 11.08.2007 r.

Lek à la lek

Zalewa nas fala podróbek. Po odzieży, kosmetykach, płytach i papierosach na rynku pojawia się coraz więcej niebezpiecznych imitacji leków.

Funkcjonariusze straży miejskiej, patrolujący warszawski Stadion Dziesięciolecia, co chwila natykają się na sprzedawcę podejrzanych ziół chińskich lub leków, których opakowania każdy zna z telewizyjnych reklam: paracetamolu, aspiryny, no-spy.

 

Różnice w cenach tych ostatnich, w porównaniu z apteką czy stacją benzynową, są minimalne, najczęściej kilkudziesięciogroszowe lub kilkuzłotowe. Jednak dla wielu to się opłaci. Klientów zachęcają też reklamy podejrzanych mikstur, obiecujące wyleczenie z najcięższych chorób, albo – co ważne o tej porze roku – piękną opaleniznę. Nie ma lata, by przynajmniej kilku amatorów szybkiego opalania nie trafiło z groźnymi oparzeniami do szpitali po zażyciu rosyjskich pigułek, rzekomo gwarantujących śniadą cerę. W rzeczywistości są to silnie działające leki z grupy psoralenów (stosowanych w kuracji łuszczycy), które uwrażliwiają ciało na promienie ultrafioletowe i po wystawieniu go na słońce wywołują przebarwienia skóry.

 

– Gdy leki sprzedawane bez recept trafiły do sieci pozaaptecznych, Polacy rzucili się na środki przeciwbólowe – wspomina szef Biura Informacji Toksykologicznej w Warszawie dr Piotr Burda, wojewódzki konsultant w dziedzinie toksykologii klinicznej. – Dziś sięgają na czarnym rynku po silne środki odchudzające i leki na potencję, które powinny być dostępne tylko na recepty. Mało kto czyta ulotki dołączone do opakowań, nikt nie przyznaje się lekarzom, że leczy się na własną rękę.

 

Tymczasem Światowa Organizacja Zdrowia i Unia Europejska biją na alarm: w krajach rozwijających się prawie jedna trzecia środków farmaceutycznych to podróbki. I właśnie stamtąd – gdzie ich cena jest niezwykle niska – eksportowane są do Ameryki Północnej oraz Europy. W opublikowanym niedawno raporcie Komisji Europejskiej można przeczytać, że w ubiegłym roku skonfiskowano pół miliona farmaceutyków (dwukrotnie więcej niż w 2004 r.) pochodzących z Indii (75 proc.), Egiptu (7 proc.), Chin (6 proc.), a także z Indonezji, Tajlandii i Argentyny. Skalę zjawiska bardzo trudno oszacować, jednak zdaniem kontrolującej amerykański rynek Food and Drug Administration (Agencji Żywności i Leków) aż 10 proc. globalnego rynku farmaceutyków stanowią podróbki. Ile z tego trafia do Polski?

 

– Legalną sprzedaż mamy szczelną – zapewnia Zbigniew Niewójt, zastępca głównego inspektora farmaceutycznego. W ciągu ostatniej dekady zdarzyły się tylko dwa przypadki, kiedy natrafiono na podrabiane leki w aptece i w hurtowni. – Ten biznes jest wciąż tak dochodowy, że nikomu, kto prowadzi legalny obrót lekami, nie opłaca się ryzykować i sprzedawać fałszywek. Co innego chęć szybkiego zarobku na czarnym rynku, ale tu wkracza policja.

 

Inspekcja Farmaceutyczna, zatrudniająca w całym kraju 150 kontrolerów (większość podlega wojewodom, zaledwie 40 głównemu inspektorowi), na bazary, przejścia graniczne ani do internetowej sieci w ogóle się nie zapuszcza (chyba że przegląda Internet pod kątem aptek prowadzących legalną sprzedaż wysyłkową). Sprzedaż nawet silnie działających preparatów z targowych stoisk lub za pośrednictwem ogłoszeń prasowych inspektorów nie interesuje. A miejsc, gdzie bez trudu można kupić środki antykoncepcyjne, na potencję, preparaty odchudzające, sterydy czy leki moczopędne – wszystkie niewiadomego pochodzenia – jest dużo więcej: to agencje towarzyskie, salony masażu, kluby kulturystyczne, sex-shopy.

 

Z badań przeprowadzonych przez producenta Viagry firmę Pfizer i Polskie Towarzystwo Medycyny Seksualnej wynika, że co czwarty pacjent odwiedzający lekarza z powodu zaburzeń wzwodu zaopatruje się w leki z nielegalnych źródeł: na bazarze lub w sex-shopie (13 proc.), przez ogłoszenia prasowe (8 proc.), przez Internet (7 proc.). A co z pacjentami nieodwiedzającymi lekarzy w ogóle?

 

– Na tym właśnie polega cały problem – narzeka Adam Linka, rzecznik prasowy Pfizera. – Mężczyźni wstydzą się przyznać do swoich intymnych problemów, więc obchodzą prawo i zdobywają leki bez recept. Cena Viagry na czarnym rynku jest podobna do tej z apteki, czasem nawet o 10 zł wyższa. Ale pacjenci chętnie płacą za komfort pozostania anonimowym.

 

Viagra ma 9 lat. Jej podróbki pojawiły się równolegle z rynkowym debiutem; w niektórych krajach, gdzie ociągano się z rejestracją, nawet go wyprzedziły. Po stolicy do dziś krąży legenda o pewnej zaradnej warszawiance, która sprzedawała na Stadionie Dziesięciolecia własnoręcznie oszlifowane niebieskie tabletki Viagry – tyle że był to Aleve, popularny i tani lek przeciwbólowy, którego tak samo niebieskie pastylki wystarczyło spiłować do charakterystycznego dla Viagry kształtu rombu i wyskrobać na powierzchni właściwe napisy. Proceder nie trwał długo, bo klienci szybko poznali się na oszustwie – lek po prostu nie działał. Sami donieśli więc na oszustkę policji. Aby sprostać ich wymaganiom, rynek fałszywek musiał się sprofesjonalizować.

 

Nie ma dnia, a właściwie godziny, by do e-mailowych skrzynek internautów nie docierał spam z ofertami rozmaitych leków. Nie tylko zapewniających udane życie seksualne, ale również – porost włosów, szczupłą sylwetkę, silne mięśnie. Cały ten asortyment legalnie można kupić tylko na receptę, nie są to bowiem żadne ziółka, lecz silnie działające leki hormonalne, sterydowe i środki na potencję z najwyższej półki: Viagra, Cialis, Levitra. Wystarczy wypełnić umieszczony na stronie wirtualnej apteki formularz i podać numer karty kredytowej – transakcja zostanie błyskawicznie sfinalizowana, a za kilka dni odbierzemy przesyłkę. W środku znajdziemy nienaruszone opakowanie leków, do złudzenia przypominające oryginał. – Nieraz to nieszkodliwy proszek, który nigdy nie zadziała. W tym wypadku właściciel witryny internetowej liczy na szybki zysk, a nie na to, by klienta ze sobą związać na dłużej – wyjaśnia Adam Linka. – Są jednak oszuści, którzy celowo dodają do fałszywych leków amfetaminę lub kokainę, byle tylko uzależnić klientów od swoich produktów.

 

Firmy farmaceutyczne doskonale wiedzą, w jakich warunkach produkowane są podróbki leków i co się w nich mieści, bo zależy im, by organy ścigania tępiły fałszywych konkurentów i łapały ich na gorącym uczynku.

 

Podrabiane tabletki Viagry zawdzięczają swój niebieski kolor barwnikowi do dżinsów, a w innych znajduje się kwas borny i sproszkowana herbata. Odkąd jednak proceder przeniósł się z bazarów i ogłoszeń prasowych do sieci, walka z nim jest dużo trudniejsza.

 

Według Międzynarodowego Organu Kontroli Środków Odurzających ONZ, nielegalne apteki internetowe sprzedały na świecie w 2006 r. kilka miliardów dawek rozmaitych medykamentów, wartych kilkadziesiąt miliardów dolarów (rynek leków to ponad 350 mld dol.). Firmy, które stoją za lekowym spamem docierającym do naszych skrzynek pocztowych, nie są zarejestrowane w Polsce, nie podają adresów ani numerów telefonów. Można je wytropić w Stanach Zjednoczonych, Indiach, Chinach, Tajlandii – to stąd najczęściej docierają pocztą zamówione w wirtualnych aptekach paczki.

 

– Interes musi być opłacalny i dopóki znajdują się odbiorcy tego typu towaru, trudno go będzie zlikwidować – przewiduje dr Piotr Burda. Dla niego symbolem walki z wiatrakami były ubiegłoroczne starania polskich toksykologów o wycofanie z obrotu herbatek Meizitang wspomagających odchudzanie. Inspekcja Sanitarna usunęła je ze sprzedaży ze względu na wykryte wysokie dawki sibutraminy (to substancja wchodząca w skład silnego leku, która podana w niewłaściwy sposób uzależnia i może wywołać działania niepożądane), ale na stronach internetowych specyfik nadal jest reklamowany, w dodatku z informacją „tylko nasz preparat jest bezpieczny, bo autoryzowany; uważajcie na niebezpieczne podróbki”. Najwyraźniej wielu klientów wierzy w to zapewnienie.

 

Im więcej pośredników w dystrybucji leków, tym łatwiej wprowadzić podróbkę na rynek. Dlatego u Zbigniewa Niewójta sprzedaż farmaceutyków w aptekach internetowych – choć niedawno wydano na nią w Polsce zgodę w odniesieniu do leków bez recept – rodzi podejrzenia. – Biorąc pod uwagę sygnały z Unii, która ostrzega nas przed rosnącą falą fałszywych drogich leków, nie ma na razie mowy, by dopuścić sprzedaż specyfików na receptę w sieci – zapowiada. – Zgodzili się na to Niemcy, Holendrzy i Brytyjczycy, którzy mają obecnie największy problem z fałszerstwami.

 

Głośnym echem odbiła się sprawa Lipitoru (leku na obniżenie poziomu cholesterolu, sprzedawanego w Polsce pod nazwą Sortis), którego podrobione opakowania wykryto ubiegłego lata w kilku angielskich aptekach. Tym razem za możliwe źródło przecieku uznano firmy zajmujące się tzw. handlem równoległym, którego idea polega na kupowaniu medykamentów w krajach, gdzie są one tańsze, i sprzedawaniu ich tam, gdzie do tej pory były droższe. Firma zaangażowana w ten zgodny z prawem obrót farmaceutykami kupuje preparat w zagranicznej hurtowni, przepakowuje go w nowe opakowanie, dodaje swoją ulotkę informacyjną, a wszystko to z zamiarem wprowadzenia na rynek innego państwa, gdzie za identyczny lek oryginalnego producenta pacjent musiałby zapłacić więcej.

 

Tymczasem każde przepakowanie leków z pudełek oryginalnych w nowe to możliwość wprowadzania podróbek, choć – jak zapewnia Heinz Kobelt, sekretarz generalny Europejskiego Stowarzyszenia Firm Euro-Farmaceutycznych – nie może się to zdarzyć na naszym kontynencie: – W Europie istnieje zbyt wiele filtrów kontrolnych, by podrabiane leki trafiły do sprzedaży w ten sposób. Przypadek Lipitoru z całą pewnością nie miał żadnego związku z handlem równoległym.

 

Do dzisiaj nie znaleziono winnych. W Polsce import równoległy rozwija się niezwykle powoli (w ciągu trzech lat opanował zaledwie 0,1 proc. rynku wartego 4 mld dol.), lecz ze względu na oferowany aptekom asortyment sam może niedługo ucierpieć z winy piratów. – Wybieramy tylko koncesjonowanych partnerów i hurtownie, które miałyby co stracić, gdyby zaczęły wypuszczać na rynek podrobione leki – zapewnia Andrzej Nurczyk, współwłaściciel spółki Forfarm, zajmującej się importem równoległym. Wkrótce ma zamiar legalnie sprowadzać do Polski tańszy Cialis (konkurent Viagry), jeden z najczęściej podrabianych produktów na światowych rynkach. – Fałszywe leki trafiają do pacjentów poza hurtowniami i aptekami, a my chcemy z nimi współpracować. Jeśli ktoś kupuje lek z ogłoszenia lub na targu, to sam podejmuje ryzyko.

 

Za podrabianymi lekami coraz rzadziej stoją indywidualni cwaniacy, a coraz częściej dobrze zorganizowane grupy przestępcze. Ich obroty oszacować trudno, choć Komisja Europejska podaje, że straty z tytułu handlu podrabianymi towarami przekraczają 400 mld euro rocznie. Gros tej sumy przypada na odzież, papierosy i płyty, ale z roku na rok rośnie ilość podrabianych towarów zagrażających zdrowiu i życiu.

 

– Fałszerze bardzo szybko się uczą – ocenia Adam Linka z Pfizera. Wiedzą już, że podrobiona tabletka nie musi być idealnym odwzorowaniem oryginału (jeszcze kilka lat temu imitacje Viagry były tak niebiańsko błękitne i miały tak wyraźnie wykaligrafowane litery, że pracownicy firmy na pierwszy rzut oka potrafili je odróżnić od właściwych tabletek). Nauczyli się również, że nie można wwozić do Polski 100 kartonów leków. Bezpieczniej wysyłać po kilka – wtedy jeśli przesyłka wpadnie w ręce celników i okaże się, że w środku są podróbki, prokuratura łatwiej przymknie oko i umorzy postępowanie.

 

W ubiegłym roku celnicy zatrzymali na polskich granicach 12 tys. sztuk podrabianych farmaceutyków, o 2 tys. więcej niż w 2005 r. – Już wkrótce Służba Celna wzbogaci się o nowoczesny system informatyczny o nazwie „Vinci”, który nie tylko będzie ujednoliconą bazą informacji o oryginalnych i podrabianych towarach, ale też pozwoli śledzić losy wszystkich interwencji i komunikować się z innymi organami i systemami informatycznymi – zapowiada Wojciech Paczuski z Departamentu Polityki Celnej w Ministerstwie Finansów. Do tej pory zorganizowano kilkanaście szkoleń, na których przedstawiciele firm farmaceutycznych uczą celników odróżniać oryginalne leki od podróbek. Identyczne szkolenia prowadzi policja.

 

W Polsce brakuje ogólnokrajowego systemu informacji toksykologicznej – od kilku lat walczy o niego dr Piotr Burda. Rezolucja Rady Europy zobowiązywała kraje starej Unii do utworzenia takich krajowych sieci i wszystkie pokornie spełniły ten wymóg, zanim staliśmy się członkami Wspólnoty. Rezolucja przestała obowiązywać, więc polski rząd poczuł się zwolniony z konieczności utworzenia podobnego systemu. – Nasze biuro informacji toksykologicznej w Szpitalu Praskim działa przez 24 godziny na dobę, ale finansuje je szpital z własnych dochodów – mówi dr Burda. – Taka prowizorka nikomu nie wychodzi na zdrowie.

 

Służby ratownicze narzekają na brak zaplecza w wypadku masowego zatrucia chemikaliami, ale także ratowanie pojedynczych ludzi po zażyciu leków niewiadomego pochodzenia odbywa się metodą prób i błędów. A przypadków jest coraz więcej.

Paweł Walewski

 

 

„WPROST” nr 25(1278), 24.06.2007 r.

RAK W PIGUŁCE

ZAŻYWASZ WITAMINY - RYZYKUJESZ ŻYCIE

Preparaty witaminowe mogą się przyczyniać do rozwoju raka, ale tylko u palaczy papierosów - wydawało się do niedawna. Badania prowadzone w USA i Finlandii wykazały, że palaczom po 50. roku życia i zawale serca nie pomagały ani preparaty zawierające wyłącznie beta-karoten, ani te łączące go z witaminą E. Po takiej kuracji wśród badanych nastąpił wzrost liczby zachorowań na raka płuc.

Jeszcze bardziej niepokojące są badania amerykańskiego National Cancer Institute. Wynika z nich, że chorzy na raka nie powinni przyjmować preparatów witaminowych, szczególnie w dużych dawkach. Może to wręcz przyspieszyć rozwój choroby. - Długie przyjmowanie suplementów wielowitaminowych w dawkach przekraczających te sugerowane na opakowaniu zwiększa ryzyko agresywnej odmiany raka prostaty - mówi "Wprost" dr Michael Leitzmann z NCI. Z jego badań wynika, że ryzyko rozwoju nowotworu płuc z przerzutami wzrasta wtedy o jedną trzecią, a kończącego się śmiercią - aż dwukrotnie.

 

RYZYKOWNE PREPARATY

Czy preparaty witaminowe u niektórych osób mogą wywoływać raka? - Tego nie można powiedzieć, przynajmniej nie wskazują na to nasze badania. Należy jednak uważać, ile łyka się preparatów i jak długo, bo reakcja u niektórych osób może być nieprzewidywalna - mówi dr Leitzmann. Suplementy witaminowe zawierają wyselekcjonowane składniki - substancje syntetyczne. Może się zdarzyć, że jakaś substancja bez otoczenia, w którym występuje naturalnie, i przyjmowana w zbyt dużych ilościach może szkodzić.

Magazyn "Lancet" alarmował, że witaminy nie tylko nie chronią przed zachorowaniem na raka żołądka, okrężnicy, trzustki i wątroby, ale wręcz sprzyjają mu. Wskazuje na to metaanaliza badań 170 tys. pacjentów, które przeprowadzili serbscy i duńscy uczeni. Najgroźniejsze okazało się połączenie beta-karotenu z witaminami A i E, zwiększające ryzyko wystąpienia nowotworu odpowiednio o 30 proc. i 10 proc. Podobne wyniki uzyskał zespół z Johns Hopkins University. Szkodliwa dla zdrowia okazała się dawka 400 jednostek międzynarodowych dziennie - to tyle, ile zawiera duża kapsułka z witaminami.

 

WITAMINOWE POWIKŁANIA

Z badań prof. Lucjana Szponara z Instytutu Żywności i Żywienia wynika, że Polacy są najbardziej narażeni na nadmiar witamin rozpuszczalnych w tłuszczach, czyli A, D, E i K, bo wzbogaca się nimi oleje i margaryny. Ale szkodliwy jest nadmiar wszystkich witamin. - Profilaktyczne zażywanie witaminy E, nazywanej do niedawna witaminą młodości, nie ma sensu. Im większa dawka witaminy E, tym większe ryzyko przedwczesnej śmierci - ostrzega dr Edgar Miller z Johns Hopkins University. Nie jest ona polecana szczególnie osobom, w których rodzinach występowały nowotwory i choroby układu krążenia, bo może stymulować rozwój tych schorzeń. Z kolei stosowany przez długi czas i w zbyt dużych ilościach beta-karoten może spowodować zniszczenie wątroby i stać się przyczyną rozwoju nowotworu. - Rzadko o tym myślimy albo nie zdajemy sobie z tego sprawy, pozwalając małym dzieciom na wypijanie nieograniczonych ilości soków marchwiowych, bogatych w beta-karoten - mówi prof. Marek Naruszewicz z Akademii Medycznej w Warszawie.

 

Parafarmaceutyki nie podlegają tak rygorystycznym regulacjom, jakie obowiązują tradycyjne leki. Nie są badane klinicznie. Często opis działania, skład i dawkowanie umieszczone na opakowaniu nie są rzetelne. Ponadto sami często przyjmujemy dawki większe od zalecanych. Dlatego powikłania wywołane przyjmowaniem suplementów występują często.

Ostrożnie należy się też obchodzić z preparatami ziołowymi. Przynajmniej niektóre z nich, przyjmowane bez potrzeby lub w zbyt dużych dawkach, mogą wyrządzić szkody w organizmie. - Błędne i szkodliwe jest przekonanie, że leki roślinne są bezpieczne i można je przyjmować w dowolnych ilościach. Morfina też jest pochodzenia roślinnego. Dlatego kupując każdy specyfik, należy się zastanowić, czy faktycznie jest nam potrzebny. Najrozsądniej jest się wcześniej skonsultować z lekarzem i rygorystycznie przestrzegać dawek - mówi dr Małgorzata Kozłowska--Wojciechowska z AM w Warszawie.

Każdy lek, który dostarczamy organizmowi, współgra z innymi składnikami: żywnością, lekami, środowiskiem. Jeśli nie znamy dokładnego działania takiego specyfiku, nie jesteśmy w stanie przewidzieć reakcji organizmu. Jeśli przy tym przyjmujemy inne leki, może się wytworzyć interakcja. Niebezpieczne jest popijanie statyn, leków obniżających poziom cholesterolu, sokiem grejpfrutowym. Może to spowodować powikłania kardiologiczne. Ważne jest, by lecząc się parafarmaceutykami, informować o tym lekarza.

 

KORZYSTNA SUPLEMENTACJA

Czy przyjmowanie parafarmaceutyków jest zbędne? W wielu wypadkach tak. - Jeśli chcemy przyjmować jakieś preparaty, to wybierajmy te multiwitaminowe. Oczywiście pod warunkiem, że będziemy przestrzegać zalecanych dawek - uważa prof. Naruszewicz. Ważne jest też, by nie łykać takich specyfików przez cały rok, lecz w okresach niedoboru naturalnych źródeł witamin. - Jednorazowe przedawkowanie tych preparatów nie jest groźne. Niebezpieczna jest nadmierna suplementacja i przewlekłe nadużycie - twierdzi Leitzmann.

Suplementy są przeznaczone dla osób, które na przykład z powodu przewlekłej choroby czy długotrwałego stresu mają niedobory, które trzeba uzupełnić. Kobiety w ciąży i te planujące dziecko powinny uzupełniać dietę kwasem foliowym, który zapobiega uszkodzeniu cewy nerwowej płodu i obniża ciśnienie. Od niedawna poleca się przyjmowanie w okresie ciąży kwasów tłuszczowych omega-3. U pozostałych osób nawet dieta odchudzająca, licząca 1200 kalorii, ale dobrze zbilansowana, zaspokaja zapotrzebowanie na witaminy i mikroelementy.

 

A

Nadmiar witaminy A powoduje nadpobudliwość, choroby skóry, zaburzenia widzenia, uszkodzenia kości i powiększenie wątroby

B6

Witamina B6 w zbyt dużych dawkach może uszkodzić układ nerwowy i wywołać objawy przypominające stwardnienie rozsiane

C

Nadmiar witaminy C zakłóca działanie układu pokarmowego i może doprowadzić do kamicy nerkowej

PP

Przedawkowanie witaminy PP powoduje m.in. biegunki i zaburzenia pracy serca

E

Witamina E nie jest polecana osobom, w których rodzinach występowały nowotwory i choroby układu krążenia, ponieważ może stymulować rozwój tych schorzeń

B12

Osoby, które chorowały na raka, powinny unikać witaminy B12

Zbigniew Wojtasiński, Aleksandra Postoła

 

 

„WPROST” nr 43(1195), 30.10.2005 r.

WINDOWANIE LEKÓW

PRAWIE 2 MLD ZŁ WYDAJĄ NA LOBBING W POLSCE FIRMY FARMACEUTYCZNE

Ceny nowych leków muszą na całym świecie rosnąć, bo gwałtownie rosną koszty ich opracowania - twierdzi Joseph DiMasi, główny autor pierwszego od ponad 12 lat raportu dotyczącego kosztów badań nad farmaceutykami. Z jego wyliczeń wynika, że firmy farmaceutyczne muszą przeznaczyć na opracowanie jednego środka średnio aż 802 mln dolarów - tyle ile kosztuje czterdzieści zakupionych przez Polskę samolotów wojskowych F-16. Amerykański farmakolog zapomniał tylko dodać, że prace badawcze nad nowymi lekami pochłaniają jedynie 10-15 proc. kosztów, w dodatku wiele prac wykonywanych jest w uczelniach za pieniądze z budżetu. Kilkakrotnie więcej przeznacza się za to na lobbing i marketing, coraz bardziej windujące cenę leków.

Najnowszy raport amerykański mówi o 128 mld USD wydanych w ubiegłym roku przez amerykański przemysł farmaceutyczny na lobbing - to rekordowa suma, najwyższa wśród wszystkich branż przemysłowych! To właśnie te astronomiczne wydatki są jednym z głównych powodów wzrostu cen leków w ostatnich latach. Podobnie jest w Polsce. Z obliczeń Studium Farmakoekonomiki Politechniki Warszawskiej wynika, że firmy farmaceutyczne wydają w Polsce na lobbing około 2 mld zł rocznie. Cześć tych pieniędzy jest przeznaczana na pozyskanie przychylności lekarzy wypisujących recepty i zalecających stosowanie farmaceutyków. Przedstawiciele handlowi chwalą się, że na promocję jednego leku mają nawet 3 mln zł rocznie. Coraz większe kwoty pochłania też utrzymanie organizacji pacjentów, takich jak Polskie Stowarzyszenie Diabetyków. Andrzej Bauman z Bydgoszczy, prezes tej największej w Polsce, liczącej 110 tys. członków organizacji chorych, zarabia ponad 12 tys. zł, mimo że ze składek do kasy stowarzyszenia wpływa co roku jedynie około 20 tys. zł. Większość pieniędzy, w tym roku aż 3 mln zł, w postaci darowizn wpłacają do kasy stowarzyszenia firmy farmaceutyczne. Leki na cukrzycę są jednymi z najbardziej dochodowych, jedynie na insuliny co roku przeznacza się około 600 mln zł.

 

KARTEL MEDYCZNY

- Stowarzyszenia pacjentów rzadko powstają spontanicznie, z potrzeby samych chorych - mówi dr Grzegorz Luboiński, onkolog, ekspert Fundacji Batorego. Najczęściej z inicjatywą ich powołania występują firmy farmaceutyczne i związani z nimi lekarze. - Stowarzyszenia to najlepsza inwestycja firmy, na złotówce włożonej w stowarzyszenie można zarobić 10 zł, szczególnie gdy wymusi się w ten sposób refundację leku - mówi kardiolog doc. Tomasz Pasierski, ekspert Fundacji Batorego. Zainteresowanie organizacjami pacjentów jest coraz większe, bo coraz więcej przeznaczamy na leczenie. W zeszłym roku NFZ wydał około 6 mld zł na refundację leków, w tym roku ta suma wzrośnie o 22 proc.

Dzięki lobbingowi firm farmaceutycznych wzrost cen leków refundowanych jest w Polsce wyższy niż leków OTC (sprzedawanych bez recepty), których ceny są regulowane przez rynek i konkurencję. Z badań IMS Health wynika, że tylko w pierwszym półroczu 2005 r. ceny leków wzrosły o 8,7 proc. w stosunku do roku 2004 r. Co piąta złotówka z budżetu NFZ jest przeznaczana na refundację leków, ale i tak pokrywa to tylko 65 proc. wydatków. Pozostałe 35 proc., czyli jak wyliczają eksperci ze Studium Farmakoekonomiki, około 2 mld zł, płacimy my sami, a nasze wydatki na leki rosną o 10 proc. rocznie. Zdaniem ministra zdrowia Marka Balickiego, wynikiem lobbingu firm był na przykład upór, jaki przedstawiciele NFZ wykazywali, by na liście leków refundowanych pozostawić tylko jeden kardiologiczny preparat firmy Sevier, co podwyższyłoby koszt refundacji.

- O udziale w rynku leków decyduje nie tyle ich cena, ile pieniądze wydane na promocję - mówi prof. Tomasz Hermanowski, szef Studium Farmakoekonomiki. Tezę tę potwierdzają analizy NFZ, z których wynika, że najszybciej rosną koszty refundacji leków stosowanych w chorobach przewlekłych, takich jak cukrzyca. "British Medical Journal" ujawnił poufny program szkoleniowy dla firm na temat tego, jak utrwalić w świadomości pacjentów skojarzenia leków z odpowiednimi schorzeniami - na przykład to, że depresję należy leczyć prozakiem, a impotencję viagrą. Firmy farmaceutyczne próbują nas przekonać, że na wszystkie dolegliwości są leki, a nawet naturalny stan organizmu nazywają schorzeniem. Jak twierdzą Kurt Langbein i Bert Ehgartner w "Kartelu Medycznym", przemysł farmaceutyczny jest na najlepszej drodze, by z nas wszystkich zrobić pacjentów.

 

FARMAKOLOGIA KORUPCJI

W Polsce sterowane przez firmy farmaceutyczne stowarzyszenia chorych skutecznie wpływają na urzędników odpowiedzialnych za budżet ochrony zdrowia. Częstą praktyką jest finansowanie niektórym chorym kuracji nowoczesnym, nie refundowanym jeszcze lekiem. Po kilku miesiącach, gdy pacjenci widzą poprawę, firma twierdzi, że już jej nie stać na taki wydatek i sugeruje, by pacjenci próbowali wymusić refundację w NFZ. Gdy resort zdrowia zaniechał podwyższenia ceny pasków do mierzenia poziomu insuliny, prezes Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków, oświadczył, że "nawet minister zdrowia nie jest wszechwładny i musi się z nim liczyć". W tym roku Bauman przekonywał, że nie należy refundować polskiej insuliny, lecz tylko tę droższą, zachodnią.

Stowarzyszenia, by wzmocnić swą wiarygodność i niezależność, powinny korzystać ze wsparcia lekarzy jako konsultantów, tak aby to oni brali odpowiedzialność za lobbowanie na rzecz standardu leczenia.

- Niedopuszczalne jest, by pacjenci oświadczali publicznie, jaki lek jest dla nich najlepszy. Można wtedy przypuszczać, że działają pod dyktando producenta - mówi dr Grzegorz Luboiński. Zasada ta bezwzględnie powinna dotyczyć leków refundowanych, a więc finansowanych z naszych składek. Także dr Krzysztof Owczarek z warszawskiej kliniki AM, specjalista w dziedzinie farmakoekonomiki, uważa, że ani Ministerstwo Zdrowia, ani NFZ nie powinny ulegać pacjentom, lecz słuchać lekarzy i kierować się względami ekonomicznymi. Kłopot polega na tym, że firmy farmaceutyczne opłacają też niektórych lekarzy.

Jak wynika z opublikowanego kilka dni temu w "Nature" raportu, aż 35 proc. ekspertów przygotowujących oceny leków i zasady ich stosowania otrzymywało od firm farmaceutycznych granty na badania lub wynagrodzenie za konsultacje i wykłady. We Włoszech toczy się dochodzenie przeciw 4400 lekarzom, którzy zostali przekupieni przez koncerny. W ciągu trzech lat dostali 228 mln euro. W USA ponad 18 proc. ekspertów FDA przyznało, iż przy procedurze zatwierdzania leków ulegało naciskom firm, a 58 proc. nie miało czasu, by dokładnie przeanalizować dokumentację dotyczącą bezpieczeństwa leku. Tak silny lobbing jest w stanie sprawić, że w aptekach sprzedawane są leki, które dawno powinny być wycofane lub w ogóle nie należało ich wprowadzać do użycia. Przykładem jest vioxx, o którym już w trakcie rejestracji było wiadomo, że może zwiększać ryzyko zawału serca.

 

POLITYKA ABSURDÓW

Stowarzyszeniami chorych w Polsce można łatwo manipulować, bo z powodu niedostatku funduszy na leczenie i pełnej absurdów polityki zdrowotnej zdesperowani pacjenci mogą liczyć tylko na firmę farmaceutyczną lub producenta sprzętu medycznego. - NFZ może doprowadzić do śmierci wielu osób - mówi Urszula Wacławczyk, przewodnicząca Stowarzyszenia Pomocy Chorym na Przewlekłą Białaczkę Szpikową. NFZ w marcu podjął uchwałę o refundacji leczenia białaczki skutecznym i drogim (10 tys. zł miesięcznie) preparatem. Niestety, w wypadku osób, które zachorowały w 2004 r. i w większości zostały zgłoszone w 2005 r., wnioski o refundację rozpatrywane są odmownie. Niezgodna z konstytucją jest dyrektywa NFZ, według której nowoczesny preparat onkologiczny przysługuje tylko chorym przed 50. rokiem życia, a dzieciom z chorobą Turnera można z dnia na dzień podnieść granicę wieku i zmniejszyć dawki hormonu wzrostu. Na pomoc państwa nie mogą liczyć takie organizacje, jak Stowarzyszenie na rzecz Osób z Chorobą Huntingtona (objawiającą się drgawkami i zaburzeniami mimiki). Nie chcą w ich imieniu lobbować nawet firmy farmaceutyczne, bo zrzeszają tak mało chorych, że darowizny nie pokryłyby kosztów promocji przeznaczonych dla nich leków.

W Szwecji i Irlandii stowarzyszenia pacjentów są dofinansowywane z budżetu państwa, bo w wielu działaniach odciążają pomoc społeczną. W Polsce niezależność tym organizacjom mogłoby zagwarantować wprowadzenie systemu ubezpieczeń zdrowotnych, w którym byłoby miejsce dla prywatnych ubezpieczycieli. To z kolei wymusiłoby przygotowanie koszyka usług gwarantowanych. Ceny leków zależałyby nie tylko od list refundacyjnych, ale również od firm ubezpieczeniowych pokrywających koszty leczenia. No i mniejsze byłoby ryzyko korupcji.

Iwona Konarska

 

 

„WPROST” nr 48(887), 1999 r.

APTEKA STRACHU

CO CZWARTY LEK DOPUSZCZONY DO SPRZEDAŻY WE FRANCJI UZNANO ZA NIESKUTECZNY LUB SZKODLIWY

Od roku sprawdzano we Francji 1100 medykamentów najczęściej przepisywanych na recepty. Na polecenie rządu Agencja Bezpieczeństwa Sanitarnego powołała komisję ekspertów. Utworzyli ją głównie profesorowie medycyny i lekarze największych francuskich szpitali. Aż 270 leków oceniono negatywnie.

Pierwszy etap tego generalnego "czyszczenia" objął farmaceutyki przepisywane cierpiącym na choroby psychiczne, serca, układu krążenia i zaburzenia przemiany materii. Stwierdzono, że wartości terapeutycznej nie ma większość środków zażywanych w celu poprawienia krążenia w kończynach dolnych (przeciw tzw. symptomowi ciężkich nóg). Tymczasem są one powszechnie stosowane - na Francję przypada trzy czwarte światowego spożycia tych leków. Negatywnie oceniono również grupę preparatów zawierających magnez, przepisywanych na 6 mln recept rocznie. Eksperci komisji stwierdzili, że powinno się je zażywać tylko w nagłych i groźnych chorobach serca i układu krążenia oraz gdy organizm cierpi wskutek wyjątkowo dużego deficytu magnezu, co stwierdza się bardzo rzadko. Niestety, wykreowano modę na stosowanie magnezu. Lekarze zapisują go pacjentom w celu wzmocnienia nerwów, zmniejszenia stresu i przeciw skurczom jelit. Dwunastu specjalistów w dziedzinie psychiatrii oceniało też użyteczność leków psychotropowych i nasennych, zwracając uwagę na ich ogromne spożycie. Francja należy do największych konsumentów środków psychotropowych na świecie. Wśród preparatów nasennych wskazano dwa niebezpieczne - rohypnol (Roche) i halcien (Pharmacia Upjohn). Pierwszy jest tak silny, że może być stosowany jako farmaceutyk wywołujący narkozę. Drugi nawet w niewielkich dawkach jest szkodliwy dla zdrowia. Negatywnie oceniono również leki mające zapobiegać problemom z pamięcią u ludzi w podeszłym wieku. Często one nie tylko nie pomagają, ale wręcz pogłębiają demencję.

Na farmaceutyki z tych czterech grup, oceniane przez ekspertów Agencji Bezpieczeństwa Sanitarnego, wydaje się we Francji 29 mld franków rocznie. "W jaki sposób powstał i utrzymywał się przez dziesiątki lat system wprowadzania na rynek i przepisywania leków, z których wiele nie ma wartości terapeutycznej lub wyrządza szkody?" - zastanawia się komentator dziennika "Le Monde". "Winne są temu relacje - tyleż zawikłane, co niejawne - między władzą publiczną a przemysłem farmaceutycznym we Francji. W efekcie Securite Sociale stała się dojną krową dla wielu laboratoriów farmaceutycznych umieszczających na rynku kolejne medykamenty, które są bardzo drogie niezależnie od ich wartości leczniczej". Securite Sociale zwraca bowiem ubezpieczonym znaczną część wydatków na preparaty przepisywane na recepty. Nie dziwi więc to, że Francja należy do krajów, gdzie zażywa się najwięcej leków. Paradoks polega na tym, że wiele firm farmaceutycznych, nastawiając się przede wszystkim na łatwy zysk, przestaje dbać o jakość swych produktów i traci pozycję na rynku międzynarodowym. Francuski rząd, obawiając się utraty konkurencyjności przemysłu farmaceutycznego i rosnących wydatków Securite Sociale, zarządził generalną kontrolę leków znajdujących się na rynku. Następnie sprawdzane będą antybiotyki, medykamenty używane w gastroenterologii i w chorobach płuc. Na ich zakup Francuzi wydają ok. 22 mld franków rocznie.

 

FIRMY FARMACEUTYCZNE, NASTAWIAJĄC SIĘ PRZEDE WSZYSTKIM NA ŁATWY ZYSK, PRZESTAJĄ DBAĆ O JAKOŚĆ SWYCH PRODUKTÓW

"Przemysł farmaceutyczny jest jednym z najszybciej rozwijających się na świecie. Ochrona zdrowia, stanowiąc jedną siódmą gospodarki amerykańskiej, wytwarza dobra i świadczy usługi o wartości przekraczającej 900 mld USD rocznie. Jest to więcej niż wynoszą dochody narodowe większości krajów, z Włochami włącznie" - pisze dr Jerzy Kurkowski w książce "Człowiek i medycyna. Pieniądze albo życie". Lekarze mylą się nie tylko we Francji, ordynując chorym niewłaściwe leki. Jeden z amerykańskich raportów oceniających jakość działań medycznych w tym kraju informuje o 40 proc. błędnie wystawianych recept. Stwierdzono również, że 80 proc. pacjentów zalecono nieodpowiednie antybiotyki. Analiza wykonana w ostatnich latach w Stanach Zjednoczonych ujawniła, że wiele operacji (zwłaszcza drogich) przeprowadzano niepotrzebnie. Dotyczyło to 64 proc. zabiegów na tętnicach szyjnych, 44 proc. - na naczyniach wieńcowych i 56 proc. - wszczepienia stymulatorów serca. Ponadto najczęściej zapisywane są nie leki najlepsze, ale najbardziej reklamowane. Przemysł farmaceutyczny - podobnie jak inne gałęzie gospodarki - podlega prawom rynku. Dąży więc do osiągnięcia możliwie największego zysku. Niekiedy prowadzi to do nadużyć. Prof. Daniel Steiner z John Kennedy School of Government podczas konferencji w Warszawie poświęconej oszustwom w medycynie poruszył problem wpływu interesu finansowego na ocenę wartości leku. Na przykład dzieje się tak, gdy naukowiec badający konkretny medykament ma również udziały w firmie produkującej ów lek. Dlatego w USA wprowadzono wymóg co najmniej ujawniania tego typu powiązań. Wytwórcy farmaceutyków stosują też inne metody, za pomocą których nielegalnie wpływają na pozytywną ocenę leku. Prestiżowe czasopismo medyczne "The New England Journal of Medicine" dokonało analizy opublikowanych w ciągu kilku miesięcy anglojęzycznych artykułów poświęconych lekom zalecanym w terapii nadciśnienia. Obawiano się bowiem, że te medykamenty mogą powodować nowotwory lub choroby serca. Wnioski były alarmujące. Okazało się, że wśród badaczy zachwalających te preparaty jako bezpieczne i skuteczne było trzykrotnie więcej osób otrzymujących honoraria i prezenty od firm farmaceutycznych niż wśród autorów krytykujących działanie tych specyfików.

Negatywne oceny badań skuteczności leków najczęściej nie są publikowane. Koncerny farmaceutyczne, które zleciły takie testy, nierzadko chowają ich wyniki do szuflady. Stało się to tak powszechne, że wydawcy kilku najważniejszych czasopism medycznych, jak "The British Medical Journal" i "The Lancet", wystąpili o swoistą amnestię dla autorów nie opublikowanych negatywnych ocen leków pod warunkiem, że się do nich przyznają. Zdaniem specjalistów, stanowią one połowę wszystkich podejmowanych w tej dziedzinie prac. Konflikt interesu pacjentów i producentów farmaceutyków ujawnia się niekiedy w dramatyczny sposób. We Francji trwają jeszcze procesy sądowe wytaczane przez chorych na hemofilię, których zakażono HIV, lub przez ich rodziny. W roku 1985, gdy wiadomo było, że ów wirus może się znajdować w koncentratach krwi, gdy dysponowano już testami do wykrywania HIV oraz znano metody niszczenia go przez podgrzewanie krwi, Francuskie Narodowe Centrum Transfuzji Krwi postanowiło "upłynnić" zapas koncentratów krwi. 4400 osób chorych na hemofilię zainfekowano HIV, niemal połowa z nich zmarła na AIDS.

"Przedtem wierzyliśmy lekarzom. Oczywiście, mogli się mylić, ale nikt nie przypuszczał, że świadomie narażą tysiące ludzi na śmiertelną chorobę, chroniąc interes rodzimych banków krwi" - powiedziała rzeczniczka prasowa nowej Agencji Transfuzji Krwi. Zyski komercyjne skłoniły też Centralną Aptekę Szpitali Paryskich do rozdysponowania 20 tys. ampułek hormonu wzrostu pobieranego z mózgów zmarłych, choć wiadomo było, że mogą być skażone prionami wywołującymi śmiertelną chorobę Creutzfeldta-Jakoba. Zmarło 50 dzieci. Wiele leków trafia na rynek po krótkich testach przeprowadzonych na niewielkiej grupie osób. Amerykańska Agencja ds. Kontroli Żywności i Leków (FDA) zdecydowała we wrześniu 1997 r. wycofać ze sprzedaży cudowne środki na schudnięcie zawierające fenfluraminę i phenterminę. Tymczasem 6 mln ludzi od dłuższego czasu zażywało te pigułki. Wprowadzono je do sprzedaży po przebadaniu zaledwie 121 osób w ciągu roku. Stymulowały one między innymi produkcję neuroprzekaźnika serotoniny w mózgu, wywołując uczucie satysfakcji i nasycenia. Okazało się jednak, że mogą uszkadzać (u jednej trzeciej pacjentów) zastawki serca. FDA zaaprobowała redux, inny preparat mający pomóc uzyskać smukłą sylwetkę, również zwiększający produkcję serotoniny, choć uszkadzał mózgi szczurów. Decyzję uzasadniono stwierdzeniem, że "dla otyłych schudnięcie warte jest ryzyka". Warto pamiętać, że nie zawsze interesy leczonych i leczących pokrywają się. Utajnianie informacji może służyć maskowaniu konfliktu interesów. 4 listopada prasa amerykańska poinformowała, że badacze z New York Hospital-Cornell Medical Center i Tufts University w Bostonie nie zawiadomili Narodowych Instytutów Zdrowia o śmierci sześciu osób, które zmarły podczas eksperymentów w terapii genowej. Według autorów artykułu w "International Herald Tribune", jest to kolejny dowód świadczący o utajnianiu rzeczywistych wyników tego typu leczenia. Pokazuje również, że producenci środków potrzebnych do tej terapii omijają przepisy zobowiązujące do informowania agencji federalnych o wynikach badań w tej dziedzinie.

Bożena Kastory

 

 

„WPROST” nr, 46(1094), 2003 r.

DIAGNOSTYKA ŚMIERCI

WYNIKI 30 PROC. BADAŃ USG MOŻNA W POLSCE WYRZUCIĆ DO KOSZA!

U Jacka Kaczmarskiego trzech laryngologów zdiagnozowało najpierw nieżyt gardła, a potem infekcję wirusową, dopiero po trzech miesiącach okazało się, że ma zaawansowane zmiany nowotworowe. U Krystyny Kofty ani mammograf, ani badanie USG nie wykryły głębszych rozgałęzień nowotworu piersi. Lekarze zalecali jej tzw. zabieg oszczędzający, ale zdecydowała się na amputację całej piersi, co prawdopodobnie ocaliło jej życie. Siostra pisarki, Barbara, była leczona z powodu różnych schorzeń kręgosłupa, dopiero po czterech latach jeden z lekarzy wykrył, że powodem jej dolegliwości był rak nerki.

- Co trzeci chory na raka w Polsce ma nikłe szanse wyleczenia z powodu błędów diagnostycznych - mówi prof. Marek Pawlicki z Centrum Onkologii w Krakowie. Zbyt późne wykrywanie raka sprawia, że Polska zamyka europejską listę krajów o najniższej skuteczności leczenia chorób nowotworowych, znacznie lepiej od nas radzą sobie choćby Czechy czy Estonia - wykazały międzynarodowe badania Eurocare 3. Ponad 20 tys. chorych co roku skazywanych jest na przedwczesną śmierć, bo 70 proc. nowotworów wykrywa się dopiero w III i IV stadium rozwoju. Skuteczność leczenia jest wtedy nawet czterokrotnie mniejsza. Aż 80 proc. kobiet z rakiem sutka zgłaszających się na specjalistyczne badania ma już zaawansowaną postać choroby. Podobnie jest w wypadku raka jelita grubego, szyjki macicy oraz raka płuc.

 

PO PIERWSZE, PIERSI

Kobiety, które przynajmniej raz w roku wykonują badania mammograficzne, o 28 proc. rzadziej umierają na raka piersi dzięki wczesnemu wykryciu choroby - wykazały przeprowadzone w Szwecji wieloletnie obserwacje z udziałem 210 tys. potencjalnych pacjentek. Tego rodzaju regularne badania muszą być jednak łączone z ultrasonografią! - Nasi lekarze tymczasem często nie informują kobiet, że mammografia i USG stosowane osobno nie dają gwarancji wczesnego wykrycie nowotworów sutka, bo są to metody wzajemnie się uzupełniające. W ten sposób stwarza się pacjentkom złudne poczucie bezpieczeństwa - mówi prof. Wiesław Jakubowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ultrasonograficznego, kierownik Zakładu Diagnostyki Obrazowej Akademii Medycznej w Warszawie. U Iwony Tarnowskiej z Choczewa po badaniu mammograficznym stwierdzono mikrozwapnienia. Zmiany określono jako łagodne. Po ośmiu miesiącach okazało się, że w organizmie kobiety rozwija się nowotwór złośliwy. Na skuteczne leczenie było już za późno. - Żeby badanie mammograficzne było przydatne, konieczne jest wyodrębnienie grupy kobiet z wysokim ryzykiem choroby oraz powtarzanie badania co roku - uważa prof. Marek Pawlicki. Większość dorosłych Polek nigdy nie poddała się mammografii!

 

ZA PÓŹNO NA ŻYCIE

Najnowsze urządzenia diagnostyczne pozwalają "zeskanować" cały organizm człowieka i wykryć guzy złośliwe, na przykład piersi, o rozmiarach zaledwie kilku milimetrów. Tzw. obrazowanie molekularne może ujawnić rozwój choroby jeszcze w fazie przedinwazyjnej, siedem lat wcześniej, niż umożliwia to obecnie stosowana aparatura. Używany w Polsce sprzęt ultrasonograficzny jest często przestarzały i wyeksploatowany. Ponad 15-20 proc. wszystkich badań obrazowych jest nieprzydatnych z powodu kiepskiej jakości i wadliwego opisu. - Aż 30 proc. wyników badań USG można wyrzucić do kosza, bo nie mają one żadnej wartości diagnostycznej - twierdzi prof. Jakubowski.

Dla niektórych nieodpowiedzialnych lekarzy diagnostyka to jedynie dodatkowa forma zarobku. - Kupują do prywatnego gabinetu ultrasonograf lub aparat do EKG i oferują badania, choć nie potrafią nawet odczytać i poprawnie zinterpretować wyników - mówi prof. Pawlicki. W całym kraju tylko około 2000 lekarzy legitymuje się certyfikatem Polskiego Towarzystwa Ultrasonograficznego. - Po rozwiązaniu Centralnego Ośrodka Techniki Medycznej nie ma żadnego nadzoru nad sprzętem używanym w diagnostyce USG - mówi prof. Jakubowski.

- Co najmniej u kilkunastu procent chorych badania radiologiczne wykonywane są zbyt późno - mówi prof. Jerzy Walecki ze Szpitala MSWiA w Warszawie. Do Centrum Onkologii w Krakowie trafił przed kilkoma dniami 21-letni mężczyzna z mięsakiem kolana, jednym z najbardziej złośliwych nowotworów. Przez pół roku był leczony... maściami. Jego lekarz nie skierował go na badanie radiologiczne, gdyż - jak twierdzi - "wyczerpał skierowania na tego rodzaju procedury". U Jerzego Kawki z Mińska Mazowieckiego lekarze nie wykonali wszystkich niezbędnych badań, m.in. tomografii komputerowej. Dopiero podczas operacji okazało się, że cierpi na złośliwy nowotwór, tzw. brodawkę Vatera, który zaatakował już trzustkę, dwunastnicę i drogi żółciowe.

Dwunastoletni Kamil był operowany w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu Dziecięcym w Kielcach z powodu podejrzenia zapalenia kości piszczelowej. Po miesiącu zdjęto mu gips, jednak noga nadal była spuchnięta, a nad szwem pooperacyjnym wyrastał guz. Dopiero po kolejnych dwóch tygodniach wykonano badania, jakie powinny być przeprowadzone jeszcze przed zabiegiem. Wykazały one, że chłopiec jest chory na raka kości. - Podczas operacji nie pobrano próbki do badania histopatologicznego, wykonano natomiast mechaniczne czyszczenie zmienionej tkanki, rozsiewając tym samym komórki nowotworowe! - powiedziała "Wprost" Jolanta Budzyńska, prawniczka współpracująca ze Stowarzyszeniem Pacjentów Primum Non Nocere.

 

ZABÓJCZA IGNORANCJA

Zalecany przez lekarzy test krwi PSA umożliwia zdiagnozowanie raka prostaty jedynie u 18 proc. mężczyzn poniżej 60. roku życia - wykazały badania prof. Rinaa Punglii z Harvard Medical School w Bostonie. Na ten typ raka zmarli mecenas Edward Wende oraz Frank Zappa, amerykański muzyk rockowy (miał zaledwie 52 lata). Wielu lekarzy nie potrafi jednak rozpoznać pierwszych symptomów nowotworu. Często mylą na przykład czerniaka ze zwykłymi znamionami na skórze. W Krakowie połowa pacjentów z rakiem jelita grubego przywożona jest do szpitala dopiero w stanie ostrym, gdy nastąpiły już niedrożność jelit, ich przedziurawienie i silne krwawienie.

- Gdy do onkologa trafia pacjent w III lub IV stadium choroby, specjalista powinien się zwrócić do kasy chorych o sprawdzenie, czy był on kiedykolwiek u lekarza pierwszego kontaktu. Jeśli okaże się, że był, to lekarz, który nie zwrócił uwagi na ewidentne zmiany nowotworowe, powinien otrzymać naganę od okręgowej izby lekarskiej. Jeśli popełni kilka błędów, powinno się mu czasowo odebrać prawo do wykonywania zawodu i zmusić do zdania egzaminu z umiejętności wczesnego rozpoznawania nowotworów - uważa prof. Cezary Szczylik z Centralnego Szpitala Klinicznego Wojskowej Akademii Medycznej w Warszawie. - Dopóki nie zmienimy systemu szkolenia lekarzy, wciąż będziemy słyszeć wstrząsające historie pacjentów, których nie udało się uratować z powodu błędów w diagnostyce - twierdzi prof. Pawlicki. Studenci medycyny przez cały cykl nauki mają tylko 60 godzin zajęć z onkologii. W walce z rakiem cały świat stawia na wczesną i powszechną diagnostykę. W Polsce wciąż dominuje diagnostyka śmierci.

Paweł Górecki, współpraca Alicja Baranowska

 

 

„WPROST” nr 13(904), 2000 r.

BIOENERGOSZARLATANI?

ZAINTERESOWANIE METODAMI LECZENIA OFEROWANYMI PRZEZ MEDYCYNĘ ALTERNATYWNĄ NIEUSTANNIE ROŚNIE. JUŻ DZIŚ Z TEJ FORMY POMOCY - JAK SZACUJĄ LEKARZE – KORZYSTA OK. 60 PROC. OSÓB CHORUJĄCYCH NA NOWOTWORY

Zdesperowani pacjenci coraz częściej sięgają po cudowne nalewki ziołowe czy urynę lub poddają się zbawczemu działaniu bioenergii. Nic zatem dziwnego, że zaledwie co trzeci pacjent trafia w Polsce do onkologów we wczesnym stadium za awansowania choroby, pozostali zgłaszają się po pomoc zbyt późno. W Europie Zachodniej proporcje te układają się odwrotnie. Rosnące zainteresowanie metodami alternatywnymi wynika z rozczarowania medycyną konwencjonalną oraz braku indywidualnego podejścia lekarza do pacjenta. Korzystają z nich nie tylko ludzie prości, ale także - i to coraz częściej - osoby z wyższym wykształceniem, a nawet pracownicy naukowi. Z badań prowadzonych w Klinice Chemioterapii Centrum Onkologii w Krakowie wynika, że wśród chorych, którzy zbyt późno podjęli leczenie (na podjęcie tej decyzji czekali ponad pół roku), przeważały osoby z wykształceniem średnim i wyższym. Niemal co dziesiąta pacjentka twierdziła, że metody niekonwencjonalne korzystnie oddziaływały na stan jej zdrowia. Dzięki nim chore odczuwały znaczną poprawę samopoczucia i wzmocnienie organizmu. űadna nie stwierdziła jednak zmniejszenia guza. Jedna z pacjentek przyznała, że terapeuta odradzał jej kontrolę onkologiczną.

Niemiecka Fundacja Warentest dokonała ekspertyzy przydatności wielu terapii alternatywnych. Mimo gruntownych analiz, autorom nie udało się znaleźć skutecznej terapii mogącej nieść ulgę w jakimkolwiek schorzeniu. Co więcej, stwierdzono, że niektóre metody stanowią poważne zagrożenie dla zdrowia. Cudowne wyleczenie przy użyciu alternatywnych terapii niemieccy specjaliści tłumaczą fenomenem, który zna również medycyna konwencjonalna. Jest nim efekt placebo, czyli skuteczność terapeutyczna leku nie zawierającego żadnej substancji aktywnej. Polega on na przekonaniu pacjenta, że zażywany przez niego preparat ma działanie terapeutyczne. Podobna wiara skłania zwolenników medycyny alternatywnej do sięgania po różnorodne mikroelementy, zioła, hubę, torf, korę rzadkich drzew, miedź czy krzem.

W okolicach Nowego Sącza znachorka dostosowuje mieszanki ziół do schorzenia, które określa po wyglądzie moczu. O nieskuteczności tej metody przekonała się niedawno mieszkanka Brzegu, u której lekarze wykryli guz płuca. Od znachorki dowiedziała się, że jest całkowicie zdrowa. Nie uwierzyła jej jednak i poddała się operacji. W Poznaniu przez wiele lat tłumy pacjentów miał dr Anatol Rybczyński, leczący związkami krzemu. Jego zdaniem, preparaty te miały zdolność blokowania rozwoju komórek nowotworowych. Zwolennikiem podobnej metody jest warszawski terapeuta Jan Nowacki. Stosowany przez niego preparat składa się z mikroelementów wypreparowanych z krzemionki.

 

Wielu pacjentów mają także bioenergoterapeuci leczący uryną. Tymczasem - zdaniem lekarzy - leczenie moczem nie ma żadnych przesłanek medycznych. - Terapia ta może tylko wywołać dodatkowe schorzenie. Wraz z moczem wydalane są bowiem z organizmu toksyny, które wdychamy razem z powietrzem lub zjadamy ze skażoną żywnością. Znajdują się w nim także niektóre składniki leków - przekonuje dr Józef Meszaros z Centrum Farmakoepidemiologii Instytutu Leków w Warszawie.

Racjonalnych argumentów chorzy zdają się nie przyjmować do wiadomości. Co trzecia pacjentka z nowotworem piersi nie zgłaszała się do lekarza mimo wykrycia u siebie typowych objawów, a prawie co czwarta korzystała co najmniej przez trzy miesiące z pomocy uzdrowicieli, zanim rozpoczęła leczenie u onkologa. - Wiele pacjentek z rakiem sutka rezygnuje z medycyny konwencjonalnej, gdy wyznaczony jest już termin zabiegu chirurgicznego, niektóre czynią to po pierwszej serii chemioterapii. Ostatnio konwencjonalnego leczenia zaniechały nauczycielka, matematyczka, urzędniczka i językoznawca - opowiada dr Beata űuchowska, zastępca kierownika Kliniki Chemioterapii Centrum Onkologii w Krakowie. Jedna z nich u cudotwórcy leczyła się dwa i pół roku. Wróciła do szpitala z przerzutami do mózgu. Zmarła w przekonaniu, że niekonwencjonalne leczenie dawało efekty. Musiała je przerwać, ale zrobiła to tylko ze względu na brak pieniędzy. Za wizytę u niektórych uzdrowicieli trzeba bowiem zapłacić nawet kilkaset złotych. Tańsze są seanse zbiorowe. Jedno takie spotkanie kosztuje 60-80 zł. Za miesiąc kuracji jednym z najpopularniejszych ostatnio w Polsce specyfików - korą vilcacory - trzeba zapłacić 2 tys. zł (nie licząc kosztów przesyłki).

Vilcacora, czyli kora pnącza rosnącego w dżungli amazońskiej i w Andach, została okrzyknięta cudownym lekiem, a książka opisująca sposoby jej stosowania i skuteczność działania od kilku miesięcy znajduje się na szczycie list bestsellerów. - Z tej formy terapii korzysta coraz więcej osób. Dla vilcacory rezygnują oni z zabiegów operacyjnych i chemioterapii. Są wśród nich także chorzy z guzem piersi czy płuc we wczesnym stadium, dającym duże szanse na wyleczenie. Z rozmów z osobami przebywającymi na oddziałach onkologicznych wynika, że przestają oni wierzyć lekarzom. Za prawdę uznają tylko słowo drukowane. Nie przekonuje ich fakt, że skuteczności leczenia vilcacorą nikt dotychczas nie potwierdził - niepokoi się prof. Jacek Jassem, kierownik Kliniki Onkologii i Radioterapii Akademii Medycznej w Gdańsku.

 

Naukowcy ostrzegają ponadto, że zażywając specyfiki o nieznanym składzie wraz z lekami przeciwnowotworowymi, można pogorszyć stan zdrowia. - Niektóre preparaty sprowadzane z Chin wchodzą w reakcje toksyczne z cytostatykami. Czasem mogą nie tylko spowodować silne zatrucie, ale nawet doprowadzić do zgonu. Ostatnio w ten sposób rozstała się z życiem czterdziestoletnia kobieta leczona na raka jelita grubego - ostrzega prof. Marek Nowacki, dyrektor Centrum Onkologii w Warszawie. Zdaniem prof. Nowackiego, korzystanie najpierw z rady znachora, a dopiero później z pomocy onkologa przekreśla szanse chorego na wyzdrowienie. Nowotwór jądra wykryty we wczesnej fazie choroby jest uleczalny w 90 proc., po kilku miesiącach - już tylko w połowie. Podobnie jest w wypadku raka piersi i raka szyjki macicy. - Jedynie co piąta pacjentka z rakiem szyjki macicy trafia do nas we wczesnym stadium zaawansowania nowotworu, umożliwiającym powstrzymanie choroby, podczas gdy w Europie Zachodniej, krajach skandynawskich i USA dotyczy to połowy chorych. Różnica ta wynika nie tylko z zaniedbywania badań profilaktycznych, ale także z tego, że pacjentki szukają pomocy najpierw u uzdrowicieli, a dopiero później u onkologów - dodaje prof. Zbigniew Wronkowski, kierownik Zakładu Badań Masowych Centrum Onkologii w Warszawie.

Polska nie jest jedynym krajem, gdzie medycyna alternatywna cieszy się powodzeniem. Nigdzie jednak nie święci takich triumfów. Ocenia się, że aż kilka procent chorych rezygnuje z proponowanego przez onkologów leczenia zaraz po postawieniu diagnozy. Do szpitala wracają po kilku czy kilkunastu miesiącach, kiedy na jakikolwiek ratunek jest zbyt późno. Aby ograniczyć zainteresowanie praktykami uzdrowicieli, amerykański Narodowy Instytut Raka zamieścił w Internecie informacje o różnych alternatywnych metodach leczenia wraz z komentarzem i wynikami badań. W Polsce nikt nie próbuje ograniczyć tego typu działalności. űadnego oficjalnego stanowiska nie zajęło dotychczas Ministerstwo Zdrowia. - I tak nie zmieniłoby ono ludzkiej mentalności - uważa Piotr Rachtan, rzecznik prasowy Ministerstwa Zdrowia. Jego zdaniem, przygotowanie takiego raportu nie leży w gestii ministerstwa, lecz konsultanta krajowego ds. onkologii. Trudno się jednak zgodzić z tą wypowiedzią. Konsultantów krajowych powołuje bowiem minister zdrowia. Resort jest zatem - choćby częściowo - odpowiedzialny za skutki praktyk uzdrowicieli.

Większość z nich pozostaje jednak bezkarna. Bardzo trudno bowiem udowodnić działanie na szkodę pacjenta. Zazwyczaj śledztwo jest umarzane ze względu na małą szkodliwość czynu.

Urszula Stachowska, współpraca Marzena Sygut-Nowak

 

 

„WPROST” nr 7(1210), 2006 r.

DOKTOR BLAGIER

CO CZWARTY LEKARZ SPRZENIEWIERZA SIĘ PRZYSIĘDZE HIPOKRATESA

Medycyna niekonwencjonalna kojarzyła się do niedawna wyłącznie z zielarzami, bioenergoterapeutami i hochsztaplerami od huby i torfu. Leczenie iluzją okazało się jednak tak intratne, że gabinety medycyny naturalnej coraz częściej otwierają lekarze z dyplomami akademii medycznych. Są wśród nich nawet profesorowie i szefowie klinik. W Polsce zarejestrowanych jest 200 tys. gabinetów medycyny niekonwencjonalnej. W 70 tys. z nich wciąż przyjmują "dyplomowani bioenergoterapeuci", ale w pozostałych 130 tys. zatrudnieni są lekarze. Ze 112 zł, które średnio rocznie wydajemy na leczenie prywatne, prawie połowę pochłaniają wizyty u lekarzy-szamanów!

- Coraz więcej lekarzy sprzeniewierza się przysiędze Hipokratesa i wykorzystuje autorytet dyplomu, by zachęcić pacjentów do korzystania ze szkodliwych metod niekonwencjonalnych. Udaje im się to, bo chorzy mają zaufanie do lekarzy - ocenia dr Stanisław Kopacz ze Śląskiej Izby Lekarskiej. Na Wybrzeżu grupa lekarzy z dr. Markiem Prusakowskim na czele od lat propaguje vilcacorę, peruwiańskie ziele, którego opakowanie kosztuje nawet kilkaset złotych. Pod bokiem gdańskiej Izby Lekarskiej wydawane jest pismo "Vilcacora - Żyj Długo", w którym lekarze informują, że vilcacora uleczy nowotwór z przerzutami do węzłów chłonnych. Dr Kazimierz Pyzia, internista i pediatra z Międzybrodzia Bialskiego, we własnym ośrodku medycznym zaczął usuwać blokady energetyczne pacjentów, a jako radiesteta pomaga najciężej chorym, także na nowotwory.

Lekarze zakładają sieci przychodni medycyny naturalnej, takie jak Monadith, gdzie biorezonansem leczą cukrzycę i nadciśnienie. Dr Henryk Słodkowski założył sieć centrów terapii naturalnej Noy. Zaczął leczyć własną energią, używając metody wibracyjnej, czyli cudownie naprawiać źle wibrujące narządy wewnętrzne. Dr Kazimierz Piotrowicz otworzył luksusowy Międzynarodowy Instytut Zdrowia w Gliwicach i od lat bezkarnie leczy wkładkami do butów i materacami po 9,5 tys. zł każdy.

 

ODRAŻAJĄCY PROCEDER

W Europie Zachodniej opadła fala zainteresowania medycyną niekonwencjonalną, m.in. po tym, jak Brytyjskie Towarzystwo Lekarskie zaczęło przekonywać chorych, że za ogromne pieniądze są oszukiwani. W Niemczech po wielu procesach o odszkodowanie za zastosowanie nie sprawdzonych metod lekarze przestali się zajmować budzącą wiele kontrowersji homeopatią. W Polsce znachorzy z dyplomami akademii medycznych znakomicie prosperują dzięki przyzwoleniu środowiska lekarskiego, w którym przeważa przekonanie, że lekarze wyrządzają w medycynie niekonwencjonalnej mniejsze szkody niż bioenergoterapeuci, a medycy muszą gdzieś dorobić. Na ogół są to jednak lekarze, którzy z powodu niskich kwalifikacji, nie mogą znaleźć zatrudnienia w prywatnych ośrodkach. Leczeni przez nich chorzy trafiają do specjalistów już z powikłaniami wywołanymi zaawansowaną, źle leczoną chorobą.

W wyniku stosowania niekonwencjonalnych metod terapii rocznie umiera około pięciu tysięcy chorych na raka - wynika z badań prof. Marka Pawlickiego z krakowskiej kliniki onkologicznej. Co najmniej jedna trzecia z nich leczyła się u doktora-znachora. Wielu z nich to pacjenci Jana Nowackiego zalecającego preparat Novit jako lek na raka. Jest to ciemnozielony proszek zawierający żelazo, który zamiast leczyć, może przyspieszyć rozwój nowotworu. - Nie spotkałem się z żadną osobą, której stan poprawiłby się po przyjmowaniu novitu - mówi prof. Marek Nowacki, dyrektor Centrum Onkologii w Warszawie. Dr Jerzy Friediger, szef krakowskiej Izby Lekarskiej, stwierdził, że udział lekarzy w tym oszustwie jest "odrażającym procederem". Producent novitu wstrzymał produkcję tego środka, gdy zaczęła się nim interesować prokuratura, ale do pacjentów trafia już nowy preparat - Novit Plus.

 

DOKTOR PIRAMIDALNEJ BZDURY

Wielu lekarzy stosuje leki homeopatyczne, mimo że opublikowany w piśmie "Lancet" raport stwierdza, że żadna ze 110 prac dotyczących homeopatii nie potwierdza jej skuteczności. W USA żaden lek tego typu nie uzyskał atestu Agencji ds. Żywności i Leków (FDA). W Polsce jest już więcej homeopatów niż onkologów - kurs homeopatii ukończyło 10 tys. polskich lekarzy! Stosują preparaty homeopatyczne, choć "nie działają one lepiej od tabletek z cukru pudru" - jak ostrzega "Lancet". "Rozcieńczanie stosowane w homeopatii to bzdura, którą mógł wymyślić tylko oszust lub kompletny ignorant" - twierdzi prof. Marek Kosmulski z Politechniki Lubelskiej.

- Wprowadzenie na rynek leków homeopatycznych i innych metod niekonwencjonalnych jest jak wprowadzenie fałszywych pieniędzy - mówi prof. Andrzej Gregosiewicz, chirurg z lubelskiej kliniki dziecięcej. Jego zdaniem, lekarze, którzy oszukują pacjentów, choć mają odpowiednią wiedzę farmaceutyczną, powinni zwrócić dyplomy lekarskie. Tymczasem w Akademii Medycznej w Poznaniu można skończyć podyplomowy kurs homeopatii, a "Gazeta Lekarska" drukuje artykuły o zbawiennej roli homeopatii.

Prof. Jerzy Woy-Wojciechowski, szef Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, zapewnia, że uleczyła go klawiterapia - uciskanie metalowymi sztyftami odpowiednich punktów na ciele. W Śląskiej Akademii Medycznej pracuje dr Anna Pogorzelska-Antkowiak, do niedawna naczelny lekarz centrum hotelowo-rehabilitacyjnego Piramida Tadeusza Ceglińskiego, który twierdzi, że energią leczy guzy sutka, choroby krążenia i kręgosłupa. Prof. Ryszard Poręba, ginekolog ze ŚAM, dopiero po interwencji innych specjalistów wycofał się z oświadczenia, że był świadkiem niewytłumaczalnej mocy leczniczej Ceglińskiego.

 

PRZED SĄD LEKARSKI!

Art. 57 kodeksu etyki lekarskiej mówi, że "lekarz nie może posługiwać się metodami uznanymi przez naukę za szkodliwe lub bezwartościowe. Nie powinien on nawet współdziałać z osobami zajmującymi się leczeniem, a nie posiadającymi uprawnień". Lekarze, którzy nie przestrzegają tego zapisu, powinni być postawieni przed sądem lekarskim przez rzecznika odpowiedzialności zawodowej. Rzecznicy tłumaczą, że nawet jeśli skierują sprawę do sądu lekarskiego, to karą jest najwyżej upomnienie, prokuratura zaś umarza śledztwo z powodu "małej szkodliwości czynu". - Pacjentka, której musiałem usunąć wszystkie narządy kobiece, bo w czasie kuracji u dr. Słodkowskiego nowotwór powiększył się dwukrotnie, wycofała doniesienie do prokuratury - mówi dr Leszek Włodarczyk, ginekolog ze Śremu. Dr. Słodkowskiemu odebrano prawo wykonywania zawodu, nadal jednak używa tytułu lekarza i leczy wibracjami.

Na Zachodzie zazębianie się konwencjonalnych i niekonwencjonalnych metod jest ściśle uregulowane. W USA działa od 30 lat Narodowa Rada Zwalczania Oszustw Medycznych, która ogłosiła niedawno, że po 20 latach badań nie ma dowodów na skuteczność akupunktury. W Polsce praktykami doktorów-znachorów nie interesuje się nawet Rada ds. Niekonwencjonalnych Metod Terapii przy Ministerstwie Zdrowia. Zwalczaniem hochsztaplerstwa zajmują się nieliczni specjaliści. Prof. Zbigniew Wronkowski z Centrum Onkologii 10 lat temu założył tzw. białą księgę, do której lekarze mogą wpisywać wiarygodne przypadki cudownych uzdrowień. Dotychczas nie znalazł się w niej ani jeden wiarygodny opis wyzdrowienia osoby ciężko chorej na raka. "Białą księgą" nie interesują się lekarze, dla których naciąganie pacjentów na leczenie vilcacorą i "pamięcią wody" jest ważniejsze niż etyka zawodowa. Wszyscy lekarze mogą jednak stracić zaufanie pacjentów, jeśli środowisko medyczne nie zacznie się wyraźnie dystansować wobec szamanów z dyplomami akademii medycznych.

 

METODY DOKTORÓW-ZNACHORÓW 

Skuteczność tych metod nie została potwierdzona naukowo

Klawiterapia - rodzaj akupresury, uciskanie metalowymi sztyftami miejsc na ciele (każdej chorobie przypisana jest konkretna część ciała)

Magnoterapia - leczenie polem magnetycznym o niskim natężeniu

Biorezonans - metoda oparta na przekonaniu, że w ustroju człowieka działają fale odpowiedzialne za zdrowie i chorobę, które specjalny aparat może wzmocnić lub osłabić

Homeopatia - leczenie oparte na założeniu, że substancja wywołująca chorobę po wielokrotnym rozcieńczeniu zamienia się w lekarstwo

Akupunktura - nakłuwanie igłami (każdej chorobie przypisana jest konkretna część ciała); oficjalnie akceptowana tylko jako leczenie bólu, stosowana także w leczeniu uzależnień

Bioenergoterapia - przekazywanie własnej energii

Urynoterapia - picie własnego moczu rzekomo zawierającego lecznicze substancje

Metoda wibracyjna - wyczuwanie wibracji chorego narządu i naprawianie ich prawidłowymi wibracjami

Oberon - urządzenie komputerowe rejestrujące zaburzenia fal elektromagnetycznych wskazujących chore miejsce 

Iwona Konarska

 

 

„WPROST” nr 35(1135), 2004 r.

APTEKA SAMOBÓJCÓW

PONAD OŚMIU MILIONOM POLAKÓW GROZI ŚMIERĆ Z POWODU NIEOSTROŻNEGO ŁĄCZENIA ZAŻYWANYCH LEKÓW

Próba oszacowania skutków złożonej kombinacji leków przypomina mierzenie do ruchomego celu, bo nigdy nie ma pewności, co z tego wyniknie" - ostrzegają farmakolodzy joe i teresa graedon, autorzy poradnika "niebezpieczne interakcje leków". Najprawdopodobniej w tym roku jedynie w naszym kraju zmarło co najmniej kilkaset chorych na serce osób, które oprócz przepisanego im leku przeciwzakrzepowego zażywały wyciąg z korzenia żeń-szenia. Dopiero niedawno opublikowane badania dr. Chun-Su Yuana z University of Chicago wykazały, że ten preparat hamuje działanie warfaryny, leku obniżającego krzepliwość krwi. Dotychczas opisano w literaturze medycznej ponad 20 tys. takich niekorzystnych zależności. W Polsce w swego rodzaju farmakologiczną ruletkę gra codziennie - stosując leki, których niewłaściwe łączenie może grozić nawet śmiercią - ponad 8 mln osób.

 

ZABÓJCZY KOKTAJL

Jeden z najbezpieczniejszych środków obniżających ciśnienie tętnicze krwi - tzw. inhibitor konwertazy angiotensyny (ACE) - może doprowadzić do zapaści, jeśli jest zażywany z preparatami zawierającymi potas, takimi jak popularny kalipoz (obniża ciśnienie krwi). Nawet tak pozornie niewinne środki jak preparaty na kaszel mogą wywołać śpiączkę, gdy są przyjmowane z tzw. inhibitorami MAO, lekami przeciwdepresyjnymi. Dwudziestosześcioletnia kobieta stosująca ten antydepresant zmarła po zażyciu zaledwie 4 łyżek stołowych jednego z najpopularniejszych syropów na kaszel zawierającego dekstrometorfan.

Ryzykowne jest nawet łączenie leków, które stosowane oddzielnie na ogół nie są szkodliwe. Chorzy zażywający warfarynę lub digoksynę, lek stosowany u cierpiących na niewydolność serca, mogą dostać zawału, jeśli jednocześnie popijają działający uspokajająco wyciąg z dziurawca. Te powszechnie stosowane i bezpieczne zioła, zalecane chorym na łagodną depresję, hamują wchłanianie w organizmie tego rodzaju leków przeciwzakrzepowych i wzmacniających serce - wykazały badania dr. Silkego C. Mźllera z uniwersytetu w Rostoku. Kobiety stosujące doustne środki antykoncepcyjne mogą zajść w ciążę, jeśli jednocześnie zażywają antybiotyki (na przykład penicylinę), leki przeciwpadaczkowe lub zawierające barbiturany tabletki od bólu głowy (fiorinal, femcet).

Co czwarta osoba zażywająca codziennie leki przepisane przez lekarza jednocześnie bez jego wiedzy stosuje specyfiki dostępne bez recepty (OTC) - wykazały badania dr Lindsay Smith z University of Liverpool. W Polsce aż 18 mln osób sięga co jakiś czas po napoje energetyzujące, środki pobudzające i wzmacniające odporność organizmu. Można zatem podejrzewać, że w naszym kraju co roku u co najmniej kilkudziesięciu tysięcy osób dochodzi do groźnych dla życia interakcji powstałych na skutek zażywanych garściami leków. W USA ocenia się, że co roku trafia z tego powodu do szpitala ponad 150 tys. osób, umiera 15-20 tys. z nich. W Wielkiej Brytanii około 10 tys. osób umiera każdego roku po zażyciu aspiryny, antydepresantów i leków przeciwzakrzepowych, takich jak warfaryna. Najczęściej są to chorzy w szpitalach, otrzymujący codziennie średnio dziewięć leków, oraz ludzie starsi, którzy zażywają co najmniej pięć środków dziennie. Wśród ofiar tej farmakologicznej ruletki nie brakuje ludzi młodych, bo do niekorzystnych interakcji dochodzi również między lekami a napojami i produktami spożywczymi.

 

GROŹNE SOKI

- Miliony ludzi zażywających pastylki przy porannej kawie nie zdaje sobie sprawy, że niektóre leki tworzą z tym napojem mieszankę piorunującą - ostrzega prof. Marek Naruszewicz z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie. Kawa w połączeniu z antybiotykami oraz lekami przeciwwrzodowymi (m.in. tagametem i zantekiem) u niektórych osób wywołuje drżączkę z napięcia nerwowego i podrażnienia żołądka (podobnie działają inne używki zawierające kofeinę, takie jak cola, oraz niektóre tabletki od bólu głowy). Kobiety zażywające doustne środki antykoncepcyjne już po wypiciu filiżanki kawy są zdenerwowane i roztrzęsione. Równie groźne mogą się okazać soki owocowe. Pacjent po przeszczepie nerki doznał rozstroju i drgawek po wypiciu soku grejpfrutowego i zażyciu środków zmniejszających ryzyko odrzutu narządu, m.in. cyklosporyny. Zaburzenia pracy serca powoduje popijanie tym napojem leków przeciwhistaminowych, zalecanych w chorobach alergicznych górnych dróg oddechowych i zapaleniu spojówek, takich jak allegra i benadryl.

Chorzy na astmę zażywający teofilinę powinni uważać na to, co jedzą. Ten lek rozszerza oskrzela, dlatego jest szczególnie przydatny u osób cierpiących na napadowy i przewlekły skurcz oskrzeli, zapalenie oskrzeli i rozedmę płuc. Zażywanie go przed zjedzeniem smażonych jajek, bekonu, pieczywa grubo posmarowanego masłem lub przed wypiciem tłustego mleka powoduje nudności, wymioty, kołatanie serca, bóle głowy i skurcze mięśni.

Czterdziestoletni mężczyzna, od miesiąca leczony tranylcyprominą z powodu depresji, zmarł na skutek niekorzystnej interakcji substancji chemicznych, do jakiej doszło po zjedzeniu na kolację sera cheddar!

W nocy mężczyzna obudził się oszołomiony, miał mdłości i wyjątkowo silne bóle głowy. Rano jak zwykle zażył kolejną porcję leku i zjadł na śniadanie kolejne trzy grube plasterki sera. Doznał krwotoku z nosa, temperatura jego ciała przekroczyła 40o C. Sekcja zwłok wykazała, że u chorego doszło do udaru mózgu wywołanego gwałtownym wzrostem ciśnienia krwi na skutek wyjątkowo niekorzystnego skojarzenia znajdującej się w serze tyraminy z antydepresantem (inhibitorem MAO).

 

SPALIĆ SIĘ

Nawet palacze papierosów inaczej niż niepalący reagują na niektóre środki, co może wpływać na skuteczność leczenia - ostrzega prof. Józef Drzewoski, kierownik Kliniki Chorób Przewodu Pokarmowego i Przemiany Materii AM w Łodzi. Wykazały to badania, które lekarze tego ośrodka przeprowadzili wśród chorych na tzw. przewlekłą zaporową chorobę płuc. Pacjentom podawano teofilinę. U nałogowych palaczy przenika ona do krwi w niższych stężeniach niż u innych osób, co osłabia skuteczność terapii. Jest to niebezpieczne, ponieważ w wypadku teofilliny różnica między dawką terapeutyczną a dawką wywołującą objawy toksyczne jest niewielka.

Na niekorzystne działanie leków jeszcze bardziej narażone są osoby nadużywające alkoholu. Szczególnie groźne są nawet umiarkowane ilości wina lub piwa w połączeniu z takimi farmaceutykami, jak powodujące uszkodzenia wątroby środki przeciwbólowe (panadol), leki przeciwlękowe (xanax, valium), przeciwdepresyjne lub przeciwbólowe (fiorinal, fioricet). Przed stu laty tego rodzaju interakcje, nazywane synergizmem addycyjnym, znakomicie wykorzystywali kapitanowie statków, którzy w ostatniej chwili chcieli skompletować załogę. W porozumieniu z barmanami portowej tawerny do rumu dodawali żeglarzom wodzian chloralu, środek uspokajający (prekursor powszechnie używanych barbituranów). Taka mieszanka o nazwie Mickey Finn do tego stopnia wzmagała działanie alkoholu, że zwalała z nóg najsilniejszych marynarzy. Dziś powszechnie stosowane preparaty powalają ludzi zdrowych, którzy nieostrożnie obchodzą się z lekami.

 

NIEBEZPIECZNE ZWIĄZKI

KAWA I HERBATA

potęgują działanie antybiotyków (ciproflokxacinu, penetreksu i noroxinu), powodując nadmierne pobudzenie

spożywane podczas przyjmowania pigułek antykoncepcyjnych powodują nerwowość i bezsenność

wraz z lekami stosowanymi przy wrzodach żołądka (np. tagametem) powodują długotrwałe pobudzenie i podrażniają śluzówkę żołądka

z lekami stosowanymi w leczeniu astmy powodują objawy takie jak przy przedawkowaniu leku

blokują wchłanianie leków podawanych przy anemii spowodowanej niedoborem żelaza

 

SOKI CYTRUSOWE

zaburzają wchłanianie i działanie antybiotyków, takich jak penicylina i erytromycyna

 

OTRĘBY, OWSIANKA, PRODUKTY BOGATE W BŁONNIK

zmniejszają wchłanianie leków regulujących rytm serca

 

MLEKO I NABIAŁ

niweczą działanie antybiotyków z grupy tetracyklin, takich jak achromycin V, ciprofloxacin, norfloxacin

blokują wchłanianie didronelu - leku przeciw osteoporozie

hamują działanie środków przeczyszczających, zawierających bisakodyl, które mają się rozpuścić w jelicie

 

SERY DOJRZEWAJĄCE AWOKADO, PEPPERONI, SALAMI, SOS SOJOWY, PRZEJRZAŁE BANANY, BÓB, CZEKOLADA, DROŻDŻE PIWOWARSKIE

zawarta w nich tyramina w połączeniu z lekami przeciwdepresyjnymi, takimi jak inhibitory monoaminooksydazy (IMAO), powoduje wzrost ciśnienia krwi, a nawet może być przyczyną udaru mózgu

 

BROKUŁY, KAPUSTA, BRUKSELKA, KALAREPA, SZPARAGI, ZIELONA SAŁATA, WĄTRÓBKI

zawarta w nich witamina K w interakcji z lekami przeciwzakrzepowymi powoduje powstawanie skrzepów krwi grożących udarem mózgu

 

MIĘSO Z GRILLA

zaburza działanie leków stosowanych przy astmie, co może doprowadzić do zaostrzenia objawów i napadu astmy

 

SOK GREJPFRUTOWY

zwiększa we krwi stężenie leków stosowanych w leczeniu nadciśnienia krwi, co może powodować bóle głowy, zaczerwienienie skóry, arytmię serca i zatrucia

Autor: Zbigniew Wojtasiński

Współpraca: Monika Florek

 

 

„WPROST” nr 25(1228), 25.06.2006 r.

APTEKA BLAGIERÓW

BADANIA NAUKOWE CORAZ CZĘŚCIEJ SĄ JEDYNIE NARZĘDZIEM MARKETINGOWYM FIRM FARMACEUTYCZNYCH

Kiedy okazało się, że środek przeciwbólowy vioxx (rofekoksyb), zwiększa ryzyko zawału serca i udaru mózgu, amerykański koncern MSD musiał wycofać go z aptek. Tyle że koncern dysponował wcześniej wynikami badań wskazującymi na zagrożenie, a mimo to sprzedał lek ponad 84 mln pacjentów na całym świecie. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Koncerny farmaceutyczne wciąż ukrywają niekorzystne dla siebie dane, bojąc się, że w wyniku ich ujawnienia spadnie sprzedaż leku lub trzeba będzie wycofać go z użycia - alarmuje Światowa Organizacja Zdrowia (WHO). "Branża farmaceutyczna intensywnie reklamuje swe produkty, ale nie wspiera tego rzetelnymi badaniami. W rezultacie pacjenci i lekarze mają nierealne oczekiwania wobec leków i często ich nadużywają" - twierdzi prof. Peter Ubel z University of Michigan.

Próby uzdrowienia rynku farmaceutycznego są podejmowane na świecie od lat - bez większego powodzenia. Niektóre firmy zapowiedziały, że nie będą ujawniać wyników swoich badań, ponieważ w ten sposób zdradzałyby swe tajemnice handlowe konkurencji. Rok temu koncerny poszły na niewielkie ustępstwa w kwestii treści reklam, ale nie zmniejszyły wydatków na promocję, które - według firmy IMS Health - jedynie w Stanach Zjednoczonych sięgają 11 mld dolarów rocznie. Sytuację świetnie określiła dr Marcia Angell w książce "Prawda o firmach farmaceutycznych": "firmy kontrolujące rynek o wartości 500 mld dolarów zachowują się jak gigantyczny goryl - mogą robić wszystko, na co mają ochotę".

 

SKALA OSZUSTW

Fałszerstwa naukowe, takie jak sprawa prof. Woo Suk Hwanga z Narodowego Uniwersytetu w Seulu, są nagłaśniane, ale stanowią margines nadużyć, jakich dopuszczają się uczeni. Z badań ankietowych opublikowanych przez tygodnik "Nature" wynika, że aż 15 proc. badaczyulega presji finansowej ze strony sponsorów badań,a 6 proc. przyznało się do pomijania w pracy wyników, które nie pasują do założonej tezy. "Skala oszustw prawdopodobnie jest znacznie większa, ponieważ naukowcy niechętnie przyznają się do takiego postępowania nawet w anonimowych ankietach" - mówi Raymond de Vries z University of Minnesota, jeden z autorów raportu.

Nieuczciwe praktyki są nagminne w wypadku badań sponsorowanych przez firmy farmaceutyczne. Od ich wyników zależy dopuszczenie leku do sprzedaży, są też wykorzystywane w materiałach reklamowych kierowanych do lekarzy i pacjentów. Wiele danych nigdy jednak nie trafia do publicznej wiadomości. Z analiz amerykańskiej Food and Drug Administration (FDA) wynika, że firmy przeprowadzają tylko 30 proc. zaplanowanych badań klinicznych. Publikowane są niemal wyłącznie te wyniki, które są korzystne dla producenta. Gdy w 1994 r. dr Betty Dong z University of California w San Francisco chciała ogłosić, że wszystkie dostępne na rynku leki na niedoczynność tarczycy są równie skuteczne, sponsorująca jej badania firma Knoll blokowała publikację artykułu i straszyła uczoną sądem. Podobnie jest z wieloma innymi lekami. Z analiz przeprowadzonych przez naukowców amerykańskich i holenderskich wynika, że co piąty farmaceutyk wchodzący na rynek ma źle dobraną dawkę leczniczą, która musi być potem obniżana z powodu działań niepożądanych. Najgorzej pod tym względem wypadają leki kardiologiczne.

 

PRZEKUPSTWO NAUKOWE

Wszystko jest trucizną, decyduje tylko dawka - stwierdził już w XVI wieku Paracelsus, znany lekarz, przyrodnik i alchemik. Tę prawidłowość widać dziś w świecie nauki, który zdecydowanie przedawkował komercjalizację. Finansowanie badań przez firmy doskonale wpływa na kondycję uczelni czy instytutów, ale fatalnie odbija się na rzetelności naukowców. Analizy prof. Joela Lexchina z kanadyjskiego York University wykazały, że jeśli testy kliniczne są sponsorowane przez producenta leku, cztery razy częściej wykazują jego skuteczność niż badania niezależne.

"Wiele uczelni przymyka oko na przedsiębiorczość kadr naukowych, gdyż woli się cieszyć dotacjami, które na ogół towarzyszą tego typu relacjom" - pisze prof. Sheldon Krimsky z Tufts University w książce "Nauka skorumpowana?". Firmy farmaceutyczne sponsorują także kongresy i szkolenia dla naukowców, wynajmują ich jako konsultantów i biegłych sądowych. Gdy rok temu amerykańskie Narodowe Instytuty Zdrowia sprawdziły status swych pracowników podejrzanych o naruszenie zasad etycznych, okazało się, że na 103 aż 44 było na garnuszku koncernów, a dziewięciu popełniło poważne wykroczenia.

 

PSUCIE RYNKU

Korupcja dotyczy także czasopism naukowych, które miały stać na straży wiarygodności publikowanych w nich badań. Periodyki medyczne, takie jak "Journal of the American Medical Association" czy "New England Journal of Medicine", są praktycznie uzależnione od ogłoszeń firm farmaceutycznych. Badania na ten temat opublikował jedyny magazyn, który w ogóle nie przyjmuje takich reklam - "PLoS Medicine". Prace naukowe trafiające do renomowanych magazynów powinny być weryfikowane przez niezależnych recenzentów, ale i ten system jest mało skuteczny. Czasopisma medyczne publikują prace o wątpliwej wartości naukowej, zwłaszcza w sponsorowanych przez firmy dodatkach. Rzadko wycofują fałszywe badania ze swych archiwów, a jeszcze rzadziej podejmują śledztwa w takich sprawach, tłumacząc, że to zadanie wymiaru sprawiedliwości.

Etycy obawiają się, że badania naukowe coraz rzadziej są inspiracją dla firm farmaceutycznych, a coraz częściej jedynie narzędziem marketingowym, co fatalnie wpływa na innowacyjność. Przez ostatnie 20 lat liczba nowych leków wchodzących na rynek nieustannie spadała - rok temu amerykańska FDA dopuściła do sprzedaży zaledwie 20 farmaceutyków. Co gorsza, w większości są to jedynie warianty preparatów z jednej grupy, na przykład obniżających poziom cholesterolu statyn, czyli tzw. leki "me too". Firmy najczęściej zlecają jedynie porównanie działania takiego farmaceutyku z placebo, czyli pigułką pozbawioną działania leczniczego, a nie z konkurencyjnymi preparatami. Do dziś nie wiadomo na przykład, jaka jest faktyczna skuteczność poszczególnych niesteroidowych leków przeciwzapalnych (takich jak paracetamol, ibuprofen czy naproksen), stosowanych do łagodzenia bólu i w chorobach reumatycznych. Firmy obawiają się, że bezpośrednie porównania mogłyby "popsuć" rynek, w tym wypadku wart globalnie co najmniej 20 mld dolarów.

 

MARKETING W KLINICE

Polski resort zdrowia planuje zmiany prawne, które m.in. zaostrzą kary za korumpowanie lekarzy przez przedstawicieli firm i ograniczą wydatki na reklamę. Firmy nie mogłyby wydawać na ten cel więcej niż 10 proc. rocznych przychodów ze sprzedaży leków, przy czym w grę wchodziłyby jedynie preparaty produkowane w Polsce. - Musieliśmy się wycofać z tego pomysłu, bo okazało się, że byłby niezgodny z polskim prawem. Nadal jednak widzimy potrzebę ograniczenia presji reklamowej, jaką producenci wywierają na lekarzy i pacjentów - mówi wiceminister zdrowia Bolesław Piecha. Takie ograniczenia są jednak mało skuteczne. Firmy farmaceutyczne od lat maskują reklamę jako działania edukacyjne lub badawcze. Częstą praktyką w Polsce jest prowadzenie badań klinicznych leków już zarejestrowanych, które są testowane na przykład w celu sprawdzenia, czy nie można nimi leczyć innych chorób. - Firma wydaje pieniądze na badania i dostarcza lek za darmo, ale dzięki temu może liczyć na to, że lekarz będzie potem przepisywał ten preparat swym pacjentom. Nikt nie sprawdza, czy takie badanie kliniczne ma sens z punktu widzenia nauki - mówi dr Paweł Grzesiowski z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego.

Tymczasem potrzebnych badań, na przykład dotyczących skutków ubocznych stosowania leków, w Polsce praktycznie się nie prowadzi. - Ten problem był od lat lekceważony przez resort zdrowia. Dlatego tak naprawdę nie wiemy, jak stosowane w Polsce leki działają na organizmy Polaków - ostrzega dr Józef Meszaros z Akademii Medycznej w Warszawie. Według optymistycznych szacunków, na świecie jest zgłaszanych 10 proc. przypadków wystąpienia skutków ubocznych leków. U nas ten wskaźnik to ułamek procenta - spośród wszystkich cywilizowanych krajów Polska zgłasza do WHO najmniej takich przypadków. W rezultacie wielu pacjentów wymaga podwójnego leczenia - najpierw z powodu choroby, potem z powodu powikłań po terapii. Ale to jedynie może cieszyć firmy farmaceutyczne.

Jan Stradowski

 

KARUZELA Z LEKAMI 

ŚRODKI PRZECIWBÓLOWE

Niesteroidowe środki przeciwbólowe, takie jak Ibuprofen i Naproksen, stosowane szczególnie często u chorych na reumatyzm, u osób starszych o 30 proc. zwiększają ryzyko hospitalizacji z powodu niewydolności serca (Źródło: „HEART).

 

 

"WPROST" nr(1047), 22.12.2002 r.

WSTALI Z ŁOŻA ŚMIERCI

KTO NIE WIERZY W CUDA W MEDYCYNIE, TEN NIE JEST REALISTĄ

Chirurg ortopeda Manuel Nevado Rey z Badajoz w Hiszpanii miał mieć amputowaną lewą rękę z powodu raka naskórkowego, gdy objawy nowotworu nagle zaczęły zanikać. Po 30 latach choroby nieuleczalne zapalenie skóry obu rąk całkowicie i - jak się później okazało - trwale ustąpiło. Zniknęło owrzodzenie wywołane używaniem podczas operacji przestarzałej aparatury rentgenowskiej, powróciło czucie w rękach. Dziś jedynym śladem po chorobie siedemdziesięcioletniego lekarza są nieznaczne blizny.

Czteromiesięczna Elizabeth Jerningan w Releigh w Karolinie Północnej miała niewielkie szanse przeżycia, gdy lekarze wykryli u niej oponiaka, wyjątkowo złośliwego guza mózgu. Nowotworu nie udało się usunąć w całości, w mózgu noworodka zaczął się gromadzić płyn. Nagle stan dziecka zaczął się poprawiać. Podczas podjętej miesiąc później operacji okazało się, że guz całkowicie zniknął.

 

20 PROCENT CUDÓW

Mimo ogromnego postępu medycyny nadal napływają zdumiewające doniesienia o "cudownych wyzdrowieniach", potwierdzone przez niezależne komisje biegłych lekarzy. "Nie wiemy, jaka jest ich przyczyna, dlaczego występują jedynie u niektórych chorych. Z pokorą musimy jednak przyznać, że się zdarzają. Kto nie wierzy w cuda, ten nie jest realistą" - przekonuje prof. Walter M. Gallmeier, szef kliniki onkologicznej Uniwersytetu Nürnberg, autor głośnej książki "Unerwartete Genesung" (Nieoczekiwane wyzdrowienia).

Z badań niemieckiego onkologa wynika, że ponad 80 proc. tzw. spontanicznych wyleczeń raka okazuje się jedynie błędem w diagnostyce lekarskiej. Mimo to pozostaje dość pokaźny odsetek (20 proc.!) wypadków samoistnych wyzdrowień, których współczesna medycyna nie potrafi naukowo wyjaśnić.

- Organizm człowieka nie jest całkowicie bezbronny wobec nowotworu złośliwego - mówi prof. Zbigniew Wronkowski z Centrum Onkologii w Warszawie. - Miałem kilka pacjentek chorych na raka piersi, które przez wiele lat leczyłem jedynie lekami zmniejszającymi poziom żeńskich hormonów, bo nie chciały się poddać operacji ani napromieniowaniu. Zdarzały się nawet wyleczenia. U jednej z kobiet po pięćdziesiątce, z dużym owrzodzonym guzem lewej piersi, nastąpiła swego rodzaju samoamputacja piersi. Żyła jeszcze ponad dziesięć lat. Zginęła w wypadku.

 

SAMOUNICESTWIENIE RAKA

Spontaniczne cofnięcie się choroby zdarza się nawet u chorych na tak trudno wyleczalne nowotwory złośliwe, jak czerniak, rak nerek, mózgu i trzustki. Sylvii McAndrew z Anglii, u której wykryto raka trzustki, lekarze dawali sześć miesięcy życia. Przed śmiercią McAndrew chciała się po raz ostatni pomodlić w swej ulubionej kaplicy w Lourdes we Francji. W drodze powrotnej bóle nagle ustąpiły. Kilka tygodni później choroba całkowicie się cofnęła.

"Takie przypadki zdarzają się u jednego chorego spośród 100 tys. cierpiących na raka. Świadczą jednak o tym, że w ludzkim organizmie zachodzą mało poznane dotychczas procesy, które czasami mogą spowodować samounicestwienie nowotworu" - uważa prof. Gallmeier. Podejrzewa się, że do takich wyleczeń może doprowadzić samobójcza śmierć komórek nowotworowych (nazywana apoptozą). Może też dojść do samoistnego wygłodzenia się raka, polegającego na zahamowaniu angiogenezy, czyli zablokowaniu powstawania naczyń krwionośnych niezbędnych do rozrostu guza.

Nie wiadomo jednak, w jaki sposób do nieoczekiwanych wyleczeń dochodzi u ludzi po ciężkich wypadkach, a także u chorych m.in. na reumatoidalne zapalenie stawów, stwardnienie rozsiane i ciężkie udary mózgu.

W styczniu 2000 r. siedmioletni Matteo Colella z San Giovanni Rotondo we Włoszech przez dziesięć dni był nieprzytomny z powodu ostrego zapalenia opon mózgowych. Miał ponad czterdzieści stopni gorączki, niewydolność płuc i krwawe wybroczyny na całym ciele. Gdy z powodu zatrzymania akcji serca trzeba było go reanimować, lekarza orzekli, że będzie żył najdłużej kilka godzin. Jeszcze tego samego dnia chłopiec zaczął jednak samodzielnie oddychać. Kilka dni później odzyskał świadomość, po kilku tygodniach w pełni wrócił do zdrowia. W jego mózgu nie wykryto żadnych uszkodzeń.

 

TERAPIA MODLITWĄ CZY ŚLEPY LOS?

"Wiele nieoczekiwanych wyleczeń jest pomijanych w statystykach, bo nie są odpowiednio udokumentowane" - twierdzi amerykański pisarz Dan Wakefield, autor książki "Expect a Miracle" (Oczekuj cudu), który sam cudem przeżył ciężki wypadek samochodowy. Tę tezę potwierdza historia 25-letniego Marcina Hołdy z Krakowa, który w 1997 r. odniósł ciężkie obrażenia całego ciała w wyniku wypadku samochodowego w Tuszynie pod Łodzią.

Hołda miał liczne obrażenia głowy i stłuczony pień mózgu, był bliski śmierci. Lekarze sądzili, że jeśli przeżyje, resztę życia spędzi na wózku inwalidzkim. Niespodziewanie mężczyzna odzyskał siły. Założył rodzinę, niedawno urodziło mu się dziecko. Jego ocaleniem bliżej zainteresowano się, gdy rodzina młodego krakowianina zaczęła przekonywać, że wyzdrowiał on dzięki modlitwie do zmarłego przed 90 laty ojca Jana Beyzyma.

Dr Nevado Rey twierdzi, że wyzdrowiał po dwóch tygodniach modlitwy do kanonizowanego niedawno Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei. Błędne jest jednak przekonanie, że nieoczekiwane wyzdrowienia częściej zdarzają się u ludzi, którzy się o to modlą. Prof. Walter Gallmeier przeanalizował dokumentację wielu cudownie uleczonych osób, ale nie znalazł nic, co pozwalałoby ich wyróżnić spośród innych pacjentów.

 

WIARA (RZADKO) CZYNI CUDA

Najwięcej cudownych uzdrowień zdarza się w znanych miejscach kultu religijnego, takich jak Jasna Góra, Lourdes we Francji, Fatima w Portugalii czy Medjugorje w Hercegowinie. Głównie dlatego, że co roku przybywają tam miliony pielgrzymów. W Lourdes zarejestrowano dotychczas prawie 7 tys. uzdrowień - 66 z nich Kościół katolicki uznał za "medycznie niewytłumaczalne", trzynaście dotyczyło cierpiących na raka. Jedną z cudownie wyleczonych jest dwunastoletnia Sycylijka Delizia Cirolli - po pielgrzymce do Lourdes zniknął u niej guz kości piszczeli w prawej nodze.

Kongregacja Nauki Wiary przestrzega przed wszelkimi "formami podobnymi do histerii, do zachowania sztucznego czy teatralnego, do sensacyjności" w czasie zgromadzeń modlitewnych w celu wyproszenia od Boga uzdrowienia. Uciekanie się do modlitwy "nie wyklucza, lecz zachęca do korzystania z naturalnych środków pomagających zachować czy odzyskać zdrowie".

Zbigniew Wojtasiński

 

 

„WPROST” nr 39(1139), 2004 r.

TERAPIA ZŁUDZEŃ

OPTYMIZM I WIARA W WYZDROWIENIE SĄ RÓWNIE SKUTECZNE JAK PLACEBO

Ponad 30 proc. Amerykanów regularnie modli się w intencji swego zdrowia, a wśród chorych ten odsetek rośnie do 85 proc. Także 80 proc. Polaków uważa, że modlitwa pomaga w walce z chorobą. Niestety, optymizm i wiara w pokonanie raka są równie skuteczne jak placebo - wykazały badania dr Penelope Schofield z Peter MacCallum Cancer Centre w Melbourne. Chorzy, którym dzięki pozytywnemu nastawieniu lub modlitwie udało się pokonać nieuleczalną - zdaniem lekarzy - chorobę, to jedynie odosobnione przypadki, jeśli w ogóle są prawdziwe!

Szczepionka umysłu

Osoby z pozytywnym nastawieniem żyją dłużej i są zdrowsze niż pesymiści - badania nie pozostawiają wątpliwości. Optymiści rzadziej chorują nie tylko na depresję, są też odporniejsi na przeziębienia, bo układy nerwowy i odpornościowy są z sobą połączone. Lewa kora przedczołowa - część mózgu zaangażowana w pozytywne myślenie i odczuwanie szczęścia - wpływa na zwiększenie aktywności układu immunologicznego (wysoka aktywność w tym rejonie kory mózgowej, występująca m.in. u mnichów buddyjskich, zwiększa skuteczność szczepień oraz liczbę komórek odpornościowych we krwi). Osoby, u których doszło do uszkodzenia lewej półkuli mózgu, częściej przechodzą infekcje - udowodniły badania dr. Kimforda Meadora z Georgetown University Hospital w Waszyngtonie. Na raka piersi chorują głównie kobiety nie radzące sobie z negatywnymi emocjami - wynika z badań prof. Magdaleny Marszał-Wiśniewskiej z Instytutu Psychologii PAN.

Przekonanie, że skoro optymizm chroni przed rakiem, to może go też wyleczyć, jest jednak błędne. Układ immunologiczny nieustannie zwalcza komórki nowotworowe, ale te, które zdołają go oszukać, zwykle są już odporne na naturalne mechanizmy obronne. Nawet jeśli pobudzimy odporność za pomocą szczepionki przeciwrakowej, organizm sam nie pokona choroby. Podobnie pozytywne myślenie nie będzie skuteczne bez pomocy lekarza. Przekonują o tym wyniki badań prowadzonych w Australii, które dowiodły, że optymizm nie wpływa na długość życia pacjentów z niedrobnokomórkowym rakiem płuc.

"Byliśmy zaskoczeni, bo badania miały potwierdzić, że chorzy na raka mogą siłą woli przynajmniej przedłużyć życie" - twierdzi Penelope Schofield. "Niektórym to odebrało nadzieję i sens walki z chorobą, ale nie będziemy mówić, że coś pomaga, jeśli to złudzenie" - mówi David Sampson z American Cancer Society.

 

FAŁSZYWY OPTYMIZM

Nadzieja na wyzdrowienie jest ważna, bo pomaga przetrwać uciążliwe zabiegi i porzucić szkodliwe nawyki. Optymistyczne, nawet wojownicze nastawienie do raka stało się niemal normą, zwłaszcza wśród Amerykanów. Dla wielu pacjentów to naturalne, ale część czuje się zmuszana do takiego zachowania przez lekarzy i rodzinę. "Wynika to z przesądu, jakoby depresja, gniew i inne negatywne emocje wywoływały raka, a przyczyną postępowania choroby były wady pacjenta. To okrutne podejście, nie mające naukowego uzasadnienia" - podkreśla prof. Jerome Groopman, autor książki "Anatomia nadziei". "Jeśli ktoś poczuje się źle, nie ma obowiązku bycia odważnym w chorobie" - radzi Nancy Audesse z Massachusetts Board of Registration of Medicine. 45--letnia Audesse, głównie dzięki wczesnej diagnozie i zastosowaniu skutecznej terapii, czterokrotnie pokonała nowotwór.

Onkolodzy i ich podopieczni nagminnie nie biorą pod uwagę możliwości, że terapia nie poskutkuje - wykazały badania przeprowadzone w Holandii. W rezultacie pacjenci zaniedbują tak ważne kwestie, jak uporządkowanie swych spraw i pożegnanie z bliskimi. Podobnie zachowują się chorzy na AIDS. "Znałem osoby, które sprzedały wszystko, co miały, a pieniądze wydały na rzekomo cudowne lekarstwa. Niektórzy nie stosowali zalecanej przez nas terapii, bo wierzyli w boską pomoc, która oczywiście nie nadchodziła" - wspomina prof. Abraham Verghese z University of Texas.

 

SENS MODLITWY

Wiara okazuje się wobec choroby równie bezradna jak nadzieja. Głęboko wierzący i praktykujący cieszą się na ogół lepszym zdrowiem niż ateiści, ale nie można z tego wyciągać zbyt śmiałych wniosków. Osoby religijne łatwiej akceptują działania prozdrowotne: umiar w jedzeniu i piciu czy rzucenie nałogów. Wspólnota religijna daje wsparcie, które korzystnie wpływa na stan zdrowia, zwłaszcza osób starszych. "Działanie samych czynników duchowych na zdrowie jest jednak wątpliwe. Nie ma solidnych dowodów na to, że wiara może leczyć" - uważa prof. Richard Sloan z Columbia University.

Sceptycyzm pogłębiają kompromitujące próby udowodnienia leczniczej siły wiary. W 2001 r. sensację wywołała publikacja naukowców z Columbia University. Przeprowadzili eksperyment: chrześcijanie z USA, Kanady i Australii modlili się o powodzenie zabiegu sztucznego zapłodnienia, któremu były poddawane Koreanki. Kobiety nie wiedziały, że ktoś udziela im wsparcia, a mimo to zachodziły w ciążę dwukrotnie częściej niż te, za które nikt się nie modlił. Niedawno wyszło na jaw, że badanie było sfałszowane, a dwóch głównych autorów okazało się oszustami bez wykształcenia medycznego.

Wielu pacjentów zwraca się ku religii dopiero wtedy, gdy zostanie u nich wykryta choroba. Badania wykazały, że taka powierzchowna wiara może być wręcz szkodliwa. "Jeśli ktoś tylko chodzi do kościoła i modli się, nie będzie od tego zdrowszy" - mówi dr Monika Ardelt z University of Florida. Religia pomaga dopiero wtedy, gdy pozwala odnaleźć sens życia - nawet jeśli choroba zakończy je przedwcześnie.

 

WYBACZ NA ZDROWIE 

Zdolność przebaczania innym służy naszemu zdrowiu - twierdzą uczeni zaangażowani w kampanię wybaczania (www.forgiving.org). Z ich badań wynika, że osoby nie chowające urazy mają niższe ciśnienie krwi i poziom hormonów stresu, słabiej odczuwają dolegliwości, takie jak ból pleców, i lepiej reagują na zabiegi rehabilitacyjne. Lecznicze działanie wybaczania związane jest przede wszystkim ze zmniejszeniem poziomu przewlekłego stresu.

Jan Stradowski

 

 

"WPROST" nr 1155, 23.01.2005 r.

TERAPIA BLAGĄ

TERAPIE ALTERNATYWNE SKUTECZNIE DZIAŁAJĄ JEDYNIE NA MÓZG CHOREGO

Aż 50 proc. pacjentów cierpiących na przewlekłe bóle pleców odczuło poprawę stanu zdrowia po kilkunastu zabiegach akupunktury - wykazały wykonane w Niemczech badania GerAc (German Acupuncture Trials), w których wzięło udział 40 tys. osób. Problem w tym, że lekarze zaobserwowali lepsze samopoczucie zarówno u chorych, u których wykonali zabieg, trzymając się ściśle zasad chińskiej medycyny, jak i u tych, którzy byli nakłuwani w dowolnych miejscach! Oznacza to, że lekarz może zastosować dowolny system nakłuwania, bo najważniejszą rolę odgrywa sugestia. Działanie przeciwbólowe może mieć związek z wydzielaniem przez organizm endorfin - naturalnych środków przeciwbólowych wpływających na pracę neuronów - w odpowiedzi na samo nakłucie, niezależnie od jego miejsca.

 

Wcześniejsze eksperymenty sugerowały, że akupunktura ma działanie przeciwbólowe, zapobiega mdłościom i wymiotom u pacjentów po operacji, obniża ciśnienie krwi, a nawet łagodzi objawy alergicznego nieżytu nosa. Nikomu jednak nie udało się wykryć w ciele człowieka struktur anatomicznych odpowiadających czakramom czy meridianom, przez które miałaby płynąć życiodajna energia wewnętrzna, regulowana przez nakłucie lub uciśnięcie skóry. Podobnie za pomocą sugestii działają opaski magnetyczne, reklamowane jako środek łagodzący ból w chorobie zwyrodnieniowej stawu kolanowego i biodrowego. Badania specjalistów z Peninsula Medical School sugerują, że lecznicze jest samo nastawienie pacjenta oczekującego zmniejszenia dolegliwości, a nie wytwarzane przez opaski silne pole magnetyczne. Ten sam mechanizm jest wykorzystywany w większości coraz bardziej popularnych terapii alternatywnych, z których korzysta już co trzeci mieszkaniec krajów wysoko rozwiniętych.

 

ZAKLINANIE BÓLU

Wbrew stereotypowi tzw. hipnoza medyczna nie polega na wprowadzaniu pacjenta w trans i pozbawianiu go kontroli nad własnym zachowaniem. Chorzy są uczeni techniki autohipnozy, pozwalającej na świadome zablokowanie odczuwania bólu, relaks i wyobrażenie sobie innego, przyjemniejszego miejsca niż szpital. Eksperymenty wykazały, że dzięki tej metodzie kobiety mogą odczuwać mniej bólu w czasie porodu, a dzieci lepiej znoszą nieprzyjemne zabiegi. Gdy jednak uczeni z University of Hartford porównali hipnozę i inne terapie behawioralne - takie jak ćwiczenia relaksacyjne, wyobrażanie sobie chroniącej przed bólem "zbroi" czy powtarzanie słów: "sprawię, że ból się zmniejszy" - nie znaleźli różnic w ich skuteczności. "W dużej części efekt terapii zależy od tego, czego oczekuje pacjent" - komentuje prowadzący badania dr Leonard Milling.

 

Ostatecznych dowodów na prawdziwą naturę hipnozy dostarczyło skanowanie mózgu osób poddanych temu zabiegowi. Uczeni z Imperial College London, stosując funkcjonalny rezonans magnetyczny, wykazali, że u zahipnotyzowanych bardziej aktywne stają się dwa ważne obszary mózgu. Pierwszy z nich to przedni zakręt obręczy, odpowiedzialny m.in. za wykrywanie błędów oraz instynktowną, emocjonalną ocenę zdarzeń. Drugi to lewa kora przedczołowa - miejsce, które ulega pobudzeniu przy stosowaniu każdej terapii alternatywnej.

 

PREZES MÓZGU

Neurobiolodzy uważają lewą korę przedczołową za esencję człowieczeństwa. Jest ona zaangażowana w czynności umysłowe wyższego stopnia - świadomą ocenę sytuacji, planowanie działań i przewidywanie ich konsekwencji, wyczucie kontekstu społecznego. Uczeni nazywają ją "prezesem mózgu", bo może wpływać na inne jego części i hamować bądź pobudzać ich aktywność. Kora przedczołowa ma też związek z pozytywnymi emocjami - odczuwaniem relaksu, szczęścia i entuzjazmu - oraz ze stymulowaniem aktywności układu odpornościowego (osoby, u których doszło do uszkodzenia tej części mózgu, częściej niż inne przechodzą infekcje).

 

Część ludzi ma dziedziczne predyspozycje do zwiększonej aktywności lewej kory przedczołowej. Są bardziej kreatywni i łatwiej poddają się hipnozie. Eksperymenty z udziałem mnichów buddyjskich wykazały, że istnieją metody pobudzania tego ważnego obszaru mózgu. Należą do nich medytacje i modlitwy, a także ćwiczenia oddechowe i fizyczne, takie jak joga czy shiatsu. Można też połknąć pigułkę placebo, czyli fałszywy lek nie wykazujący działania farmakologicznego.

 

OPERACJE NA NIBY

Uczeni z University of Michigan i Princeton University postanowili sprawdzić najbardziej znany skutek działania placebo - zmniejszanie odczuwania bólu. Poddali skanowaniu mózgu dwie grupy ochotników, których skórę drażniono wyładowaniami elektrycznymi. Zgodnie z wcześniejszymi wynikami badań ci, którzy wierzyli, że przed eksperymentem zaaplikowano im przeciwbólową maść, odczuwali ból słabiej niż inni. Prawdziwe rewelacje były jednak widoczne w ich mózgach - u osób poddanych działaniu placebo zwiększyła się aktywność lewej kory przedczołowej, która z kolei zahamowała odczuwanie bólu w podwzgórzu i korze czuciowej.

Wpływ "fałszywego leczenia" na mózg tłumaczy, dlaczego placebo tak dobrze sprawdza się w wypadku schorzeń układu nerwowego. Koronnym przykładem jest choroba Parkinsona. Neurolodzy z University of Denver przeprowadzili eksperyment - części pacjentów wszczepiali do mózgu komórki produkujące dopaminę (neuroprzekaźnik, którego niedobór prowadzi do rozwoju choroby), a u pozostałych jedynie wywiercili otwory w czaszce, ale nie ingerowali w mózg. Długotrwała poprawa następowała tylko u tych pacjentów, którzy byli przekonani, że poddano ich przeszczepowi. Jedna z pacjentek nie była zdolna do większego wysiłku fizycznego przez kilka lat poprzedzających zabieg, a po nim zaczęła znów jeździć na rowerze. Była zdziwiona, gdy dowiedziała się, że poddano ją tylko pozornej operacji.

 

ZASADA HIPOKRATESA

Wiara w lecznicze właściwości różnych substancji i zabiegów była siłą napędową medycyny przez wiele stuleci. Skuteczność placebo znano już w starożytności. Hipokrates zaobserwował, że ciężko chorzy pacjenci szybko odzyskują zdrowie, jeśli są zadowoleni z lekarza.

I choć wydawało się, że naukowe podejście wyeliminuje stosowanie placebo, "fałszywe pigułki" nadal są popularne. Do ich stosowania przyznaje się 60 proc. izraelskich lekarzy i pielęgniarek. Większość z nich uważała je za skuteczną metodę pozbycia się z gabinetu narzekającego pacjenta, domagającego się przepisania mu jakiegoś leku. Lekarze powinni jednak pamiętać, że po terapie alternatywne najczęściej sięgają chorzy, którzy zrazili się do bezdusznej i przeładowanej technologią nowoczesnej medycyny.

Jan Stradowski

 

PLACEBO NA SERCE

Placebo jest skuteczne w wypadku chorób układu krążenia. Uczeni z Duke University stwierdzili, że pacjenci cierpiący na niewydolność serca rzadziej trafiają do szpitala i umierają, jeśli regularnie łykają pigułki - niezależnie od tego, czy zawierają one prawdziwy lek, czy placebo. Podobne były wyniki badań nad leczeniem choroby wieńcowej. "Być może wyjaśnieniem jest nie tyle efekt działania placebo, ile cechy organizmu pacjenta. Ci, którzy są zdyscyplinowani, szybciej zdrowieją - ale nadal nie wiemy dlaczego" - mówi dr Bradi Granger z Duke University. 

 

 

"WPROST" nr 50(1046), 15.12.2002 r.

HORMONY ZŁUDZEŃ 

KURACJE ODMŁADZACE SKRACAJĄ ŻYCIE

Kilka milionów ludzi regularnie połyka "pigułki młodości", jak nazywane są preparaty zawierające melatoninę lub hormon oznaczony skrótem DHEA. Prawie 300 tys. osób codziennie wstrzykuje sobie syntetyczny hormon wzrostu, choć za miesięczną kurację trzeba zapłacić co najmniej tysiąc dolarów. Coraz więcej mężczyzn przyjmuje testosteron - liczba recept wypisywanych rocznie z tego powodu przez lekarzy amerykańskich w ostatnich pięciu latach zwiększyła się prawie dwa razy (z 800 tys. do 1,5 mln). Niestety, niepożądane skutki terapii hormonalnej są większe niż ewentualne jej korzyści - ostrzegają w najnowszym raporcie specjaliści Narodowego Instytutu Zdrowia (NIH) w Bethesda. Tymczasem po pigułki młodości coraz częściej sięgają również Polacy. Melatoninę regularnie zażywa już 70 tys. naszych rodaków.

 

TOKSYCZNA TERAPIA

Szczególnie niebezpieczny jest hormon wzrostu, czyli somatotropina. "To naprawdę toksyczna terapia" - alarmuje prof. Richard Spark z Beth Israel Hospital, jeden z autorów raportu NIH. "Zażywanie go przez dorosłych może nawet skracać życie" - uważa prof. Zvi Laron z uniwersytetu w Tel Awiwie, pionier leczenia somatotropiną dzieci z niedoczynnością przysadki mózgowej. Z jego doświadczeń wynika, że ludzie z takim zaburzeniem, nie leczeni w dzieciństwie hormonem wzrostu, są wprawdzie niscy, lecz przeciętnie żyją dłużej niż ci, którzy poddali się terapii. Hormon wzrostu stał się popularny na początku lat 90. Amerykański

 

endokrynolog Daniel Rudman opublikował wtedy pierwsze badania, z których wynikało, że somatotropina zwiększa masę mięśniową, likwiduje fałdy tłuszczu, ujędrnia skórę i obniża stężenie cholesterolu we krwi. Wkrótce taką kurację zafundowały sobie gwiazdy Hollywood, m.in. sześćdziesięciojednoletni aktor Nick Nolte, pięćdziesięciopięcioletni reżyser Oliver Stone oraz Deborah Harry, była wokalistka grupy Blondie. "Czuję się znacznie lepiej i wyglądam, jakby ubyło mi co najmniej kilka lat" - twierdzi Oliver Stone, który poddał się kuracji odmładzającej w LifeSpan, słynnej klinice Christphera Renna. Najnowsze badania sugerują jednak, że jedynym pozytywnym efektem takiej terapii jest poprawa samopoczucia.

 

Jak wykazały badania, u osób powyżej 65. roku życia po pół roku przyjmowania somatotropiny zwiększyła się masa mięśniowa, ale nie wzrosła siła mięśni (co może świadczyć o tym, że w komórkach zgromadziła się większa ilość wody). Stwierdzono natomiast niepokojące powikłania, takie jak większa skłonność do cukrzycy (objawiająca się podwyższonym poziomem glukozy i insuliny), a także bóle stawów, obrzęki rąk i nóg oraz tzw. zespół kanału nadgarstkowego (ostry lub przewlekły ucisk nerwu pośrodkowego). Nie wiadomo, jakie skutki powodują nawet małe dawki somatotropiny podawane przez dłuższy okres, szczególnie u ludzi w średnim wieku (długotrwałych obserwacji nikt jeszcze nie przeprowadził). Najbardziej niepokojące są podejrzenia, że kuracja zwiększa ryzyko zachorowania na tzw. nowotwory hormonozależne - raka piersi u kobiet i raka prostaty u mężczyzn. Podobne wątpliwości budzi stosowanie innych "hormonów młodości", takich jak testosteron, melatonina czy dehydroepiandrosteron (DHEA), od niedawna sprzedawany w Polsce przez firmę Lekam. - Dotychczas nie udało się uzyskać ani jednego syntetycznego hormonu, który działałby jak eliksir młodości i nie powodował żadnych skutków ubocznych - twierdzi niemieckie pismo medyczne "Deutsche Ärtzteblatt", które przeanalizowało wszystkie badania na ten temat.

 

KONDYCJA WAŻNIEJSZA NIŻ WIEK

- Z upływem lat, najczęściej po 30.-35. roku życia, organizm wytwarza coraz mniej hormonów - mówi prof. Stefan Zgliczyński, kierownik Kliniki Endokrynologii Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego w Warszawie. Nie ma jednak dowodów na to, że ich uzupełnianie odmładza i wydłuża życie. Nie wiadomo również, czy spadek ich produkcji jest przyczyną, czy tylko jednym z wielu objawów starzenia się. "Kuracja hormonalna może być stosowana jedynie u osób z drastycznie niskim poziomem hormonów" - uważa prof. Fran oise Forette, autorka książki "La révolution de la longévité" ("Rewolucja długowieczności"). Dlatego trzeba dobierać ją indywidualnie. Kłopot polega na tym, że na razie jedynie u kobiet można jednoznacznie stwierdzić (najczęściej około 50. roku życia) niedobór hormonów płciowych - estrogenów i progesteronu. W wypadku pozostałych hormonów obowiązujące normy są znacznie mniej ścisłe. U mężczyzn prawidłowy poziom testosteronu wynosi 300-1000 ng/dl krwi, a DHEA - 600-3000 ng/dl krwi. Na dodatek zmienia się on w ciągu dnia, na przykład pod wpływem stresów. Prawdopodobnie najwyżej co piąta osoba po pięćdziesiątce wymaga leczenia z powodu zbyt niskiego poziomu testosteronu lub DHEA (przetwarzanego w organizmie na żeńskie lub męskie hormony płciowe). Ów niedobór zwiększa się z powodu palenia tytoniu, nadużywania alkoholu, nieprawidłowego odżywiania się oraz prowadzenia mało aktywnego trybu życia, może być także zaprogramowany genetycznie. - Wystąpienie andropauzy w większym stopniu zależy od ogólnego stanu zdrowia mężczyzny niż od wieku - twierdzi prof. Zgliczyński.

 

SEKRET DŁUGOWIECZNOŚCI

Badania prof. George'a Rotha z National Institute of Aging w Baltimore sugerują, że o długości życia decydują trzy czynniki: temperatura ciała (u ludzi długowiecznych nieznacznie tylko przekracza ona 36°C), obniżony poziom insuliny (chroniący przed cukrzycą i zawałami serca) oraz podwyższone stężenie siarczanu dehydroepiandrosteronu (DHEA). Nie wystarczy jednak zażywać preparat zawierający hormon DHEA, by przedłużyć życie. Wymienione czynniki prawdopodobnie świadczą jedynie o wolnej przemianie materii sprzyjającej długowieczności. Wbrew wcześniejszym podejrzeniom nie wpływa na nią dieta niskokaloryczna (poniżej 1500 kalorii dziennie). Wprawdzie małpy będące na takiej diecie mają w porównaniu z innymi zwierzętami niższą temperaturę ciała, niższy poziom insuliny, a ilość DHEA w ich organizmach zmniejsza się wolniej, ale testy genetyczne wykazały, że ich mięśnie starzeją się w takim samym tempie jak u małp odżywiających się bardziej kalorycznie. Podobnie jest u ludzi. Genetycy oceniają, że po 30. roku życia nawarstwiające się uszkodzenia DNA w komórkach powodują osłabienie wydolności organizmu średnio o 0,5 proc. rocznie. Stosowanie hormonów nie ma na to wpływu. Tego procesu nie może również zahamować zażywanie przeciwutleniaczy - witamin i mikroelementów neutralizujących szkodliwe dla genów działanie tzw. wolnych rodników. Większość z nich nie przenika do wnętrza komórek, gdzie powstają uszkodzenia DNA. "Długowieczność jest czasami cechą rodzinną" - twierdzą specjaliści National Institute of Aging. Ludzie wywodzący się z rodzin długowiecznych mają wyższy poziom dobrego cholesterolu (HDL) i rzadziej chorują na serce. Błędne jest jednak przekonanie, że o tym, jak długo żyjemy, decydują wyłącznie geny. Według specjalistów amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia, różnice długości życia między ludźmi tylko w jednej czwartej zależą od DNA. Zdecydowana większość osób w tym stuleciu powinna dożyć osiemdziesiątki, ale o tym, kto będzie obchodził setne urodziny, zadecyduje głównie styl życia.

Zbigniew Wojtasiński                              

 

 

 "WPROST" nr 1160, 27.02.2005 r.

SKALPELEM PO KIESZENI

LEKARZE USUWAJĄ ZDROWE WYROSTKI ROBACZKOWE I WYRYWAJĄ ZDROWE ZĘBY

AŻ JEDNA PIĄTA PRZEPROWADZANYCH W POLSCE ZABIEGÓW I OPERACJI - SZCZEGÓLNIE W GINEKOLOGII, POŁOŻNICTWIE, STOMATOLOGII, KARDIOLOGII I LECZENIU NIEPŁODNOŚCI - JEST NIEPOTRZEBNA LUB ZBYT RYZYKOWNA

O TYM JEDNAK DOWIADUJE SIĘ NIEWIELU PACJENTÓW - I TO NAJCZĘŚCIEJ PRZYPADKOWO, GDY PO ZABIEGU DOJDZIE DO POWIKŁAŃ LUB GDY CHORY PÓJDZIE DO INNEGO SPECJALISTY. SKALA TEGO PROBLEMU MOŻE BYŚ ZNACZNIE WIĘKSZA NIŻ LICZBA EWIDENTNYCH BŁĘDÓW W SZTUCE LEKARSKIEJ.

 

WYCINANIE PŁODU

"Będę stosował zabiegi lecznicze wedle mych możności i rozeznania ku pożytkowi chorych, broniąc ich od uszczerbku i krzywdy" - głosi przysięga Hipokratesa, najstarszy i ciągle obowiązujący kodeks etyki medycznej. Dziś zasadę primum non nocere - przede wszystkim nie szkodzić - lekarze coraz częściej stosują po to, by nie zaszkodzić własnej kieszeni lub szpitalnej kasie. Trzydziestoletnia Dorota Krzyżaniak z Warszawy poskarżyła się Stowarzyszeniu Pacjentów Primum Non Nocere, że lekarz namówił ją na niepotrzebną operację z powodu dyskopatii kręgosłupa. Zabieg, za który trzeba było zapłacić 4,5 tys. zł, niewiele pomógł. Zdaniem neurologa, wystarczyłaby tańsza i mniej bolesna rehabilitacja!

 

Tylko jedna czwarta narodzin, określanych jako poród naturalny, faktycznie odbywa się bez interwencji lekarskiej. W większości wypadków stosuje się niepotrzebne, a nawet szkodliwe zabiegi - nacięcie krocza, przyspieszenie porodu lub znieczulenie zewnątrzoponowe. Jak wynika z ankiet fundacji Rodzić po Ludzku, nacięcie krocza jest wykonywane aż przy 80 proc. naturalnych porodów w Polsce. W Holandii ten odsetek wynosi zaledwie 10 proc., bo taka interwencja nie jest korzystna ani dla dziecka, ani dla matki.

 

Porody coraz częściej odbywają się na stole operacyjnym, a nie w sali porodowej. Jak wynika z danych Zakładu Epidemiologii Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie, w Polsce już 30 proc. dzieci przychodzi na świat dzięki cesarskiemu cięciu. Światowa Organizacja Zdrowia zaleca, by ten odsetek nie przekraczał 10 proc. - To przede wszystkim efekt nacisku matek, które domagają się cesarskiego cięcia bez wyraźnych wskazań medycznych - tłumaczy dr Remigiusz Rak ze Śródmiejskiego Szpitala Urazowego w Warszawie. Gdy lekarz odmówi, a w czasie porodu dojdzie do komplikacji, kobieta może pozwać szpital do sądu. Jednak poród przez cesarskie cięcie powinien być wykonywany jedynie w ostateczności, bo zabieg wcale nie jest bezpieczny ani bezbolesny.

 

GORLIWI CHIRURDZY

Niepotrzebne zabiegi są doskonałym sposobem wyciągania pieniędzy z Narodowego Funduszu Zdrowia. - Tak robią szpitale, do których trafia mało pacjentów, więc placówki poszerzają zakres wskazań do diagnostyki i leczenia, aby tylko się wywiązać z zawartego kontraktu - mówi Adam Sandauer, prezes Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere. Do nagminnych praktyk należy przetrzymywanie pacjentów "na obserwacji", by uzyskać pieniądze za hospitalizację. W praktyce oznacza to wykonywanie dodatkowych, często niepotrzebnych analiz, prześwietleń czy nawet operacji.

"Nadgorliwie" przeprowadza się na przykład histerektomie, czyli zabiegi wycięcia macicy. W Wielkiej Brytanii, gdzie co roku robi się prawie 100 tys. takich operacji, co najmniej połowa jest wykonywana przedwcześnie lub niepotrzebnie. Podobnie jest w Polsce. U 50-letniej Marty Dziedzic ginekolog wykrył mięśniaki macicy zaledwie wielkości wiśni. Kobieta nie odczuwała żadnych dolegliwości, mimo to lekarz namówił ją na amputację całego narządu, choć tak drastyczna interwencja nie była potrzebna.

 

Ginekolodzy przy okazji takich operacji wycinają nawet zdrowe narządy. U Marii Świech z Warszawy nie wykryto groźnych zmian, mimo to "na wszelki wypadek" amputowano jej jajniki, doprowadzając do pojawienia się przedwczesnej menopauzy. Zbędne są nawet niektóre zabiegi onkologiczne. U większości chorych na raka sutka wystarczy przeprowadzić tzw. zabieg oszczędzający, czyli lumpektomię (wycięcie guza z marginesem zdrowej tkanki) lub kwadrantektomię (usunięcie części piersi). Tymczasem lekarze nadal często usuwają całą pierś.

 

Jedną z najczęstszych zbędnych operacji jest wycięcie wyrostka robaczkowego. Specjaliści z Washington University twierdzą, że ten zabieg jest przeprowadzany niepotrzebnie u co czwartej kobiety w wieku rozrodczym i u co dziesiątego mężczyzny. To prawda, że objawy zapalenia wyrostka robaczkowego łatwo pomylić z dolegliwościami ginekologicznymi u kobiet i infekcjami wirusowymi u dzieci. Każdy zabieg przeprowadzany w znieczuleniu jest jednak obciążeniem zarówno dla budżetu szpitala, jak i dla organizmu pacjenta - komplikacje po znieczuleniu mogą doprowadzić do zgonu nawet młodej, zdrowej osoby. Po takim rutynowym zabiegu w wieku 59 lat zmarł twórca popartu Andy Warhol. Dzieci i młodzieży powszechnie usuwa się migdałki. Tymczasem badania wykazały, że ten zabieg w ponad 70 proc. przypadków nie przynosi żadnych korzyści. Nie jest to jednak operacja prosta i bezpieczna - u jednego na 5 tys. pacjentów może spowodować śmierć. Oznacza to, że "na migdałki" umiera w Polsce kilkadziesiąt młodych osób rocznie!

 

BANKOWANIE GOTÓWKI

Konkurencja między gabinetami stomatologicznymi jest tak duża, że coraz częściej dentystom brakuje klientów. Dlatego lekarze naciągają majętnych pacjentów na zbędne lub droższe usługi. Według szacunkowych danych, aż jedna piąta zabiegów stomatologicznych nie jest potrzebna. Prym wiodą: wymiana nie uszkodzonych plomb, usuwanie kamienia i wyrywanie zdrowych zębów mądrości. Większość tych zabiegów wykonuje się w gabinetach prywatnych i praktycznie nikt ich nie kontroluje (w innych krajach zasadność leczenia może zakwestionować firma ubezpieczeniowa).

 

W USA największym przekrętem ostatnich lat było namawianie zdrowych osób do skanowania całego ciała za pomocą tomografii komputerowej. Pacjenci ustawiali się w kolejkach do prywatnych ośrodków radiologicznych, bo lekarze obiecywali, że badanie pozwala wcześnie wykryć raka i inne choroby. Szybko się jednak okazało, że koszty skanowania (ponad tysiąc dolarów) przewyższają potencjalne korzyści. Towarzystwa medyczne ogłosiły, że przeprowadzanie takich badań w wypadku zdrowych osób nie ma sensu, a firmy ubezpieczeniowe przestały je refundować. Kwitnący biznes błyskawicznie upadł. Dziś skanowaniu całego ciała poddają się niemal wyłącznie pacjenci z objawami choroby nowotworowej.

 

Doskonałym sposobem na wyciąganie pieniędzy są usługi "na wszelki wypadek". Firmy zachęcają rodziców do wykupienia "biologicznej polisy na życie" - pobrania i zamrożenia komórek macierzystych z krwi pępowinowej noworodka. W przyszłości mają one być materiałem do przeszczepu, jeśli dziecko zachoruje na białaczkę. Banki chwalą się, że z ich usług skorzystali już m.in. muzycy Michał Wiśniewski i Paweł Golec oraz aktorki - Renata Dancewicz i Anna Przybylska. Michał Wiśniewski uważa, że dla ratowania chorego dziecka należy sięgnąć po każdą możliwość. - Gdy urodziła się nasza córka, lekarze podali nam przykład rodziców, których dziecko zachorowało na białaczkę, a wtedy ci ludzie zdecydowali się na urodzenie kolejnego, by pobrać z jego pępowiny krew i przetoczyć choremu rodzeństwu - powiedział w rozmowie z "Wprost" Paweł Golec.

Firmy nie wspominają jednak, że nie ma naukowych dowodów na skuteczność przeszczepów z własnych komórek macierzystych! - Na świecie wykonano zaledwie siedem prób i tylko jedno dziecko przeżyło - mówi prof. Wiesław Jędrzejczak z Kliniki Hematologii, Onkologii i Chorób Wewnętrznych AM w Warszawie. Koszty prywatnego "bankowania" krwi są wysokie - na wstępie około 3 tys. zł, a potem 400 zł za każdy rok przechowywania.

 

EPIDEMIA SŁUŻBY ZDROWIA

W polskich szpitalach stosuje się wiele terapii, które na świecie uznano za przestarzałe. Prof. Piotr Kuna, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego nr 1 w Łodzi, uważa, że dzięki powszechnemu stosowaniu tzw. medycyny opartej na faktach (evidence based medicine), czyli metod i terapii, których skuteczność potwierdzono badaniami, koszty leczenia mogłyby spaść o 20 proc.! Przykładem jest pochopnie przeprowadzana transfuzja. Tak rutynowy zabieg zamiast ratować życie, może je skracać. U niektórych po zabiegu dochodzi do uszkodzenia narządów wewnętrznych, a nawet do zgonu. Pacjenci, którym po operacji kardiochirurgicznej przetaczano krew, umierają przedwcześnie dwa razy częściej niż ci, u których tego zabiegu nie zastosowano. "Należy unikać podawania chorym krwi, na ile jest to tylko możliwe. Przetaczanie powinno być wykonywane wyłącznie po to, by ratować życie pacjentów w ciężkim stanie" - przekonuje prof. Jean-Louis Vincent z Uniwersytetu w Brukseli.

 

Zbędne metody leczenia, nazywane medycyną defensywną, pozwalają lekarzom uniknąć płacenia odszkodowania w razie procesu sądowego. Może to jednak przynosić więcej szkody niż pożytku - zarówno pacjentom, jak i służbie zdrowia. W Polsce najlepszym przykładem są obowiązkowe szczepienia przeciw wirusowemu zapaleniu wątroby typu B przed przyjęciem do szpitala. Placówki chcą w ten sposób uniknąć wypłacania odszkodowań za ewentualne zakażenie żółtaczką, do czego może dojść na skutek używania źle wysterylizowanych narzędzi chirurgicznych. Liczba zakażeń spadła, ale ponieważ nie zmieniono przestarzałych metod sterylizacji, pojawiła się nowa epidemia - wirusowe zapalenie wątroby typu C. W Polsce prawdopodobnie jest zakażonych ponad 700 tys. osób, z tego ponad 70 proc. zostało zarażonych w placówkach służby zdrowia.

 

Podobne skutki wywołało masowe stosowanie antybiotyków. Lekarze przepisywali je, gdy istniał choć cień podejrzenia infekcji bakteryjnej. Badania wykazały, że w 70 proc. przypadków zalecano je cierpiącym na choroby wywołane przez wirusy. Dziś Polska należy do czołówki krajów, w których przepisuje się najwięcej silnych antybiotyków, oraz do państw nękanych przez coraz liczniejsze szczepy bakterii opornych niemal na wszystkie znane leki.

Nigdzie nie udało się wyeliminować wszystkich niepotrzebnych badań i zabiegów, bo lekarze, tak jak przedsiębiorcy, kierują się zyskiem, czemu trudno się dziwić. Nadużyć w polskiej służbie zdrowia będzie jednak szczególnie dużo, póki nie doczekamy się wprowadzenia standardów medycznych, ubezpieczeń zdrowotnych i reformy z prawdziwego zdarzenia.

Jan Stradowski, Zbigniew Wojtasiński Współpraca: Monika Florek

 

LECZENIE POZOROWANE

NAJCZĘSTSZE NIEPOTRZEBNIE STOSOWANE ZABIEGI MEDYCZNE W POLSCE 

 
ANTYBIOTYKOTERAPIA

lekarze pierwszego kontaktu przepisują antybiotyki pacjentom z infekcjami wirusowymi, takimi jak przeziębienie czy zapalenie gardła, na które te leki w ogóle nie działają

niepotrzebnie stosowane w 70% przypadków

 
PORÓD PRZEZ CESARSKIE CIĘCIE

wykonywany na życzenie kobiet, u których nie istnieją wskazania medyczne do takiego zabiegu, albo pod naciskiem lekarzy, którzy oferują "bezbolesny" poród za opłatę

niepotrzebny u ponad 60% Polek rodzących w ten sposób

 

USUWANIE WYROSTKA ROBACZKOWEGO

prosta operacja wykonywana często w wypadku trudnych do zdiagnozowania bólów brzucha, aby zapobiec ropnemu zapaleniu wyrostka i perforacji jelita

niepotrzebne u 25% kobiet i 10% mężczyzn

 

ZABIEGI STOMATOLOGICZNE

wymiana plomby, usuwanie kamienia i wyrywanie nie powodujących żadnych dolegliwości zdrowych zębów mądrości

niepotrzebne u 20% pacjentów 

 

 

Prof. Piotr Kuna, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego nr 1 w Łodzi: "Największe oszczędności w szpitalu dają reorganizacja pracy i rezygnacja z nie sprawdzonych naukowo metod leczenia" 

 

 

"WPROST" nr 23(1175), 12.06.2005 r.

PLAGA BŁĘDÓW MEDYCZNYCH 

PATRZ LEKARZOM NA RĘCE!

Ponad 36 tysięcy osób prawdopodobnie umrze w tym roku w Polsce z powodu błędów medycznych - dwukrotnie więcej, niż dotychczas szacowano. "Zdarzenia niepożądane", jak nazywają je lekarze, są już piątą przyczyną zgonów i częstszą przyczyną śmierci niż rak piersi, wypadki drogowe i AIDS. Aż 11 proc. pacjentów ma poważne kłopoty zdrowotne z powodu uchybień podczas zabiegów, niewłaściwego dawkowania leków lub fatalnego stanu sprzętu medycznego. Tych pomyłek mogłoby być nawet trzykrotnie mniej, gdyby błędy medyczne były ujawniane, a nie skrzętnie ukrywane, jak od lat dzieje się w naszej służbie zdrowia. Skandynawskie badania wykazały, że najmniej błędów jest popełnianych w szpitalach, które przyznają się do pomyłek! W Danii, Niemczech, Austrii i Szwajcarii wprowadzono system monitorowania błędów, który dziesięć lat wcześniej zastosowano w lotnictwie, przemyśle kosmicznym, nuklearnym oraz chemicznym. W Wielkiej Brytanii od kilku miesięcy publikuje się nazwiska kardiochirurgów, którzy spowodowali najmniej i najwięcej powikłań. Kiedy w naszej służbie zdrowia błędy medyczne przestaną być tabu i zostaną wprowadzone podobne rozwiązania?

 

TAJNA EPIDEMIA

W ostatnich dwóch latach do dyrekcji szpitali, Ministerstwa Zdrowia, izb lekarskich i prokuratury wpłynęło ponad 20 tys. skarg i spraw z powodu utraty zdrowia lub życia z winy lekarza. Liczba spraw w sądach lekarskich i orzekanych kar zwiększa się o 20-30 proc. rocznie, a liczba skarg na postępowanie lekarzy jest już większa, niż wynosi średnia europejska. - To niestety tylko wierzchołek góry lodowej, bo ukrywanych jest od 50 proc. do 96 proc. pomyłek i zaniedbań! - mówi Barbara Kutryba z Europejskiego Towarzystwa Jakości w Opiece Medycznej (ESQH). Pierwszy anonimowy sondaż Towarzystwa Promocji Jakości Opieki Zdrowotnej w Polsce, przeprowadzony wśród 1200 pracowników służby zdrowia, ujawnił, że 78,5 proc. lekarzy i pielęgniarek uczestniczyło w "zdarzeniu niepożądanym".

24-letni student Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie zmarł po pozornie niegroźnym upadku podczas zjazdu na snowboardzie. Odczuwał ból w płucach, miał gorączkę, skoki ciśnienia i trudności z oddychaniem, ale badanie rentgenowskie niczego nie wykazało. Zmarł po kilku dniach z powodu zatoru tętnicy płucnej. Rodzice zawiadomili prokuraturę, bo takie przypadki łatwo można wykryć za pomocą tomografii komputerowej. Olsztyńscy medycy popełnili błąd,

 

uznając, że takie badanie jest niepotrzebnym wydatkiem. Do rzecznika praw pacjenta w podlaskim oddziale NFZ złożono skargę, że w ciągu siedmiu dni w siedmiu różnych placówkach lekarze postawili błędne diagnozy u tego samego dziecka. Jednemu się wydawało, że ma do czynienia z zatruciem pokarmowym, drugi podejrzewał zapalenie dróg moczowych, inni sądzili, że to angina, i zapisali... antybiotyki. Trzy razy błędnie odczytano wyniki badań USG. Dopiero gdy chłopiec był już w stanie agonalnym, okazało się, że ma pęknięty wyrostek robaczkowy. Na szczęście tym razem w porę go usunięto.

 

ŁOPATA W BRZUCHU

Lekarze twierdzą, że leczenie nie u każdego pacjenta jest jednakowo skuteczne, a dwa zdjęcia radiologiczne wykonywane nawet w krótkim czasie mogą wyglądać zupełnie inaczej. Słusznie narzekają, że obwinia się ich za błędy popełnione z powodu wadliwie działającej aparatury. Wielu "niebezpiecznych zdarzeń" nie można jednak nazwać choćby błędem w sztuce, bo są to zaniedbania kryminalne. Jak inaczej można nazwać pozostawienie po operacji w ciele pacjenta wacików lub narzędzi chirurgicznych? Lekarz Mirosław K. i instrumentariuszka Agnieszka K. z olsztyńskiego szpitala zostawali w brzuchu 70-letniej pacjentki 30-centymetrową łyżkę chirurgiczną, nazywaną przez lekarzy "łopatą"! Chorej, mimo kolejnej operacji, nie udało się uratować (sąd w Olsztynie orzekł, że Mirosław K. przez cztery lata, a intrumentariuszka przez trzy lata nie mogą wykonywać zawodu). Chirurdzy szpitala w Kolbuszowej (Podkarpacie) usunęli z brzucha pacjentki chustę operacyjną, którą rok wcześniej zaszyli lekarze z Krakowa podczas zabiegu cesarskiego cięcia. Małgorzata Król z Ossowa pod Warszawą przez siedem miesięcy po cesarskim cięciu chodziła z chustą wielkości ścierki do naczyń w lewym boku, co spowodowało uszkodzenie jelit na długości 40 cm.

 

W literaturze medycznej za malpractice (złą praktykę) uznaje się zarówno błędy w sztuce lekarskiej oraz niedopatrzenia w trakcie interwencji, jak i zaniedbania organizacyjne, a nawet brak należytej staranności i taktu w kontaktach z pacjentami! W Danii za złą praktykę uznaje się dopuszczenie do popełnienia samobójstwa przez pacjenta w szpitalu. W Polsce błędem medycznym jest co najwyżej użycie przez lekarza niewłaściwej procedury lub standardu terapeutycznego albo diagnostycznego (jeśli w ogóle są stosowane). Ryszard Kmita z Bielska-Białej, chory na raka jamy ustnej, po nawrocie choroby przez półtora roku był leczony

 

antybiotykami zamiast chemioterapią. W Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka i Matki siedmioletni Piotr Soszka po operacji wady wrodzonej układu moczowego otrzymał 1,5 litra płynu żywieniowego wprost do rdzenia kręgowego zamiast dożylnie. Chłopiec do końca życia będzie się poruszał na wózku inwalidzkim tylko dlatego, że końcówkę cewnika ulokowano nad obojczykiem, gdzie zwykle umieszcza się wejście do kroplówki, a anestezjolog nie opisał go na naklejonym plastrze. Rodzina w procesie cywilnym od szpitala domaga się dla syna 700 tys. zł odszkodowania za okaleczenie i 3 tys. zł renty miesięcznie.

 

POLSKI KODEKS HIPOKRYZJI

Aleksandra Piątek, rzecznik praw pacjenta w Narodowym Funduszu Zdrowia, uważa, że osoby skarżące szpitale na ogół nie kierują się jedynie chęcią zemsty czy "zarobienia na nieszczęściu". Poszkodowanym lub ich rodzinom chodzi raczej o ukaranie lekarza i dyrekcji ośrodka, by podobne błędy się nie powtarzały. Niestety, takie skargi inaczej pojmują lekarze, dla których chorzy ciągle narzekający i domagający się większej liczby badań są jedynie pacjentami "roszczeniowymi". A takich lepiej unikać i na ile to możliwe - nie przyjmować do szpitala. 32-letnią Dorotę Żołnik tak właśnie potraktowali chirurdzy w Warszawie, którzy

 

przeprowadzili u niej operację laparoskopową jamy brzusznej. Gdy po zabiegu skarżyła się na wymioty i zaburzenia wypróżniania, lekarze wmawiali jej chorobę psychiczną! Dopiero kilka miesięcy później, po interwencji biura praw pacjenta, poddano ją operacji w innym szpitalu, ale na skuteczne leczenie było już za późno. Pacjentka zmarła z powodu wielu obrażeń wewnętrznych, m.in. perforacji przełyku, płuc i zapalenia otrzewnej, do których doszło podczas skandalicznie przeprowadzonej laparoskopii.

Źle pojęta solidarność zawodowa sprawia, że polscy lekarze podrabiają dokumentację medyczną i składają fałszywe zeznania. W polskim prawie nie istnieje nawet pojęcie błędu medycznego. Słowo "błąd" występuje w ustawach o ochronie zdrowia, ale wyłącznie w potocznym znaczeniu - gdy chodzi o wprowadzenie kogoś w błąd!

O błędzie w sztuce lekarskiej ani błędzie medycznym nie wspomina nawet polski kodeks etyki lekarskiej. Jest w nim jedynie adnotacja o "błędnym postępowaniu diagnostycznym lub leczniczym, które nie jest zgodne z aktualną wiedzą medyczną".

W kodeksie jest natomiast wyraźnie zaznaczone, że "lekarz nie powinien wypowiadać (...) niekorzystnej oceny działalności zawodowej innego lekarza lub dyskredytować go w jakikolwiek sposób" (art. 52).

 

PARAGRAF NIEKOMPETENCJI

O sile artykułu 52 przekonał się prof. Jan Kuydowicz, wirusolog z Łodzi, pierwszy w Polsce profesor medycyny, który zgłosił do prokuratury popełnienie błędu przez innego lekarza z tytułem profesora. Przed kilkoma laty trafił do niego Stanisław Szczupak cierpiący na wirusowe zapalenie wątroby typu C, który od pięciu lat zamiast za pomocą leków przeciwwirusowych był leczony sterydami obniżającymi odporność organizmu (bo nikt wcześniej nie przeprowadził rutynowych w takim wypadku badań krwi). Prof. Kuydowicz musiał się tłumaczyć z "pomówienia" kolegi przed komisją etyczną Izby Lekarskiej, choć uratował choremu życie! "Za karę" oskarżono go o niedopełnienie obowiązków służbowych! Został skazany na pół roku z zawieszeniem na trzy lata i dopiero sąd drugiej instancji go uniewinnił.

 

Członkowie komisji etycznej nie wymierzyli natomiast żadnej kary lekarzowi, który popełnił błąd i tak samo źle leczył kilkunastu innych pacjentów.

- Byłem naiwny. Sądziłem, że wykazanie ewidentnego błędu spotka się z właściwą oceną. Wciąż jednak czuję się piętnowany. Oficjalnie nikt - poza Izbą Lekarską - niczego mi nie zarzuca, ale do dziś wokół mnie panuje atmosfera podejrzliwości i niechęci - mówi prof. Kuydowicz. W USA lekarz ujawniający takie wypadki zostałby pochwalony, że uczciwie zachował się wobec pacjenta - obliguje go do tego kodeks etyki lekarskiej! Polscy lekarze nie chcą ujawniać nawet ewidentnych błędów. W Kędzierzynie-Koźlu 50-letni pacjent zmarł po usunięciu nerki na tamtejszym oddziale urologicznym, ponieważ podczas operacji przecięto mu aortę

 

brzuszną. Chociaż można go było uratować, lekarze jedynie zaszyli mu kikuty aorty oraz ranę. Chyba mieli nadzieję, że szybko umrze - ale pacjent żył i cierpiał jeszcze kilkanaście godzin. Dopiero gdy przewieziono go do szpitala w Opolu, chirurdzy naczyniowi podczas drugiej operacji zorientowali się, co się stało. Opolscy lekarze również nie mieli wątpliwości, że trzeba zawiadomić prokuraturę. Nawet jednak w tak oczywistych sytuacjach rzadko udaje się udowodnić czyjąś winę, bo w polskich szpitalach niekompletne są historie choroby osób ciężko chorych. Doszło do takich paradoksów, że wyczerpujące informacje zawierają jedynie karty pacjentów dobrze rokujących i nie mających powikłań. Formularz osoby zdrowej, która chce się ubezpieczyć, jest dłuższy i precyzyjniejszy niż opis lekarski ciężko chorego! W ewidencji szpitalnej nagminnie brakuje adnotacji o powikłaniach, zakażeniach szpitalnych i niepożądanych działaniach leków.

 

SZPITALE W PUŁAPCE

- Służba zdrowia w każdym kraju, nawet w USA, zawsze z trudem zaczynała się przyznawać do błędów - mówi Richard Croteau, który wydaje szpitalom certyfikaty jakości i bezpieczeństwa (wcześniej badał przyczyny awarii w przemyśle kosmicznym). We wprowadzenie przed dwoma laty w Wielkiej Brytanii systemu monitorowania błędów zaangażował się parlament i premier Tony Blair. Rada Europy chce, by taki system funkcjonował we wszystkich krajach unii, w tym w Polsce. - Jest to nie tylko uzasadnione moralnie, ale i bardziej opłacalne, zarówno dla pacjentów, jak i lekarzy - mówi Adam Sandauer, prezes

Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere. Nie chodzi o to, by pracowników służby zdrowia stawiać pod pręgierzem i podważać ich wiarygodność zawodową. Monitorowanie błędów nie odbiera też pacjentom możliwości ubiegania się o odszkodowania. - Przede wszystkim ma ono służyć poprawie bezpieczeństwa i jakości leczenia - mówi Barbara Kutryba.

 

Ujawnianie błędów to jedyny sposób, by zmniejszyć liczbę powikłań i zwiększone z tego powodu koszty leczenia. W Wielkiej Brytanii wprowadzono narodową listę błędów i zaniedbań medycznych, gdy wypłacane odszkodowania przekroczyły rocznie miliard funtów. Podobną listę w tym roku opublikowano w Irlandii, gdy wysokość wszystkich roszczeń pacjentów w ciągu 15 lat wzrosła ponad 25 razy - z 5 mln euro w 1990 r. do 130 mln euro w ubiegłym roku. Wkrótce tak będzie w Polsce, bo ciągle zwiększa się kwota roszczeń pacjentów za szkody poniesione wskutek błędów - przed pięcioma laty nie przekraczały 30 tys. zł, dziś są już dziesięciokrotnie wyższe! Szpitale muszą płacić coraz większe stawki ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej, bo leczenie powikłań spowodowanych błędami medycznymi prawdopodobnie pochłania już 3-5 proc. ich budżetu.

 

Prywatne towarzystwa ubezpieczeniowe wycofują się z rynku ubezpieczeń dla szpitali z powodu trudności związanych z właściwym oszacowaniem ryzyka. Tak jest na Węgrzech i w Holandii - tamtejsze placówki ubezpieczają się w Wielkiej Brytanii. Węgierski resort zdrowia planuje powołanie wzorowanego na brytyjskim systemie narodowego ubezpieczyciela non profit, do którego wpływałyby składki od szpitali. Duńskie placówki rezygnują z ubezpieczenia, pokrywając roszczenia we własnym zakresie. W Irlandii szpitale powołały własny fundusz ubezpieczeń z gwarancją rządową powyżej określonych kwot. Towarzystwo Chirurgów Polskich wraz z towarzystwem Allianz chce wprowadzić polisę od ryzyka powikłań pooperacyjnych. - To jedyna taka oferta na świecie - mówi prof. Henryk Karoń z Poznania. Ma ona umożliwić wypłacanie pacjentom odszkodowań, ale nie od błędów w sztuce lekarskiej, lecz od powikłań (gdy nikt nie zawinił, na przykład chory po operacji żołądka zmarł na zawał).

 

JAWNOŚĆ ALBO ŚMIERĆ

W USA niektórzy lekarze rezygnują z przeprowadzenia najbardziej ryzykownych zabiegów, inni odchodzą z zawodu, szczególnie specjaliści zabiegowi, których działania są obarczone największym ryzykiem (najwięcej pomyłek zdarza się w izbie przyjęć - w ratowaniu aż 58 proc. chorych z ciężkimi obrażeniami wykryto poważne błędy). W dwudziestu stanach USA zmniejsza się liczba praktykujących chirurgów, ortopedów i ginekologów, bo zniechęcają ich zbyt wysokie koszty ubezpieczenia OC (ginekolodzy w USA płacą już 120 tys. dolarów rocznie). Ponad 70 proc. pozwów sądowych kończy się bez zasądzenia odszkodowania, ale same koszty obrony sięgają 90 tys. dolarów (a niektóre wypłaty nawet 9 mln dolarów). Dlatego George W. Bush chce wnieść do Kongresu poprawkę ustalającą maksymalną kwotę odszkodowania na 250 tys. dolarów (popiera ją 60 proc. ankietowanych Amerykanów).

 

Z malpractice zetknęło się 84 proc. lekarzy i 62 proc. amerykańskich pielęgniarek, ale na ogół jest ona udziałem niewielkiej grupy lekarzy, którzy powinni zostać wyeliminowani z zawodu. W najlepszych szpitalach, gdzie rygorystycznie monitoruje się takie wypadki, błędów medycznych jest o połowę mniej - wynika z opublikowanego w maju raportu ekspertów Health Grades. Badania wykazały, że 24 tys. hospitalizowanych pacjentów z Kalifornii doznało w ciągu roku szkód, za które odpowiadał jeden lub najwyżej kilku lekarzy w każdym z badanych szpitali. Niektórzy z nich popełniali te same błędy przez wiele lat! Niestety, takich lekarzy

 

jest wielu w polskiej służbie zdrowia, gdzie wciąż nie ma sprawnych mechanizmów samooczyszczania się z niekompetencji. To z kolei rzutuje na całe środowisko, w którym, na szczęście, dominują medycy zasługujący na szczególne miejsce w sercach i pamięci wielu pacjentów. Zerwanie z tabu błędów medycznych to szansa uratowania upadającego statusu zawodu zaufania społecznego, jakim jeszcze cieszą się lekarze. Jeśli medycy tego nie zrobią, do placówek służby zdrowia wkrótce wkroczą adwokaci, a odszkodowania mogą być już tak wysokie, że szpitali nie będzie stać na wypłaty.               Zbigniew Wojtasiński, współpraca: Monika Florek

 

DEKALOG NAJCZĘSTSZYCH BŁĘDÓW MEDYCZNYCH według prof. Barbary Świątek z Akademii Medycznej we Wrocławiu 

1 objawy udaru mózgu i niektórych urazów głowy często są mylone z upojeniem alkoholowym

 

2 objawy krwawienia miesiączkowego są mylone z zapaleniem otrzewnej powstałym po usunięciu wyrostka robaczkowego

 

3 nierozpoznanie, a nawet brak podejrzenia zawału mięśnia sercowego ściany dolnej

 

4 zaniechanie lub opóźnienie wykonania podstawowych badań dodatkowych, takich jak morfologia krwi przy objawach wskazujących na możliwość krwawienia wewnętrznego

 

5 wykonywanie przez ginekologa znieczulenia ogólnego i zabiegu łyżeczkowania mimo braku odpowiednich kompetencji

 

6 wykonywanie zabiegów w znieczuleniu ogólnym w gabinetach nie spełniających wymaganych warunków

 

7 wykonywanie zabiegu operacyjnego lub prowadzenie porodu przez lekarza bez specjalizacji

 

8 leczenie pacjenta w bardzo złym stanie zdrowia w placówce, w której nie ma możliwości prawidłowego leczenia w razie wystąpienia powikłań (przykładem są zabiegi w technice endoskopowej, podczas których dochodzi do uszkodzenia dużych naczyń krwionośnych)

 

9 nieuzasadniona zwłoka w przeprowadzeniu zabiegu operacyjnego, na przykład przesunięcie wykonania cesarskiego cięcia z godzin nocnych na ranne w razie zagrożenia wewnątrzmacicznym niedotlenieniem płodu

 

10 pomylenie leków lub niewłaściwe ich dawkowanie

 

 

Prof. Henryk Skarżyński, chirurg

Jestem za tym, żeby mówić o błędach. Nie w charakterze sensacji, ale po to, by zapoznawać się z nimi, analizować je i się na nich uczyć. Trzeba przy tym odróżniać błędy od zaniedbań. Niektóre powikłania są wpisane w pewne procedury medyczne - czasami zdarzają się sytuacje, których nie da się przewidzieć, na przykład reakcji pacjenta na wszczepiany materiał. U co setnego pacjenta dzieje się coś nieprzewidzianego.

 

Aleksandra Piątek

rzecznik praw pacjenta Narodowego Funduszu Zdrowia

Zasada primum non nocere jest dziś ważniejsza niż w czasach Hipokratesa, bo nowoczesna opieka zdrowotna jest o wiele bardziej skomplikowana i ryzykowna. Błędy cechują każde ludzkie działania, ale można i należy się na nich uczyć, szczególnie w służbie zdrowia. W tym celu niezbędne jest zgłaszanie zdarzeń niepożądanych.

 

Barbara Kutryba

członek zarządu Europejskiego Towarzystwa Jakości w Opiece Zdrowotnej

Zgłaszanie błędów medycznych nie służy piętnowaniu i podważaniu wiarygodności zawodowej lekarzy, nie jest też zbieraniem materiału dowodowego po to, by zwiększać roszczenia poszkodowanych pacjentów. W Danii od 2002 r. obowiązuje prawo, zgodnie z którym personel medyczny nie może zostać pociągnięty do odpowiedzialności prawnej z tytułu raportowania błędów. Jednocześnie personel medyczny ma obowiązek monitorowania zdarzeń niepożądanych, choć nie jest pociągany do odpowiedzialności, gdy się do tego nie stosuje.

 

Adam Sandauer

Stowarzyszenie Pacjentów Primum Non Nocere

Nie ma nic bardziej okrutnego niż ukrywanie błędów medycznych. To wydanie wyroku na pacjenta i nieudzielenie mu pomocy. Oznacza to, że nikt nie odpowiada za to, co się stało, a pacjentowi pozostaje się zwracać o pomoc do Pana Boga. Lekarz to zawód zaufania publicznego, ale o to zaufanie trzeba cały czas dbać. Wielu lekarzy za swoją pracę powinno stać na piedestale, ale ich ciężka praca i dobro, które czynią, nie może roztaczać ochronnego parasola nad wszystkimi.  

 

 

„WPROST” nr 12(1265), 25.03.2007 r.

NADOPIEKA MEDYCZNA

CO PIĄTA OPERACJA JEST NIEPOTRZEBNA, A NAWET MOŻE BYĆ SZKODLIWA

Lekarz namawia cię na operację kręgosłupa, kolana lub oka? Dobrze się zastanów, czy zabieg na pewno jest niezbędny. Aż jedna piąta (niektórzy twierdzą, że nawet jedna czwarta) przeprowadzanych zabiegów i operacji jest niepotrzebna lub zbyt ryzykowna. Tak jest szczególnie w ortopedii, ginekologii, położnictwie, stomatologii, kardiologii i leczeniu niepłodności. Wielu lekarzy pochopnie chwyta za skalpel, by wykonać cesarskie cięcie, usunąć migdałki lub wyrostek robaczkowy czy wyciąć macicę. W USA w ostatnich kilkunastu latach aż dziesięciokrotnie wzrosła liczba zabiegów operacyjnych, co jest podyktowane raczej chęcią zarobienia na chorych niż wymogami terapii. W Polsce minęły już czasy, gdy wykonywano zbyt mało zabiegów i operacji, bo na wszystko brakowało pieniędzy. Coraz częściej zabiegi są przeprowadzane bez wyraźnych wskazań medycznych.

 

---------------------------------------------------------------------------

Ronaldo, piłkarz Realu Madryt, w lipcu 2006 r. poddał się operacji usunięcia zwapnienia wokół ścięgna kolana. Lekarze hiszpańskiego klubu uważali, że zabieg jest niepotrzebny, bo tego rodzaju zwapnienia mogą ustąpić po krótkiej rekonwalescencji. Ronaldo zdecydował się jednak na operację, którą przeprowadzono w Brazylii. Decyzję podjął za namową dr. José Luiza Runco, lekarza piłkarskiej reprezentacji tego kraju.

 

Niepotrzebnej operacji prostatektomii, usunięcia gruczołu krokowego z powodu raka prostaty, poddali się Colin Powell, były sekretarz stanu USA, oraz aktor Robert De Niro. Don Kaltenbach, szef Dattoli Cancer Center, uważa, że wystarczyło wykonać u nich brachyterapię, podawaną domiejscowo radioterapię. Taki mało inwazyjny zabieg wyleczył Rudolpha Giulianiego, byłego burmistrza Nowego Jorku, u którego raka prostaty wykryto w 1999 r.

---------------------------------------------------------------------------

 

Takie niepotrzebne operacje służą wyciąganiu pieniędzy z NFZ lub bezpośrednio z naszych kieszeni. - Jeśli w USA wykonuje się wiele tysięcy niepotrzebnych zabiegów rocznie, to w Polsce może być podobnie, bo podobne są zasady wyceniania procedur medycznych - mówi prof. Witold Szyfter, kierownik Katedry i Kliniki Otolaryngologii AM w Poznaniu. Nie zawsze jednak zabiegi służą pacjentom. W klinice kardiochirurgii szpitala MSWiA w Warszawie dr Mirosław G., według jednego ze stawianych mu zarzutów, miał zarządzić dodatkowo wymianę aorty i wstawienie bajpasów u pacjenta, który wymagał jedynie operacji zastawki serca. Czy zarzuty prokuratorów są uzasadnione, ustali sąd.

 

MANIA CESARSKIEGO CIĘCIA

Niepotrzebne zabiegi wynikają ze względności wskazań do nich - uważa prof. Romuald Dębski z Kliniki Położnictwa i Ginekologii Szpitala im. W. Orłowskiego w Warszawie. Jego zdaniem, nie można wprowadzać ogólnego kryterium, według którego klasyfikuje się chorych do operacji. Kłopot polega na tym, że niektóre zabiegi stają się zasadą, a nie indywidualnie rozpatrywanymi przypadkami. Tak jest z porodami, które coraz częściej dokonują się przez cesarskie cięcie, a nie siłami natury. Według Światowej Organizacji Zdrowia, porody przez cesarskie cięcie nie powinny stanowić więcej niż 10-15 proc. narodzin. Tymczasem w Polsce prawie 30 proc. dzieci przychodzi na świat dzięki cesarskiemu cięciu - wynika z danych Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie.

Jeśli nic się nie zmieni, a niewiele wskazuje, by miało się tak stać, za kilka lat porody będą się odbywały na stole operacyjnym. Tak jest w prywatnych klinikach w Brazylii i Meksyku, gdzie ponad 70 proc. dzieci przychodzi na świat po cesarskim cięciu. Ginekolodzy tłumaczą, że zabiegu domagają się kobiety. Przyszłe matki obawiają się o zdrowie dziecka, bo coraz częściej cierpią na tokofobię - strach przed porodem. Z tego powodu na cesarskie cięcie zdecydowały się aktorka Angelina Jolie i modelka Claudia Schiffer.

Dla lekarzy użycie skalpela jest wygodniejsze, a przede w wszystkim bardziej intratne. Tymczasem cesarskie cięcie jest jednym z najpoważniejszych zabiegów w obrębie jamy brzusznej. Badania przeprowadzone w Ameryce Łacińskiej wykazały, że śmiertelność noworodków po „cesarce" jest o 10-20 proc. wyższa niż po naturalnym porodzie. Większa jest też śmiertelność kobiet. Matce, która musi dłużej zostać w szpitalu, grozi przepuklina i zakażenia, niedrożność przewodu pokarmowego, kłopoty z oddawaniem moczu.

 

PLACEBO CHIRURGA

Chirurgia, królowa medycznych specjalności, jest uznawana za jedyną prawdziwą medycynę, bo skuteczność operacji jest poza wszelką dyskusją. Coraz częściej stawiane jest jednak pytanie, czy chirurdzy z dyplomami akademii medycznych leczą, polegając na efekcie placebo, podobnie jak znachorzy i szamani? Do niedawna takie wątpliwości zgłaszano jedynie do farmakoterapii. Skuteczność tylko 20 proc. spośród ponad 5 tys. sprzedawanych w polskich aptekach leków jest potwierdzona badaniami. Jeszcze mniej, bo zaledwie 306 stosowanych przez lekarzy farmaceutyków, jest niezbędnych w terapii. Podobnie jest z wieloma zabiegami chirurgicznymi.

Według prestiżowego pisma „New England Journal of Medicine", 20-40 proc. wykonywanych zabiegów i operacji jest tak samo bezwartościowych, jak większość dostępnych na rynku leków. Są tak mało przydatne, że nie powinny być wykonywane. Nikt tego wcześniej nie badał, bo wydawało się, że skalpel zawsze pomaga. Dopiero prowadzone od niedawna badania z pozorowanymi zabiegami wykazują, że operatorzy polegają w takim samym stopniu na efekcie placebo jak lekarze podstawowej opieki zdrowotnej.

W leczeniu starczego zwyrodnienia plamki żółtej (AMD), jednej z najczęstszych przyczyn utraty wzroku, od 35 lat jest wykonywana laseroterapia. Okuliści stosowali tę metodę u chorych, u których dochodziło do poważnego zaburzenia widzenia w wyniku powstawania pod siatkówką złogów. Dopiero badania porównawcze specjalistów z University of Pennsylvania nie pozostawiły wątpliwości, że po pięciu latach od zabiegu pogorszenie wzroku u osób, które się poddały zabiegowi, jest takie samo, jak u pacjentów, którzy nie przeszli tej terapii.

Polscy ortopedzi narzekają, że wielu pacjentów zbyt późno zgadza się na operacje kręgosłupa, bo kojarzą się one z wózkiem inwalidzkim. Badania opublikowane przez „Journal of the American Medical Association" sugerują, że bezwzględnym wskazaniem do operacyjnego leczenia powodowanych rwą kulszową bólów krzyża są jedynie dolegliwości tak silne, że chory nie może się poruszać, cierpi na niedowład kończyn lub nietrzymanie moczu. Z interwencją chirurgiczną polegającą na usunięciu uciskającego na korzenie nerwowe krążka międzykręgowego w początkowej fazie choroby można poczekać. Na tym etapie równie skutecznie można uśmierzać dolegliwości zabiegami fizjoterapeutycznymi i lekami przeciwzapalnymi. - W naszym szpitalu w leczeniu dyskopatii najpierw kierujemy chorego na trzymiesięczną terapię zachowawczą. Dopiero gdy nie następuje widoczna poprawa, pacjent jest zapisywany na operację - mówi prof. Daniel Zarzycki, szef Kliniki Ortopedii Szpitala Ortopedyczno-Rehabilitacyjnego w Zakopanem.

 

MODA NA ZABIEGI

Wydawałoby się, że w nowoczesnej medycynie nie ma miejsca na widzimisię i brak profesjonalizmu lekarza. O tym, jaki rodzaj leczenia będzie zastosowany, decydują jednak szefowie klinik lub ordynatorzy, którzy bardziej polegają na własnym doświadczeniu niż na publikacjach naukowych. - Zabiegi rutynowo stosowane w jednych szpitalach, w innych mogą być wyjątkiem od reguły - przyznaje prof. Dębski.

Polska należy do europejskiej czołówki pod względem liczby nacięć krocza wykonywanych podczas porodu. Przeprowadza się je nawet w 80 proc. naturalnych porodów - wynika z ankiet fundacji Rodzić po Ludzku. Polscy ginekolodzy tłumaczą, że łatwiej zszyć krocze rozcięte niż pęknięte. W Holandii wykonuje się zaledwie 10 proc. takich zabiegów, bo tamtejsi lekarze twierdzą, że taka interwencja nie jest korzystna ani dla dziecka, ani dla matki. Podobnie jest z przyspieszaniem i wywoływaniem porodu za pomocą oksytocyny. W ten sposób w Holandii może być wspomagany co dziesiąty poród, podczas gdy w Polsce odbywają się tak co drugie narodziny.

Aż 40 proc. dorosłych mieszkańców Bazylei (najwięcej na świecie) ma wycięte migdałki, choć wiadomo, że ponad 70 proc. takich zabiegów nie przynosi korzyści. To najczęstszy zabieg laryngologiczny. W Polsce w 2006 r. wykonano 31 tys. operacji usunięcia migdałków, mimo że u jednego na 5 tys. pacjentów może to spowodować śmiertelne powikłania.

W Szwajcarii wykonuje się dwukrotnie więcej niż we Francji zabiegów hysterektomii (usunięcia macicy), choć Szwajcarki nie cierpią na choroby narządów rodnych częściej niż Francuzki. Do kuriozalnej sytuacji doszło w Wielkiej Brytanii, gdzie co piąta kobieta przed ukończeniem 60. roku życia ma usuniętą macicę. Badania opublikowane przez „British Journal of Obstetrics and Gynaecology" wykazały, że co najmniej połowę tych operacji wykonywano przedwcześnie lub zupełnie niepotrzebnie. Lęk przed ginekologiem jest wśród Brytyjek tak silny, że mimo dolegliwości kobiety zwlekają z wizytą u lekarza, bo obawiają się, iż natychmiast trafią pod nóż.

 

MEDYCYNA POZORÓW

„Uprawianie medycyny opartej na faktach (evidence based medicine) oznacza, że lekarze powinni powiązać własne doświadczenia kliniczne z wynikami badań naukowych" - pisał ponad dziesięć lat temu kanadyjski lekarz David Sackett na łamach „British Medical Journal". W chirurgii rzadko jest to możliwe, bo jedynie 15 proc. zabiegów poddano tzw. randomizowanym badaniom, które są wymagane przy rejestracji leków. Oznacza to, że na siedem wykonywanych zabiegów w aż sześciu nie ma pewności, czy są potrzebne i czy okażą się skuteczne.

O tym, jak zawodne jest własne mniemanie, przekonali się kardiochirurdzy, którzy jeszcze niedawno u chorych na niewydolność krążenia stosowali tzw. rewaskularyzację laserową. Byli pewni, że taki zabieg, polegający na wypaleniu laserem w mięśniu sercowym 20-30 mikrootworów, wytwarza dodatkowe naczynia krwionośne poprawiające ukrwienie serca. Dopiero niezależne badania wykazały, że po takich zabiegach nie powstają nowe tętnice, a chorzy nie czują się lepiej. Pacjenci z podziurawionym sercem częściej mieli za to powikłania doprowadzające do zgonu.

Wielkim rozczarowaniem okazał się jeden z najczęściej wykonywanych zabiegów kardiologicznych, jakim jest zakładanie stentów rozszerzających zwężone tętnice serca u osób z zaawansowaną miażdżycą. To miał być przełom w kardiologii interwencyjnej. Od 2003 r. stenty założono 6 mln osób na świecie, tymczasem nie dosyć, że stenty są drogie (jeden kosztuje 1,2 tys. zł, a powlekany lekiem przeciwzapalnym - 6 tys. zł), to mogą być zawodne. Z dwóch niezależnych badań, których wyniki opublikowano w USA i Szwecji, wynika, że stenty wcale nie zmniejszają ryzyka zawału serca. Po trzech latach mogą je nawet nieznacznie zwiększać. U pacjentów z kilkoma zwężonymi miażdżycą tętnicami dwukrotnie lepsze efekty dają operacje wszczepienia bajpasów.

 

MAŁE CIĘCIE, DUŻY KŁOPOT

Mało inwazyjne zabiegi endoskopowe, nazywane chirurgią przez dziurkę od klucza, są uważane za jedno z największych osiągnięć współczesnej chirurgii. Domaga się ich większość pacjentów, bo są wykonywane przez niewielkie nacięcia i skracają pobyt chorego w szpitalu. Tak przynajmniej przekonują lekarze. Nie wspominają, że małe nacięcie może spowodować duży kłopot. Nie dosyć, że jest często droższe od tradycyjnej operacji, to może spowodować poważne powikłania. Rana, która powstaje po laparoskopii w wydawałoby się błahym zabiegu usunięcia przepukliny, jest większa niż po tradycyjnej operacji. Dwukrotnie częściej zdarzają się też nawroty przepukliny.

Badania porównawcze przeprowadzone w Wielkiej Brytanii już 1996 r. wykazały, że laparoskopowe zabiegi wycięcia pęcherzyka żółciowego trwają dłużej i wcale nie skracają pobytu chorego w szpitalu. Po obu zabiegach równie długo, bo aż trzy tygodnie, trwa rekonwalescencja, jeśli nie dojdzie do powikłań. Podczas „zabiegu przez dziurkę od klucza" pięciokrotnie częściej dochodzi do uszkodzenia dróg żółciowych. Mimo to nadal niemal wszystkie pęcherzyki żółciowe są usuwane laparoskopowo.

 

MEDYCYNA RODZINNA

Hipokrates twierdził, że lekarz powinien leczyć pacjentów takimi metodami, jakim sam by się poddał. Wielu lekarzy najpierw na sobie testowało nowe metody leczenia. Współcześni medycy nie zawsze o tym pamiętają. Mimo dolegliwości żaden spośród 200 ankietowanych neurologów i ortopedów uczestniczących w Wielkiej Brytanii w kongresie dotyczącym schorzeń kręgosłupa, nie poddał się operacji z powodu dyskopatii. Prof. Maciej Hilgier z Centrum Onkologii w Warszawie w obawie przed powikłaniami nie zgodził się na chirurgiczne usunięcie zwyrodniałego fragmentu dysku w odcinku lędźwiowym. Po intensywnej fizykoterapii bóle minęły. Na zabieg zdecydował się dopiero po pięciu latach, gdy doszło do zwyrodnienia krążka międzykręgowego w okolicy sąsiedniego kręgu.

Lekarze tracą zapał do użycia skalpela, gdy operacyjnie mają leczyć siebie i swych najbliższych. Naukowcy z uniwersytetu w Heidelbergu sprawdzili, jak często poddawali się operacjom niemieccy lekarze różnych specjalności, u których zabiegi były rozważane ze względu na stan zdrowia. Tylko usunięcie wyrostka robaczkowego było wykonywane u medyków i osób z ich najbliższej rodziny równie często jak w całej populacji. Znacznie rzadziej, średnio o 33 proc., decydowali się oni na takie zabiegi, jak wycięcie migdałków, usunięcie woreczka żółciowego lub przepukliny brzusznej. Można podejrzewać, że właśnie tyle zabiegów jest wykonywanych pochopnie. O tym jednak dowiaduje się niewielu pacjentów, najczęściej przypadkowo, gdy po zabiegu dojdzie do powikłań lub gdy chory zasięgnie konsultacji u innego specjalisty.

 

---------------------------------------------------------------------------OSTROŻNIE Z LAPAROSKOPEM

Zabiegi laparoskopowe zdominowały wiele operacji w obrębie jamy brzusznej, ale nawet w tak łatwych interwencjach, jak usunięcie przepukliny brzusznej, częściej niż tradycyjne metody mogą doprowadzić do powikłań. 90 proc. tych zabiegów wykonywanych jest u mężczyzn.

 

ZABIEG UDAROWY

Udrożnienie tętnicy szyjnej (endarterektomia szyjna) jest wykonywane przez usunięcie z jej wewnętrznej ściany warstwy zgrubiałej z powodu miażdżycy. Podczas operacji wszczepia się sztuczne naczynie, którym odbywa się krążenie krwi wokół zwężonego miejsca. W tym czasie chirurdzy przecinają tętnicę, która jest głównym dostawcą krwi do mózgu, i oczyszczają ją ze złogów miażdżycowych.

Taka przeciwudarowa terapia nie zawsze jest skuteczna. U niektórych pacjentów zamiast chronić przed udarem mózgu może go nawet wywołać. Z badań wynika, że najbardziej niebezpieczna jest u pacjentów jednocześnie poddawanych operacji wszczepienia


bajpasów, dodatkowych naczyń wieńcowych do mięśnia sercowego (omijających zwężone złogami miażdżycowymi naczynia wieńcowe).

 

CIĘCIE PO KIESZENI

Dentyści naciągają pacjentów na zbędne lub droższe zabiegi, takie jak wymiana nieuszkodzonych plomb, usuwanie kamienia i wyrywanie zdrowych zębów mądrości. Nadgorliwie są wykonywane także zdjęcia rentgenowskie uzębienia. Dobrze założona plomba powinna wytrzymać piętnaście lat, nie ma potrzeby wstawiania plomb kompozytowych w miejsce amalgamatowych (nie ma żadnych dowodów, że zawarta w nich rtęć zatruwa organizm).

 

Zabiegi zapłodnienia in vitro wykonywane są u kobiet, u których nadzieje na urodzenie dziecka są niemal zerowe. Takiego leczenia często domagają się sami zdesperowani pacjenci, a kliniki chętnie się na to godzą, bo jeden taki zabieg - wraz z drogimi lekami hormonalnymi - kosztuje w Polsce ponad 10 tys. zł (nie jest refundowany przez NFZ).

 

Wyrostek robaczkowy jest niepotrzebnie usuwany u co czwartej kobiety w wieku rozrodczym i u co dziesiątego mężczyzny, bo mimo ogromnego postępu w technice diagnostycznej objawy zapalenia wyrostka robaczkowego są mylone z dolegliwościami ginekologicznymi u kobiet i infekcjami wirusowymi u dzieci. Po takim rutynowym zabiegu w wieku 59 lat zmarł twórca pop-artu Andy Warhol.

 

Pęcherzyk żółciowy nie jest zbędnym organem, jak sugerują niektórzy lekarze. Usunięcie go, jak wiele innych operacji, powinno być wykonywane jedynie w ostateczności. Według "American Journal of Gastroenterology", obserwacje 10 tys. pacjentów wykazały, że osoby po cholecystektomii były bardziej niż inni narażone na raka jelita grubego (prawdopodobnie w wyniku podrażnienia śluzówki jelita przez kwasy żółciowe).

---------------------------------------------------------------------------

 

Prof. Witold Szyfter: "Jeśli w Stanach Zjednoczonych wykonuje się wiele tysięcy niepotrzebnych zabiegów rocznie, to w Polsce może być podobnie, ponieważ podobne są zasady wyceniania procedur medycznych" 

 

Zbigniew Wojtasiński

Współpraca: Monika Borkowska

 

 

„NEWSWEEK” nr 35, 04.09.2005 r.

VIOXX - CZY TYLKO ON ZABIJA

Lek koncernu Merck, vioxx, mógł spowodować śmierć ponad 70 tys. ludzi, w tym 300 Polaków. Firma zatrzymała produkcję preparatu po sześciu latach. Problemem pozostają inne podejrzane leki, z których wycofaniem producenci również zwlekają. Czy musi dojść do kolejnej śmierci i spektakularnego procesu o odszkodowanie, żeby te trucizny wycofano ze sprzedaży? Kiedy dwa tygodnie temu teksański sąd skazał koncern farmaceutyczny Merck na 253,4 mln dolarów odszkodowania, oskarżyciel Mark Lanier wykrzyknął "Amen". To był błyskawicznie zadany cios - proces trwał zaledwie miesiąc, a werdykt zrobił takie wrażenie, że nawet ci, którzy nigdy nie słyszeli o leku, teraz dopytują się o skutki jego zażywania. Sąd uznał, że vioxx spowodował śmierć 59-letniego Roberta Ernsta.

 

Podstawą wyroku było m.in. badanie opublikowane w kardiologicznym piśmie "Circulation" w 2004 r., udowadniające, że długotrwałe stosowanie preparatu może zakończyć się u chorego zawałem, udarem albo problemami z układem krążenia.

Zanim vioxx wszedł na rynek w 1999 roku, eksperci koncernu zwrócili uwagę, że lek może powodować problemy kardiologiczne. Czego nie omieszkali napisać w poufnej notatce do szefów firmy. Ci jednak zlekceważyli ostrzeżenia, pismo schowali do szuflady i wprowadzili preparat na rynek. Potem mimo docierających sygnałów o jego negatywnym wpływie na układ krążenia chorych nie wycofywali go ze sprzedaży przez sześć lat. Według danych opublikowanych w "New England Journal of Medicine" lek przyjmowało w tym czasie ok. 80 milionów osób na świecie, w tym ponad 9 tys. Polaków. David Graham z FDA (amerykańska Agencja Żywności i Leków) szacuje, że preparat zabił ok. 60 tys. ludzi w samych Stanach (tylu, ilu zginęło w Wietnamie) i 10 tys. Brytyjczyków. W Polsce mogło umrzeć 300 osób.

Spektakularne zakończenie procesu tak naprawdę niczego nie kończy, bo przecież na rynku dostępnych jest wciąż przynajmniej kilka innych bardzo popularnych leków, podejrzewanych o zagrażające życiu skutki uboczne - celebrex koncernu Pfizer, ritalin firmy Novartis, paxil firmy GlaxoSmithKline (polska nazwa: seroxat).

 

Koncerny farmaceutyczne nie są zainteresowane wycofaniem leku ze sprzedaży. Praktyki biznesowych liderów tej branży, żonglowanie wynikami badań, korumpowanie i lekarzy, i polityków - wszystko to szeroko opisywaliśmy w nr. 29/2005 "Newsweeka". Czy sprawa vioxksu coś zmieni? Czy raczej dojdzie za chwilę do kolejnej śmierci i kolejnego show na sali sądowej, zakończonego odszkodowaniem, którego wysokość wstrząśnie zbiorową wyobraźnią? Czy stanie się to codziennością współczesnego procesu leczenia?

Przykład vioxksu pokazał, że skutecznej kontroli nad bezpieczeństwem stosowania leków nie ma. Wystarczy prześledzić najbardziej kuriozalne momenty w karierze tego preparatu.

Producent, zanim wprowadził lek na rynek, zdawał już sobie sprawę, że będzie szkodliwy dla osób chorych na serce.

Dowodem - zachowana w komputerze korespondencja. Alise Reicin, naukowiec z Mercka, informowała w e-mailu, że jest niebezpieczeństwo "epizodów sercowo-naczyniowych" i w związku z tym proponuje wykluczenie z badań osób o podwyższonym ryzyku chorób serca. Bez efektów.

Co więcej, FDA najpierw dopuściła vioxx do sprzedaży, a dopiero w następnym 2000 roku Merck opublikował badania dotyczące preparatu. Pokazywały one, że przyjmujący ten lek częściej mają ataki serca niż ci, którzy biorą inny przeciwbólowy specyfik: naproxen. Ponad rok zajęło FDA wyciągnięcie z tego wniosków i zwrócenie się z prośbą do producenta o umieszczenie stosownego ostrzeżenia w ulotce dołączonej do leku. Pojawiło się ono dopiero w 2002 r., a i tak było trudne do znalezienia i zrozumienia.

 

W tym czasie firma wydawała na reklamę bezpośrednią leku - według szacunków "New England Journal of Medicine" - ponad 100 mln dol. rocznie.

Lek wycofano z rynku w 2004 r. z tego samego powodu, dla którego go wprowadzono - "dla dobra pacjenta", jak uzasadnił to koncern. W następnym roku prestiżowe pismo medyczne "Lancet" opublikowało szacunkowe dane - w USA lek mógł spowodować 140 tys. przypadków poważnych chorób serca.

 

Rozpoczęło się szukanie winnych. FDA musiała przełknąć żabę i wysłuchać, że nie wypełniła swojej powinności wobec społeczeństwa. Na tym oskarżenia się nie skończyły. W "New England Journal of Medicine" można było przeczytać: "Oczywiście są sprawy, w które nie jesteśmy wtajemniczeni, takie jak bezpośrednie kontakty między FDA i Merckiem". Autor Erick J. Topol postulował, żeby zajął się tym Kongres. I zajął się. Senacka komisja zdrowia w marcu tego roku przesłuchała jednego z dyrektorów FDA, dr Sandrę Kweder. Ale na razie żadne głowy w agencji nie poleciały.

 

Prawnik, który wywalczył gigantyczne odszkodowanie dla wdowy po zmarłym mężczyźnie stosującym vioxx, patetycznie opowiadał w sądzie o walce Dawida z Goliatem. Merck, trzeci co do wielkości koncern farmaceutyczny w USA, dobrze pasuje do roli pewnego siebie, świetnie uzbrojonego olbrzyma. Arogancję przejawiał do samego końca - jego szefowie nie pojawili się w teksańskim sądzie osobiście.

 

Teraz Goliat oberwał. Jego akcje na giełdzie spadły o 7,7 proc. (podobnie spadły akcje Pfizera o 1,5 proc. po zawieszeniu sprzedaży bextry), a nie wiadomo, co będzie dalej, bo na rozpatrzenie przez sądy w USA czeka ponad cztery tysiące podobnych spraw o zaniedbanie.

Przy okazji powstała nowa specjalizacja - "vioxx prawnicy", prześcigający się w szukaniu poszkodowanych, chcących wytoczyć proces. Wystarczy wrzucić w przeglądarkę internetową hasło vioxx, żeby wyskoczyło co najmniej kilka ofert amerykańskich kancelarii. "Zawał serca lub inne problemy? Udar? Jeśli używałeś vioxx, wypełnij nasz formularz" - zachęcają. Gotowe formularze otwiera się jednym kliknięciem, a konsultacje są za darmo.

 

Chociaż wycofano vioxx, nadal sprzedaje się inny specyfik przeciwbólowy o tym samym mechanizmie działania, a więc podobnych skutkach ubocznych, przepisywany głównie cierpiącym na choroby reumatyczne. To celebrex. Dostępny od 2000 r. w Polsce i zażywany u nas przez ok. 2 tys. chorych, a w Stanach Zjednoczonych przez ponad 27 milionów. Informację o tym, że lek zwiększa ryzyko ataku serca i udaru mózgu, opublikowano w "New England Journal of Medicine" w listopadzie 2004 r. Preparat nie został jednak wycofany - FDA poprosiła jedynie koncern Pfizera o umieszczenie na opakowaniach ostrzeżenia o ryzyku zawału serca i udaru mózgu.

 

Do kwietnia tego roku sprzedawana była przez pięć lat bextra. To również lek przeciwbólowy o podobnym jak vioxx i celebrex mechanizmie działania. Obowiązkowe badania kliniczne prowadzone przez producenta po wejściu leku na rynek wykazały, że jego zażywanie dwukrotnie zwiększa ryzyko zawału serca. FDA zażądała od Pfizera wycofania bextry ze sprzedaży. Początkowo zmieniono tylko ulotkę dołączoną do leku, umieszczając na niej ostrzeżenie o groźnym działaniu ubocznym specyfiku. Jednak w kwietniu tego roku pod wpływem kolejnych nacisków FDA zawieszono sprzedaż leku. Ostateczna decyzja ma zostać podjęta po zapoznaniu się z badaniami, które dostarczy firma.

 

Pfizer już zapowiedział, że odwoła się od decyzji FDA. Jest o co walczyć - w ubiegłym roku wartość sprzedaży bextry wyniosła 1,3 mld dolarów. Celebrex, który nadal jest w aptekach, daje Pfizerowi trzy razy tyle - w zeszłym roku 3,3 mld dolarów.

Wiele kontrowersji budzi produkowany przez Novartis ritalin (na razie firma nie zamierza wprowadzać go na polski rynek), środek antydepresyjny przepisywany dzieciom od 1955 r. Podaje się go w celu ograniczenia nadpobudliwości i wzmocnienia uwagi, tymczasem u niektórych wywołuje halucynacje i psychozy. Z raportu opublikowanego pod koniec czerwca tego roku przez badaczy z Uniwersytetu w Teksasie wynika, że ritalin zwiększa także ryzyko raka. U 13 dzieci biorących lek dłużej niż trzy miesiące wykryto zmiany nowotworowe. Czasopisma medyczne w Wielkiej Brytanii ostrzegają: specyfik może tak zmienić skład chemiczny mózgu dzieci, że doprowadzi do jego trwałego uszkodzenia. Mimo to ritalin nadal jest w sprzedaży i ma się dobrze - do tej pory wystawiono na niego około 29 mln recept na świecie, w tym 23 mln dla dzieci.

 

Inny antydepresyjny środek - paxil/seroxat - może u dzieci i młodzieży prowadzić do samobójstw. W ubiegłym roku stan Nowy Jork wytoczył proces produkującemu go koncernowi GlaxoSmithKline, oskarżając go o ukrywanie niekorzystnych danych o oddziaływaniu leku. Trudno podejrzewać amerykańskie władze o przewrażliwienie, skoro z pięciu badań nad skutkami zażywania paxilu przez dzieci i młodzież koncern opublikował tylko jedno, zatajając wyniki pozostałych. A w samych tylko Stanach wypisano ponad 2 miliony recept na ten lek. Mimo że ryzykiem jego podawania zajęła się nie tylko amerykańska Agencja Żywności i Leków, ale i agencje kontroli leków w Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Irlandii i kilku innych krajach, skończyło się na niczym - jedynie na propozycji dopisywania ostrzeżeń na opakowaniach.

 

Podobne zastrzeżenia FDA budzi prozac, jeszcze jeden preparat z grupy leków antydepresyjnych. On także zwiększa ryzyko popełniania zabójstw i samobójstw przez osoby młode. FDA zażądała zamieszczenia na etykietach ostrzeżeń o szkodliwości leku. Umieszczenie informacji zależy jednak od dobrej woli producenta. To kolejny dowód na bezkarność firm farmaceutycznych.

Kontrowersje specjalistów budzi też serevent, lek dla chorych na astmę produkowany przez koncern GlaxoSmithKline, na rynku od 1994 roku. Jego stosowanie może powodować poważny lub śmiertelny atak astmy lub groźne zaburzenia pracy płuc. W 1996 roku producent przeprowadził badania kliniczne, które dowiodły, że zażywanie leku może wywołać poważne efekty uboczne. FDA zażądała od niego umieszczenia na opakowaniu wyraźnego ostrzeżenia o szkodliwości preparatu i umieściła serevent na

liście pięciu najbardziej niebezpiecznych leków na receptę w USA. Producent informuje o "małym, ale istotnym wzroście ryzyka".

 

Czy w obliczu pojawiających się w prasie medycznej ostrzeżeń oraz publikacji wyników niezależnych badań niebezpieczne specyfiki nie powinny podzielić niechlubnego losu vioxksu i zniknąć z rynku? Dlaczego ciągle są w aptekach? Firmy farmaceutyczne argumentują, że żaden lek nie jest bezpieczny. Najchętniej szermują przykładem aspiryny. Proszę, taka wydawałoby się niegroźna, jednak może wywołać ataki astmy czy krwawienia z układu pokarmowego. Linia obrony jest jasna - jeśli ludzie chcą być leczeni coraz skuteczniej specyfikami nowej generacji, muszą pogodzić się z ryzykiem, jakie pociąga za sobą każda nowość. Bezpieczne leki to jak bezpieczne loty w kosmos - nie istnieją.

 

Może jednak nie warto rezygnować z dążenia do prawdy. Może dalej trzeba pytać o działania uboczne leków, cenę ryzyka i o kontrolę nad poczynaniami koncernów farmaceutycznych. I chyba nie o rewanż na koncernach ma w tym wszystkim chodzić. Zamiast ścinać Goliatowi głowę, wystarczyłoby mocno trzymać go w ryzach.

Ci, którzy mają nadzorować poprawność badań klinicznych, przymykają oczy. Bo kontynuując biblijne porównanie amerykańskiego prawnika, to Goliat trzyma kasę.

"Jeśli werdykt sądu pokazuje, że Merck ma krew na rękach, to podobnie krew ciąży na FDA" - powiedział David Graham. Ten pracownik FDA mówi jednak w swoim imieniu. Agencja nie poczuwa się do odpowiedzialności.

 

Okazało się też, że niektórzy dyrektorzy amerykańskich Narodowych Instytutów Zdrowia oprócz godziwej pensji otrzymywali idące w miliony dolarów wynagrodzenia od firm, które zresztą miały kontakty z kierowanymi przez nich instytucjami.

- Jeśli naukowiec prowadzący badanie jest zainteresowany finansowo pozytywnymi wynikami, to szanse, że uzyska te pozytywne wyniki, są wysokie. Nawet jeśli jest uczciwy, mogą go podświadomie kusić wspaniałe perspektywy - mówi prof. Andrzej Górski, od lat organizujący w Polsce międzynarodowe kongresy poświęcone etyce badań naukowych, w tym klinicznych. Dlatego zdaniem profesora powinno się ujawniać związki między lekarzami a biznesem farmaceutycznym.

 

Lekarze niechętnie informują o stwierdzonych skutkach ubocznych leków. Może dlatego, że nikt ich do tego nie zmusza. Nasi lekarze boją się, że to oni zostaną uznani za winnych kłopotów chorego i posądzeni o brak wiedzy. Dlatego do Wydziału Monitorowania Niepożądanych Produktów Leczniczych przysyłają zaledwie 200-300 raportów o skutkach ubocznych preparatów rocznie. Dla porównania w Wielkiej Brytanii w ubiegłym roku zgłoszono ponad 22 tys. informacji na ten temat.

Oczywistą przyczyną, dla której nie mamy pojęcia, co nam grozi po zażyciu niektórych leków, jest to, że ich producent ujawnia wyłącznie pozytywne wyniki badań. Nie ma obowiązku przedstawiania opinii publicznej wszystkich testów, jakie przeprowadził. Szacuje się, że na badania kliniczne wydaje się na świecie 100 miliardów dolarów rocznie, a połowa z tych badań nigdy nie ogląda światła dziennego. I chociaż skandal wokół vioxksu nie wymusił zmian w procedurze rejestrowania leków, to coś już się zmieniło. Skrzyknęli się wydawcy najbardziej prestiżowych pism medycznych. Ich międzynarodowy komitet (International Committee of Medical Journals Editors) ogłosił, że odtąd będą publikować wyniki wyłącznie tych badań, które zostały przez prowadzącą je firmę wpisane do międzynarodowego rejestru. Wszystko po to, żeby koncerny nie mogły zataić niekorzystnych wyników badań. Do rejestru każdy może zajrzeć pod adresem www.ClinicalTrials.gov. Niedługo może to być jedna z najciekawszych stron w Internecie.

 

Nie ma niczego nagannego w tym, że przemysł farmaceutyczny nie jest dobrym Samarytaninem, a jego celem jest nie bezinteresowne leczenie, tylko osiąganie zysków. Nie można mieć złudzeń - gdyby najbardziej dochodowym medykamentem okazało się placebo, sprzedawaliby je nam jako najlepsze lekarstwo. I wszystko w porządku, jeśli poinformują nas w ulotce dołączonej do opakowania, że placebo to środek całkowicie obojętny dla organizmu, niepowodujący żadnych efektów.

Nie byłoby sprawy vioxksu, gdyby Merck na początku uczciwie ostrzegł, że ludzie mający problemy z sercem nie powinni zażywać tego leku. Bo tak naprawdę nie chodzi w tym wszystkim o grożące nam skutki uboczne wielu preparatów, tylko o to, że nie mamy o nich bladego pojęcia. Chodzi o prawdę.

Jolanta Zarembina Współpraca: Bożena Kastory, Paweł Górecki, Julia Linard, Joanna Kowalska-Iszkowska

 

 

„WPROST’ nr 29(1282), 22.07.2007 r.

LEKARZE MAFII

Andrzejowi Z., ps. Słowik, rzekoma ciężka choroba kręgosłupa nie przeszkodziła po wyjściu na wolność w narciarskich szaleństwach. Jerzy W., ps. Żaba, mimo "zaawansowanej choroby wieńcowej" zachwycał kondycją w siłowni. "Wprost" dotarł do listy lekarzy, którzy u tryskających często zdrowiem przestępców stwierdzali poważne choroby. Listę sporządzili funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego i warszawskiej prokuratury okręgowej w ramach śledztwa w sprawie powiązań lekarzy z mafią.

---------------------------------------------------------------------------

Na liście rozpracowywanych lekarzy widnieje ponad 20 nazwisk. Wśród nich są profesorowie uczelni medycznych w Katowicach, Poznaniu i Krakowie. Są też lekarze wojskowi. Z informacji, do których dotarł "Wprost", wynika, że nie kończyło się na jednorazowych wizytach. Często lekarze polecali sobie wzajemnie dobrze płacących klientów. "Wykrycie" poważnej choroby wraz z pełną dokumentacją kosztowało co najmniej kilka tysięcy złotych. Honorarium czasem ograniczało się do przysługi. Jeden z bandytów w zamian za cenne alibi odzyskał skradzione auto medyka, a jeszcze połamał ręce złodziejowi.

 

SERCE DO SIŁOWNI

Jak wynika z ustaleń CBA, szczególnie chętnie przyjmował gangsterów warszawski chirurg Krzysztof B. Zajmował się m.in. Jarosławem S., ps. Masa, jedną z czołowych postaci "Pruszkowa", a obecnie świadkiem koronnym. W marcu 1996 r. wystawił Masie 30-dniowe zwolnienie lekarskie z powodu "uszkodzenia przyczepu obwodowego bicepsa prawego". Później ośmiokrotnie mu je przedłużał - aż do grudnia 1996 r. Z medycznej dokumentacji wynika, że Jarosław S., mimo kontuzji bicepsa, uparcie "nie wyrażał zgody na gips". Zwolnienia wystawiane przez dr. Krzysztofa B. miały pomóc gangsterowi w zdobyciu renty.

- Pyta mnie pan o Masę, ale ja nie znam moich pacjentów z ksywek, tylko z nazwisk. Nie interesuje mnie, czym się zajmują. Mam ustawowy obowiązek leczenia ludzi - tłumaczy "Wprost" Krzysztof B. Jednak zdaniem Masy, lekarz miał świadomość, że leczył gangsterów. - To był nasz nadworny medyk. Pamiętam, że w połowie lat 90. opatrywał Kajtka, który, chwaląc się bronią przede mną i Kiełbasą, strzelił sobie w nogę. A ja na swoich lipnych zwolnieniach byłem non stop przez cztery lata, aż do 1999 r. Jeszcze trochę i byłbym rencistą. ZUS nie sprawdzał tego, ponieważ miałem tam dobrego znajomego, któremu czasem pomagaliśmy - opowiada Jarosław S.

 

Do grona pacjentów Krzysztofa B. zaliczał się też księgowy "Pruszkowa" Jerzy W., ps. Żaba. Zależało mu na uniknięciu odpowiedzialność karnej za handel narkotykami i udział w gangu Marka C., ps. Rympałek, który w 1995 r. zorganizował tzw. napad stulecia na konwój z wypłatami dla pracowników jednego z warszawskich ZOZ-ów. Żaba przebywał pod "stałą opieką" gabinetu Krzysztofa B. Był leczony z "zapalenia błon maziowych kolana, licznych chorób narządów ruchu i zakrzepicy żylnej". W tym samym czasie u innych specjalistów leczył się z powodu choroby wieńcowej. Zaświadczenia wystawiał mu m.in. znany kardiolog ze szpitala MON przy ul. Szaserów, prof. Leszek K.

Będąc na zwolnieniu lekarskim, Jerzy W. zbiegł do Bułgarii. Zatrzymano go tam w 2001 r. - Każdy może zachorować. Fakt, że jest to osoba, która zabija i kradnie, nie ma tu nic do rzeczy - mówi "Wprost" prof. Leszek K., który w 1996 r., tuż po zatrzymaniu Rympałka, zalecał Żabie prowadzenie "spokojnego, bezstresowego i oszczędnego trybu życia". - Leczyłem Jerzego W. od początku lat 90. Gdy dowiedziałem się z prasy, że jest gangsterem, nasze drogi się rozeszły - zapewnia lekarz. Jak wynika z informacji zdobytych przez "Wprost", Żaba nie przestrzegał zaleceń prof. Leszka K. W latach 1996-1998 często bywał w jednej z warszawskich siłowni. - Był tak ciężko chory na serce, że wychodził z kliniki i wpadał poćwiczyć. Wielu młodych mogłoby mu zazdrościć kondycji, nie tylko w siłowni, ale i w piciu - opowiada członek gangu Żaby.

Kardiolog prof. Leszek K. zajmował się też innym przestępcą wysoko postawionym w hierarchii "Pruszkowa", Ryszardem S., ps. Kajtek. W 1998 r. napisał w opinii lekarskiej, że jego "stan zdrowia stanowi przeciwwskazanie do pobytu w areszcie". Profesor uważa, że również w tym wypadku nie ma sobie nic do zarzucenia. - Ryszard S. był hospitalizowany przy ul. Szaserów przez trzy dni. Na wyraźną prośbę prokuratora zrobiliśmy mu koronarografię. Zwrócono się do nas najprawdopodobniej dlatego, że w żadnym innym szpitalu nie dało się jej zrobić tak szybko. Pacjenta cały czas pilnowali antyterroryści - mówi "Wprost" lekarz. Dzięki lekarskim opiniom o chorym sercu Kajtek wymknął się prokuraturze, która podejrzewała go o zlecenie zabójstwa bossa gangu wołomińskiego.

 

SZESNASTU LEKARZY NA JEDNEGO GANGSTERA

W 2000 r. CBŚ uderzyło w mafię pruszkowską, zatrzymując kilkunastu gangsterów "Pruszkowa", w tym jednego z bossów - Janusza P., ps. Parasol. Wtedy też nastąpił prawdziwy wysyp lewych zaświadczeń i opinii wystawianych gangsterom. Parasol przedstawił w areszcie dokument potwierdzający, że od 1993 r. jest pacjentem Poradni Zdrowia Psychicznego w Pruszkowie. Przebywający jeszcze na wolności Kajtek (aresztowano go w grudniu 2000 r.) załatwił sobie zaświadczenie, że "oczekuje na zabieg wszczepienia pomostów aortalno?wieńcowych" i "wymaga bezwzględnie leczenia w warunkach domowych". Wystawiła mu je lekarka Bożena N. z warszawskiego Instytutu Kardiologii im. kard. Stefana Wyszyńskiego. Lekarzy, którzy opiekowali się Kajtkiem było ? jak twierdzi CBA i prokuratura ? szesnastu. W tym uznane autorytety w dziedzinie medycyny sądowej z Krakowa i Poznania.

 

W 2000 r. lewe zaświadczenia miał też dostać ? chory rzekomo na kręgosłup ? Andrzej Z., ps. Słowik. Zresztą gangster uskarżał się na kłopoty zdrowotne od lat. Z opinii lekarskiej wystawionej w 1998 r. wynikało, że w areszcie doznał takiego uszczerbku na zdrowiu, iż właściwie nie powinien chodzić. Już kilka dni po wyjściu na wolność policjanci zrobili mu zdjęcia, gdy ładował do samochodu ciężkie skrzynki z wódką, a później szalał na nartach.

W związku ze zwolnieniami dla Słowika kilka tygodni temu na wniosek Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie aresztowano Andrzeja M., ordynatora oddziału chorób wewnętrznych Szpitala Grochowskiego w Warszawie. Według śledczych, był on pośrednikiem między Słowikiem a innymi lekarzami ze szpitala MSWiA przy ul. Wołoskiej.

 

RESORTOWE SZPITALE MAFII

Do szpitala MSWiA prowadzi wiele tropów śledztwa w sprawie powiązań lekarzy z przestępcami. To oprócz szpitala MON przy ul. Szaserów ulubiona placówka gangsterów. Przy Wołoskiej leczył się m.in. rzekomo chory na dyskopatię jeden z ważniejszych bossów "Pruszkowa" Robert B., ps. Bedzio, którym w 2004 r. zajmowała się dr Monika B. Zdecydowała, że będzie leżał w szpitalu przez trzy tygodnie. Na wniosek sądu trafił jednak do więzienia.

W szpitalu MON oprócz Żaby i Kajtka, którymi zajmował się prof. Leszek K., leżał też Andrzej C., ps. Kikir, jeden z szefów grupy z podwarszawskich Marek. W 2000 r. na oddziale rehabilitacji zastrzelił go zbuntowany podwładny. Do kliniki resortu obrony w 1994 r. kompani przewieźli też rannego w wyniku gangsterskich porachunków Andrzeja F., ochroniarza Pershinga, bossa "Pruszkowa". F. leczył się przy ul. Szaserów w jednoosobowej sali.

Mamy nadzieję, że śledztwa doprowadzą nas nie tylko do tych lekarzy, którzy wystawiali fałszywe zaświadczenia gangsterom, ale także opatrywali ich po postrzałach. Do tej pory nie wiadomo, kto uratował życie przestępcom postrzelonym przez policję w podwarszawskich Parolach w 2002 r. ? mówi jeden ze śledczych. Funkcjonariuszy interesuje też, kto pomógł gangsterom dotrzeć do lekarzy. Czy brali w tym udział znani warszawscy adwokaci.

Dorota Kania, Wiktor Ferfecki

 

 

"FAKTY I MITY" nr 47, 29.11.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

SŁUŻBA CHORÓB

Środa ubiegłego tygodnia. 40-letnia kobieta ma silny atak bólu brzucha. Męża nie ma w domu, więc sama wsiada do samochodu i jedzie do prywatnego gabinetu lekarza ginekologa. Tam badanie nic nie wykazuje, ale ból się zaostrza.

Pacjentka prosi lekarza o skierowanie do szpitala na badania. – Mogę wystawić, ale i tak nic to pani nie da, bo potrzebne jest skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu – słyszy w odpowiedzi. No tak, ale jak je uzyskać, skoro zrobiła się godz. 19 wieczorem i przychodnia dawno zamknięta. Przecież niemożliwe, żeby w takiej sytuacji nie przyjęli człowieka z bólem – myśli kobieta i zgięta w scyzoryk za kierownicą szuka drogi do swojego szpitala rejonowego. Wreszcie parkuje samochód i ledwo podchodzi do wysokiego wejścia. W środku kręcą się jacyś ludzie w białych kitlach, ale na jęczącą z bólu nikt nie zwraca uwagi. Pyta więc pierwszej z brzegu, na oko pielęgniarki: – Przepraszam, gdzie ja mogę znaleźć lekarza? Bardzo źle się czuję... – Lekarze, proszę pani, nie stoją w drzwiach szpitala, są na oddziałach.

– A może pani poprosić któregoś? – jęczy kobieta. – Tu jest szpital, proszę pani, a nie pogotowie ratunkowe. Jak jest skierowanie, to tam się idzie do izby przyjęć – rzuca przez ramię zniecierpliwiona pielęgniarka lub salowa, prawie nie zatrzymując się podczas tej krótkiej wymiany zdań z chorą. Ale jaka tam z niej chora, skoro nie ma tego pieprzonego skierowania?! Jest tu tylko intruzem! Kiedy cierpiąca dociera wreszcie do izby przyjęć, szybko jej to uświadamiają. – Skierowanie? – słyszy od pielęgniarki, wyraźnie złej, że musi wcześniej skończyć prywatną rozmowę przez komórkę, bo ktoś gapi się na nią wybałuszonymi oczami. – Nie mam, ale strasznie mnie boli podbrzusze, już nie mogę wytrzymać... – Bez skierowania nie przyjmiemy, ale zaraz pójdę po lekarza. Idzie, lecz już z pokoju obok wychodzi sam lekarz dyżurny i pokazuje jej coś na komórce. Oboje śmieją się z tego dłuższą chwilę. Jeszcze tylko rozmowa o jakiejś Basi, która przesłała jajcarskie zdjęcia i „na pewno świetnie się tam bawi”, no i wreszcie wzrok białego personelu przenosi się na wiszącą na okienku kobietę. – Ta pani ma bóle brzucha – krzywi się dyżurna. – Taaak? – lekarz jest wyraźnie zaciekawiony. – A od kiedy? – Od dziś, panie doktorze, strasznie mnie boli, już chyba nie wytrzymam! – Wytrzyma pani, wytrzyma, tak szybko się nie umiera (śmiech). – Na jaki oddział jest skierowanie? – Nie mam skierowania... – To co pani, tak z ulicy sobie przyszła i chce pani do szpitala?! – Tak! Bo mam wielki ból! – Jakby pani miała wielki ból, toby panią przywiozło pogotowie, ale widocznie nie jest tak źle. Proszę przywieźć skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu, inaczej pani nie przyjmiemy. O ile, oczywiście, podlega pani pod nasz szpital. – Ale ja... Kobiecie dalsze słowa więzną już w gardle. Nie ma siły dalej rozmawiać. – Ja proszę tylko o jakiś zastrzyk przeciwbólowy, tabletkę jakąś... – Bez badania pani nic nie dam, a zbadać bez skierowania nie mogę. Kto mi to później zrefunduje? – odpowiada grzecznie pan doktor i szybko zamyka za sobą drzwi gabinetu. – Może niech pani jutro przyjedzie ze skierowaniem – radzi dyżurna pielęgniarka, robiąc przy tym nieszczęśliwą minę, nie wiadomo tylko czy z litości, czy chce mieć już po prostu święty spokój.

W domu, do którego jakimś cudem dojechała, kobieta faszeruje się środkami przeciwbólowymi i w środku nocy jakoś udaje jej się zasnąć. Jednak lekarz miał rację: tak szybko się nie umiera...

Rano kolejna garść tabletek. Ale mają już z mężem plan. Jadą do swojej przychodni po skierowanie. – Bardzo mi przykro, ale dwóch lekarzy nam choruje. Może państwo pojadą do naszej drugiej przychodni na Kurczakach (dzielnica Łodzi)? – słyszą na „dzień dobry” od miłej pani. – To jakaś paranoja, nie ma żadnego lekarza w przychodni?! To po co jest w ogóle otwarta?! – nakręca się wkurzony facet. – Nie będziemy teraz szukać innej przychodni na drugim końcu miasta! Moja żona cierpi, proszę dzwonić po pogotowie. I kobieta dzwoni. Jest naprawdę miła, co chwilę rozkłada bezradnie ręce. Prowadzi do gabinetu, oferuje łóżko dla znów jęczącej pacjentki. – Przykro mi, lekarze wolą przyjmować prywatnie... – mówi cicho. – Ale wczoraj, proszę państwa, to dopiero była przykra sytuacja:

pogotowie przyjechało do starszego mężczyzny w naszym rejonie i nie chcieli go zabrać do szpitala, choć ledwo dychał. Powiedzieli rodzinie, żeby go oddać do domu starców, gdzie będzie miał stałą opiekę. I odjechali, a on po godzinie zmarł – ubolewa kobieta. Rzeczywiście, przykra sytuacja...

Pogotowie przyjeżdża po ponad półgodzinie. Standard. Zabiera kobietę do szpitala, tego samego, w którym była poprzedniego dnia. Jest rano, w poczekalni w izbie przyjęć czeka kilkanaście osób. Czeka karnie, każdy ma przy sobie skierowanie i cierpliwie słucha, czy pielęgniarka nie wywoła jego nazwiska do wstępnego badania, a potem do szatni i na oddział. Co jakiś czas karetkami przywożeni są chorzy. Nikt nie jęczy, jest porządek.

Naszą chorą, a moją żonę – wciąż zwiniętą z bólu – kierują na badanie bez kolejki, bo z pogotowia. Gdyby przyjechała sama ze skierowaniem, czekałaby na badanie ze dwie godziny. Dają jej zastrzyk przeciwbólowy, ale pierwsze pytania nie dotyczą choroby, tylko dowodu osobistego i aktualnej książeczki zdrowia. Książeczka ma „miesiąc opóźnienia”, więc pielęgniarka zapisuje: „Chora sama płaci za szpital”. Chcę jej powiedzieć, że nasze wydawnictwo, w którym chora jest zatrudniona, płaci rocznie różnych ZUS-ów i zasiłków chorobowych 400 tysięcy złotych, ale gryzę się w język. Podczas badania żona żali się lekarzowi, że była tu wczoraj z wielkim bólem, ale jej nie przyjęto. – I bardzo dobrze, skoro nie miała pani skierowania – odpowiada ten zaczepnie. Żona, bezczelna, próbuje jeszcze jakiś argumentów, ale lekarz ucina podniesionym głosem: – Nie będę z panią dyskutował! – Proszę mi nie denerwować żony! – rzucam w jego kierunku przez uchylone drzwi. – To mnie proszę nie denerwować! – krzyczy i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem. Po chwili wpada na izbę kobieta z matką na wózku, półprzytomną. Ma skierowanie! Lekarz wychodzi do staruszki i obrzuca ją wzrokiem, który mówi: I po co ty jeszcze żyjesz, stara babo? Ogląda jakieś wyniki badań i orzeka: – Ta pani nie nadaje się do naszego szpitala, proszę ją zawieźć do poradni. Córka płacze, mówi o skierowaniu i o tym, że była już w poradni. Na próżno. Pan doktor już wydał wyrok.

Po badaniu żony czekamy w poczekalni na wyniki... 3 godziny! Wyniki były co prawda po godzinie, ale lekarz nie miał czasu do nas zejść. Nic dziwnego, na całym oddziale był tylko on, reszta wyjechała na Zachód za chlebem.

Nie mam już siły o tym wszystkim pisać. Na samą myśl, że w całej Polsce podobne sytuacje przeżywają codziennie tysiące chorych ludzi, chce mi się po prostu płakać. Albo wyć. Moja żona na szczęście będzie zdrowa, choć brakowało może pół dnia do tragedii. Inni nie mają tyle szczęścia. Nie ma tygodnia, żeby do redakcji „FiM” nie przyszło kilka listów opisujących patologię polskiej służby zdrowia. A może raczej służby, która próbuje jakoś ogarnąć tę jedną wielką CHOROBĘ. Sam widziałem niedawno w starym łódzkim szpitalu onkologicznym im. Kopernika tak potworną nędzę, że podobnej nie ma chyba nawet w krajach Trzeciego Świata. Brud, smród, ubóstwo. Lekarz, niczym na jakiejś wojnie, biega z rozwianym włosem po korytarzu. Nie ma czasu na chwilę rozmowy z pacjentem i rodziną. Brakuje tam np. stojaków do kroplówek. Chory, któremu uda się zdobyć taki stojak, pilnuje go potem cały dzień, a nawet parę dni bez przerwy, chociaż stojaka potrzebuje na przykład tylko cztery razy na dobę. Mimo to śpi w nocy, trzymając go ręką, i wciska się z nim do kabiny klozetowej, bo pozostawienie sprzętu na ułamek sekundy grozi jego utratą. Do tych tragikomicznych niedostatków dochodzi rutyna, a nierzadko też znieczulica białego personelu. Najczęściej jest to chyba jednak przemęczenie;

niskie zarobki, więc i brak motywacji, powołania...

á propos. Następnego dnia siedzę przy żonie w szpitalnym pokoiku... Wchodzi ksiądz kapelan w pełnym rynsztunku: – Z Panem Jezusem – oznajmia uroczyście. – Nie, dziękujemy. – Zbieram też na msze zbiorowe o zdrowie – nie daje za wygraną.

– A inni dają? – pytam z głupia frant. – Dają, dają – odpowiada. – No to my nie damy. A w duchu myślę sobie, że może nasz naród, a przynajmniej ta część, która „daje”, zasługuje bardziej na cud z nieba niż na ludzkie warunki życia i chorowania. Bo na pewno o cud bardziej zabiega.

Jonasz

 

 

„WPROST” nr 37(1290), 16.09.2007 r.

ŁOWCY NEREK

NIELEGALNY HANDEL ORGANAMI W NASZEJ CZĘŚCI ŚWIATA DOPIERO ZACZYNA SIĘ ROZKRĘCAĆ

Pięciu pracowników szpitala uniwersyteckiego w Brnie-Bohunicach, w tym dwóch lekarzy, usłyszało zarzut nielegalnej sprzedaży ludzkich organów. To pierwsza w historii tego typu sprawa w Czechach, ale zaledwie drobny fragment zjawiska typowego dla całej Europy. Z szacunków Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że na naszym kontynencie czas oczekiwania na przeszczep z obecnych trzech lat wydłuży się w 2010 r. do 10 lat. A to znaczy, że nielegalny handel organami w naszej części świata dopiero zaczyna się rozkręcać.

---------------------------------------------------------------------------

KRYPTONIM „CZŁOWIEK"

Czescy policjanci na trop afery wpadli w połowie 2003 r. Podczas operacji o kryptonimie „Człowiek" udało im się przejąć paczki z ludzkimi tkankami, przede wszystkim skórą. Narządy były wysyłane do Euro Skin Bank w holenderskim Beverwijk – pozarządowej instytucji zajmującej się m.in. badaniami nad leczeniem oparzeń. Uwagę śledczych zwróciło to, że szpital zaczął przesyłać niewielkie partie narządów za pośrednictwem innej firmy kurierskiej niż zazwyczaj. – Holenderski bank tkanek zareagował błyskawicznie, przekazując nam certyfikaty, w których szczegółowo opisano, co i kiedy działo się z narządami od momentu ich pobrania. Właśnie z tych dokumentów dowiedzieliśmy się, że doszło do przestępstwa – mówi Anna Nesvadbova, rzeczniczka szpitala w Brnie. – Oskarżeni legalnie pobrali skórę od zmarłych. Również legalnie wysyłali ją za granicę do banku tkanek. Przestępstwem było to, że brali za to pieniądze – mówi Jan Sladky, zastępca szefa prokuratury w Brnie. Wedle ustaleń śledczych, oskarżeni, sprzedając skórę i inne organy, zarobili ponad 7 mln koron, czyli około miliona złotych.

 

SUPERMARKET Z ORGANAMI

W globalnym supermarkecie nie sposób się oprzeć wrażeniu, że części ludzkiego ciała stały się towarem, jak każdy inny. W „Aktuellt", jednym z głównych programów informacyjnych szwedzkiej telewizji państwowej, wyemitowano reportaż, którego autorzy pokazali m.in. stronę internetową szpitala w Szanghaju, gdzie podano nawet cennik transplantacji organów: „nerka – 62 tys. dolarów, wątroba – 130 tys. dolarów, płuco – 150–170 tys. dolarów, serce – 130–160 tys. dolarów, nerka i trzustka – 150 tys. dolarów, rogówka – 30 tys. dolarów". O tym, że w Chinach działa przemysł pozyskiwania narządów od osób skazanych na śmierć, Human Rights Watch alarmuje od lat. Wśród dowodów zebranych przez tę organizację są m.in. zeznania lekarza, który widział, jak znieczulonemu więźniowi usunięto obie nerki i dopiero po kilkunastu godzinach zabito go strzałem w głowę. Równie łatwo zdobyć narządy w Rosji. Członkowie komitetu Polska – Czeczenia mają informacje m.in. o klinice, w której liczba przeszczepów wzrosła tak bardzo, że nie ma mowy, by organy zdobywano legalnie. Precyzyjnie udokumentowane raporty organizacji praw człowieka opisują dziesiątki przypadków, gdy pozbawione narządów ciała zabitych żołnierzy i partyzantów z Czeczenii są odsprzedawane ich rodzinom.

 

O handlu narządami w Europie szczegółowych danych brakuje. Tu teoretycznie problem nie istnieje, a przepisy zakazujące handlu organami są spójne. Z danych organizacji praw człowieka wynika jedynie, że europejskimi zagłębiami organów do przeszczepów są Mołdawia oraz Bośnia i Hercegowina. Ruth-Gaby Vermot-Mangold, przewodnicząca komisji ds. handlu ludźmi w Radzie Europy, twierdzi jednak, że handel organami, szczególnie dziecięcymi, staje się palącym problemem. – Europa musi błyskawicznie zacząć robić coś więcej, niż tylko ścigać handlarzy. Rządy i organizacje zajmujące się transplantologią w Szwajcarii czy innych bogatych krajach Zachodu muszą zacząć przekonywać obywateli, by oddawali swe organy po śmierci. Inaczej już wkrótce może się okazać, że nie mamy szans wygrać z tym problemem – uważa Vermot-Mangold.

 

UKRYTY PROBLEM

Vermot-Mangold osobiście przekonała się, jak trudno walczyć z handlem organami dwa lata temu. Stanęła wówczas na czele delegacji Zgromadzenia Parlamentu Rady Europy, by zbadać tajemnicze zniknięcia noworodków w Charkowie w 2002 r. Chodziło o dwójkę dzieci, których ciał lekarze nie chcieli wydać matkom, choć twierdzili, że noworodki zmarły z przyczyn naturalnych. Według informacji, które dotarły do Vermot-Mangold nieco później, w tym samym szpitalu znaleziono ciała dzieci, od których pobrano organy. „Jedna z ukraińskich organizacji pozarządowych ocenia, że w latach 2001-2003 podobnych przypadków było na Ukrainie około 300" – podały przed jej wizytą w Kijowie służby prasowe zgromadzenia. Podczas czterodniowego pobytu na Ukrainie Vermot-Mangold pozwolono jednak tylko na wgląd do dokumentów prokuratury i specjalnej komisji Ministerstwa Zdrowia, które zajmowały się tą sprawą. Zgodnie twierdziły one, że doniesienia na temat porwanych niemowląt oraz handlu dziecięcymi organami nie znajdują potwierdzenia. I zamknęły śledztwa. To samo musiała zrobić pani Vermot-Mangold. Oficjalnie więc problemu na Ukrainie nie ma, podobnie jak nie ma go w innych częściach Europy. – Tylko czy jest ktoś, kto może powiedzieć, co się stało z ponad 6 tys. dzieci, które – wedle danych UNICEF – w 2006 r. padły ofiarami przemytu, albo z 50 tys. dzieci w Europie, które – wedle UNHCR – zostały pozostawione samym sobie? – pyta niezależna badaczka belgijska Lorne Walters. Nie ma ona wątpliwości, że część padła ofiarą handlarzy organami.

W Polsce problemu handlu organami oficjalnie także nie ma. Z danych Komendy Głównej Policji wynika, że w ostatnich latach prowadzono około 20 takich spraw. Za sprzedawanie bądź kupowanie tkanek lub narządów oraz pośrednictwo w takim handlu grozi do trzech lat więzienia. A jeśli „sprawca uczynił sobie z popełnienia przestępstwa stałe źródło dochodu", kara może sięgnąć 10 lat. Jednocześnie za rozpowszechnianie ogłoszeń tego typu grozi grzywna do 5 tys. zł. Na ile te kary są skuteczne, pokazuje fakt, iż ogłoszeń typu „sprzedam nerkę", od których do niedawna roiło się na internetowych portalach, prawie już nie ma. Są za to inne. Bez trudu można znaleźć na forach anonse typu: „Oddam nerkę za długi. Mój dług, abym mogła dalej normalnie żyć, wynosi 45 tys". Poniżej podano numer telefonu. Sprawdziliśmy – ogłoszenie było aktualne. 

Agata Jabłońska

 

 

 

 


INFORMACJE I CIEKAWOSTKI MEDYCZNE

 

 

"WPROST" nr 1175, 12.06.2005 r.

LEK EWOLUCJI 

CUKRZYCA CHRONI PRZED MROZEM!

Woody Guthrie, legenda amerykańskiej muzyki folk, był uważany za alkoholika i leczony psychiatrycznie. Dopiero po wielu latach okazało się, że cierpiał na pląsawicę Huntingtona - dziedziczną chorobę niszczącą komórki mózgu, powodującą utratę kontroli nad ruchami ciała i demencję. To schorzenie wywołuje gen zwiększający aktywność seksualną i płodność w okresie młodzieńczym. Woody Guthrie siedmiokrotnie został ojcem, zanim ujawniła się atakująca dopiero po 40. roku życia pląsawica. - Zmiany genetyczne, uważane dziś za choroby, w przeszłości służyły przetrwaniu Homo sapiens. Dopiero rozwój cywilizacji sprawił, że stały się dla nas niekorzystne - powiedział w rozmowie z "Wprost" prof. Randolph Nesse z University of Michigan. Uczony jest jednym z twórców tzw. medycyny darwinowskiej, która za pomocą praw ewolucji wyjaśnia, skąd biorą się choroby i jak można je pokonać.

 

Wytworzenie nowych przystosowań zajmuje ewolucji tysiące albo dziesiątki tysięcy lat, a zmiany cywilizacyjne zachodzą znacznie szybciej. Tak właśnie było z cukrzycą typu 1, która powstała jako przystosowanie do epoki lodowcowej - uważa dr Sharon Moalem z nowojorskiej Mount Sinai School of Medicine. Według jego koncepcji, znaczny wzrost stężenia glukozy we krwi, do którego dochodzi podczas choroby z powodu niedoboru insuliny, chroni tkanki przed działaniem niskiej temperatury. Taki mechanizm okazał się bezcenny, gdy 12 tys. lat temu w północnej Europie średnia temperatura spadła o ponad 12oC w ciągu kilku dziesięcioleci. Nasi przodkowie mogli albo wyemigrować na południe, albo się przystosować do mrozów.

 

Nie leczona cukrzyca typu 1 prowadzi do wielu dolegliwości i śmierci, ale jej objawy rozwijają się na tyle powoli, że nie szkodziła naszym przodkom żyjącym wówczas średnio 25 lat. Problemem stała się dopiero wtedy, gdy uzyskaliśmy lepszą ochronę przed zimnem w postaci ciepłych ubrań i ogrzewanych domów. Do dziś choroba występuje przede wszystkim u osób pochodzenia północnoeuropejskiego, a jej przebieg ma silny związek z temperaturą - jest częściej rozpoznawana i trudniejsza do leczenia zimą. Co więcej, uczeni znaleźli takie przystosowania do mrozów także u zwierząt, takich jak żaba drzewna z gatunku Rana sylvatica.

 

Dzięki zjawisku podobnemu do cukrzycy typu 1 może ona całkowicie zamarznąć zimą, by na wiosnę wrócić do pełnej sprawności. Jeśli dowiemy się, w jaki sposób żaby sterują swym poziomem glukozy, możemy znaleźć nowy, naturalny lek na cukrzycę.

Chorobą ewolucyjną jest też druga odmiana cukrzycy, zwana insulinoniezależną, silnie związana z otyłością. Za rozwój cukrzycy typu 2 odpowiadają geny naszych przodków, zmuszające organizm do magazynowania energii i podwyższające poziom glukozy we krwi, by zapewnić jej nieprzerwane dostawy do mózgu. W warunkach niedoboru pożywienia te mechanizmy wydłużają życie. Rozwój rolnictwa, transportu i technik konserwowania żywności doprowadził jednak do

 

wyeliminowania głodu - najpierw w Europie, gdzie pierwsza epidemia cukrzycy typu 2 zaatakowała pod koniec XVII wieku (jej ofiarą padł prawdopodobnie m.in. Jan Sebastian Bach). Trwająca od setek lat "czystka" okazała się skuteczna - dziś tylko 2 proc. Europejczyków ma genetyczne skłonności do tej choroby. Cukrzyca typu 2 jest natomiast zmorą grup etnicznych, które niedawno wykonały skok cywilizacyjny. Światowymi rekordzistami są północnoamerykańscy Indianie Pima - dziś co drugi jest cukrzykiem!

 

Ewolucja ukształtowała też nasze upodobania kulinarne. Smakują nam produkty słodkie i tłuste, które dla naszych przodków były rzadko spotykanym obfitym źródłem energii. Także sól kuchenna, dziś obwiniana o wywoływanie nadciśnienia tętniczego, w naturze jest rzadko spotykanym składnikiem. Nieprzypadkowo mamy też skłonność do alkoholu - jego zapach w tropikalnej dżungli pozwala odnaleźć najlepsze, dojrzałe owoce. Ssaki naczelne wyczuwają zapach etanolu lepiej niż inne zwierzęta. Naszym praprzodkom nie groził alkoholizm, ponieważ nawet mocno sfermentowane owoce zawierają najwyżej 8 proc. alkoholu. Problem pojawił się dopiero po wynalezieniu destylacji, która w Europie zaczęła być stosowana na dużą skalę w XI wieku.

 

Od niedawna ludzkość przestały gnębić choroby zakaźne, przed którymi nasze organizmy musiały się bronić przez dziesiątki tysięcy lat. Po tej długiej walce pozostał nam kłopotliwy spadek - mechanizmy obronne, które dziś nie mają już przed czym nas chronić, za to mogą być przyczyną innych schorzeń. Jedno na 2,5 tys. dzieci rodzi się z dwoma kopiami genu odpowiedzialnego za mukowiscydozę - ciężkie zaburzenia działania układu oddechowego i pokarmowego, skracające życie do 30-40 lat. Prawdopodobnie ta choroba, a nie gruźlica, była przyczyną śmierci Fryderyka Chopina. Aż 5 proc. ludzi ma pojedynczy gen mukowiscydozy, który nie wywołuje choroby, ale chroni przed groźnymi infekcjami jelit, takimi jak cholera czy dur brzuszny.

 

Hemochromatoza polega na tym, że organizm gromadzi zbyt wiele żelaza w tkankach, co prowadzi m.in. do marskości wątroby (tak było w wypadku Ludwiga van Beethovena). Wywołujący ją gen zmniejszał podatność na zakażenie dżumą. Z kolei powszechne wśród Żydów geny choroby Tay-Sachsa prawdopodobnie chroniły przed gruźlicą, choć mogły też wywoływać ciężkie uszkodzenia mózgu. W Afryce przez tysiąc lat gen anemii sierpowatej znalazł się w genomach 45 proc. mieszkańców, chroniąc ich przed malarią. Kobiety z jednym genem fenyloketonurii są odporniejsze na zakażenia grzybicze, choć jeśli zwiążą się z mężczyzną

będącym nosicielem takiego genu, mogą urodzić chore dzieci, które przez całe życie muszą stosować specjalną dietę.

 

- Medycyna ewolucyjna pozwala nam zrozumieć, że nie wszystkie schorzenia dziedziczne będzie można łatwo wyleczyć za pomocą terapii genowej - mówi prof. Nesse. Może się okazać, że usuwając lub blokując "zły" gen, lekarze wpędzą pacjenta w inną chorobę, na przykład nowotwór złośliwy. Takie powikłania były zmorą wczesnych prób terapii genowej i na długie lata zraziły do niej zarówno lekarzy, jak i pacjentów.

 Jan Stradowski

 

 

„WPROST” nr 37, 16.09.2007 r.

GROŹNE ZWIERZĘTA

Ponad 70 proc. nowych chorób u ludzi wywołują zwierzęta – wynika z najnowszego dorocznego raportu Światowej Organizacji Zdrowia, opublikowanego pod hasłem „Bezpieczna przyszłość”. Najbardziej niebezpieczny dla ludzi jest wciąż wirus H5N1 wywołujący ptasią grypę. W 60 proc. przypadków u ludzi kończy się śmiercią.

 

PTASIA GRYPA

Wywoływana przez wirus H5N1.

Pierwszy przypadek choroby zanotowano przed czterema laty w Wietnamie. Od tego czasu na ptasią grypę zachorowały 322 osoby, 195 zmarło.

 

GORĄCZKA LASSA

Wywoływana przez wirusy przenoszone przez gryzonie (głównie szczury). Jest chorobą endemiczną występującą wyłącznie w zachodniej Afryce.

Co roku notuje się do 500 tys. nowych przypadków choroby.

Każdego roku umiera na gorączkę Lassa około 5 tys. osób

 

GORĄCZKA KRWOTOCZNA EBOLA

Wirus przenoszą małpy i gryzonie. Występuje głównie w Afryce. W ostatniej dekadzie choroba zabiła ponad 400 osób w Sudanie i ponad 300 w Kongu.

 

LEPTOSPIROZA

Wywoływana przez bakterie przenoszone m.in. przez myszy, króliki, owce, krowy i skunksy. W ostatniej dekadzie przypadki choroby zanotowano w Peru i Wenezueli.

 

GORĄCZKA RIFT VALLEY

Wirus przenoszą komary. Choroba największe żniwo zbiera w Afryce. W 1998 r. w Kenii zabiła 400 osób. W tym roku zmarło na nią prawie 200 Kenijczyków.

 

MALARIA

Chorobę wywołuje bakteria zarodźca malarycznego przenoszona przez komary. Malaria to najczęstsza na świecie choroba zakaźna. Każdego roku zapada na nią ponad 220 mln osób, a umiera 1-3 mln (głównie dzieci z Czarnego Lądu).

(PB)

 

 

„WPROST” nr 6(1209), 12.02.2006 r.

GRYPA MÓZGU

KOCIE ODCHODY MOGĄ BYĆ PRZYCZYNĄ OBŁĘDU

Przeziębienie, katar i zapalenie gardła kojarzone są z dokuczliwymi, ale niegroźnymi dolegliwościami górnych dróg oddechowych. Tymczasem mogą powodować poważne choroby. Uczeni z Karolinska Institutet w Sztokholmie wykryli w surowicy krwi chorych na anoreksję i bulimię przeciwciała atakujące neurony odpowiedzialne za odczuwanie głodu i sytości (obecne w podwzgórzu i przysadce mózgowej). Przeciwciała powstały w wyniku działania wirusów grypy typu A oraz powodujących anginę paciorkowców Streptococcus pyogenes.

Nie dowodzi to jeszcze, że zaburzenia odżywiania są wywoływane przez zarazki. Coraz więcej wyników badań wskazuje jednak, że pospolite drobnoustroje mogą się przyczynić do powstania zaburzeń psychicznych. - Mikroby wywołują głównie infekcje, ale zamiast bezpośrednio atakować tkanki organizmu, mogą sprawić, że będzie je niszczył wprowadzony w błąd układ odpornościowy - mówi dr Paweł Grzesiowski z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego w Warszawie. Tak powstają tzw. choroby autoimmunologiczne, do których zaliczane są m.in. stwardnienie rozsiane i reumatoidalne zapalenie stawów. Podejrzewa się, że podobnie mogą się rozwijać depresje i nerwice natręctw. Wszystko zależy od tego, które tkanki zaatakuje układ immunologiczny - komórki nerwowe czy chrząstki stawów.

 

MIMIKRA MIKROBÓW

Paciorkowce powodujące zwykle anginę, zapalenie gardła i ucha mogą uruchomić atak komórek odpornościowych na melanokortyny - hormony przekazujące informacje dotyczące głodu i sytości. Zaburzenie ich działania wywołuje nadmierny apetyt albo brak łaknienia i w efekcie anoreksję lub bulimię. Ponad połowy pacjentów nie udaje się wyleczyć. Badania uczonych z Karolinska Institute wykazały, że podobną reakcję mogą wywołać bakterie Helicobacter pylori, odpowiedzialne za wrzody przewodu pokarmowego, oraz wirusy Epsteina-Barra, powodujące ostre zapalenia gardła i migdałków.

- Wirus wślizguje się do DNA organizmu i powoduje, że komórki zaatakowanego zaczynają produkować obce białka. U niektórych zakażonych mogą one być rozpoznawane przez komórki odpornościowe jako groźne i niszczone - mówi dr Paweł Grzesiowski. Bakterie powodują z kolei tzw. mimikrę molekularną - produkują białka podobne do obecnych w tkankach narządów. Wprowadzony w błąd układ odpornościowy, walcząc z bakteriami, niszczy również własne tkanki. Wirus grypy modyfikuje komórki mięśnia sercowego, narażając je na atak układ odpornościowego, co może doprowadzić do tzw. przewlekłej kardiomiopatii rozstrzeniowej, powodującej ciężką niewydolność serca. Paciorkowce wytwarzają w zaatakowanym organizmie tzw. białko M, przypominające znajdującą się w komórkach serca miozynę, odpowiedzialną za kurczenie się mięśni. Organizm, walcząc z bakterią, niszczy także komórki mięśnia sercowego i znajdujące się w nim naczynia krwionośne. Dochodzi wtedy do groźnego zapalenia mięśnia sercowego, objawiającego się silnymi bólami w klatce piersiowej, przyspieszonym rytmem serca i narastającą dusznością. - Jeśli pacjent lub lekarz zlekceważy te objawy, może dojść do tak znacznego uszkodzenia mięśnia sercowego, że jedynym ratunkiem dla chorego będzie przeszczep serca - mówi prof. Witold Rużyłło z Instytutu Kardiologii w Warszawie.

 

PENICYLINA NA SCHIZOFRENIĘ

Leki przeciwbakteryjne i przeciwwirusowe mogą się okazać skuteczne w leczeniu niektórych przypadków psychoz i depresji. Najnowsze badania wykazały, że wywołujące kiłę krętki blade (Treponema pallidum) przyczyniają się do rozwoju schizofrenii, manii i depresji. Syfilitycy w pierwszej połowie minionego stulecia stanowili aż jedną trzecią pacjentów zakładów psychiatrycznych. Ta trudno wówczas uleczalna choroba w zaawansowanym stadium atakuje także mózg, powodując m.in. zaburzenia psychiczne i wiąd rdzenia. Chorzy na kiłę zniknęli ze szpitali psychiatrycznych, gdy w latach czterdziestych minionego stulecia zaczęto stosować penicylinę.

Najnowsze analizy epidemiologiczne ognisk chorób psychicznych ujawniły, że pojawiają się one i znikają podobnie jak ogniska chorób zakaźnych. Schizofrenię częściej diagnozuje się w dużych miastach, na obszarach o chłodnym klimacie i w wielodzietnych rodzinach, czyli w warunkach sprzyjających rozprzestrzenianiu się zarazków. W Anglii i Walii na schizofrenię zachorowało prawie dwukrotnie więcej osób urodzonych w czasie epidemii grypy w 1957 r. niż w pokoleniu, które przyszło na świat rok wcześniej. U dzieci, których matki chorowały na grypę w czasie ciąży, zagrożenie schizofrenią wzrasta trzykrotnie. "W tym wypadku pierwotną przyczyną rozwoju choroby jest reakcja układu odpornościowego matki" - wyjaśnia amerykański neurolog dr Robert C. Bransfield. "Białka uruchamiające reakcję obronną organizmu (tzw. cytokiny) uszkadzają połączenia nerwowe w mózgu płodu. Ten defekt ujawnia się dopiero w wieku dorosłym" - dodaje.

W podobny sposób do schizofrenii przyczynia się pierwotniak Toxoplasma gondii znajdujący się w kocim kale, zanieczyszczonej wodzie i surowym mięsie. Prof. Alan S. Brown, epidemiolog z University of Columbia, wykazał, że dzieci, które miały kontakt z toksoplazmozą w łonie matki, są nie tylko zagrożone niedorozwojem narządu wzroku czy serca, ale też dwukrotnie częściej chorują na schizofrenię. - Aby uchronić płód przed odrzuceniem, układ odpornościowy kobiet w ciąży działa intensywniej niż normalnie i na ogół potrafi stłumić agresję komórek atakujących własne tkanki. Czasami jednak nie udaje mu się obronić - wyjaśnia dr Grzesiowski.

 

ZARAŹLIWA NERWICA

Mikrobiolodzy z University of California w Irvine, badając bliźnięta, doszli do wniosku, że u dzieci zarazki są przyczyną aż 60 proc. przypadków nerwicy natręctw. Skutkiem uruchomionego przez zarazki samoniszczenia organizmu może być nawet autyzm, który najczęściej ujawnia się w pierwszych trzech latach życia. Najprawdopodobniej matki chorych dzieci w czasie ciąży zostały zainfekowane wirusem cytomegalii, którym można się zarazić przez kontakt ze śliną, moczem, nasieniem i wydzieliną pochwy.

Jeszcze bardziej zaskakujące jest podejrzenie, że wirusy mogą być przyczyną otyłości! Badania uczonych z University of Wisconsin przeprowadzone na kurczętach wykazały, że wywołujący u ludzi przeziębienie adenowirus Ad 37 powoduje również zaburzenia metaboliczne. Poddany testom drób zaczął nadmiernie przybierać na wadze. Nikt dotychczas nie wykazał, że podobny mechanizm działa u ludzi. Wielu wirusologów jest jednak przekonanych, że współczesna medycyna wciąż nie docenia wpływu drobnoustrojów na powstawanie i rozwój chorób niezakaźnych.

Monika Florek-Moskal

 

 

"WPROST" nr 38(1190), 25.09.2005 r.

NOS NA CHOROBY

GRUŹLICĘ, OSPĘ I CUKRZYCĘ, A NAWET NOWOTWORY MOŻNA ROZPOZNAĆ PO ZAPACHU

Starożytni chińscy medycy wiedzieli, że zakażona bakteriami ślina ma zapach zgnilizny. Hipokrates rozpoznawał cukrzycę, wyczuwając w oddechu chorego woń owoców, a choroby wątroby wykrywał po zapachu stęchlizny.

 Podobnie wyczuwają choroby zwierzęta unikające w stadzie kontaktu z zakażonymi osobnikami. W "Proceedings of the National Academy of Sciences" opisano kijanki, które wyczuwały substancje chemiczne wydzielane przez zwierzęta chore na grzybicę.

- Charakterystyczny zapach oddechu, potu, moczu czy śliny jest objawem chorób metabolicznych, schorzeń układu pokarmowego, oddechowego, a nawet nowotworów - powiedziała w rozmowie z "Wprost" dr Carolyn Willis z Amersham Hospital w Wielkiej Brytanii. Zakażenie bakterią Helicobacter pylori, powodującą wrzody żołądka i dwunastnicy, nadaje oddechowi ludzi zapach stęchlizny. Zapach chorego na ospę przypomina owczy pot, a na dur brzuszny - świeży chleb. Podobnie zmienia się woń ludzi cierpiących na schorzenia wątroby, trzustki, a nawet na odrę.

 

PIES LEPSZY OD LEKARZA

Badania brytyjskich uczonych wykazały, że psy wyczuwają osoby chore na raka pęcherza moczowego. Trzy cocker-spaniele, labrador i kundel były szkolone w rozróżnianiu węchem próbek moczu osób chorych i zdrowych. Uczono je ignorować różnice wynikające z płci pacjentów, wieku, diety i innych czynników wpływających na zapach moczu. Po siedmiomiesięcznym treningu zwierzęta rozpoznawały raka w 41 proc. - Przypadkowo psy rozpoznają zapach raka najwyżej w 14 proc. - tłumaczy Willis. - Gdyby były szkolone dłużej, osiągnęłyby jeszcze lepsze wyniki.

Tkanka nowotworowa wytwarza substancje lotne, takie jak alkany, pentan, formaldehyd oraz pochodne benzenu. Jest ich wystarczająco dużo, by psy, których zmysł węchu jest 100 tys. razy wrażliwszy od powonienia człowieka, potrafiły je wyczuć już we wczesnym stadium choroby, kiedy są duże szanse na wyleczenie chorego. Każdy nowotwór ma też charakterystyczną dla siebie wydzielinę o typowym zapachu. W przypadku nowotworów pęcherza moczowego czy nerek jest to mocz, rak płuca powoduje zmiany w oddechu, a rak skóry zmienia zapach potu.

 

SMAK CZERNIAKA

W Polsce podobne doświadczenia prowadzi prof. Tadeusz Jezierski z Instytutu Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN w Jastrzębcu. Uczony trenuje psy do rozpoznawania węchem raka płuca, piersi i czerniaka. Zwierzęta obwąchują próbki wydychanego powietrza pobrane od chorych na nowotwory złośliwe oraz od zdrowych ochotników. - Nasze psy poprawnie wskazują 60-97 proc. próbek - mówi prof. Jezierski. W piśmie "Lancet" opisano historię mieszańca collie i dobermana, który ciągle obwąchiwał na nodze swojego pana znamię, a nawet próbował je wyrwać. Kiedy zaniepokojony zachowaniem psa mężczyzna zgłosił się na badania lekarskie, okazało się, że znamię to czerniak złośliwy, jeden z najgroźniejszych nowotworów skóry. Z podobnym przypadkiem zetknęli się naukowcy z USA. Suczka rasy portugalski pies wodny trenowana do wykrywania zapachu nowotworów płuca i pęcherza moczowego podczas jednej z wystaw psów rasowych pokładała się u stóp zasiadającej w jury sędziny. Kiedy uczeni dowiedzieli się o tym, nakłonili kobietę do zrobienia badań. Okazało się, że ma czerniaka. Teraz amerykańscy naukowcy badają zdolności psów do rozpoznawania raka wątroby w oddechu, raka prostaty po woni moczu i czerniaka po zapachu skóry.

Badania na psach, a także innych zwierzętach (np. szczury po zapachu rozpoznają u ludzi gruźlicę) mają posłużyć do opracowania testów umożliwiających wczesne wykrywanie chorób. Sztuczny nos o nazwie Diag-Nose, skonstruowany przez uczonych z Cranfield University w Bedfordshire, pomaga diagnozować schorzenia dróg moczowych, gruźlicę, raka jelita grubego i infekcje ran. Wkrótce zostanie przystosowany do rozpoznawania raka płuc, nerek, wątroby i skóry. Szkoccy uczeni pracują nad urządzeniem, które rozpozna nowotwory, choroby wątroby i cukrzycę. Umieszczone w nim elektroniczne czujniki wyłapią określone substancje lotne, a komputer natychmiast skojarzy ich zapachy z odpowiednimi chorobami. Takie urządzenia mają być przystosowane nie tylko do używania w szpitalach i laboratoriach, ale także w domu. - Gdy przyrząd zasygnalizuje zapach, który może świadczyć o chorobie, pacjent z pewnością przyspieszy swoją wizytę u lekarza, a to zwiększy jego szanse na wyleczenie - twierdzi Amanda Vezey z Diabetes UK. Psy i elektroniczne nosy nie zastąpią tradycyjnych badań, takich jak rezonans magnetyczny czy USG. Nowe, nieinwazyjne urządzenia diagnostyczne, wykrywające choroby w wydychanym powietrzu, moczu i ślinie, będą jednak podstawowym wyposażeniem gabinetów lekarskich już za 5-10 lat.

 

ZAPACH CHOROBY 

Każda choroba zaburza procesy chemiczne zachodzące w organizmie człowieka. W efekcie zmienia woń potu, oddechu i moczu, a to umożliwia rozpoznanie dolegliwości po zapachu.

zgniłe jabłka lub gruszki - cukrzyca

Monika Florek

 

owczy pot - ospa

 

ptasie pióra - odra

 

surowe mięso - żółta febra

 

ryba - mocznica, niewydolność nerek

 

surowa wątroba - choroby wątroby

 

świeży chleb - dur brzuszny

 

nieświeże piwo - gruźlica

 

 

„WPROST” nr 46(1299), 2007 r.

DELFINY NIE LECZĄ?!

Delfinoterapia może być szkodliwa zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt. To metoda polegająca na bliskim kontakcie z waleniami, zalecana zwłaszcza osobom dotkniętym autyzmem. Naukowcy z Whale and Dolphin Conservation Society zalecają całkowity zakaz prowadzenia tych praktyk. Nie ma naukowych podstaw potwierdzających skuteczność tej terapii. Wiadomo natomiast, że jest ona droga, a przepisów regulujących zasady kontaktu chorych ze zwierzętami wciąż brak. Obie strony są więc narażone na kontuzje i infekcje. Delfiny zmuszane do kontaktu z ludźmi często są przetrzymywane w złych warunkach.

(EN)

 

 

„WPROST” nr 47(1300), 2007 r.

SEJSMOGRAF CHORÓB

PO WYGLĄDZIE MOŻNA POZNAĆ, NA CO ZACHORUJEMY

Jedynie niebieskie oczy są naturalne. Zielone czy brązowe są skażone toksynami – uważają irydolodzy. Refleksolodzy diagnozują choroby po wyglądzie dłoni i stóp. Dopatrywanie się związku wyglądu ze stanem zdrowia nie jest jednak domeną znachorów. Uczeni dowodzą, że rysy twarzy i budowa ciała są jak sejsmograf – mówią o naszym stanie zdrowia, a także o zdolnościach umysłowych. To, jacy jesteśmy, zależy m.in. od poziomu hormonów w łonie matki, które wpływają na nasz rozwój. Ważny jest także sposób odżywiania. Od dzieciństwa kształtuje on metabolizm.

 

1. W rysach twarzy zapisane są informacje o groźnych chorobach genetycznych. Zwężona twarz, szczególnie w okolicy skroni, krótki, zadarty nos i wydatne usta to cechy osób z zespołem Williamsa, objawiającym się opóźnieniem rozwoju fizycznego i nadwrażliwością na hałas. Spłaszczona środkowa część twarzy, wydatne policzki świadczą o zespole Smitha - Magenisa. Objawia się on tendencją do budzenia się w nocy i zasypiania w dzień oraz agresją. Powiększona głowa, duże uszy, wydłużona twarz są związane z zespołem łamliwego chromosomu X. Objawy to opóźnienie umysłowe lub ADHD, a u mężczyzn powiększone jądra Zbyt szeroki rozstaw oczu jest typowy dla zespołu Jacobsena. Objawia się opóźnieniem umysłowym i zaburzeniami działania serca i wzroku. Błękitne białkówki, smukłe palce, smukłe, asymetryczne ciało są symptomami zespołu Marfana. Ta choroba wynika z uszkodzenia włókien sprężystych i zaburzenia w tworzeniu kolagenu oraz tkanki łącznej.

 

2. Naczyniaki zaburzają działanie układu krwionośnego. Jeśli znajdują się na głowie, mogą być wynikiem deformacji naczyń krwionośnych zewnętrznej części mózgu. Zwiększają wtedy ryzyko padaczki i wzmagają trudności z uczeniem się (zespół Sturge’a - Webera). Naczyniaki znajdujące się na rękach lub nogach powodują przerost tkanek miękkich lub kości. To skutkuje powiększeniem kończyn (zespół Klippela - Trenaunaya).

 

3. Długość palców prognozuje zdolności matematyczne i językowe. Chłopcy z palcami wskazującymi krótkimi w stosunku do palców serdecznych wyjątkowo dobrze wypadają w testach matematycznych. Dziewczynki z palcami wskazującym i serdecznym o podobnej długości są sprawniejsze niż inne w ustnych wypowiedziach. Przyczyną jest działanie hormonów. Długość palców jest określana już w życiu płodowym, kiedy płód ma kontakt z testosteronem i estrogenem. Wyższy poziom testosteronu w łonie matki powoduje, że palec wskazujący jest krótszy niż serdeczny. Estrogen z kolei prowadzi do zrównania ich długości. Jednocześnie testosteron sprzyja rozwojowi części mózgu związanych ze zdolnościami matematycznymi. Estrogen wpływa też na regiony mózgu związane ze zdolnościami językowymi.

 

4. Liczne znamiona na skórze zwiększają podatność na raka skóry. Jednocześnie DNA osób mających wiele znamion opiera się starzeniu skuteczniej niż DNA osób o skórze pozbawionej znamion. Badacze z King’s College w Londynie odkryli, że osoby mające ponad 100 znamion mają dłuższe telomery (końcówki DNA w chromosomach, które z wiekiem się skracają) niż osoby mające mniej niż 25 znamion. Różnica wieku określona na podstawie długości telomerów wynosiła 6-7 lat.

 

5. Osoby o krótkich nogach bardziej niż inne są narażone na cukrzycę. Długość nóg świadczy o odżywianiu w dzieciństwie. Stosunek długości nóg do wysokości ciała jest jednym ze wskaźników rozwoju dziecka. Uczeni z Johns Hopkins University dowiedli, że ludzie o krótkich nogach mają więcej tkanki tłuszczowej niż inni. Wykazują też większą oporność na insulinę. U takich osób aż o 10 proc. częściej rozwija się cukrzyca typu 2.

 

6. Obwód szyi może świadczyć o podatności na bezdech we śnie. Dotychczas sądzono, że ryzyko wystąpienia tej dolegliwości zwiększa wysokie BMI (stosunek wagi ciała do wzrostu). Uczeni z Baylor College of Medicine dowiedli, że znacznie bardziej do bezdechu sennego przyczynia się większy od przeciętnego obwód szyi.

 

7. Osoby, które wcześnie tracą zęby, są ponadtrzykrotnie bardziej narażone na demencję niż ludzie, którzy zachowują własne uzębienie. Uczeni tłumaczą tę zależność na dwa sposoby. Choroby zębów i dziąseł powodują stany zapalne jamy ustnej. Z tym wiążą się zmiany we krwi i układzie krwionośnym, zaburzające działanie mózgu. Inne wyjaśnienie to odżywianie się. Osoby, które utraciły zęby, mają tendencję do monotonnej diety, co skutkuje niedoborem składników odżywczych i niekorzystnie wpływa na mózg.

 

8. Kobiety, których matki mają szerokie biodra, trzykrotnie częściej zapadają na raka piersi niż córki matek o wąskich biodrach. Badania opublikowane w „American Journal of Human Biology" sugerują, że przyczyną jest wysoki poziom estrogenu. Hormon ten w nadmiarze zakłóca kodowanie DNA. Nadmiar estrogenu we krwi kobiet w ciąży może powodować zmiany nowotworowe u żeńskich płodów już w czasie pierwszych tygodni ciąży, kiedy tworzy się tkanka budująca gruczoły piersiowe.

 

 

„WPROST” nr 1(1306), 2008 r.

GENOWA FATAMORGANA

TESTY GENETYCZNE CAŁEGO GENOMU NIEPOTRZEBNIE STRASZĄ LUDZI

Nie tylko amerykański biolog Craig Venter może sobie pozwolić na poznanie własnego DNA. Trzy firmy oferują już testy genetyczne badające cały genom pod względem skłonności do często występujących chorób. Wystarczy wysyłać do firmy Navigenics w Kalifornii próbkę śliny i zapłacić 2,5 tys. dolarów.

Płacąc firmie Navigenics za analizę genetyczną i konsultację z lekarzem, otrzymujemy obietnicę dowiedzenia się, czy grozi nam jedno z ponad 20 schorzeń genetycznych, takich jak cukrzyca, otyłość, nowotwory lub jaskra. Ofertę badań genomu przygotowała też islandzka firma deCODE Genetics, która udostępniła w Internecie serwis deCODEme. Aby zbadać swoje DNA pod względem predyspozycji do kilkunastu chorób, trzeba wysłać jego próbkę oraz czek na 985 dolarów. Podobną usługę w podobnej cenie oferuje amerykańska firma 23andMe, której współzałożycielką jest Anne Wojcicki, żona Sergeya Brina, szefa Google'a.

 

TEST STRACHU

Odkrywanie tajemnic ludzkiego genomu przestało być luksusem dostępnym dla elity naukowców. Ale czy warto się takim testom poddawać? Testy DNA badają specyficzne dla każdego człowieka tzw. sekwencje polimorfizmu nukleotydowego, czyli pojedyncze odmiany genetyczne. – Interpretowanie wyników to jednak nie lada wyzwanie. Każda z różnic składa się tylko na ułamek ryzyka wystąpienia choroby. Znając wyniki testu, wciąż będziemy żyć w niepewności, czy jakaś choroba się u nas rozwinie – mówi „Wprost" prof. Birgit Funke, genetyk z Center for Genetics and Genomics w Harvard Medical School. – Takie testy mogą niepotrzebnie straszyć ludzi. Posiadanie pewnych mutacji genetycznych nie przesądza o chorobie, szczególnie jeśli mówimy o schorzeniach wieloczynnikowych. Jeśli takie wyniki nie zostaną przeanalizowane przez lekarza genetyka, narażają pacjenta na niepotrzebny strach – mówi prof. Janusz Limon, kierujący Katedrą i Zakładem Biologii i Genetyki Akademii Medycznej w Gdańsku.

Możemy założyć, że każdy z nas ma pewne predyspozycje genetyczne do najczęściej występujących schorzeń. Na dodatek są to choroby wieloczynnikowe, których wystąpienie zależy od wielu genów oraz od wpływu środowiska. Powiązania między nimi są wciąż słabo znane. Dopiero zrozumienie wszystkich czynników mogłoby dać prawdziwy obraz podatności na określone choroby. Takie badania wciąż nie są jednak możliwe do przeprowadzenia.

Jak niewiele jeszcze wiemy o funkcjach genów, świadczy to, że nawet dwóch słynnych badaczy DNA – Craig Venter i James Watson, których genomy odczytano w 2007 r. – niewiele mogło powiedzieć o sobie na podstawie zsekwencjonowanego genomu. Wyniki 79-letniego Watsona częściowo potwierdziły to, co już pokazało życie, czyli skłonność do nowotworów. U Ventera odczytano skłonność do chorób serca, zwyrodnienia plamki żółtej oraz podwyższone ryzyko wystąpienia choroby Alzheimera. Venter od tej pory profilaktycznie przyjmuje statyny – leki obniżające poziom cholesterolu we krwi.

 

ZŁUDZENIA ZA PIENIĄDZE

Krytycznie na temat dostępnych testów genetycznych wypowiadają się brytyjscy genetycy zrzeszeni w Human Genetics Commission, która na początku grudnia 2007 r. opublikowała raport „More Genes Direct". Dotyczy on badań dostępnych nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w całej Europie. – Nie jesteśmy przeciwni wykonywaniu takich testów, nie chcemy ich zakazywać. Pragniemy tylko ostrzec potencjalnych klientów, by mieli świadomość, co kupują. Bo korzystanie z wielu dostępnych na rynku testów jest stratą pieniędzy – mówi dr Christine Patch, jedna z autorek raportu.

Problem dotyczy nie tylko testów, ale i odnoszących się do nich regulacji prawnych, których albo w ogóle nie ma, albo są niedostosowane do specyfiki tych badań. – W Polsce każdy może założyć laboratorium badań genetycznych. Znam biologa specjalizującego się w genetyce roślin, który bada geny człowieka – mówi prof. Limon. Jego zdaniem, odpłatne badania molekularne bez poradnictwa genetycznego są sprzeczne z etyką lekarską. Problem dotyczy zarówno badań genów związanych z predyspozycją do nowotworów, jak i rzadkich chorób jednogenowych, które w większości przypadków są nieuleczalne. – Wynik ujemny może powodować fałszywe poczucie bezpieczeństwa badanej osoby, ponieważ w powstawaniu choroby nowotworowej biorą udział liczne geny o słabym działaniu, często nieznane, których łączne działanie może wywołać raka – dodaje prof. Limon.

 

NIEDŹWIEDZIA PRZYSŁUGA

Wiele firm oferuje testy genetyczne, które, jak zapewnia reklama, pomogą opracować dietę i styl życia dostosowane do DNA badanych. – Komponowanie diety na podstawie tak nikłych przesłanek może wyrządzić więcej szkód niż korzyści. Ludzie stracą wiarę w możliwości genetyki, zanim ta dziedzina rozwinie skrzydła – mówi „Wprost" prof. Jose Ordovas z Tufts University. Jeśli na przykład będziemy znać podstawy genetyczne powodujące skłonność do otyłości u danej osoby, będziemy mogli przeciwdziałać temu schorzeniu odpowiednią dietą i stylem życia. Dysponując obecną wiedzą, nie potrafimy tego zrobić.

Jak mało wiarygodne są takie testy, sprawdził Gregory Kutz z Government Accountability Office. Wymyślił 14 profili kobiet i mężczyzn, różniących się wagą, wiekiem, stylem życia, przebytymi chorobami. Następnie pobrał tylko dwie próbki DNA – jedną od kilkumiesięcznej córki, a drugą od dorosłego mężczyzny. Mimo że kilka wymyślonych osób miało to samo DNA, każda otrzymała inne wskazówki żywieniowe, bazujące na opisanym w ankiecie stylu życia. Jeśli dieta była uboga w warzywa, radzono: jedz więcej warzyw. Jeśli była bogata we wszystkie składniki odżywcze, sugerowano, by utrzymywać taki sposób odżywiania. Palaczom zalecano, by zerwali z nałogiem itd.

 

Choć wszystkie firmy deklarowały, że nie diagnozują predyspozycji do zapadania na choroby, wyraźnie podawały informacje dotyczące ryzyka zachorowania na cukrzycę, raka, choroby serca czy nadciśnienie. I to wszystko na podstawie badania zaledwie kilku lub kilkunastu genów. Sugerowano też skorzystanie z suplementów dobranych do profilu genetycznego, które potrafią naprawić uszkodzone geny. Koszt rocznej kuracji wynosił 1200 dolarów. Było to oszukiwanie klientów, ponieważ nie ma leków „naprawiających DNA", a skład suplementów nie różnił się od zwykłych preparatów multiwitaminowych.

Badania genetyczne już dziś mogą pomóc w poznaniu i wczesnym wykryciu wielu chorób. Ważne, żebyśmy podchodzili do nich z ostrożnością, a nie ślepą wiarą.

 

Nie składamy się wyłącznie z kodu genetycznego – twierdzi Craig Venter

W DNA jest bardzo mało informacji dających stuprocentową pewność. Wszystkie informacje zawarte w genomie mówią tylko o prawdopodobieństwie wystąpienia choroby. Jesteśmy dopiero w pierwszym stadium badań. Aby wiedzieć więcej, potrzebujemy dziesiątek tysięcy a nawet milionów genomów, z których będziemy mogli stworzyć bazę umożliwiającą interpretację wielu rzadkich wariantów genetycznych i tego, co one oznaczają. A na to potrzeba dziesięcioleci.

 

WRÓŻENIE Z TESTÓW

Na rynkach europejskim i amerykańskim jest dostępnych półtora tysiąca różnego rodzaju testów genetycznych. Większość z nich skupia się na badaniach jednego genu związanego z rzadką chorobą. Na przykład amerykańska firma Graceful Health bada mutacje genu ApoE, który jest związany z chorobą Alzheimera. Z kolei brytyjska Medi-Checks analizuje przede wszystkim predyspozycje genetyczne do raka piersi, zaś niemiecka Medigenomix – ryzyko wystąpienia osteoporozy. Niektóre firmy na podstawie kilku, najwyżej kilkunastu

genów próbują odpowiedzieć na pytanie, jaką dietę dana osoba powinna stosować i jaki prowadzić styl życia.

Aleksandra Postoła

 

 

„POLITYKA” nr 48 (2532), 03-12-2005; s. 76 NAUKA

CHOROBY ZAKAŹNE

ATAK GENÓW?

Włączanie genów pasożyta do ludzkiego DNA może być przyczyną niektórych przewlekłych chorób zakaźnych. Hipoteza tak intrygująca, że wywołała skandal na łamach renomowanego pisma „Cell”.

Choroba Chagasa występuje w Ameryce Łacińskiej – od pogranicza USA i Meksyku po Patagonię. W ostrej formie wywołuje charakterystyczne, zwykle jednostronne, opuchnięcie oka i powieki, zapalenie spojówek, gorączkę, osłabienie, nudności, powiększenie węzłów chłonnych, a u noworodków także obrzęk mózgu, który może prowadzić do śmierci. Po kilku tygodniach objawy te ustępują, a choroba przechodzi w formę utajoną. U 30 proc. pacjentów objawia się ona ponownie po upływie 10–40 lat w o wiele groźniejszej formie chronicznej. Wtedy choroba atakuje zwykle serce i układ pokarmowy. Pojawia się przerost tkanek powodujący arytmię serca, niewydolność mięśnia sercowego, duszności, kłopoty z krążeniem krwi i obrzęk nóg, a ze strony przewodu pokarmowego – kłopoty z przełykaniem pokarmów stałych i uporczywe zaparcia.

 

Niebezpieczny pluskwiak

W przeważającej większości przypadków choroba atakuje biedotę zamieszkującą slumsy, drewniane chaty lub rozpadające się murowane rudery. Choć z reguły nie jest śmiertelna, to jej przewlekła forma jest jednak bardzo dolegliwa i skraca życie statystycznie o 9–10 lat. Występowanie choroby w ubogich warstwach społecznych od dawna sugerowało naukowcom, że jej przyczyn należy upatrywać w niehigienicznych warunkach życia.

 

Choroba wzięła swą nazwę od nazwiska odkrywcy zarazka – Brazylijczyka Carlosa Chagasa. W 1909 r., szukając przyczyny choroby biedoty w brazylijskim stanie Minas Gerais, wykrył w komórkach krwi zarówno dzieci, jak i zwierząt (kotów, oposów, pancerników, gryzoni, psów, nietoperzy i małp) cierpiących na tę chorobę obecność pierwotniaka z gatunku Schyzotrypanum cruzi, dziś zwanego Trypanosoma cruzi. Wykazał również, że pierwotniak ten żyje w przewodzie pokarmowym pewnego gatunku owada z grupy pluskwiaków, choć nie wnika do jego komórek. Okazało się także, że zarazek występuje u ptaków, ale nie jest dla nich groźny. Obecność tego samego pierwotniaka u chorych ludzi i zwierząt sugerowała, że może on być przyczyną choroby. Chagas zidentyfikował więc nie tylko chorobotwórczy drobnoustrój, jego rezerwuar (liczne gatunki ssaków i ptaków przenoszących pierwotniaka), ale i głównego winowajcę zakażenia ludzi, czyli tzw. wektor przenoszenia choroby – pluskwiaka Panstrongylus megistus.

 

Raport Darwina

Po odkryciu Chagasa okazało się, że nauka już od 1835 r. znała tego pluskwiaka, noszącego lokalną argentyńską nazwę benchuca. W relacji ze swej podróży badawczej dookoła świata na HMS Beagle, w zapiskach z Patagonii, Karol Darwin pisze o tym owadzie: „Wbija w skórę ofiary swoją kłujkę i w ciągu 10 minut wysysa tyle krwi, że jego płaski odwłok przekształca się w kulkę”. Darwin nie zdawał sobie sprawy, że opisuje jeden ze sposobów przenoszenia zarazka choroby Chagasa.

 

Benchuca żyje w ludzkich domostwach, ale wybiera tylko te zaniedbane, w których pełno pęknięć muru lub ścian z desek i bali drewna. Ukąszenie przez pluskwiaka bywa źródłem choroby, najczęściej jednak do zakażenia dochodzi w wyniku wtarcia bogatych w pierwotniaki odchodów owada w drobne ranki na skórze lub w śluzówkę oka czy jamy ustnej. Benchuca żeruje nocą, rozsiewając swe odchody często wprost na ciele śpiących domowników. Fatalne w skutkach może więc być zwykłe poranne przetarcie oczu.

 

Obserwacje te wyjaśniły, dlaczego przy ostrej formie choroby Chagasa tak często dochodzi do stanu zapalnego tylko jednego oka. Prawdopodobieństwo wtarcia pierwotniaków do obu oczu jednocześnie jest po prostu znacznie mniejsze. Najlepszą formą walki z chorobą, a problem dotyczy 16–18 mln ludzi, z których co roku 50 tys. umiera, jest tępienie benchuca. Dlatego tak ważna jest poprawa warunków życia w krajach Ameryki Łacińskiej. Organizacje pozarządowe zbierają pieniądze głównie na zakup cementu do zacierania szczelin i pęknięć w murach domostw. Propagują również stosowanie zasad higieny, używanie moskitier i środków owadobójczych. Na samą chorobę nie ma bowiem dotąd ani skutecznego środka zaradczego, ani szczepionki. Jej ostrą formę łagodzą leki, ale nie zabezpieczają one przed najgorszym – schorzeniem chronicznym. To właśnie ono jest najgroźniejsze, gdyż wyniszcza organizm, skracając życie chorych.

 

Skaczące geny

Od dawna sądzono, że chroniczna forma choroby Chagasa jest wynikiem utajonej, wewnątrzkomórkowej obecności pierwotniaków w najczęściej atakowanych tkankach serca, jelita i przełyku albo efektem autoimmunologicznej reakcji włączonej przez zakażenie pierwotne, które miało miejsce przed wieloma laty. Badania mikroskopowe nie potwierdzają jednak obecności pierwotniaków w chorych tkankach. Dlatego wysnuto hipotezę, że w komórkach tych może dochodzić do przetrwania nie zarazków, lecz tylko ich genów.

 

Możliwość włączania się genów trypanosomy do ludzkiego DNA wykazała w 1994 r. brazylijska ekipa badawcza Antonio Teixeiry. W DNA pobranym z zakażonych komórek wykryła geny pochodzące z tzw. kinetoplastu pierwotniaka. Kinetoplast to wewnątrzkomórkowe organellum niezbędne do produkcji energii – odpowiednik mitochondrium komórek ludzi, zwierząt i roślin. Kinetoplast, podobnie jak mitochondria, zawiera własny DNA, w którym zapisane są geny niezbędne do jego funkcjonowania. Co ważne, na DNA kinetoplastu składają się tysiące krótkich, w porównaniu z DNA jądrowym, nici tego kwasu nukleinowego, tzw. plazmidy. Stanowią one aż 15 proc. całego DNA pierwotniaka.

 

W kolejnej publikacji, tym razem w najbardziej prestiżowym czasopiśmie „Cell” z lipca ubiegłego roku, ta sama grupa wykazała, że DNA kinetoplastu Trypanosoma cruzi nie tylko włącza się do DNA chorego człowieka czy zwierzęcia (królika i kury), ale też może być przekazywany potomstwu w komórkach jajowych lub plemnikach.

 

Autoagresja kierowana

W jaki sposób chroniczna forma choroby Chagasa mogłaby być wywoływana obecnością nie całych zarazków, a tylko pewnych ich genów wmontowanych w DNA ofiary? Otóż geny pierwotniaka włączają się do DNA chorych w przypadkowych miejscach. Przerywają one wówczas ciągłość genów chorego. To zaś powoduje, że komórki organizmu są zmuszone do produkcji białek będących de facto chimerami białek pierwotniaka i człowieka. Hipoteza Teixeiry sugerowała, że obecność tych białek w organizmie może wywoływać reakcje autoimmunologiczne; część pierwotniacza białka pobudzałaby układ odpornościowy pacjenta do tworzenia przeciwciał skierowanych przeciwko własnej reszcie białka chimerowego. Pomysł ten jest bardzo atrakcyjny, gdyż również inne choroby chroniczne, jak gruźlica, trąd, borelioza, tyfus, gorączka Gór Skalistych czy legionelloza, mogłyby mieć podobne podłoże – oczywiście jeśli ich zarazki też włączałyby swoje geny do DNA ofiar. Tym tropem podąża dziś wielu badaczy.

 

Wielką konsternację wśród specjalistów od choroby Chagasa (i nie tylko) wywołała zamieszczona w tygodniku „Cell” (z 23 września br.) informacja o wycofaniu publikacji ekipy Teixeiry z 2004 r., co dla naukowej społeczności jest równoznaczne z uznaniem, że wyniki ich pracy są nieprawdziwe. Zadecydowali jednak o tym nie sami autorzy, lecz wydawca pisma, i to bez porozumienia z recenzentami, którzy przed rokiem pozytywnie zaopiniowali tę publikację. Jako powód tak drastycznej decyzji „Cell” podaje opinię niezależnego eksperta, który dopatrzył się w pracy Teixeiry „możliwości niepełnych dowodów włączenia pierwotniaczego DNA do genomu badanych komórek”. Taki tryb postępowania jest w naukowym świecie ewenementem. Wycofanie publikacji zdarzało się nieraz, ale zawsze dotyczyło prac, których autorzy dopuścili się naukowych oszustw lub pomyłek. Gdy wychodziło to na jaw, wówczas sami wycofywali taki artykuł. Na oszustwo w przypadku Teixeiry nie ma dowodów, a on sam nadal twierdzi, że wyniki są prawdziwe.

 

Afera wokół publikacji w „Cell” może mieć jednak dobre skutki. Sprowokuje bowiem innych biologów do wnikliwego przebadania możliwości włączania się genów trypanosomy i innych drobnoustrojów do DNA żywiciela. Zapewne nie będziemy musieli długo czekać na definitywne potwierdzenie lub odrzucenie tej hipotezy. A to może być bardzo ważne nie tylko dla zagrożonych chorobą Chagasa, lecz i innymi zakaźnymi chorobami chronicznymi.

Jacek Kubiak

 

 

„WPROST” nr 24(1277), 17.06.2007 r. NAUKA I ZDROWIE

ZASTRZYK Z GENÓW

CZY WYNALEZIONO PANACEUM?

Pacjentom cierpiącym na chorobę Parkinsona próbowano wstrzykiwać do mózgu czynnik wzrostu. Bez rezultatu. Wytwarzające dopaminę komórki mózgowe nadal ulegały degradacji. Chorzy odczuli poprawę dopiero wtedy, gdy lekarze wprowadzili bezpośrednio do mózgu gen kodujący wytwarzanie czynnika wzrostu. Efekty są zdumiewające - twierdzą neurochirurdzy z Uniwersytetu Kalifornijskiego i Rush University Hospital w Stanach Zjednoczonych.

Amerykańscy uczeni poinformowali, że po roku u dwunastu pacjentów pierwszy raz poddanych terapii genowej zaobserwowano aż 25-procentową poprawę sprawności ruchowych. U dziewięciu chorych było ona aż o 38 proc. większa. Co najważniejsze, u nikogo nie wykryto poważnych skutków ubocznych. Następna faza testów obejmie 56 osób.

 

TERAPIA NA OKO

Terapię genową w 1990 r. pierwszy raz zastosował prof. French Anderson. Lekarze z USA podjęli wówczas udaną próbę uratowania dziecka z wrodzoną wadą układu odpornościowego. Od tamtej pory na świecie przeprowadzono tysiące podobnych zabiegów. Wszystko się załamało w 1999 r., gdy w USA niespodziewanie zmarł Jesse Gelsinger. U Amerykanina zastosowano terapię genową z powodu dziedzicznego schorzenia wątroby. Niespodziewanie jego organizm zareagował na niegroźnego - wydawało się - wirusa, którego genetycy wykorzystali jako nosiciela brakującego genu.

Dziś terapia genowa ma znacznie większe możliwości, nie powodując poważnych działań niepożądanych. W londyńskim Moorfields Eye Hospital podjęto niedawno próbę leczenia wrodzonej, pogłębiającej się z wiekiem wady wzroku, wywołującej tzw. ślepotę Lebera. Na skutek jednej tylko mutacji genu RPE65 komórki siatkówki przestają reagować na światło. Schorzenie rozwija się w ciągu kilku pierwszych miesięcy życia (często zaraz po urodzeniu). Powoduje niewyraźne widzenie kształtów, może też prowadzić do utraty wzroku. Testami objęto 12 chorych, którym do komórek siatkówki wstrzyknięto prawidłowe kopie genu. Na rezultaty trzeba będzie poczekać jeszcze kilka miesięcy, ale genetycy już zapowiadają zastosowanie terapii genowych w wypadku wielu innych nieuleczalnych dotychczas chorób.

Dermatolodzy z University of Pennsylvania w USA odkryli, że pod wpływem genu WNT skóra wraca do stanu embrionalnego, a przy okazji odrastają włosy. Do tej pory uważano, że u ssaków utrata owłosienia jest nieodwracalna, ale nie znano genetycznego podłoża tego zjawiska. Odkrycie wykorzysta współpracująca z uczelnią firma Follica. Zapowiada wprowadzenie na rynek za kilka lat rewolucyjnej kuracji.

 

GENEM W RAKA

Terapie genowe coraz częściej są wykorzystywane w leczeniu raka. Znaczny postęp uzyskano w walce z czerniakiem, rakiem skóry. Zespołowi badawczemu z National Cancer Institute w USA udało się wyleczyć dwóch pacjentów objętych terapią. U całej grupy, liczącej 17 osób, zmodyfikowano genetycznie układ odpornościowy. Dzięki temu krwinki białe (leukocyty) zyskały zdolność rozpoznawania i niszczenia komórek raka, które są dla organizmu „niewidoczne". Przed zastosowaniem terapii pacjentom dawano najwyżej pół roku życia.

Od kilku lat terapię genową próbuje wykorzystać prof. Andrzej Mackiewicz z Wielkopolskiego Centrum Onkologii w Poznaniu. Wstrzykuje chorym na czerniaka zmodyfikowane genetycznie komórki nowotworowe, których obecność aktywuje tzw. komórki dendryczne. Te z kolei wskazują leukocytom jako cel komórki rakowe, które zaatakowały skórę chorego.

W Chinach wytwarzany jest preparat o nazwie Gendicine. Ponieważ dostępny jest tylko w kraju pochodzenia, z całego świata zjeżdżają do Pekinu chorzy na raka, którym nie pomogły inne formy leczenia. Wstrzyknięty do wnętrza guza gendicine działa przez aktywację genu p53, zmuszającego komórki nowotworowe do apoptozy, czyli samobójstwa. Choć specyfik pokonał raka już u kilkuset pacjentów, chińscy lekarze przestrzegają przed bezkrytycznym optymizmem. O skuteczności leku będzie można mówić dopiero wówczas, gdy przez kilka lat nie nastąpi nawrót choroby. Poza tym najlepsze efekty osiągano do tej pory, łącząc go z chemio- i radioterapią. Popularność gendicine po części wynika z niejasnej sytuacji w USA, gdzie testy podobnego leku przerwano po śmierci pacjenta.

 

W ŁONIE MATKI

Badacze pracują już nad terapią genową drugiej generacji. Chcą wykorzystać tzw. interferencję RNA, czyli nagrodzoną w ubiegłym roku Nagrodą Nobla metodę „wyłączania" genów. Nie wymaga ona bezpośredniej ingerencji w DNA, bo lecznicze działanie następuje na etapie przekazywania informacji genetycznej w komórkach. Firma Santaris prowadzi badania cząsteczki miR-122, wpływającej m.in. na funkcjonowanie około 100 genów regulujących poziom cholesterolu. Po wstrzyknięciu myszom środka, który blokuje działanie miR-122, poziom cholesterolu u gryzoni spadł o 35 proc.

W przyszłości najlepszym rozwiązaniem w leczeniu niektórych chorych może być terapia na etapie rozwoju embrionalnego. Taką szansę daje terapia genowa, nad którą pracują Brytyjczycy z Univer-sity College London. Chcą pokonać jeden z podstawowych problemów związanych z terapiami genowymi. Polega on na tym, że wprowadzenie do dorosłego organizmu nowych kopii genów wywołuje reakcję obronną. Wytwarzane są przeciwciała sprawiające, że kuracja po jakimś czasie przestaje działać. Dr Simon Waddington twierdzi, że układ odpornościowy płodu nie jest na tyle wykształcony, by reagować na obce geny. Tym sposobem będzie można przeciwdziałać rozwojowi chorób o podłożu genetycznym, które od pokoleń trapią niektóre rodziny.

W University College London przeprowadzono z powodzeniem pierwsze doświadczenia na myszach. Próby na ludziach odbędą się za pięć lat.

 

Genetyczne taksówki

ODTWARZANIE WZROKU 

Lecznicze geny wprowadza się do uszkodzonych komórek. Takie nowe kopie mają za zadanie zastąpić geny zmutowane lub wzmocnić te prawidłowe, ale z jakichś powodów osłabione. Białka kodowane przez nowe wersje genów przywracają komórkom ich utracone funkcje. Geny trzeba wprowadzić do organizmu przy użyciu "nośnika" transportującego je do wnętrza komórki. Najczęściej stosuje się w tym celu proste unieszkodliwione wirusy.

Robert Gontarek

 

 

„NEWSWEEK” nr 6, 12.02.2006 r., strona 71

MAPA WADLIWYCH GENÓW

NIEKTÓRE CHOROBY, ZANIM SIĘ UJAWNIĄ, MOGĄ BYĆ WYKRYTE ZA POMOCĄ BADAŃ GENETYCZNYCH. W POLSCE PRZEPROWADZA SIĘ CZĘŚĆ Z TYCH TESTÓW. ZAMIESZCZAMY ADRESY PRACOWNI, W KTÓRYCH MOŻNA JE WYKONAĆ.

 

CHOROBY NOWOTWOROWE:

BRCA1 BRCA2 - test wykrywa mutacje dwóch genów odpowiedzialnych za rozwój dziedzicznego nowotworu piersi lub jajnika.

Cena 450 zł; NZOZ DOR-MED Centrum Zdrowia Rodziny; ul. Strumykowa 40A, Warszawa; tel.: (22) 302 01 04;

Invicta Klinika Zdrowia Kobiety w Gdańsku; ul. Rajska 10, Madison Park,

tel.: (58) 763 50 70, 763 50 50, fax: (58) 763 14 76

 

HTGR - wykrywa mutacje genów, które mogą być przyczyną skłonności do tworzenia się wielu nowotworów, jak np. raka piersi, jajnika, tarczycy, okrężnicy, jelita grubego oraz czerniaka. Test przeznaczony dla kobiet, które stosują hormonalne środki antykoncepcyjne.

Cena 250 zł; PCM Luxmed; ul. Radziwiłłowska 5, Lublin, tel.: (81) 532 37 11

 

HPV - wykrywa groźne odmiany wirusa HPV, który może prowadzić do rozwoju raka szyjki macicy.

Cena 350 zł; Poradnia Genetyczna PAM w Szczecinie, al. Powstańców Wkp. 72; tel: (91) 466 15 52

 

CHOROBY DZIEDZICZNE:

Hemochromatoza - dziedziczna choroba metaboliczna, wynikająca z nadmiernego wchłaniania żelaza z pożywienia.

Cena 600 złotych; ENDOMED ul. Subisława 24, Gdańsk; tel.: (58) 557 72 23; fax: (58) 557 72 39

 

Choroba Parkinsona może wynikać z mutacji kilku genów. Jeszcze kilka lat temu specjaliści uważali, że choroba nie ma podłoża genetycznego.

Cena 600 złotych; ENDOMED ul. Subisława 24, Gdańsk; tel.: (58) 557 72 23; fax: (58) 557 72 39

 

Mukowiscydoza - genetyczna choroba, której przyczyną jest wada genu kodującego białko CFTR. Objawami są: zaleganie gęstego śluzu w oskrzelach, uporczywy kaszel i duszność.

Cena do 800 zł; Poradnia Genetyczna Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie, ul. Kasprzaka 17A; tel.: (22) 32 77 138

 

Zespół łamliwego chromosomu X. Przyczyną choroby jest mutacja w genie FMR1.

Cena 600 zł; Poradnia Genetyczna Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie, ul. Kasprzaka 17A;

tel.: (22) 32 77 138

 

Dystrofia mięśniowa - wynika z mutacji genu kodującego jedno z białek - dystrofinę. Choroba powoduje obustronne zanikanie mięśni.

Cena 450 zł; Zakład Genetyki Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, ul. Sobieskiego 9; tel.: (22) 458 26 10

 

Choroba Huntigtona - wywołana mutacją genu HD. Objawia się niekontrolowanymi ruchami kończyn.

Cena 260 zł; Zakład Genetyki Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, ul. Sobieskiego 9; tel.: (22) 458 26 10

 

Choroba Alzheimera - zanik pamięci wywołany najczęściej mutacją genu odpowiedzialnego za produkcję białka APP.

Cena 500 zł; Ogólnopolska Poradnia Specjalistyczna TRR w Warszawie; pl. Trzech Krzyży 16, tel.: (22) 621 69 29, 625 00 24; Centrum Zdrowia Swissmed w Gdańsku, ul. Wileńska 44, tel.: (58) 345 44 45

 

 

„POLITYKA” nr 48 (2532), 03.12.2005; s. 72 NAUKA

CHRONOMEDYCYNA

CO LECZYĆ RANO, CO WIECZOREM

Niektóre dolegliwości częściej pojawiają się rano, inne nasilają się w nocy. Od tego, o której godzinie weźmiemy lek, może zależeć jego skuteczność. Chronobiologia i chronomedycyna podpowiadają, jak żyć – i leczyć – w zgodzie z zegarem biologicznym.

Człowiek, podobnie jak wszystkie inne organizmy, zawsze podlegał cyklicznym wpływom środowiska: dzień i noc wyznaczały czas na sen i działanie, pory roku oznaczały okresy obfitości lub niedostatku pożywienia. Żeby przetrwać, trzeba było się do rytmów przyrody przystosować. To właśnie w drodze ewolucji wykształcił się tzw. zegar biologiczny, który koordynuje nasze podstawowe procesy życiowe, m.in. dobowe zmiany temperatury ciała, ciśnienia krwi, pracę serca, stężenia hormonów, glukozy i innych substancji.

 

U ssaków rolę takiego nadrzędnego zegara pełnią w mózgu jądra nadskrzyżowaniowe – część podwzgórza położona tuż nad skrzyżowaniem nerwów wzrokowych, odpowiedzialnych za przesyłanie bodźców świetlnych z siatkówki oka. Jak pokazują badania na zwierzętach, ich usunięcie powoduje całkowitą utratę rytmu snu i aktywności. Wraca on po ich ponownym wszczepieniu (co ciekawe, przeszczepienie jąder nadskrzyżowaniowych innego zwierzęcia powoduje przestawienie zegara biologicznego na charakterystyczny dla tego właśnie osobnika). – Do zachowania tego rytmu przyczynia się melatonina, nazywana hormonem snu. Wytwarza ją szyszynka w zależności od długości dnia i natężenia światła – mówi prof. Bronisław Cymborowski z Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, od lat zajmujący się chronobiologią. Informację o tym, kiedy produkować hormon, szyszynka dostaje właśnie z tej części podwzgórza. Stężenie melatoniny we krwi wzrasta wieczorem (dzięki temu organizm zwalnia obroty i domaga się odpoczynku), najwyższe wartości osiąga ok. godz. 2–3 w nocy, a obniża się przed świtem.

 

U człowieka odizolowanego od naturalnego światła i innych zewnętrznych bodźców, ułatwiających zorientowanie się w porze dnia, zegar wciąż tyka, choć rytmy nieco się wydłużają. – To świadczy, że jest to mechanizm wrodzony. Zegar biologiczny „nakręcają” odpowiednie geny i powstające w wyniku ich aktywności specjalne białka – wyjaśnia prof. Cymborowski. Stefania Follini, ochotniczka poddana pod koniec lat 80. eksperymentowi włoskich badaczy z fundacji Pioneer Frontier Explorations, spędziła cztery miesiące w jaskini bez zegarka i dopływu światła słonecznego. Pod koniec badań kobieta spała nawet do 20 godz., a czuwała prawie dwie doby. Już po wszystkim była przekonana, że pod ziemią spędziła o połowę mniej czasu niż w rzeczywistości. Z eksperymentu wyszła o kilka kilogramów chudsza (bo rzadziej niż zwykle jadła) i z objawami lekkiej depresji, do czego niewątpliwie przyczynił się brak światła.

 

 

Jak wielka jest rola światła w zachowaniu dobrego nastroju, świadczy występowanie tzw. depresji sezonowej. Trafnie ujmuje to zaburzenie angielski skrót SAD (od seasonal affective disorder – sezonowe zaburzenia emocji), ta zbitka literowa oznacza też smutek. U osób cierpiących na tę przypadłość pojawia się zwiększony apetyt (zwłaszcza na węglowodany), senność, niechęć do kontaktów z ludźmi, przygnębienie. W naszej strefie klimatycznej może się ona zacząć już w momencie przesilenia jesiennego, czyli nawet we wrześniu. Skąd się bierze? – Szyszynka odbiera sygnały o skracającym się dniu, mniejszym natężeniu światła i wydziela więcej melatoniny, powodując senność i zmniejszenie aktywności – tłumaczy prof. Cymborowski.

 

Prof. Wanda Ciarkowska z Wydziału Psychologii UW, specjalizująca się m.in. w chronopsychologii, wiąże występowanie tego typu depresji z mechanizmami podobnymi do zwierzęcej hibernacji. – Dawniej, kiedy ludzie byli całkowicie uzależnieni od rytmów przyrody, senność i obniżenie aktywności jesienią i zimą pozwalały zaoszczędzić energię. Była ona potrzebna do przetrwania w okresie, gdy możliwości zdobycia pokarmu były w naturalny sposób ograniczone. I chociaż teraz nie ma z tym problemu, organizm nadal podobnie reaguje na skrócenie dnia: – To pozostałość ewolucyjna. Stosunkowo niedawno uniezależniliśmy się od naturalnego światła: elektryczność wydłużyła nam dzień, ale organizm się buntuje – wyjaśnia.

 

Znajomość mechanizmu działania zegara biologicznego ułatwia zrozumienie rytmiki występowania niektórych schorzeń i ich objawów. Tym właśnie zajmuje się chronomedycyna. Bóle w reumatoidalnym zapaleniu stawów zwykle nasilają się rano, a w chorobie zwyrodnieniowej stawów – wieczorem; wieczorem często dochodzi też do udarów krwotocznych. Statystyki pokazują, że ataki serca i udary niedokrwienne najczęściej zdarzają się rano. Akurat wtedy rośnie poziom hormonów stresu – adrenaliny i noradrenaliny, przygotowujących organizm do codziennej aktywności, podnosi się ciśnienie krwi i przyspiesza akcja serca – potrzebuje ono wtedy więcej tlenu. U osób z chorobą wieńcową tętnice są zwężone, co utrudnia przepływ odpowiedniej ilości krwi. Rano zaś większa jest jej krzepliwość, co dodatkowo zmniejsza ilość tlenu, jaką otrzymuje serce. Z kolei do ataków astmy częściej dochodzi w nocy. Drogi oddechowe są najbardziej rozszerzone wczesnym popołudniem (wtedy najlepiej się oddycha), a ok. godz. 4–5 nad ranem zawężają się. W nocy – inaczej niż w dzień – wydzielają się minimalne ilości adrenaliny, która rozluźnia mięśnie oskrzeli, wysokie jest zaś stężenie powodującej ich skurcz histaminy. Zdrowy człowiek nawet tego nie odczuwa, ale u astmatyków, których oskrzela są nadwrażliwe, różnica w szybkości przepływu powietrza przy wydechu może dochodzić w ciągu doby nawet do kilkudziesięciu procent (u ludzi zdrowych to zaledwie kilka procent).

 

 

Ustalenia chronomedycyny odgrywają niebagatelną rolę w terapii. Korzysta się z nich m.in. w leczeniu nadciśnienia. Ciśnienie tętnicze fizjologicznie najniższe jest w nocy (ma to związek z mniejszą aktywnością współczulnego układu nerwowego podczas snu), podnosi się po przebudzeniu, a najwyższe wartości osiąga w godzinach wczesnopopołudniowych. Badania tego rytmu u osób z nadciśnieniem pokazały, że w nocy – u wielu chorych – ciśnienie w ogóle nie spada. – Znacznie częściej dochodzi u nich do uszkodzenia nerek, przerostu serca, udaru mózgu – mówi prof. Andrzej Januszewicz z Kliniki Nadciśnienia Tętniczego w Instytucie Kardiologii w Warszawie. Jego zdaniem znajomość rytmu ciśnienia pacjenta jest kluczowa dla prawidłowej diagnozy i leczenia nadciśnienia. Dlaczego? Metaforycznie wyjaśnia to dr Michael Smolensky z University of Texas Health Science Center w wydanej także u nas książce „Nasz zegar biologiczny”: „Nikt nie będzie odwoływał się do jednego zdjęcia z plaży, by wyjaśnić, czym jest ocean. Podobnie lekarz potrzebuje wyników pomiarów dokonywanych o różnych porach dnia i nocy, by poznać przypływy i odpływy oceanu krwi krążącego w ciele pacjenta”. – Dobowy profil ciśnienia pacjenta bada się podczas 24-godzinnego monitorowania – opowiada prof. Januszewicz. – Dzięki niemu dowiadujemy się m.in., czy u chorego następuje spadek ciśnienia, czy nie, a jeśli tak, to kiedy. Takie badanie pozwala też wykluczyć tzw. nadciśnienie białego fartucha, które pojawia się u niektórych pacjentów na sam widok lekarza. A co z leczeniem? – Leki powinno się przyjmować rano, żeby zapobiec nadmiernemu wzrostowi ciśnienia. Wzięcie ich tuż przed fizjologicznym spadkiem mogłoby doprowadzić do niedotlenienia tkanki mózgowej i udaru – tłumaczy dr Adam Plewa z Europejskiej Organizacji Badawczej (European Research Organization), autor artykułów na temat chronomedycyny, m.in. w „Polskim Archiwum Medycyny Wewnętrznej”.

 

Wiele przemawia za tym, że leczenie także innych chorób powinno być uzależnione od rytmów biologicznych: w ciągu doby zmienia się wrażliwość komórek na substancje chemiczne oraz stężenie leków we krwi. Wątroba i nerki też mają swoją rytmikę. W nocy nerki pracują wolniej i produkują mniej moczu. Dlatego tabletka aspiryny zadziała lepiej połknięta przed snem niż rano, kiedy to lek jest szybciej usuwany z organizmu.

 

 

Skuteczność leku może zależeć od pory dnia, pokazują to badania przeprowadzone m.in. w Kanadzie. Już dwadzieścia lat temu dr Claire Infante-Rivard z Uniwersytetu McGill dowodziła w „Lancecie”, że u dzieci chorych na ostrą białaczkę limfoblastyczną, którym leki podawano rano, nawrót choroby następował częściej niż u tych, które dostawały je wieczorem. Również efekt operacyjnego leczenia raka piersi, zdaniem niektórych badaczy, może zależeć od pory wykonania zabiegu. Dr Umberto Veronesi z Europejskiego Instytutu Onkologii w Mediolanie przez kilka lat monitorował grupę ponad tysiąca kobiet, którym usunięto nowotwór. Według badacza całkowicie wyzdrowiało prawie 80 proc. pacjentek operowanych w tygodniu następującym po owulacji. Gorzej miały się te kobiety, które przeszły operację na początku cyklu miesięcznego. W Polsce badania nad działaniem leków przeciwnowotworowych w zależności od pory dania prowadził kilka lat temu w krakowskim Centrum Onkologii prof. Marek Pawlicki. – Podawaliśmy kroplówkę z lekiem przeciwnowotworowym na noc. Efekt: mniejsze objawy uboczne, mdłości, wymioty. Nie uzyskaliśmy jednak przekonujących dowodów o wyższej skuteczności tak prowadzonego leczenia – opowiada. Badań nie kontynuowano m.in. ze względu na kłopoty związane z późną porą podawania leku. Kierująca Oddziałem Chemioterapii Dziennej warszawskiego Centrum Onkologii dr Maryna Rubach mówi wprost, że rytmów biologicznych w chemioterapii nie bierze pod uwagę. Podobnie Barbara Żurakowska, zastępca ordynatora Oddziału Chemioterapii Dolnośląskiego Centrum Onkologii. – Potrzebne są dalsze kontrolowane badania – przekonuje prof. Pawlicki, który przyznaje, że jest zwolennikiem chronomedycyny.

 

Sprawne działanie zegara biologicznego odgrywa dużą rolę w zachowaniu zdrowia: dowodem na to mogą być m.in. ludzie pracujący w systemie zmianowym. Mają oni niższą odporność i są bardziej narażeni na dolegliwości układu krążenia (nadciśnienie, choroba wieńcowa) czy zaburzenia czynności układu pokarmowego (utrata apetytu, bóle żołądka). Zdaniem naukowców, w zawodach wymagających takiej pracy nie powinny pracować osoby z przewlekłymi chorobami żołądka i jelit, chorobami tarczycy, skłonne do alergii i infekcji, a także diabetycy. Tylko czy mają wybór?

Grażyna Morek

 

 

„NEWSWEEK” nr 25/2004r.

POTĘGA PODŚWIADOMOŚCI

Kilogramy tabletek? Zdrowa żywność? Medycyna coraz częściej przekonuje, że najlepszy sposób na zachowanie zdrowia to apteka ukryta w naszym organizmie.

Nie lubimy do niej zaglądać, czasem nawet przyznawać, że ją mamy. Chcemy przecież kontrolować nasze życie, ona zaś jawi się jako kłębowisko nieuporządkowanych instynktów, urazów, emocji. Czujemy się dumni z naszego człowieczeństwa, a podświadomość przypomina nam o tym, co łączy nas ze światem zwierzęcym. Gdy psychoterapeuci odkrywają przed pacjentami podświadome motywy ich decyzji życiowych, zwykle w pierwszej chwili spotykają się z gwałtownym protestem. Jego istota zawiera się w słowach: "Jak to - moim życiem miałoby rządzić coś, o czym nie wiem?".

Ale podświadomość istnieje. I jak coraz częściej przekonuje nauka, wcale nie musi być naszym przekleństwem. Może być ratunkiem, zbawieniem, i to wcale nie wbrew naszej potrzebie kontroli. Najnowsze badania dowodzą, że tą ukrytą częścią psychiki możemy sterować - z wielkim dla nas pożytkiem.

Gdy Norman Cousins, wydawca amerykańskiego magazynu literackiego "The Saturday Review", zapadł na rzadką chorobę powodującą rozpad kolagenu, tkanki spajającej komórki ciała, lekarze - po bezskutecznej terapii - dawali mu kilka miesięcy życia. Wtedy niemal zupełnie sparaliżowany Cousins uznał, że skoro ma umrzeć, to przynajmniej ze śmiechem na ustach. Wypisał się ze szpitala i zamiast ratować się lekami, oglądał w kółko filmy Charliego Chaplina. Śmiał się długo i serdecznie. Zamiast umrzeć, zupełnie wyzdrowiał.

Ocalony przez śmiech? Lekarze nie widzą w przypadku Cousinsa żadnego cudu.

- Śmiech powoduje wytwarzanie w mózgu neurohormonów, które uwalniają energię potrzebną do tego, by dać sobie radę w trudnych sytuacjach - wyjaśnia prof. Leszek Szewczyk, psycholog kliniczny.

Przekonanie o roli pozytywnych myśli i uczuć w utrzymaniu zdrowia, długo lekceważone przez lekarzy, zyskuje dziś dowody dostarczane przez biochemików i immunologów, np. ten, że radość aktywizuje limfocyty w walce z drobnoustrojami.

Nasze ciało to znakomicie zarządzana przez podświadomość apteka. Lekarze i psycholodzy coraz częściej zalecają, byśmy z niej korzystali, aby zwiększyć szanse na zdrowie, długowieczność i poczucie zadowolenia z życia. Zwłaszcza że, jak mówi psycholog Ewa Woydyłło, niektóre recepty są bardzo proste.

Wystarczy napisać na kartce miłe słowa, które ktoś do nas skierował: np. "Krzyś powiedział, że lubi, jak ja opowiadam", i powiesić je w widocznym miejscu. To będzie odżywiać naszą podświadomość. Zdaniem psychologów bardzo ważna jest też troska o własny wygląd. Radzą, by po przyjściu do domu nie przebierać się w stare ciuchy, by korzystać ze wszystkich dostępnych sposobów wspomagających urodę. - Ludzie utrudniają własny powrót do zdrowia, zaniedbując wygląd. Widzą w lustrze ruinę ludzką, którą trudno odbudować - tłumaczy Ewa Woydyłło.

Te niewymagające wielkiego wysiłku, nieefektowne porady to tak naprawdę rewolucja w podejściu medycyny i psychologii do roli podświadomości w naszym życiu. Gdy pod koniec XIX wieku Zygmunt Freud spopularyzował to pojęcie, medycyna jeszcze przez wiele lat zachowywała wobec jego teorii rezerwę. Nic dziwnego: podświadomość postrzegano trochę jak ukryte przed światem wielkie składowisko niebezpiecznych odpadów. Zepchnięte do niej marzenia i dziecięce urazy zostały uwięzione przez mechanizmy kontrolne naszej psychiki ("superego") po to, byśmy mogli wspólnie funkcjonować w społeczeństwie.

Zwłaszcza że w interpretacji Freuda podświadomość była zdominowana przez marzenia zdecydowanie niepoprawne politycznie. Jak choćby przyrodzony, wedle twórcy psychoanalizy, wszystkim chłopcom kompleks Edypa - podświadome dążenie do związku seksualnego z matką i zabójstwa ojca. Za literacką alegorię kłopotów z podświadomością uważano powstałe niewiele wcześniej (1886 r.) opowiadanie Roberta Stevensona "Dr Jekyll i Mr Hyde", w którym szanowany za dnia lekarz nocami zamieniał się w nurzającego się w występku złoczyńcę. Zgodny z wiktoriańskim duchem czasu morał ostrzegał, że w każdym z nas tkwi bestia, która - pozbawiona kontroli - może rzucić się światu (i nam samym) do gardła. Trzeba ją więc ujarzmiać, choćby poprzez psychoanalizę, która podczas seansów terapeutycznych na chwilę wyciągała "bestię" z ukrycia. Ale nie po to, by ją na stałe uwolnić, tylko by pacjent mógł ją zobaczyć, poznać, oswoić i nauczyć się z nią żyć.

Bożena Kastory, Piotr Bratkowski

 

 

„POLITYKA” nr 34 (2518), 27-08-2005 r.; s. 77 NAUKA

CO PO AIDS?

WIRUSY SCHODZĄ Z DRZEW

Afrykańskie goryle i szympansy dziesiątkowane są przez ludzkie wirusy. Małpie wirusy z kolei zarażają ludzi. Stąd się wziął problem AIDS i wybuchających kilka razy do roku w Afryce epidemii Eboli. Grożą nam nowe.

Anette Lanjouw, dyrektorka International Gorilla Conservation Program, od kilku lat bije na alarm: goryle, do niedawna bezpieczne, bo odizolowane od zewnętrznego świata w górzystych lasach Rwandy, padają powalone nowymi chorobami. W 1988 r. na ludzką ospę zachorowały 33 osobniki, a sześć z nich zmarło. Był to pierwszy przypadek stwierdzenia ludzkiego wirusa ospy u tych zwierząt. Epidemię zatrzymano skutecznie szczepiąc po raz pierwszy dzikie goryle przeciwko tej chorobie.

 

Wielkie małpy człekokształtne atakowane są również przez ludzkie wirusy grypy i różyczki oraz występujące do tej pory wyłącznie u człowieka szczepy bakterii z rodzaju Salmonella i Shigella powodujące biegunki. Bardzo groźne są dla małp również prątki ludzkiej gruźlicy – w niektórych żyjących na wolności populacjach wykryto je ponad 80 proc. osobników. Ludzkie zarazki są dla goryli i szympansów śmiertelnym niebezpieczeństwem – ich system odpornościowy nigdy dotąd nie zetknął się z tymi wirusami i nie potrafi odpowiednio szybko wytworzyć obronnych przeciwciał.

 

Dlaczego właśnie teraz ludzkie wirusy atakują naszych najbliższych kuzynów? Jednym z powodów jest coraz większe zainteresowanie tymi ginącymi gatunkami. Przybywający do buszu turyści i badacze przynoszą ze sobą swoje choroby. W dodatku małpy szybko przyzwyczajają się do obecności człowieka i nie uciekają przed nim, co jeszcze bardziej naraża je na infekcje. Drugi powód to wojny w regionie Rwandy, Burundi, Ugandy i Kongo. Szukająca schronienia przed pogromami ludność dociera do zakątków puszczy, w których do tej pory niepodzielnie rządziły szympansy i goryle.

 

Spotkania ludzi z małpami sprzyjają również przepływowi wirusów w drugą stronę. W dżungli małpie wirusy przekazywane są w łatwy sposób myśliwym i tubylczym rzeźnikom, jak też innym osobom spożywającym małpie mięso. Wystarczy lekkie zadrapanie lub zacięcie nożem podczas dzielenia tuszy, aby wraz z krwią zwierząt dotarły one do ludzkiego organizmu. Wzajemnemu przepływowi zarazków bardzo sprzyja genetyczne pokrewieństwo ludzi i małp człekokształtnych: człowiek i szympans mają ponad 98 proc. wspólnych genów. Dzieląca nas bariera gatunkowa nie jest zbyt szczelna i wirusy mogą łatwo mylić ofiary.

 

Szczególnie groźne dla człowieka są szybko mutujące małpie wirusy, których materiałem genetycznym jest RNA (kwas rybonukleinowy). Właśnie one wyjątkowo łatwo przekształcają się z czasem w nowe ludzkie wirusy świetnie przystosowane do pasożytowania na naszych organizmach. Taka była historia powstania wirusa HIV i geneza pandemii AIDS. Przed kilku laty udowodniono, że HIV jest kuzynem powszechnego wśród szympansów i niegroźnego dla nich wirusa SIV. Właśnie to, że SIV jest mało groźny dla małp, sprawiło, że w naturze jest tak wielu jego nosicieli. A to otwarta droga do przeniesienia zakażeń na ludzi.

 

Porównując materiał genetyczny szczepów wirusa HIV i SIV wyizolowanych z organizmów ludzi i szympansów, wykazano, że do przejścia SIV na człowieka dochodziło po wielokroć (udowodniono co najmniej osiem niezależnych od siebie epizodów zapisanych w RNA wirusów). Początkowe fazy wykształcania się ludzkich odzwierzęcych wirusów przechodzą w zupełnie niezauważony sposób, dotyczą bowiem pojedynczych przypadków w zapadłych zakątkach buszu. Kto zaprząta sobie głowę szukaniem przyczyn śmierci pigmejskiego łowcy goryli? A to właśnie tam rozgrywa się dramat i te pojedyncze przypadki otwierają drogę do światowej epidemii najbardziej groźnych chorób. Poza AIDS taką samą genezę mają biegunki krwotoczne Ebola i Marburg (POLITYKA 27/04).

 

Badania prowadzone przez Nathana Wolfe z Johns Hopkins University w Baltimore w USA dowodzą, że scenariusz, który wywołał epidemie AIDS i Eboli, jest bez przerwy realizowany przez przyrodę w najbardziej dzikich zakątkach kameruńskiej dżungli. Bez wątpienia to samo dzieje się na terenie całej tropikalnej Afryki – w Kongu, Ugandzie i Rwandzie. W prestiżowym „Proceedings of the National Academy of Science” z 31 maja br. Wolfe donosi, że właśnie u buszmeńskich łowców i rzeźników stwierdził obecność przeciwciał świadczących o zakażeniu podobnymi do HIV wirusami typu HTLV, w tym dwoma typami nieznanymi dotąd u ludzi – HTLV 3 i 4. Stwierdził on również u nich obecność pokrewnych małpich wirusów – STLV.  Wirusy z grupy HTLV powodują u ludzi białaczki i choroby neurologiczne. Wirusy STLV nie są dla małp tak groźne jak dla człowieka. Scenariusz jak z mrożącego krew horroru.

 

Odkrycie Nathana Wolfe może świadczyć o możliwości wykluwania się właśnie nowej epidemii. To pierwsze poważne ostrzeżenie, gdyż nikt nie wie, jak będą ewoluowały zakażenia nowymi wirusami HTLV i STLV. Jedno jest pewne: ograniczenie kontaktów ludzi z wielkimi małpami człekokształtnymi leży w obopólnym interesie. Jak jednak przetłumaczyć tubylcom, by zaniechali polowań na wielkie małpy i spożywania ich mięsa? Tłumaczenie, że ten odwieczny proceder grozi nie tylko im samym, ale i całej ludzkości, nie na wiele się zda. Zadanie jest więc wyjątkowo trudne, lecz nie wolno z niego rezygnować. Ważne jest też prowadzenie systematycznych szczegółowych badań wirusologicznych w regionach częstych kontaktów małp i ludzi. Dzięki temu można zawczasu przewidzieć, co może nam zagrozić w przyszłości, i podjąć środki zaradcze.

Jacek Kubiak

 

 

„WPROST” nr 24(1227), 2006 r. NAUKA I ZDROWIE

AEROZOL NA PRÓCHNICĘ

KONCERNY FARMACEUTYCZNE I STOMATOLODZY WOLĄ SIĘ ZAJMOWAĆ LECZENIEM PRÓCHNICY NIŻ JEJ ZAPOBIEGANIEM

Szczotkowanie zębów, podawanie fluoru ani lakowanie zębów dotychczas nie wyeliminowało epidemii próchnicy. Być może uda się tego dokonać przy użyciu podawanego do nosa aerozolu. Uczeni opracowali pierwszą chroniącą przed próchnicą szczepionkę, którą w ten sposób można by podawać nawet rocznym dzieciom. Jedyny kłopot polega na tym, że nikt nie jest nią zainteresowany, bo koncerny farmaceutyczne i stomatolodzy wolą zajmować się leczeniem niż zapobieganiem próchnicy. - Testy z udziałem dorosłych ludzi wykazały, że szczepionka jest skuteczna, a mimo to nie udaje się nam znaleźć funduszy na dalsze prace - powiedział w rozmowie z "Wprost" kierujący badaniami prof. Martin Taubman z amerykańskiego Forsyth Institute. Tymczasem taki preparat mógłby uchronić nas także przed innymi chorobami - z badań wynika, że bakterie rozwijające się na zębach zwiększają ryzyko zawału serca i udaru mózgu.

 

Na wyprodukowanie i przetestowanie nowej szczepionki potrzeba 100 mln dolarów. Taka inwestycja byłaby nadzwyczaj opłacalna, zważywszy na to, jak szybko rosną koszty opieki stomatologicznej. W Polsce sięgają one kilku miliardów złotych rocznie (oficjalne wydatki NFZ to 1 mld zł, ale za większość usług pacjenci płacą z własnej kieszeni). Próchnica nadal nawet w najbogatszych krajach występuje u co czwartego dziecka, a w Polsce niemal u wszystkich dorosłych. Na całym świecie choruje na nią 5 mld ludzi. W krajach skandynawskich od lat rozwijana jest profilaktyka, ale nawet tam nie udało się całkowicie pokonać choroby.

 

GANGRENA ZĘBÓW

Próchnica w społecznościach łowiecko-zbierackich była praktycznie nieznana. Pojawiła się dopiero po wynalezieniu rolnictwa, które wprowadziło do naszej diety pokarmy bogate w węglowodany, takie jak zboża czy ziemniaki. Prawdziwa epidemia próchnicy rozpoczęła się jednak dopiero na początku XVIII wieku, kiedy ludzkość opanowała masową produkcję cukru buraczanego i trzcinowego. Chorobę tę uznawano wówczas za odmianę gangreny i leczono podobnie jak w wypadku innych części ciała - poprzez amputację, czyli wyrwanie zęba.

Początkowo stomatologią zajmowali się członkowie cechu kowali, ponieważ lekarze uznawali takie zajęcie za niegodne swej profesji. Dziś stomatologia jest potężną dziedziną medycyny, korzystającą z najnowszych osiągnięć nauki. Mimo to nadal sprowadza się głównie do usuwania zniszczeń spowodowanych przez próchnicę - borowania, plombowania czy usuwania chorych zębów. Tymczasem w 90 proc. przypadków za rozwój choroby odpowiedzialny jest jeden gatunek bakterii - paciorkowiec Streptococcus mutans. Potrafi on osadzać się na zębach i produkować uszkadzający szkliwo kwas mlekowy, żywiąc się cukrami z resztek jedzenia.

 

POŻYWKA DLA BAKTERII

Paciorkowcom sprzyjają zmiany, które zachodzą w naszym jadłospisie od dziesiątków lat - jemy nie tylko więcej słodyczy, ale także cukru ukrytego w innych produktach, na przykład w pieczywie, sztucznie dosładzanych sokach czy gotowych do spożycia sosach. Produkowana z buraków i kukurydzy sacharoza jest stosowana do maskowania nieprzyjemnych dla naszego podniebienia smaków: charakterystycznego dla owoców kwaśnego oraz gorzkiego, częstego w wypadku produktów warzywnych.

Wszechobecność cukru w produktach spożywczych sprawia, że środki profilaktyczne - takie jak lakowanie zębów u dzieci czy dodawanie fluoru do wody pitnej - obniżają ryzyko próchnicy, ale jej nie eliminują. Nawet całkowite usunięcie cukru z diety nie daje stuprocentowej ochrony. Z kolei silne i częste szczotkowanie zębów może prowadzić do mechanicznych uszkodzeń szkliwa. Po wieloletnim spadku liczby osób cierpiących na próchnicę uczeni zaczęli obserwować jej nawrót w krajach rozwiniętych, co ma związek ze zmianami stylu życia, zwłaszcza młodych ludzi. Dzieci i młodzież coraz więcej czasu spędzają w domu, sięgając po słodkie przekąski i napoje, a zaawansowane zmiany próchnicze często pojawiają się już u dwulatków.

 

BLOKADA PRÓCHNICY

Wywołujących próchnicę bakterii nie można zlikwidować antybiotykami, ponieważ doprowadziłoby to do wytępienia innych, pożytecznych dla naszego organizmu mikrobów. Nieliczne znane nauce substancje selektywnie niszczące Streptococcus mutans są silnie toksyczne dla człowieka. Jedyną szansą na pokonanie próchnicy stały się szczepionki. Ponieważ paciorkowce mają na powierzchni podobne substancje jak komórki ludzkiego mięśnia sercowego, preparaty przygotowywane z użyciem całych bakterii mogłyby być groźne dla zdrowia. Uczeni wykorzystali więc enzymy pozwalające Streptococcus mutans na przyczepianie się do zębów - zablokowanie ich przez przeciwciała powstałe po podaniu szczepionki sprawia, że mikroby są spłukiwane przez ślinę.

Uczeni z Forsyth Institute testowali taki preparat z udziałem ludzi już w 1992 r. Wykazali też, że podanie go młodym szczurom daje trwałą odporność na próchnicę (zwierzęta te, podobnie jak wielu ludzi, przepadają za słodyczami). Szczepionkę trzeba zaaplikować, zanim w jamie ustnej osiedlą się paciorkowce. Pediatrzy mogliby ją podawać w formie aerozolu do nosa podczas rutynowej wizyty lekarskiej pod koniec pierwszego roku życia dziecka. - Jeśli zaszczepimy osobę dorosłą, jej organizm wytworzy przeciwciała przeciw bakteriom, ale nie będą one w stanie zlikwidować mikrobów żyjących w płytce nazębnej - tłumaczy prof. Martin Taubman, który do dziś poszukuje firmy farmaceutycznej skłonnej zainwestować w doskonalenie szczepionki.

 

Problemy ze znalezieniem funduszy mieli też uczeni z londyńskiego GuyŐs Hospital, którzy opracowali surowicę zwalczającą Streptococcus mutans. Zawiera ona przeciwciała uzyskane ze zmodyfikowanego genetycznie tytoniu. W odróżnieniu od szczepionki taki preparat powinien być stosowany co najmniej raz na rok, na przykład podczas okresowej kontroli u stomatologa. Również i tym produktem nie są zainteresowane wielkie koncerny farmaceutyczne, ponieważ dla nich próchnica jest błahym schorzeniem. "Z kolei dla firm produkujących środki higieniczne sama idea szczepienia czy surowicy jest mało atrakcyjna" - mówi kierujący badaniami prof. Julian Ma. Na razie jego wynalazkiem zainteresowała się jedynie niewielka firma Planet Biotechnology, która wyłożyła 500 tys. dolarów na badania kliniczne i twierdzi, że potrzebuje jeszcze co najmniej trzech lat na dalsze prace.

 

ŁATANIE SZKLIWA

Skuteczny preparat zapobiegający próchnicy mocno uderzyłby po kieszeni całą branżę - od producentów past do zębów, przez dostawców sprzętu dentystycznego, po stomatologów. Dlatego na razie jesteśmy skazani na półśrodki, takie jak ozonowanie zębów, dzięki któremu można wyleczyć niewielkie zmiany lub ograniczyć konieczność borowania. Japońscy uczeni wynaleźli syntetyczne szkliwo, które po nałożeniu na ząb w 15 minut likwiduje niewielkie ubytki. Z kolei badacze ze Stony Brook University pracują nad chroniącą zęby gumą do żucia. Samo żucie zwiększa wydzielanie śliny, spłukującej zęby i zawierającej substancje mineralne regenerujące uszkodzenia szkliwa. W nowej gumie ma się znaleźć nietoksyczna substancja o nazwie cavistat, która składem przypomina silnie skoncentrowaną ślinę. "80-90 proc. zmian próchniczych u dzieci powstaje w miejscach, które trudno jest wyczyścić szczoteczkami czy nićmi dentystycznymi. Znakomicie natomiast docierają tam słodycze, które trzeba żuć" - mówi Mitchell Goldberg, prezes firmy Ortek, która wkrótce zamierza wprowadzić na rynek amerykański pierwsze produkty z cavistatem. Wygląda na to, że na zwalczaniu próchnicy zacznie dodatkowo zarabiać również branża spożywcza.

 

DIETA KONTRA BAKTERIE

To, co jemy, może być przyczyną rozwoju próchnicy, ale istnieją również pokarmy chroniące przed nią:

 

herbata

zarówno zielona, jak i czarna zawiera składniki pobudzające układ odpornościowy do walki z mikrobami, a także niszczące bakterie i osłabiające ich zdolność do osadzania się na zębach

 

kawa

hamuje namnażanie się bakterii i tworzenie płytki nazębnej (prawdopodobnie dzięki substancji o nazwie trigonellina); szczególnie skuteczna jest kawa rozpuszczalna

 

rodzynki

wbrew powszechnemu przekonaniu nie sprzyjają próchnicy, lecz zwalczają wywołujące ją bakterie dzięki dużej zawartości takich związków chemicznych, jak kwas oleanolowy

 

miód

zawiera substancje o silnym działaniu bakteriobójczym i ograniczającym produkcję kwasów przez paciorkowce, co chroni szkliwo zębów przed uszkodzeniem

 

wasabi

czyli zielony chrzan japoński powstrzymuje rozwój paciorkowców dzięki izotiocyjanianom, które występują także m.in. w brokułach, kapuście i rzodkiewce

 

jabłka, marchewka, seler naciowy

są uznawane za pokarmy oczyszczające zęby z resztek jedzenia i bakterii (choć nie tak skutecznie jak szczotkowanie) 

 

GENY ZEPSUCIA 

Część z nas jest mniej odporna na próchnicę z powodu uwarunkowań genetycznych. Na powierzchni zębów takich osób znajdują się związki cukrowe ułatwiające bakteriom przyczepianie się do szkliwa i tworzenie płytki nazębnej.

Ich składu nie można zmienić, ale mogą one posłużyć do wczesnego wykrywania choroby. "Określając poziom tych substancji w ślinie, możemy przewidzieć nie tylko, czy i kiedy ktoś będzie miał próchnicę, ale nawet wskazać najbardziej zagrożone nią zęby" - mówi prof. Paul Denny z University of Southern California. Opracowywany przez niego test już wkrótce będzie można stosować u dzieci, aby sprawdzić, które z nich od pierwszych lat życia powinny często trafiać do stomatologa na kontrolę. 

Jan Stradowski

 

 

„POLITYKA” nr 30 (2564), 29-07-2006; s. 4

Światowa Organizacja Zdrowia obchodzi właśnie sześćdziesięciolecie istnienia. To dobra okazja, aby przeprowadzić globalne badania kontrolne, spisać przypadki wyleczone i oporne. W sumie udało się odnieść wiele zwycięstw, ale prawie żadnego do końca.

ŚWIAT SIĘ LECZY

Komuś, kto odwiedzał niedawno Niemcy, raczej nie przyszło do głowy, że trafił do kraju, w którym grasują choroby zakaźne. Trudno o bardziej higieniczny obszar w samym sercu Europy. Pozory. Amerykańscy kibice przed przyjazdem na mundial otrzymali szczegółowe informacje ostrzegające przed wirusem świnki, który w ostatnich tygodniach zaatakował Nadrenię Północną–Westfalię. Ponad tysiąc przypadków tej choroby tak zaskoczyło służby sanitarne, że w związku z napływem turystów pospiesznie zaalarmowały opinię międzynarodową: Kto chce do nas przyjechać, niech najpierw zaszczepi się przeciwko śwince. Ilu posłuchało ich rady? Ilu w ogóle o niej wiedziało?

 

Przyczajone zarazy

Dziś zagrożenie świnką jest dużo mniejsze niż 50 lat temu, gdy chorobę tę zaliczano do śmiertelnych. W tamtych czasach każdej wiosny zapadało na nią na świecie 100 mln dzieci, a od nich zarażali się dorośli. W samych Stanach Zjednoczonych co rok z porażeniem nerwu słuchowego i zapaleniem mózgu trafiało do szpitali 50 tys. nastolatków (co szósty zaatakowany przez wirusa) i dla 3 tys. nie było ratunku.

 

Nie wiadomo, ile jeszcze byłoby ofiar powikłań niebezpiecznej świnki – której nazwa dziś wzbudza raczej rozbawienie niż strach – gdyby nie odkryta w 1967 r. szczepionka. Można śmiało powiedzieć, że jej twórca – amerykański mikrobiolog Maurice Hilleman – zrobił dla świata dużo więcej niż Louis Pasteur otwierający w XIX w. epokę szczepień ochronnych. Spod ręki Hillemana wyszła nie tylko szczepionka przeciwko śwince, ale też przeciwko odrze, różyczce i grypie; Nagrody Nobla jednak nie zdobył, a Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) dopiero w 1996 r. uhonorowała go swoim prestiżowym wyróżnieniem za przysłowiowy całokształt.

 

Dziś wciąż czekamy na drugiego Hillemana, który opracowałby szczepionkę przeciwko malarii lub AIDS, ale wiele groźnych zabójców udało się albo definitywnie wyeliminować (np. czarną ospę w 1980 r.; dwie dekady wcześniej zabijała rocznie 2 mln osób), albo przynajmniej ograniczyć ich siłę rażenia. Czy jednak świat przez to jest zdrowszy, a my możemy czuć się bezpieczniej? Na takie stwierdzenie stanowczo za wcześnie. Walka o przetrwanie toczy się na różnych frontach i mimo gigantycznych osiągnięć medycyny – zmagania z chorobami i głodem wydają się nie mieć końca.

 

W dodatku odrodzenie świnki w Niemczech po raz kolejny unaocznia problem, że żaden kraj – bez względu na poziom życia jego mieszkańców i dostęp do fachowej opieki – nie jest w stanie zapobiec epidemiom. Starym – ani tym bardziej nowym, które przenoszą się z kontynentu na kontynent w coraz szybszym tempie.

 

Komary widliszki roznoszące malarię trafiają na europejskie lotniska z tropików w podwoziach samolotów i lukach bagażowych, przecinkowce cholery, unoszone przez morski plankton, powróciły do Ameryki Południowej, prątki gruźlicy uodporniły się na leki, a wirusy z Afryki i Azji są w stanie przelecieć na skrzydłach dzikich ptaków tysiące kilometrów.

 

Przykłady z ostatnich lat – AIDS, SARS, ptasia grypa – uczą pokory wobec natury i inercji ludzkich zachowań (historia dowodzi, że jeśli chodzi o seks czy nawyki żywieniowe, to zmienić je najtrudniej). Bezwzględnie obnażają naszą słabość w zapobieganiu wybuchom epidemii. Co najwyżej potrafimy na nie reagować, ale wtedy są to zawsze działania spóźnione.

 

Tłuste lata i chude portfele

Globalizacja zarazków – z tym już raz na zawsze trzeba się pogodzić. Możemy się zżymać na wyświechtany frazes o globalnej wiosce, w jakiej żyjemy, ale to główna przyczyna problemów, przed jakimi stoi dziś taka organizacja jak WHO. Rozwój międzynarodowego handlu i egzotycznej turystyki sprawił, że zapomniane plagi wróciły do Europy i Ameryki Północnej. Wspomnianą świnkę przywlekli do Ameryki hiszpańscy konkwistadorzy, dziś kierunek migracji zarazków jest odwrotny: w ciągu minionego półwiecza linie lotnicze zwiększyły liczbę pasażerów z 2 mln do 1,4 mld rocznie i to oni w dużej mierze sprowadzają na Stary Kontynent groźne choroby (w Niemczech na samą malarię umiera rocznie około 20 osób, w Polsce – kilka). To jednak dopiero pierwszy akt dramatu. Drugi rozgrywa się tam, gdzie dotarły macki cywilizowanego świata.

 

Połowa zgonów na świecie ma dziś związek z paleniem tytoniu, nadużywaniem alkoholu, niezdrowym odżywianiem i brakiem ruchu. Sam tylko nałóg palenia papierosów zabija rocznie 5 mln ludzi, a kolejnym milionom rujnuje układ krążenia i płuca. Otyłość przybrała rozmiary epidemii, zwiększając ryzyko choroby wieńcowej, cukrzycy i udarów – opisuje stan zdrowia świata Anno Domini 2006 prof. Barry R. Bloom, amerykański ekspert od zagadnień międzynarodowej opieki medycznej, który przez 30 lat doradzał w WHO.

 

Od 1995 r. liczba grubasów wzrosła na świecie z 200 do 300 mln, co zawdzięczamy nie tylko takim rekordzistom jak Stany Zjednoczone czy Brazylia (gdzie w ciągu jednego pokolenia przybyło cztery razy więcej grubych dzieci niż w USA). Nadwagę ma 55 proc. kobiet w Indiach i co piąty dorosły Chińczyk. Przyczyną jest urbanizacja; w ślad za nią zmieniają się nawyki żywieniowe i styl życia – nawet w krajach rozwijających się coraz więcej ludzi jeździ samochodami, większość czasu spędza przed telewizorem, podjada tłuste przekąski zamiast regularnych posiłków. Luksus życia ma swoją cenę. Mierzoną także utratą zdrowia.

 

To prawda, że malaria – obecna w ponad 100 krajach odwiedzanych przez 125 mln turystów – zabija co rok 1 mln osób. Z powodu gruźlicy umiera rocznie 2 mln ludzi (w 2004 r. odnotowano w tzw. Trzecim Świecie 8,9 mln nowych przypadków zachorowań). Miliony ofiar pochłaniają w Afryce i Azji AIDS oraz biegunki wywołane rotawirusami (szczepionka pojawiła się dopiero w tym roku, ale i tak ze względu na jej cenę będzie raczej niedostępna dla ubogich). Jednak coraz większym zagrożeniem stają się tu te same problemy, z którymi WHO nie potrafi uporać się w Europie czy Ameryce: miażdżyca, udary mózgu, cukrzyca i choroby płuc.

 

Niedawne tegoroczne Zgromadzenie WHO odbyło się w żałobie po nagłej śmierci dyrektora generalnego tej organizacji Koreańczyka Lee Jong-wooka, którego nie zdołano uratować po zatkaniu przez zakrzep tętnicy mózgowej (stało się to w przeddzień rozpoczęcia szczytu). Tragiczny symbol tkwi w tym zbiegu nieszczęśliwych przypadków: oto niemal na oczach 192 ministrów zdrowia (tyle krajów liczy obecnie WHO) umiera 61-letni mężczyzna, który ostatnie trzy lata spędził na walce z najgłośniejszymi plagami: SARS, AIDS, malarii i ptasiej grypy. Ale pokonał go udar – lekceważona choroba współczesnej cywilizacji, której czynniki ryzyka (nadciśnienie, palenie papierosów, nadwaga) są znane, a sposoby leczenia dostępne jak nigdy dotąd.

 

Prof. Mirosław Wysocki, zastępca dyrektora Państwowego Zakładu Higieny, przez wiele lat pracował w Biurze Regionalnym WHO w New Delhi (główna siedziba organizacji znajduje się w Genewie, lecz prawdziwa praca toczy się w ośrodkach zlokalizowanych w: Kopenhadze, Waszyngtonie, Manili, Kairze, New Delhi i Brazzaville w Kongo). – Przez 12 lat zajmowałem się w Południowo-Wschodniej Azji oceną sytuacji zdrowotnej i epidemiologią chorób niezakaźnych, które z roku na rok zbierają tam coraz większe żniwo – opowiada profesor. – Dziś cholera nie jest w stanie nikogo w Indiach zaskoczyć, za to listę największych zabójców otwierają choroby układu krążenia i nowotwory.

 

Prof. Wysocki przyczyn rozprzestrzenienia cywilizacyjnych plag nie upatruje w samej diecie (w Indiach restauracje McDonald’sa są tak samo popularne jak u nas, tyle że w hinduskich hamburgerach wołowinę zastępuje kurczak) ani w złym stylu życia. – Wszystkiemu winna starość – powiada. – Ludzie nawet w krajach Trzeciego Świata żyją teraz znacznie dłużej, a to naraża ich na dłuższe obcowanie z czynnikami ryzyka.

 

Na peryferiach biedy

W ubiegłym roku przewidywana długość życia Polaka wynosiła 70,8 lat, Polki – 79,4. W ostatnim pięćdziesięcioleciu zdołaliśmy poprawić te wskaźniki o 16 lat. W Indiach wzrosły w tym czasie o lat 11 i dla obu płci wynoszą obecnie 62 lata. Jesteśmy świadkami demograficznej eksplozji stulatków, jaka wybuchła w Europie, Ameryce, Australii i Japonii (tu ich liczba zwiększyła się aż 20-krotnie). Większość seniorów nie może jednak cieszyć się dobrym zdrowiem: zapadają na nowotwory, osteoporozę, degenerację mózgu. Świat się starzeje, a recepty na zdrowie i jasne umysły matuzalemów jak nie było, tak nie ma.

 

Nie wszyscy mają szczęście żyć dłużej i dostatniej. W Botswanie przewidywana długość życia spadła w ostatniej dekadzie z 60 do 36 lat – bieda i AIDS sprawiają, że w większości krajów Afryki ludzie nie dożywają 40 lat. Podczas gdy przewidywana długość życia Japonek wynosi 86 lat (to wskaźnik najwyższy na świecie), dla dziewczynki urodzonej w Sierra Leone jest trzy razy krótsza. Porównajmy wydatki na ochronę zdrowia: w Japonii – 2158 dol. na jednego mieszkańca w ciągu roku i w Sierra Leone – 3 dol. W podobnej sytuacji znajduje się większość krajów afrykańskich (zwłaszcza na południe od Sahary) oraz azjatyckich, choć poziom życia na przykład w żyjącej z turystyki Tajlandii jest krańcowo inny niż w Birmie czy Laosie. Epidemie takie jak SARS czy ptasia grypa za każdym razem okazują się dodatkowym ciosem dla azjatyckiej gospodarki, podobnie jak pod ciężarem AIDS już od kilkunastu lat załamuje się ekonomia Afryki.

 

Wspomniany Barry Bloom tak opisywał w ubiegłym roku na łamach „Świata Nauki” wizytę w kilku afrykańskich krajach wysłannika ONZ: „Odwiedził szkołę podstawową w Zimbabwe i spytał dzieci, co je najbardziej martwi. Od siedmiu spośród 10 usłyszał: śmierć. Następnym etapem podróży była Zambia; tam delegacja zatrzymała się przy polu kapusty. Wysłannik zagadnął wieśniaków, czy mają dość jedzenia. O tak – odrzekli – mamy nawet nadwyżkę na sprzedaż. A na co przeznaczacie zarobione pieniądze? Na trumny”.

 

Bieda upokarza, degeneruje, zabija – jeśli co piąty mieszkaniec naszego globu musi przeżyć za dolara dziennie, to nie ma się co dziwić, że nie starcza mu na jedzenie i leki. Dawny podział świata na bogatą północ i biedne południe, cywilizację Zachodu i zacofany Wschód trzeba jednak odesłać do lamusa. 45 mln obywateli amerykańskich, nie mających ubezpieczenia zdrowotnego, nękają choroby zakaźne, a wielomilionowe Indie i Chiny stoją w obliczu epidemii otyłości i cukrzycy. Linie podziału przebiegają zupełnie inaczej niż kiedyś. I co na to Światowa Organizacja Zdrowia? Nie potrafi przeciwdziałać narastającym dysproporcjom, choć w sformułowanej przed laty definicji zdrowia sama położyła nacisk na aspekty socjalne, pracę i wyżywienie. „Zdrowie to nie tylko brak choroby, ale pełny dobrostan fizyczny i psychiczny” – orzekli eksperci. Obecnie dodają, że w połowie zależy ono od warunków i stylu życia, w 20 proc. od stanu środowiska, w 20 proc. od odziedziczonych genów i tylko w 10 proc. od działań medycznych.

 

Skąd tyle porażek?

Spróbujmy docenić wyobraźnię twórców tej definicji – znawców zdrowia publicznego – którzy formułując ją pod koniec lat 40. poszli pod prąd społecznych oczekiwań. Świat był wtedy wyniszczony wojną, a choroby zakaźne zbierały największe żniwo. Ludzie liczyli na pomoc materialną, leki i żywność, a tu kazano im myśleć o dobrostanie. – Aby wykazać się w działaniu, Światowa Organizacja Zdrowia przystąpiła do pierwszych kampanii zwalczania epidemii chorób – opowiada prof. Andrzej Wojtczak, który współpracę z WHO zaczął w latach 70. i zakończył ją jako trzecia osoba w hierarchii europejskiego biura, na stanowisku dyrektora ds. polityki zdrowotnej, organizacji, kształcenia i nauki. Potem pracę w WHO kontynuował w Kobe w Japonii.

 

Szczęśliwie pierwsza ze wspomnianych kampanii, realizowana na wyspach Pacyfiku przeciwko zakaźnej chorobie o nazwie malinica, zakończyła się pełnym sukcesem: wystarczyło kilkudziesięciu milionom chorych podać penicylinę (a właśnie wchodziła na rynek), by odnieść spektakularne zwycięstwo. Szybko udało się również opanować cholerę w Egipcie. – Znacznie gorzej poszło z malarią, bo osuszanie bagien było trudniejsze, a i do dzisiaj nie ma szczepionki. Gruźlica okazała się po latach odporna na leki. Wyszło na jaw, że nie wystarczy rozpoznać chorobę i dobrać do niej lek lub szczepionkę. Potrzebna jest infrastruktura opieki medycznej, której w większości państw wtedy brakowało – sumuje prof. Wojtczak.

 

Dlatego gdy zżymam się na deklarację WHO z 1977 r., przyjętą pod hasłem Zdrowie dla Wszystkich w roku 2000 (jesteśmy już 6 lat po tej dacie – i co?) – mój rozmówca ripostuje: – Nikt nie oczekiwał, że w XXI w. ludzkość wkroczy wolna od wszelkich chorób. Autorom deklaracji chodziło o zwiększenie dostępu ludzi do zdrowia, o promocję podstawowej opieki zdrowotnej. Wyeksponowano coś, co medykom nie bardzo się podobało i brakowało dowodów na skuteczność tego typu działań.

 

Prof. Mirosław Wysocki nazywa deklarację celem inspiracyjnym i zarzeka się, że w Azji program zdrowia dla wszystkich w 2000 r. powiódł się, bo nawet wieśniacy mieli odtąd do kogo iść po leki. Problem w tym, że leków nie mieli za co kupić albo dręczące ich choroby były nieuleczalne.

 

Obok fiaska w zwalczaniu malarii, gruźlicy lub polio, wywołującego chorobę heinemedina (w ślad za ospą planowano wykorzenić ją do 2000 r., ale bastionem wirusa nadal pozostaje centralna Afryka z tysiącem zachorowań rocznie), do listy nieudanych kampanii WHO może dopisać pomoc krajom rozwijającym się w leczeniu chorych na AIDS.

 

Nie udało się osiągnąć celów tzw. programu „3 na 5”, zakładającego objęcie leczeniem do 2005 r. 3 mln zakażonych wirusem HIV z najbiedniejszych państw świata. Program został wykonany zaledwie w jednej trzeciej – zamiast 27 mld dol. zebrano 9 mld, a w konsekwencji leki mogło otrzymać 1 mln chorych. – Główny objaw uboczny tego programu tkwi w dobrych intencjach – twierdzi prof. Wysocki, który na tegorocznym Zgromadzeniu WHO w Genewie z niepokojem obserwował radość niektórych przedstawicieli państw Afryki. – Zaczęli żyć w euforii, że wreszcie mają czym leczyć, ale jednocześnie poczuli się zwolnieni z promocji zdrowia i działań zapobiegawczych. Spośród 40 krajów afrykańskich tylko w kilku nadal uświadamia się obywateli na temat bezpiecznych zachowań seksualnych. Reszta zapomniała, że koktajl leków oznacza odsunięcie problemów związanych z AIDS tylko na kilka lat – mówi profesor.

 

Humanitarna pomoc nie rozwiąże problemu AIDS, bo brak pieniędzy nie jest tu jedyną przyczyną porażki. Eksperci nie przewidzieli technicznych problemów z dostawą leków, słabej infrastruktury medycznej (potrzebne są laboratoria do monitorowania stanu zdrowia) i braku wykwalifikowanej kadry medycznej. Dopiero w tym roku Światowa Organizacja Zdrowia zwróciła uwagę na ten problem, doroczny raport w całości poświęcając zagrożeniom wynikającym z migracji personelu medycznego z krajów rozwijających się do Ameryki i Europy. Braki kadrowe pracowników ochrony zdrowia w skali całego świata szacuje się na 4,25 mln, ale najjaskrawiej widać je znów w Afryce subsaharyjskiej i Azji, gdzie na personel z wyższym i średnim wykształceniem medycznym czeka blisko 3 mln etatów.

 

Mogło być jeszcze gorzej

Bilans minionego 60-lecia nie wypada jednak dla WHO źle. Usprawiedliwieniem nieudanych kampanii jest niemoc nauki w opracowywaniu skutecznych metod zapobiegania takim chorobom jak malaria, AIDS czy chociażby grypa – nadziei na skuteczne szczepionki wciąż nie można spełnić.

 

– W Europie znaczenie WHO dramatycznie spadło po zimnej wojnie i rozszerzeniu Unii – mówi prof. Andrzej Wojtczak. – Internet pozwala na łatwy dostęp do know-how bez pośredników, a Unia ma dużo więcej pieniędzy na programy zdrowotne.

 

Co innego Afryka i Azja. Tu bez pomocy ekspertów Światowej Organizacji Zdrowia nie można rozwijać opieki medycznej – wkład tej instytucji w przekazywanie wiedzy jest ogromny, co widać dopiero na miejscu. Prof. Mirosław Wysocki na 3–4 miesiące w roku opuszczał biuro w New Delhi, by odbyć podróże służbowe i radzić lokalnym władzom, jak organizować służbę zdrowia. W Mongolii pomógł z masy niepotrzebnie zbieranych informacji wyselekcjonować około 30 wskaźników zdrowotnych, by można było skuteczniej reagować w sytuacjach kryzysowych. W Tajlandii wraz z międzynarodowym zespołem ekspertów doradzał władzom otwartą politykę wobec AIDS, co zapobiegło sprowadzeniu epidemii do podziemia i pozwoliło na lepszą kontrolę zakażeń.

 

Bez Światowej Organizacji Zdrowia poziom opieki medycznej w wielu zacofanych krajach byłby jeszcze gorszy niż obecnie, co z perspektywy Europy wydaje się niemożliwe. Do naszej wyobraźni mogą lepiej przemówić zasługi WHO w nadzorze nad ujarzmianiem wirusa grypy – gdyby nie sprawnie działający ośrodek w Hongkongu, nie wiadomo, ile ofiar pochłonęłoby pojawienie się jej ptasiej odmiany w 1997 r. Umarło wtedy raptem 6 osób i choć dziś ten sam zarazek stał się wrogiem publicznym numer jeden, to mimo wszystko od tamtej pory minęło 9 lat, a po stronie strat mamy 229 przypadków zachorowań i 131 zgonów – nieporównywalne do 20 mln, które zgładziła słynna grypa hiszpanka w latach 1918–1919.

 

Trudno wyobrazić sobie ratowanie zdrowia bez niezbędnych funduszy. Roczny budżet WHO nie przekracza 1 mld dolarów, co nie jest kwotą specjalnie dużą wobec potrzeb najbiedniejszych państw. W minionych siedmiu latach światowa czołówka filantropów – z Billem Gatesem na czele – zobowiązała się przeznaczyć 35 mld dol. na pomoc w zwalczaniu chorób trapiących Trzeci Świat. I okazuje się, że obietnica ta może nie odnieść spodziewanego skutku, bowiem nawet największa gotówka wyłożona na leki i szczepionki nic nie da, jeśli pomoc nie trafi na czas tam, gdzie na nią czekają. Tymczasem masowe zakupy dokonywane przez Globalny Sojusz na rzecz Szczepionek i Szczepień (GAVI), finansowany przez rządy bogatych państw i prywatne fundacje, limituje w Afryce brak wykwalifikowanego personelu, korupcja i wojny plemienne. Skoro ludzie żyją bez wody, elektryczności, a do najbliższego lekarza muszą jechać tydzień, niemożliwe jest prowadzenie kuracji na wzór, który znamy w Europie.

 

Coca-cola kontratakuje

To paradoks, że WHO nazywa choroby trapiące dwie trzecie ludności świata zapomnianymi (neglected diseases). Ale w tym sformułowaniu zawiera się wstydliwa prawda o trzecim – obok prywatnych fundacji i międzynarodowych organizacji – partnerze: przemyśle farmaceutycznym.

 

– Spośród wszystkich nowych leków, które w ostatniej dekadzie wprowadzono na rynek, zaledwie 1 proc. przewidziano do leczenia chorób tropikalnych – ubolewa prof. Simon Croft z londyńskiej Wyższej Szkoły Higieny i Medycyny Tropikalnej (patrz POLITYKA 17/05; „Niepokonane, zapomniane”). Czyżby przemysł rzeczywiście zapomniał o swoich powinnościach? Inwestowanie grubych miliardów dolarów w leki na otyłość, bezsenność czy wypadanie włosów kosztem mniejszych funduszy, które mogłyby zostać spożytkowane na wynalezienie preparatów skutecznych w leczeniu malarii czy gruźlicy, uwiarygodnia opinię Światowej Organizacji Zdrowia, że koncernom nie opłaca się inwestować w leki, za które nikt im nie zapłaci. Cóż z tego, że opinii tej przeczą takie inicjatywy jak Światowy Sojusz na rzecz Opracowania Leków Przeciwgruźliczych, do którego należą główne lokomotywy farmaceutyczne: GSK, Novartis, Johnson&Johnson, Chiron, Bayer, Astra Zeneca. Ten sojusz to zaledwie wyjątek potwierdzający regułę.

 

Złe stosunki WHO z przemysłem nie są nowością, ale się pogłębiają. Ubiegłej jesieni, gdy nad światem zawisła groźba wybuchu pandemii ptasiej grypy, Genewa na próżno wzywała szwajcarskiego producenta leku Tamiflu – jedynego, jaki mógł ograniczyć skalę zachorowań – do zrezygnowania z patentu blokującego rozpoczęcie tańszej produkcji w krajach azjatyckich. Na niczym spełzły także negocjacje w sprawie leków przeciwko AIDS (niektóre kraje dogadują się z koncernami na własną rękę, inne – jak Brazylia, Tajlandia, RPA, Indie – na własną rękę łamią prawo patentowe).

 

Gdy w 1978 r. WHO opracowała listę leków podstawowych, zalecanych rządom najbiedniejszych państw, wystawiła się na ostry spór z producentami, którzy za wszelką cenę starali się umieścić na niej swoje produkty. Klimat współpracy pogorszył się 10 lat później, gdy rozdmuchano kampanię karmienia piersią – tym razem po stronie wytwórców odżywek dla dzieci (wielu z nich było także producentami leków) stanął nawet rząd Stanów Zjednoczonych, grożąc WHO wstrzymaniem finansowania, jeśli nie odstąpi od dezawuowania sztucznej żywności (WHO nie uległa temu szantażowi).

 

Czasy się jednak zmieniają i adwersarzy przybywa. To już nie sama Big Pharma i przemysł tytoniowy, ale również koncerny spożywcze. Wydane zalecenia dotyczące zdrowej diety bez cukru z miejsca natrafiły na atak Coca-Coli, Pepsi Co i innych producentów słodzonej żywności, przerażonych wizją spadku dochodów. Z kolei obracająca miliardami dolarów branża fast foodów storpedowała ostatni raport WHO na temat plagi otyłości, twierdząc, że dieta powinna być osobistym wyborem każdego człowieka.

 

Przyglądając się fatalnym wskaźnikom zdrowotnym, wypada przyznać rację przedstawicielom przemysłu i uznać porażkę ekspertów WHO – ludzie wolą oglądać reklamy papierosów i niezdrowej żywności zamiast wczytywać się w naukowe raporty wieszczące apokalipsę. Hamburgery, papierosy, a nawet narkotyki mają od lat dużo lepszy marketing niż zdrowie. Dopiero w obliczu realnego zagrożenia człowiek wypatruje pomocy. Lecz wtedy, jak w przypadku ostatniej śmierci dyrektora WHO, przychodzi ona zwykle za późno.

 

NOWE CHOROBY ZAKAŹNE:

1973 – biegunka rotawirusowa;

1977 – gorączka krwotoczna wywołana wirusem Ebola i legionelloza; 1982 – borelioza;

1983 – AIDS;

1991 – gruźlica oporna na leki;

1997 – ptasia grypa;

1999 – zakażenie wirusem gorączki zachodniego Nilu;

2003 – SARS (zespół ostrej niewydolności oddechowej);

2004 – gorączka krwotoczna wywołana wirusem Marburg.

 

200 LAT SZCZEPIONEK:

1796 – ospa;

1879 – cholera;

1890 – tężec i błonica;

1897 – dżuma;

1926 – krztusiec;

1927 – gruźlica;

1932 – żółta febra;

1954 – polio;

1960 – odra;

1967 – świnka;

1970 – różyczka;

1974 – ospa wietrzna;

1981 – żółtaczka typu B;

1985 – bakteryjne zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych;

1992 – żółtaczka typu A;

2005 – biegunki wywołane rotawirusami;

2006 – rak szyjki macicy.

Paweł Walewski

 

 

„WPROST” nr 49(1302), 2007 r.

CHOROBOMORGANA

25 MITÓW ZDROWIA I MEDYCYNY

Czy choroba nowotworowa jest zaraźliwa, podobnie jak AIDS, gruźlica i syfilis? Wydawałoby się, że w czasach największego rozwoju medycyny i edukacji zdrowotnej samo postawienie takiego pytania jest niedorzeczne. Niestety, takie niedorzeczności wcale nie należą do rzadkości. Podatni na mity i przesądy

Z badań Reader’s Digest Europe Health wynika, że aż 78 proc. Polaków uważa się za osoby dobrze i bardzo dobrze poinformowane w sprawach zdrowia oraz chorób i ich leczenia. Jednocześnie większość badanych nie potrafi powiedzieć, jaka jest różnica między rakiem a nowotworem (rak to złośliwy nowotwór, nie każdy nowotwór jest rakiem powodującym przerzuty). Dość powszechne jest też przekonanie, że rak jest chorobą nieuleczalną i mogą go wywołać stresy.

Co czwarty Polak nie słyszał o żadnej chorobie, której można byłoby zapobiegać szczepieniami ochronnymi. Pozostali wymieniają jedynie grypę i żółtaczkę. Co czwarta osoba uważa, że tzw. preparaty wieloskładnikowe, chroniące „za jednym ukłuciem" przed różnymi zakażeniami, są mniej skuteczne od jednoskładnikowych. Jednocześnie większość badanych słyszała o tym, że wszelkie szczepionki są szkodliwe i zamiast chronić przed chorobami mogą je wywoływać. Coraz więcej wiemy na temat zdrowia, ale wciąż jesteśmy podatni na mity i przesądy. Najbardziej rozpowszechnione jest przekonanie, że witamina C chroni przed przeziębieniami, choć nie ma na to dowodów. Co trzeci Polak chętniej wydaje pieniądze na nieskuteczne preparaty witaminowe niż na tańszą od aptecznych zakupów szczepionkę przeciw grypie. Coraz więcej osób ulega magii tajemniczo brzmiących nazw terapii odnowy biologicznej i słono płaci za swą naiwność. Ekonomiści twierdzą, że najbardziej kosztowna jest głupota. W chorobie za głupotę można zapłacić zdrowiem.

 

1. CIAŁO CZŁOWIEKA TO BIOLOGICZNY MAJSTERSZTYK

Nieprawda. Tchawica jest tak fatalnie skonstruowana, że łatwo może dojść do śmiertelnego zadławienia na skutek skrzyżowania dróg oddechowych i przewodu pokarmowego. Układ odpornościowy chroni przed wieloma chorobami, ale jest bezbronny wobec raka. Guz nowotworowy jest paradoksem ewolucji. To zbuntowane komórki, które wypracowały nadzwyczajne mechanizmy przetrwania, ale na własną zgubę niszczą swego żywiciela. Są w gorszej sytuacji niż wirusy, które zabijają swe ofiary, ale potrafią się rozprzestrzenić w całej populacji.

 

2. WYROSTEK ROBACZKOWY JEST BEZUŻYTECZNY

Nawet wielu lekarzy sądzi, że wyrostek można usuwać bez szkody dla organizmu. Niezupełnie. Z badań specjalistów z Duke University wynika, że ten narząd jest fabryką bakterii niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania jelita grubego i odtworzenia flory bakteryjnej w razie biegunki lub cholery, szczególnie w tych regionach świata, gdzie często dochodzi do takich zakażeń. Wyrostek trzeba usunąć, gdy dojdzie do grożącego śmiercią zapalenia tego narządu. Nie jest to jednak błahy zabieg.

 

3. TRANSFUZJA KRWI RATUJE ŻYCIE

Krew nie powinna być przetaczana pochopnie. Niektórzy chorzy po transfuzji czują się gorzej, a ich szansa na przeżycie się nie zwiększa. W czasie zabiegu zdarzają się nawet zawały serca i udary mózgu. Wiedziano o tym od dawna, ale dopiero badania specjalistów z Duke University wykazały, że krew magazynowana w bankach ma nieco inne właściwości niż ta znajdująca się w krwiobiegu. Już po jednej dobie od pobrania zanika aż 70 proc. tlenku azotu, po kilku dniach – nawet 90 proc. Bez tego gazu nie może przeniknąć do komórek tlen przenoszony przez czerwone krwinki. Transfuzja może zatem spowodować, że komórki pobierają tlenek azotu z innych tkanek, w których może dojść do niedotlenienia na skutek zwężenia naczyń krwionośnych. Gdy zdarzy się to w mięśniu sercowym, może dojść do zawału.

 

4. CESARSKIE CIĘCIE JEST BEZPIECZNIEJSZE NIŻ PORÓD NATURALNY

Coraz więcej kobiet domaga się takiego zabiegu, bo utarła się opinia, że jest on bezpieczniejszy i dla matki, i dla dziecka. W Polsce już co trzecie dziecko przychodzi na świat dzięki cesarskiemu cięciu. Tymczasem jest to jeden z najpoważniejszych zabiegów wykonywanych w obrębie jamy brzusznej. Badania 100 tys. porodów w Ameryce Łacińskiej wykazały, że śmiertelność noworodków po „cesarce" jest o 70 proc. większa niż po porodzie naturalnym. Dwukrotnie większa jest też śmiertelność kobiet. Matce – niezależnie od wieku – grozi przepuklina i zakażenia, niedrożność przewodu pokarmowego, kłopoty z oddawaniem moczu. Niektóre kobiety po „cesarce" wymagają transfuzji krwi lub usunięcia macicy.

 

5. MIGDAŁKI LEPIEJ JEST USUNĄĆ

Tylko wtedy, gdy na skutek nawracających infekcji dochodzi do patologicznego przerostu migdałków. U dzieci z łagodnymi i umiarkowanymi zakażeniami usunięcie migdałków jest bardziej kosztowne niż leczenie zachowawcze i nie daje oczekiwanych efektów. Maluchy, których nie poddano zabiegowi, rzadziej mają gorączkę, zapalenie gardła i zakażenia dolnych dróg oddechowych. Nie należy zaś lekceważyć anginy, często mylonej z zapaleniem gardła. Angina to ciężkie ropne zapalenie migdałków podniebiennych, wywołane przez bakterie, które atakują organizm i zatruwają krew toksynami. W efekcie chore jest nie tylko gardło, ale cały organizm – może nawet dojść do uszkodzenia zastawek serca.

 

6. ŻYWNOŚĆ ORGANICZNA JEST ZDROWSZA NIŻ NIEORGANICZNA

Producenci ekologiczni przekonują, że choć tzw. żywność naturalna wygląda mniej apetycznie, ma więcej walorów odżywczych. Nie ma na to jednak dowodów. Zawartość cennych składników odżywczych, takich jak przeciwutleniacze, często bardziej zależy od zbiorów i gatunków warzyw oraz owoców niż od metod upraw. Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że biożywność nie służy ochronie środowiska. Chroni glebę, ale przyczynia się do zanieczyszczenia atmosfery, bo musi być transportowana z odległych rejonów.

 

7. MARGARYNA JEST ZDROWSZA OD MASŁA

Masło obfituje w cholesterol i mniej korzystne dla zdrowia nasycone kwasy tłuszczowe pochodzenia zwierzęcego. Margaryna nie jest jednak pozbawiona wad. Oprócz chroniących przed zawałami serca nienasyconych kwasów tłuszczowych zawiera też kwasy tłuszczowe trans. Tego rodzaju związki, powstające na skutek uwodornienia olejów roślinnych, są równie szkodliwe jak tłuszcze nasycone. Najwięcej jest ich w twardych margarynach, przeznaczonych do smażenia i pieczenia oraz dodawanych do ciastek.

 

8. AZOTANY SĄ RAKOTWÓRCZE

Zużycie sztucznych nawozów z roku na rok wzrasta, a mimo to liczba przypadków raka żołądka stale maleje. Azotany nie wywołują raka. Są wręcz niezbędne dla naszego zdrowia. Te związki są wytwarzane w komórkach ludzkiego ciała w odpowiedzi na infekcje oraz podczas większego wysiłku fizycznego. Aż 80 proc. przyjmowanych azotanów pochłaniamy wraz z warzywami, szczególnie ziemniakami. 70 mg azotanów dziennie produkuje nasz organizm – prawie tyle, ile wchłaniamy, spożywając warzywa. Bardziej szkodliwe mogą być azotyny, wykorzystywane do konserwacji wędlin. Badania dr Anny Lankoff z Instytutu Biologii Akademii Świętokrzyskiej w Kielcach wykazały, że spożywanie dużych ilości azotynów zwiększa ryzyko wystąpienia raka żołądka i przełyku. Gdy te związki w nadmiarze są wchłaniane przez kobiety w ciąży, mogą narazić ich dzieci na guza mózgu. Są jednak stosowane w niewielkich ilościach. To właśnie azotyny nadają wędlinom czerwone zabarwienie i chronią przed jadem kiełbasianym.

 

9. RYBY SĄ ZATRUTE METALAMI CIĘŻKIMI

Śledzie, łososie i szproty odławiane w Bałtyku mogą zawierać rakotwórcze dioksyny. Błędem byłoby jednak zrezygnowanie ze spożywania ryb. Badania uczonych z Harvard School of Public Health przekonują, że korzyści związane ze stosowaniem diety bogatej w ryby są większe niż zagrożenie spowodowane zanieczyszczeniem dioksynami. Spośród dioksyn, które trafiają do naszego organizmu z pokarmem, jedynie 6,6 proc. pochodzi z ryb. Pozostałe substancje toksyczne zjadamy z wyrobami mlecznymi, mięsem i jajami.

 

10. NIE MA SKUTECZNEJ DIETY ODCHUDZAJĄCEJ

Nie chodzi o to, jaka dieta jest najskuteczniejsza. Kluczowe znaczenie mają wytrwałość i konsekwencja, bez względu na to, jaką metodę stosujemy. Wskazują na to badania czterech najbardziej popularnych diet: Atkinsa (dużo białek, minimum węglowodanów), strażników wagi (pilnowanie porcji i kalorii, grupy wsparcia), Ornisha (mało tłuszczów, dużo warzyw) i Zone (zachowanie proporcji składników: białek, węglowodanów, tłuszczów). Obojętnie, którą z tych diet zastosujemy, efekty uzyskają jedynie te osoby, które są w stanie dotrwać do zakończenia programu – wykazały badania prof. Michaela Dansingera z Tufts-New England Medical Center w Bostonie. Głównym powodem przerwania diety przez badane osoby była zbyt wolna utrata wagi lub zbyt trudne do przestrzegania zasady żywieniowe.

(...)

12. NAPOJE NIE SĄ TUCZĄCE

Napoje to koń trojański kalorii, nawet jeśli są reklamowane jako niskosłodzone. Zawartość cukru w 250 g produktu wynosi co najmniej 10 g. Nic dziwnego, że aż 21 proc. spożywanej energii pochodzi z napojów, jak wykazały badania American Academy of Pediatrics. Małowartościowe są również soki owocowe, nawet te tzw. 100-procentowe. Podobnie jak napoje zawierają one głównie cukier. Dr David Ludwig z Children’s Hopsital w Bostonie twierdzi, że choć soki są reklamowane jako najlepsze źródło witamin, są niewiele bardziej wartościowe niż zwykła woda. Wartościowe są jedynie soki mętne. Opublikowane w tym roku badania prof. Jana Oszmiańskiego z Wrocławia wykazały, że klarowne soki są prawie całkowicie pozbawione pektyn, witaminy C i polifenoli. Warto pić owocowe drinki, czyli owoce z dodatkiem alkoholu. Są bardziej wartościowe niż jedzenie samych truskawek czy jeżyn. Zawarte w nich przeciwutleniacze dzięki dodatkowi alkoholu działają skuteczniej co najmniej o 30 proc.

 

13. GŁODÓWKI OCZYSZCZAJĄ ORGANIZM

Nie trzeba stosować głodówek, by oczyścić organizm. Eliminacja toksyn jest naturalną funkcją zdrowego organizmu. Głodówki mogą być szkodliwe. Wiele osób narzeka później na tzw. zespół jelita nadwrażliwego i osteoporozę. Równie niekorzystne są drastyczne ograniczenia diety – mogą wywołać efekt odwrotny od zamierzonego. Organizm pozbawiony energii dostarczanej z pożywieniem spowalnia procesy metaboliczne i zaczyna magazynować energię w postaci tkanki tłuszczowej. Aż 80 proc. osób po głodówkach odchudzających wraca do poprzedniej wagi. Tyjemy nawet wtedy, gdy serwujemy sobie wyłącznie sałatki i potrawy niskokaloryczne. Prof. Brian Wansink, psycholog z Cornell University, ostrzega, że działa wtedy tzw. efekt halo. Osoby, które zdrowo się odżywiają, przekonane o swym higienicznym trybie życia częściej sięgają po tuczące przystawki, desery i napoje.

 

14. OPTYMIZM MOŻE POKONAĆ RAKA

Wpływ pozytywnego nastawienia na stan zdrowia chorych jest przeceniany, bez względu na to, jak bardzo choroba jest zaawansowana. Niewątpliwie optymizm i duch walki poprawiają samopoczucie i pozwalają łatwiej znieść trudy terapii. Wykazano nawet, że pacjenci w lepszym stanie emocjonalnym mają więcej komórek odpornościowych. Takie zmiany fizjologiczne nie zwiększają jednak szans przeżycia ani nie przedłużą życia chorych na nowotwory złośliwe. Wykazały to badania, które specjaliści z University of Pennsylvania przeprowadzili na ponad tysiącu pacjentów cierpiących na raka szyi i głowy. Błędem jest zatem obwinianie chorych o to, że przegrywają walkę z chorobą, bo niedostatecznie z nią walczą. Wprawdzie lęk nie skraca życia chorego na raka, co również wykazały badania, ale jest dla niego dodatkowym obciążeniem. Dlatego wszyscy pacjenci, którzy nie radzą sobie z chorobą, powinni mieć zapewnioną pomoc psychologiczną.

 

15. WZRASTA SKUTECZNOŚĆ LECZENIA RAKA

Onkolodzy są w stanie wyleczyć coraz więcej chorych. To prawda. Według badań Eurocare-4, w Polsce w latach 2000-2002 skuteczność leczenia raka zwiększyła się do 43,5 proc. Jest to jednak głównie zasługa wcześniejszego wykrywania nowotworów złośliwych. Jeśli guz nie zostanie wykryty i usunięty, zanim powstaną przerzuty, szanse na wyleczenie chorego są niemal takie same jak na początku lat 70. Jedynie u dzieci skuteczność leczenia nowotworów złośliwych wzrosła z 30 proc. do ponad 70 proc. U dorosłych dobre efekty daje tylko leczenie farmakologiczne białaczek, chłoniaków i ziarnicy złośliwej. Ale w tych chorobach podstawowym warunkiem wyleczenia jest ich wczesne rozpoznanie.

 

16. WARZYWA I OWOCE CHRONIĄ PRZED RAKIEM

Badania tego nie potwierdzają. Obserwacje 520 tys. Europejczyków sugerują, że warzywa i owoce nie mają wpływu na to, czy zachorujemy na raka żołądka, prostaty lub nerek. Także sosy pomidorowe jedynie w ograniczonym stopniu mogą chronić przed różnymi rodzajami raka. Na pewno żadnego wpływu na ryzyko zachorowania nie ma zażywany w tabletkach likopen, główny przeciwnowotworowy składnik pomidorów. Warzywa i owoce nie są nawet pomocne w leczeniu chorych na raka. Badania 3 tys. pacjentek, przeprowadzone przez dr. Johna Pierce’a z University of California, wykazały, że spożywanie pięć razy dziennie skrajnie dużych ilości warzyw i owoców nie zmniejsza ryzyka nawrotu choroby. Wiadomo za to, co sprzyja nowotworom. Z badań Cancer Research w Wielkiej Brytanii wynika, że najbardziej szkodliwy jest hedonistyczny styl życia. Objadanie się, szczególnie słodyczami, palenie papierosów i nadużywanie alkoholu to przyczyny aż dwóch trzecich wszystkich przypadków nowotworów złośliwych.

 

17. GRYPA PRZESTAŁA BYĆ GROŹNA

Grypa co roku zabija więcej osób, niż wykazują statystyki (umiera na nią od 500 tys. do 1 mln ludzi). To ukryta epidemia, gdyż jako przyczynę zgonu często wpisuje się powodowane przez grypę powikłania, takie jak zapalenie płuc czy uszkodzenie serca. Grypa osłabia organizm i jest groźniejsza niż przeziębienie, z którym często bywa mylona. Sprzyja jej zimne i suche powietrze (temperatura poniżej 5oC i wilgotność w granicach 20-25 proc.). Lepiej się na nią szczepić, niż polegać na lekach. Niestety, z tej ochrony korzysta jedynie 14 proc. Polaków. Podobnie jest w całej Unii Europejskiej. W USA co roku szczepi się ponad 100 mln osób i w każdym sezonie brakuje szczepionek.

 

18. KATAR TRWA ZAWSZE SIEDEM DNI

Do niedawna sądzono, że zarazki przeziębienia są mało groźne i utrzymują się w organizmie najwyżej kilka dni. Teraz podejrzewa się, że niektóre z nich mogą się ukrywać w płucach wiele miesięcy. Wirusy paragrypy i RSV (odpowiedzialne za infekcje dróg oddechowych) mogą powodować powikłania w postaci zapalenia oskrzeli czy nawet niewydolności serca. Wciąż pojawiają się nowe zarazki. Centrum Kontroli Chorób w USA alarmuje, że w USA pojawiła się nowa, wyjątkowo niebezpieczna mutacja adenowirusów powodujących przeziębienia. Zarazki na razie atakują sporadycznie, ale podobnie jak Ebola (wirus gorączki krwotocznej) już po trzech dniach mogą doprowadzić do zgonu chorego. Zarazki są oporne na leki i środki dezynfekujące, giną w temperaturze powyżej 56oC. Mogą się rozprzestrzeniać drogą kropelkową i na skutek braku higieny.

 

19. GORĄCZKA POMAGA ZWALCZYĆ INFEKCJĘ

Gorączka i ból sygnalizują rozwój choroby, ale po jej rozpoznaniu przestają mieć znaczenie i stają się niepotrzebnymi dolegliwościami. – U małych dzieci gorączka może wywoływać drgawki, powodować zbędny wydatek energetyczny i prowadzić do odwodnienia – twierdzi dr Piotr Albrecht, pediatra z Akademii Medycznej w Warszawie. Gdy temperatura ciała w odbytnicy wynosi co najmniej 38oC, w ustach ponad 37,8oC, a pod pachą więcej niż 37,2oC, najszybszym i najprostszym sposobem obniżenia gorączki jest kąpiel w wodzie o temperaturze o 1-2oC niższej niż ciepłota ciała, przetarcie ciała zwilżoną gąbką, zawinięcie w mokry ręcznik, przyłożenie lodu na głowę lub w okolice pachwin. Przed tymi zabiegami, najlepiej 30-40 minut wcześniej, należy zażyć paracetamol lub ibuprofen, by uniknąć dreszczy.

 

20. ZIMĄ NALEŻY JEŚĆ DUŻO I TŁUSTO

Nic bardziej błędnego. Taka dieta nie zwiększa odporności. Nasze zapotrzebowanie na kalorie zimą jest identyczne jak latem. Według zaleceń American Dietetic Association, zimą – tak jak przez cały rok – podstawą pożywienia powinny być warzywa i owoce. Jeśli się objadamy, tkanka tłuszczowa zaczyna się odkładać jak słoje na pniu drzewa. Z każdą zimą jest jej więcej, bo wiosną i latem większości ludzi nie udaje się pozbyć zbędnych kilogramów. Aż 90 proc. otyłych osób przybiera na wadze zimą. Nawet srogą zimę można przetrwać, nie jedząc mięsa. Wystarczy spożywać więcej ryb. Lepiej też jeść pieczywo razowe i gruboziarniste kasze. Ciasta i białe pieczywo oszukują głód (zawarta w nich glukoza szybko wchłania się do krwi, a kiedy jest jej za dużo, jest przekształcana w tłuszcz i magazynowana w komórkach tłuszczowych).

(...)

22. SEPSA TO NOWA DŻUMA

Takie wrażenie można odnieść, oglądając relacje telewizyjne. Sepsa nie jest jednak nową chorobą i nie występuje częściej niż dawniej. To ogólne zakażenie organizmu, które zawsze było groźne, teraz jest jedynie bardziej nagłaśniane. Powoduje niewydolność narządów wewnętrznych i może przebiegać gwałtownie, prowadząc nawet do śmierci. Nie jest to jednak epidemia. Sepsą nie można się zarazić. Mogą ją wywołać zarazki, które na ogół powodują inne choroby, na przykład zakażenie dróg oddechowych. Niektóre bakterie, wirusy, grzyby i pasożyty stale są obecne w organizmie. Przykładem są powodujące zapalenie opon mózgowych meningokoki (ich nosicielem jest co druga osoba w wieku 11-24 lat). Takie drobnoustroje stają się groźne dopiero wtedy, gdy przenikną do krwiobiegu i doprowadzą do ogólnego zakażenia organizmu. Może to być skutek urazu lub zabiegu chirurgicznego albo nie leczonych zębów.

 

23. SZCZEPIONKI SĄ NIEBEZPIECZNE

Oskarża się je o to, że osłabiają odporność organizmu i powodują choroby jelit i autyzm u dzieci. Nie ma na to dowodów. Jedynym „powikłaniem" szczepienia może być miejscowy ból, krótkotrwała gorączka lub zaczerwienie, uczucie rozbicia. Poważniejsze skutki uboczne należą do wyjątków. Wielu przeciwników szczepień wciąż jednak przytacza przypadki powikłań, które się nie potwierdziły lub zdarzały się przed ponad stu laty. W czasach współczesnych strach przed chorobami zakaźnymi zamienił się w lęk przed szczepieniami. Może to doprowadzić do wybuchu dawno wygasłych epidemii chorób zakaźnych. W Niemczech 1720 osób zachorowało na odrę podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w 2006 r. Zakażone osoby nie były zaszczepione.

 

24. STARSZE OSOBY GORZEJ ŚPIĄ

Wysypianie się zależy od stanu zdrowia i przyjmowanych leków, a nie od wieku. Przekonują o tym badania dr. Michaela Vitiello z University od Washington. Twierdzi on, że ludzie tym gorzej śpią, im więcej mają kłopotów i dolegliwości, szczególnie bólowych. Z jego badań wynika, że krócej (o 30-60 minut) śpią osoby w średnim wieku, które też w nocy częściej się wybudzają i mają płytszy sen. Zdrowe osoby po 60. roku życia śpią tak samo jak w młodości. W starszym wieku mogą się pojawić jedynie nieco większe kłopoty z zasypianiem. 80-latki potrzebują na to 10 minut więcej niż 20-latki.

 

25. KOBIETY WOLĄ MACHO

Tylko na jedną noc. W roli stałego partnera kobietom bardziej odpowiadają mężczyźni mniej zmaskulinizowani. Panowie o typowych męskich cechach są postrzegani jako dominujący, chłodni i mniej lojalni. Co więcej, starsze twarze odbierane są przez kobiety lepiej niż młode. Nawet umięśniona sylwetka nie decyduje o atrakcyjności. Najbardziej podobają się panowie, którzy sprawnie się poruszają (ich talia nie powinna być jednak węższa niż biodra). Liczy się też poczucie humoru.

Zbigniew Wojtasiński

 

 

 

 

 


PRZYKŁADY I PROPOZYCJE ROZWIĄZANIA PROBLEMÓW ZWIĄZANYCH Z LECZNICTWEM

 

 

„WPROST” nr 50(1303), 2007 r.

FRANKENSTEIN W SZPITALU

CZY RZĄD NA ŻYCZENIE LEKARZY ZAKOŃCZY PRYWATYZACJĘ SŁUŻBY ZDROWIA?

Lekarze specjaliści już niebawem będą zarabiać ponad 11 tys. złotych – obiecuje minister zdrowia Ewa Kopacz. Nowy rząd już wcześniej dużo naobiecywał wszystkim pracownikom sektora medycznego. Ci poszli za ciosem i zażądali na ubiegłotygodniowym nadzwyczajnym zjeździe OZZL tego, co tak naprawdę sabotowali przez lata – prawdziwej reformy systemu opieki zdrowotnej.

No to do dzieła, bo pierwsze kroki wykonano już dawno – sprywatyzowano część szpitali, klinik i przychodni. O czym lekarze jakby zapomnieli. A może tak naprawdę nie o taką reformę im chodzi?

 

STRACH MA PRYWATNE OCZY

W końcówce niedawnej kampanii wyborczej strach ogarnął wszystkich. Strach przed prywatyzacją służby zdrowia. Horror rozpętał Aleksander Kwaśniewski, który – być może pod wpływem filipińskiego wirusa – zapomniał, że jest niemal magistrem ekonomii i nie wypada mu głosić ekonomicznych herezji. Motyw straszenia karetką pogotowia, której załoga odmawia pomocy umierającemu (bo ten nie ma karty płatniczej), ochoczo podchwyciło PiS, twórczo rozwijając go o wątek posłanki Sawickiej. W tej sytuacji poglądy postanowił zmienić nie tylko były już minister zdrowia Zbigniew Religa (jeszcze przed kilkoma miesiącami w jednym z wywiadów był zwolennikiem prywatyzacji, a przed wyborami w reklamowym spocie prywatyzację potępił w czambuł). Rolę Frankensteina postanowił także odgrywać (sam nieźle przestraszony) Donald Tusk, wycofując się chyłkiem z programowych postulatów prywatyzacji i wprowadzenia rynku usług medycznych, na którym rywalizują konkurencyjne podmioty.

Postraszyliśmy, z czego najwyraźniej żadne korzyści wyborcze nie wyniknęły, i starczy. Teraz pora powiedzieć jasno: bez prywatyzacji (a ściślej – wprowadzenia w sektorze medycznym w miarę kompletnych praw własnościowych) oraz bez minimum konkurencji wymuszającej racjonalizację kosztów w Polsce nigdy nie będzie sprawnej służby zdrowia. I jeśli ktoś twierdzi inaczej, to albo jest ekonomicznym analfabetą, albo niemoralnym kłamcą. Niemoralnym, bo tego typu kłamstwa mogą kosztować zdrowie czy nawet życie wielu ludzi.

 

TRZECIA RĘKA

Jeżeli służba zdrowia w Polsce jeszcze jako tako egzystuje, to jest to zasługa częściowej prywatyzacji i funkcjonowania quasi-rynku opartego na zasadzie „trzeciej ręki". A to, że ta „ręka" działa coraz słabiej (i głównie zajmuje się wyciąganiem coraz większych kwot z naszych portfeli), jest efektem rezygnacji z wprowadzenia prywatnych ubezpieczycieli i zcentralizowania ubezpieczycieli publicznych, jakimi były kasy chorych. Mówiąc ściślej, najlepiej funkcjonują te segmenty systemu, w których prywatyzacja była całkowita. Pomijając już – bo to inna, choć dość podobna bajka – usługi weterynaryjne (tu muszę powiedzieć, że chciałbym mieć za tak niewielkie pieniądze taką opiekę medyczną, jaką ma mój pies), dotyczy to lekarzy rodzinnych i usług dentystycznych. Po ich sprywatyzowaniu nasze uzębienie wreszcie przestało odpowiadać radzieckiemu modelowi (niezbędnego do otwarcia piwa) minimum stomatologicznego – „jeden na górze i jeden na dole" – ubogacanego, ale to już tylko u oligarchów, złotym mostkiem z przodu.

 

Ale prywatyzacja, tyle że metodą „greenfield", czyli od podstaw, objęła całą służbę zdrowia. W lecznictwie specjalistycznym od początku lat 90. zaczęły powstawać prywatne firmy medyczne, oferujące nowoczesne badania (to im zawdzięczmy zarówno pierwsze powszechnie dostępne aparaty do echosondy, dopplerowskiego USG czy mammografii, jak też upowszechnienie tych badań) i porady specjalistów. Są to, rzecz jasna, usługi stuprocentowo płatne, przynoszące właścicielom godziwy zysk, a mimo to – i mimo zlikwidowania nawet tak drobnego bodźca do prywatnego leczenia, jakim była ulga zdrowotna – korzystanie z nich stało się powszechne. Rynek tych usług obecnie jest wart około 15 mld zł i jest to w przybliżeniu równowartość jednej trzeciej usług medycznych finansowanych przez NFZ. Z największego badania socjologicznego w Polsce – „Diagnozy społecznej 2007" – wynika, że korzysta z nich już 30 proc. obywateli, którzy wolą zapłacić i mieć realne szanse na wyleczenie, niż grać w medycznego totolotka z uspołecznioną służbą zdrowia. Rozwój tych usług wynika z ich jakości (są chętni) i wysokiej efektywności funkcjonujących firm (jest zysk). A jeśli ktoś zaprotestuje, twierdząc, że 30 proc. korzystających i 30 proc. udziału w rynku nie wskazuje na wyższą efektywność, przypomnieć trzeba ów zysk, zestawiając go z wielomilionowym zadłużeniem (które i tak spłaci podatnik) zakładów publicznych.

W Polsce powstała także spora sieć prywatnych szpitali. Jest ich (dane z końca 2006 r.) już 153, co oznacza, że co piąty funkcjonujący szpital jest prywatny. A dynamika rozwoju tej formy prywatnego gospodarowania w ochronie zdrowia jest kolosalna, bowiem jeszcze w roku 2000 było ich tylko 30. Prawdą jest zarzut podnoszony przez krytyków, że są to szpitale stosunkowo małe (przeciętna – 92 łóżka, a w szpitalach publicznych – 280 łóżek). Pamiętać jednak trzeba, że szpital nie powinien mieć dużo łóżek, tylko leczyć dużo chorych, a wskaźniki obłożenia (prywatne – prawie 100 proc., publiczne – około 70 proc.) oraz okresu pobytu w szpitalach znowu pokazują wyraźną przewagę „prywatnego".

 

SZPITAL BEZ WŁAŚCICIELA

Stworzenie właściciela majątku medycznego jest w Polsce konieczne z jednego i podstawowego powodu. W tej chwili ów majątek właściciela nie ma. Szpitale w Polsce są albo w gestii (tzw. organ założycielski) państwa (kliniki, instytuty specjalistyczne, szpitale wojskowe) albo samorządu. Te pierwsze odłóżmy na bok, zakładając, że ze względu na specyficzne funkcje pozalecznicze prywatyzowane nie będą (to, czy takich szpitali „specjalnych" nie jest za wiele i czy obecny model ich funkcjonowania jest najlepszy, to inna sprawa). Zajmijmy się natomiast szpitalami „w gestii samorządów". Celowo używam dziwacznego zwrotu „w gestii", bowiem samorządy właścicielami nie są. Szpitale te funkcjonują na podstawie ustawy o zakładach opieki zdrowotnej z 30 sierpnia 1991 r., która od momentu uchwalenia była nowelizowana (chyba rekord) 45 razy. Otóż ustawa ta nie nadaje szpitalom żadnej cywilizowanej formy prawej (nie są to przedsiębiorstwa czy zakłady budżetowe, są to „zakłady opieki zdrowotnej") i nie wskazuje ich właściciela, przekazując jedynie zarząd nad nimi samorządom. Samorządy jednak nie ponoszą odpowiedzialności za wynik finansowy i nie odpowiadają za długi szpitali (co tłumaczy zarówno to, że szpitale tak ochoczo się zadłużają, jak i to, że samorządy nie kwapią się do likwidacji czy reorganizacji szpitali kiepskich – po co się martwić, skoro płacić nie trzeba). Teoretycznie samorząd mógł przekształcić deficytowy szpital w spółkę prawa handlowego, ale jest to zarówno skomplikowane prawnie, jak i niebezpieczne, bo przecież zawsze ktoś w wyborczym spocie mógłby władze lokalne oskarżyć o „kręcenie lodów".

 

Dopiero całkiem niedawno ktoś zauważył (ach ta błogosławiona niespójność polskiego prawa), że szpitalom można nadać właściciela, przekształcając je w spółki komunalne (także z udziałem inwestora prywatnego) na mocy ustawy o gospodarce komunalnej. Początkowo po to rozwiązanie samorządy sięgały tylko w sytuacji, kiedy „samorządowy" szpital był tak zadłużony, że żaden dostawca nie chciał już darmo dawać swoich produktów. Takich „prywatyzacji" jest już 50 i w taki sposób, na przykład, na początku roku został sprywatyzowany szpital w Płocku, gdzie rządy sprawuje PiS. W gospodarnej Wielkopolsce wymyślono jednak, żeby po ustawę o gospodarce komunalnej sięgnąć wcześniej, niż szpital obróci się w ruinę. I tak z początkiem 2007 r. skomunalizowany został szpital we Wrześni. Wszystko to oczywiście są rozwiązania pozytywne, bo każdy właściciel jest lepszy od braku właściciela.

 

SYSTEM RELIGI

Jeżeli odrzucimy jako skrajnie nierealistyczny zawarty w poprzednim programie wyborczym PiS model, w którym służba zdrowia pozostaje w stanie bezwłasności i braku rynku, a finansowana jest bezpośrednio z budżetu (szczęśliwie jest to pomysł niewykonalny, czego dowodem jest, że przez dwa lata do jego realizacji PiS nawet się nie zabrał – co oczywiście nie oznacza, że teraz, gdy jest w opozycji, może dalej go lansować), to wybór mamy między własnością i rynkiem albo systemem Religi. Różnice sprowadzają się do tego, że w tym pierwszym większość szpitali zostanie poddanych przekształceniom własnościowym (prywatyzacji, komunalizacji czy choćby najprostszej komercjalizacji – możliwa jest też formuła spółek użyteczności publicznej), a w tym drugim pozostaną bezwłasnościową magmą. Po zmianach własnościowych rynek będzie musiał wskazać, które szpitale są potrzebne i mogą na siebie zarobić. W systemie niekonkurencyjnym natomiast to Ewa Kopacz (bądź inny minister) będzie musiała decydować, że szpital w Bełżycach jest dobry, a w Bychawie zły.

W systemie, w którym funkcjonuje rynek, konieczne jest wprowadzenie wielu konkurencyjnych ubezpieczycieli (oczywiście także prywatnych), którzy – przy współpłaceniu korzystających – będą płacić za wszystkie niezbędne procedury. W systemie Religi utrzymany będzie monopol NFZ, płacącego tylko za limitowaną liczbę usług (kto nie doczeka – zemrze), a receptą na zmniejszenie kolejek ma być podniesienie kosztów ubezpieczeń samochodowych, przechwycenie pieniędzy przeznaczonych na walkę z bezrobociem i podniesienie podatku medycznego. Jak łatwo wyliczyć, taka podwyżka oznaczała, że osoba o przeciętnych zarobkach, która dzisiaj odprowadza rocznie do NFZ 5 tys. zł, będzie musiała płacić niemal 9 tys. zł. A za te pieniądze może już sobie zafundować wcale dobre prywatne ubezpieczenie medyczne.

 

Jedno jest pewne. Polską służbę zdrowia czeka konieczność wielkich zmian. Co, jak wspomnieliśmy, wreszcie zrozumieli nawet lekarze związkowcy. Zmiany te będą trudne, ale nie ma dla nich alternatywy, bo powstrzymanie się od nich doprowadzi do dalszego pogarszania sytuacji. Oczywiste jest także, że dla tych zmian niezbędny jest pewien konsensus społeczny. Jego osiągnięcie jest trudne, chociaż możliwe. Pod jednym warunkiem – prowadzenia rzeczowej dyskusji opartej na faktach, a zaniechania demagogii i straszenia ludzi widmem prywatnej służby zdrowia, która leczy tylko bogatych, biednych skazując na konanie pod płotem prywatnego szpitala.

Michał Zieliński

 

 

„POLITYKA” nr 34 (2617), 25.08.2007 r.

STANY ZDROWIA

Ostatnia fala strajków w polskiej służbie zdrowia nie poprawiła sytuacji pacjentów, pielęgniarek i lekarzy. Jak z podobnymi problemami borykają się inni? Pisaliśmy o Irlandii (POLITYKA 30), dziś Ameryka, kraj, w którym zawód lekarza cieszy się najwyższą reputacją.

W lipcu 2007 r. główny księgowy Stanów Zjednoczonych David Walker, szef Government Accountability Office, urzędu monitorującego finanse Kongresu i rządu USA, powiedział, że „najpoważniejsze zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych stwarza nie ktoś ukrywający się w jaskini w Afganistanie lub Pakistanie, ale nasza własna nieodpowiedzialność finansowa”. A dotyczy ona w ogromnym stopniu kosztów opieki zdrowotnej, które wymknęły się spod kontroli.

 

Gdy w 1965 r. prezydent Lyndon B. Johnson stworzył Medicare, system opieki zdrowotnej dla emerytów, częściowo finansowany z podatków płacowych, a częściowo z budżetu, zapewniał opinię publiczną, że dodatkowe 500 mln dol. to żaden problem. Czterdzieści lat później okazało się, że program kosztuje niespodziewanie ponad 500 mld dol. rocznie. Rząd federalny stał się w istocie gigantyczną firmą ubezpieczeniową; obrona narodowa jest poniekąd działalnością uboczną. Choć budżet Pentagonu z powodu Iraku mocno w ostatnich latach napęczniał, to udział wydatków na obronę w budżecie jest dziś niższy niż wtedy, gdy walił się mur berliński.

 

Wszystkie wydatki na opiekę zdrowotną w USA przekroczyły właśnie dwa biliony dolarów – stanowią 16 proc. PKB. Ameryka przeznacza na ten cel znacznie większą część dochodu narodowego niż jakikolwiek inny kraj na świecie, mimo że 45 mln obywateli nie ma żadnego ubezpieczenia. Walker przypomniał, że wśród krajów uprzemysłowionych USA mają przy tym wyższy od średniej wskaźnik umieralności niemowląt, niższą przeciętną długość życia i znacznie wyższy od przeciętnej wskaźnik błędów lekarskich. Obecna administracja przyrzekła emerytom niemal nieograniczony dostęp do leków, a przemysłowi farmaceutycznemu monopol i odstępstwo od kontroli cen. Same tylko wydatki rządowe na opiekę zdrowotną emerytów i niepełnosprawnych z tytułu Medicare wyniosły w 2006 r. 330 mld dol., czyli więcej niż koszty wojny w Iraku (12 proc. wydatków budżetu, który pokrył 63 proc. całości kosztów systemu – za resztę zapłacili bezpośrednio ubezpieczeni). Wojna któregoś dnia się skończy, a emerytów przez kilka dekad będzie przybywać. Galopujące koszty opieki zdrowotnej wynikają zarówno ze zmian demograficznych, czyli starzenia się społeczeństwa, jak i arcydrogich nowych technologii medycznych. Ale nie tylko.

 

 

Jeśli wierzyć liberałom, to wszystkiemu jest winna zachłanność firm ubezpieczeniowych i farmaceutycznych. Przekonują, że gdyby tylko Waszyngton obciął ceny lekarstw na receptę (choćby poprzez likwidację bezsensownego zakazu importu leków z zagranicy), a firmy ubezpieczeniowe zadowalały się mniejszymi zyskami, dałoby się objąć ubezpieczeniem wszystkich, którzy dzisiaj go nie mają. W rzeczy samej, ubezpieczyciele i producenci lekarstw nie mogą narzekać. Na przykład w 2006 r. przychody ubezpieczycieli Cardinal Health i United Health Group były wyższe niż wpływy takich firm jak Sony, Procter&Gamble, Boeing, BMW, Toshiba, Dell, Microsoft czy Nokia. Pfizer, wielka firma farmaceutyczna, uplasowała się wprawdzie dopiero na 115 miejscu na światowej liście pod względem przychodów, ale na 9, gdy idzie o zyski.

 

Zdaniem konserwatystów najlepszy sposób, aby zapanować nad gigantycznymi wydatkami na zdrowie w budżecie federalnym, to zmusić obywateli, aby większą część kosztów pokrywali z własnej kieszeni. Wtedy skończy się rozrzutność i niepotrzebne kuracje. Część ekonomistów zajmujących się ochroną zdrowia uważa, że obie strony tracą z pola widzenia kwestię dużo ważniejszą niż zyski firm farmaceutycznych i ubezpieczycieli. Chodzi o wysokie zarobki lekarzy amerykańskich i (co jeszcze ważniejsze) sposób ich wynagradzania. RAND Corporation przypomina, że podczas gdy lekarstwa w Stanach są przeciętnie o 30–50 proc. droższe niż w Europie, to różnice w zarobkach lekarzy są jeszcze wyższe.

 

Przeciętne zarobki lekarzy w Ameryce to 200–300 tys. dol. rocznie. Interniści i pediatrzy zarabiają mniej (125–200 tys. dol.), ale w takich specjalnościach jak radiologia zarobki przekraczają 400 tys. W bogatych krajach Europy (tak wynika z badań sponsorowanych przez brytyjski rząd) pięć lat temu zarobki lekarzy wahały się w przedziale 60–120 tys. dol. rocznie.

 

Lekarze w USA oczywiście uważają, że próby obniżania zarobków spowodowałyby odpływ utalentowanej młodzieży z zawodu. Zważywszy czas i koszt kształcenia, wielu absolwentów uczelni medycznych rozpoczyna pracę zawodową z ogromnymi długami. Lekarze twierdzą, że żyje im się dzisiaj gorzej niż 20 lat temu, bo wzrosły koszty ich własnych ubezpieczeń. Obecnie tysiące prawników ciągają po sądach tysiące lekarzy oskarżając ich o nietrafne diagnozy, zaniedbania pacjentów, spartolone operacje itp. Lekarze, chcąc się przed tym chronić, kupują ubezpieczenia, których koszty wciąż rosną. Strach przed odpowiedzialnością sądową i potencjalnie druzgocącymi karami pieniężnymi sprawia, że lekarz ordynuje mnóstwo testów, badań laboratoryjnych. I robi to często na wyrost. Wielu rezygnuje z praktyk szczególnie narażonych na kłopoty, choćby takich jak ginekologia. Część lekarzy kończy studia menedżerskie w poszukiwaniu bardziej lukratywnej i bezpieczniejszej funkcji administratora szpitala czy przychodni.

 

Ale to sposób wynagradzania lekarzy bardziej niż wysokość ich zarobków może windować koszty ochrony zdrowia. W Ameryce zdecydowana większość lekarzy nie ma pensji, lecz płaci się im za każde badanie, test czy zabieg. W system zatem wbudowane są mechanizmy zachęcające do mnożenia tych czynności, co z kolei powiększa całkowite koszty leczenia. Mało opłacalne są badania rutynowe, a już śmiesznie niskie są wynagrodzenia za porady na temat trybu życia czy odżywiania, które mogą pacjentowi bardzo pomóc, a czasem zastąpić chirurgiczne ingerencje. Dlatego interniści czy pediatrzy, którzy rzadziej dokonują zabiegów, mniej zarabiają. I dlatego przedstawicieli tych właśnie specjalności zaczyna brakować. A za zabiegi płaci się słono, niezależnie od tego, czy są, czy nie są potrzebne. Zwłaszcza w przypadku Medicare, gdzie za leczenie płaci głównie budżet federalny, a nie firma ubezpieczeniowa. Tu rzadko kwestionuje się decyzje kliniczne lekarzy. Trudno się więc dziwić, że szybko rośnie liczba zabiegów dokonywanych na beneficjentach tego systemu. Prywatne firmy ubezpieczeniowe ściśle nadzorują decyzje lekarzy i często odmawiają zapłaty za drogie procedury.

 

Dr Alan Garber, dyrektor Center for Health Policy w Uniwersytecie Stanforda, uważa, że Stany Zjednoczone powinny zmierzać w kierunku płacenia lekarzom stałych pensji z dodatkiem premii zależnej od stanu zdrowia ich pacjentów. Taka zmiana jest jednak mało prawdopodobna, choćby z tego powodu, że blisko 40 proc. lekarzy praktykuje w pojedynkę lub z jednym partnerem.

 

Do wzrostu kosztów leczenia walnie przyczyniają się firmy farmaceutyczne. Wydają miliardy dolarów na reklamę telewizyjną, która okazuje się bardzo skuteczna. Pacjenci domagają się lekarstw, które widzą w TV – czasem znakomitych, a czasem nie lepszych niż te stare, ale niemal zawsze znacznie droższych. W Stanach w obiegu znajduje się około 10 tys. leków, ale połowa nakładów na reklamę przypada na około 50 leków – najnowszych i najdroższych. Bywa, że lekarze, zwłaszcza młodzi, nie znają nawet dawnych odpowiedników, których skuteczność często nie ustępuje nowym. A lobby farmaceutyczne skutecznie hamuje konkurencję z zagranicy.

 

 

Jak pod względem opieki zdrowotnej wypada porównanie USA z innymi bogatymi krajami: Australią, Kanadą, Niemcami, Nową Zelandią i Wielką Brytanią? Porównania dotyczyły między innymi jakości, dostępu, efektywności. W maju 2007 r. Commonwealth Fund, renomowana amerykańska fundacja o blisko stuletniej tradycji, przedstawiła obszerny raport w tej sprawie. Choć wydatki na głowę są w USA dwukrotnie lub nawet trzykrotnie (w stosunku do Nowej Zelandii) wyższe niż w reszcie badanych krajów, to Ameryka uplasowała się na ostatnim miejscu w ogólnej klasyfikacji (1. Wlk. Brytania, 2. Niemcy). Kilka lat wcześniej w klasyfikacji Międzynarodowej Organizacji Zdrowia (WHO) USA znalazły się na 37 miejscu (1. Francja).

 

W przeliczeniu na głowę mieszkańca w USA jest cztery razy więcej tomografów komputerowych, przeszło dwa razy więcej urządzeń do rezonansu magnetycznego, a za ich pomocą dokonuje się pięć razy tyle badań co w Wielkiej Brytanii. Brytyjscy radiolodzy uważają, że z braku środków nie są w stanie zapewnić wszystkim pacjentom wysokiej jakości opieki. Jednocześnie większość z nich uważa, że Ameryka wydaje ogromne pieniądze na aparaturę diagnostyczną i badania o niskich lub żadnych korzyściach dla pacjentów.

 

Zagadka amerykańskiej służby zdrowia przez wiele lat dręczyła Miltona Friedmana, nieżyjącego już apostoła wolnego rynku. Nie dawał mu spokoju fakt, że choć opieka zdrowotna jest coraz droższa, to pacjenci, lekarze i pielęgniarki są coraz bardziej sfrustrowani i niezadowoleni.

 

W czasie ostatniej rozmowy, którą przeprowadziłem z nim latem 2006 r., zwracał uwagę na wysokie koszty ubezpieczenia. Zwykle, mówił Friedman, ubezpieczamy się od wydarzeń, których prawdopodobieństwo zaistnienia jest małe, zaś straty duże – od prawdziwej katastrofy, takiej jak pożar domu, a nie od powtarzających się, drobnych, choć związanych z wydatkami zdarzeń, takich jak kontrola ciśnienia krwi, poziomu cholesterolu czy obstalunek nowych okularów. Jeśli wyłączyć te powtarzające się wydarzenia, potraktować je jak zmianę oleju w samochodzie, a ubezpieczać się tylko na wypadek poważnych, nieprzewidywalnych przypadłości o prawdziwie katastrofalnym skutku dla kieszeni (np. poważna operacja czy leczenie raka), to stawki ubezpieczeniowe mocno by spadły. Wtedy koszty ubezpieczenia zdrowotnego nie ważyłyby tak silnie na kosztach działalności pracodawcy. Miałby już mniej powodów, żeby przerzucać coraz większą część kosztów ubezpieczenia na pracownika, jeśli w ogóle takie koszty by ponosił. Przecież – i to jest ważniejsze – ludzie sami by sobie te ubezpieczenia kupowali. Tak jak dziś kupują ubezpieczenia na dom.

 

Rząd zapewniałby ubezpieczenie zdrowotne w sytuacjach kryzysowych dla ludzi, których na to nie stać, za czym przemawiają po prostu względy humanitarne.

 

 

Na drugim ideologicznym biegunie Ameryki znajduje się Michael Moore, ten od „Fahrenheit 9/11”. Na ekrany kin w USA niedawno wszedł jego film „Sicko”, który nie zostawia suchej nitki na amerykańskim systemie ochrony zdrowia. Moore, jak zwykle, miesza fakty z propagandą. Wytykając Ameryce wszystkie jej błędy, stawia na piedestale Kubę, a pomija fakt, że w bogatych krajach Zachodu, ze względu na kolejki do lekarza i długie oczekiwanie na specjalistyczne zabiegi, 15–20 proc. społeczeństwa kupuje usługi medyczne poza powszechnym systemem ubezpieczeń społecznych. Nie wspomina także, że w wielu krajach, nie bez powodu szczycących się wysokim poziomem opieki i powszechną doń dostępnością, wzrost kosztów staje się ogromnym wyzwaniem dla finansów państwa. Przykładem – Niemcy.

 

Rozpoczęta wiosną tego roku reforma służby zdrowia w Niemczech zakłada utworzenie centralnego funduszu finansowanego zarówno z budżetu, jak i składek ubezpieczających się. System powszechnych kas chorych, sięgający czasów Bismarcka, uchodził za wzorzec do naśladowania. Dziś się go reformuje. Z rozmaitych powodów (rozpad tradycyjnej rodziny, bezrobocie) kurczy się naturalna baza ubezpieczeń. Starzenie się społeczeństwa, spadek aktywności zawodowej, spadek udziału pracowników najemnych na rzecz wolnych zawodów destabilizują równowagę między wpływami i wydatkami systemu. Pogarsza się kondycja finansowa kas chorych. W ślad za tym potęguje się zróżnicowanie jakości świadczeń, w zależności od kondycji finansowej kasy chorych.

 

Szacuje się, że ok. 88 proc. Niemców objętych jest ubezpieczeniem w publicznych kasach chorych, a ok. 9 proc. korzysta z ubezpieczenia prywatnego. Ok. 600 tys. osób nie ma żadnego ubezpieczenia. Są to głównie właściciele upadłych firm i ich rodziny lub ci, których usunięto z kas, bo nie płacili składek. Na ochronę zdrowia idzie w Niemczech ok. 11 proc. PKB, czyli ok. 2,5 pkt proc. więcej niż wynosi średnia w krajach OECD. Chociaż kasy konsolidują się, aby poprawić swe finanse, to i tak coraz bardziej zależą od dotacji państwowych. Wynoszą one obecnie ok. 2,5 mld euro rocznie i szybko rosną. Ocenia się, że do 2016 r. osiągną poziom 14 mld euro.

 

Podstawowym zadaniem mającego powstać centralnego funduszu ma być konkurencja między ubezpieczycielami. System ma zapewnić powszechny dostęp. Opieka nad dziećmi ma być w całości finansowana z budżetu. Na ten cel w 2008 r. przeznaczy się 1,5 mld euro. W 2009 r. suma ta ulegnie podwojeniu.

 

Kolejny cel reformy to uwolnienie kosztów pracy od ciężaru wydatków zdrowotnych. Dotychczas składki obciążały głównie płace pracowników najemnych. W przyszłości źródłem finansowania ma być podatek dochodowy. Chodzi po części o to, żeby rosnące koszty opieki zdrowotnej nie osłabiały konkurencyjności gospodarki.

 

Każdej prywatyzacji musi towarzyszyć świadomość, że podmiot prywatny stara się maksymalizować zysk. Mechanizm rynkowy w służbie zdrowia niekoniecznie dobrze służy pacjentom, czy to zamożnym, czy ubogim. Posiadacz dobrego ubezpieczenia często dostaje więcej świadczeń, niż to jest potrzebne. Biedni ci, którzy mają skromne pakiety ubezpieczeniowe, nie są leczeni należycie, gdyż nie ma kto za to zapłacić.

 

W lipcowej telewizyjnej debacie kandydatów demokratów na prezydenta USA, gdzie pytania stawiał nie panel dziennikarzy, ale widzowie za pośrednictwem YouTube, wśród ponad 3 tys. pytań pierwszoplanowym tematem nie był Irak, ale właśnie reforma systemu opieki zdrowotnej. Czy u nas, przed wyborami, będzie podobnie?

Andrzej Lubowski

Autor jest ekonomistą i publicystą, mieszka w USA, przez wiele lat pracował na kierowniczych stanowiskach w amerykańskich instytucjach finansowych. W przyszłym tygodniu na rynku ukaże się jego książka „Kontuzjowane mocarstwo” - analiza siły i słabości Ameryki. Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2007 r.

 

 

„NEWSWEEK” nr 02/06, strona 112

ZDEKOMUNIZOWAĆ ZDROWIE!

Dobrze by się stało, gdyby potrzebę dekomunizacji zauważono nie tylko w resortach siłowych i w mediach, ale także w służbie zdrowia. Już przy Okrągłym Stole obie układające się w naszym imieniu strony raczyły zgodzić się, że wymaga ona gruntownych zmian. I z grubsza rzecz biorąc, na tym się skończyło. Przewaliło się od tego czasu nad przychodniami i szpitalami kilka "reform", w tym utworzenie kas chorych i ich późniejsza likwidacja na rzecz Narodowego Funduszu Zdrowia. Ale były to raczej zmiany formalne niż faktyczne.

Służba zdrowia nadal, jak w PRL-u, utrzymywana jest z publicznych pieniędzy, rozdzielanych przez urzędników. To, jak nazywa się instytucja, w której owi urzędnicy podpisują listę płac, nie ma wielkiego znaczenia. Podobnie jak to, czy ma ona monopol na leczenie w skali kraju, czy też podzielona zostanie na kilkanaście monopoli wojewódzkich.

Ważne są dwie sprawy. Po pierwsze, że ani przez moment nie dopuszczono do istnienia konkurencji między ubezpieczalniami. Owszem, pierwotnie taki właśnie sens miała mieć reforma rządu Buzka. Ale rządzący przestraszyli się własnej śmiałości w propagowaniu "dzikiego kapitalizmu" i wzbogacili głosowany projekt poprawką, zezwalającą na istnienie jednej tylko kasy chorych w województwie; równie dobrze mogli w tym momencie całą ustawę wyrzucić do kosza, byłoby mniej zamieszania. Po drugie, pieniądze na leczenie, wbrew szumnym zapowiedziom, zamiast "chodzić za pacjentem", są rozdzielane przez urzędników na podstawie z góry założonych planów rocznych i preliminarzy. Czyli dokładnie tak, jak się to robiło za komuny. Taka metoda finansowania czegokolwiek, chyba jeszcze większość Polaków powinna pamiętać, zawsze kończy się tak, że w jednym miejscu pieniędzy brakuje w połowie roku, a w innym są one wydawane bez sensu i na siłę. Bo przecież kto nie wykorzysta funduszu na dany rok, temu w przyszłym obetną. W takim systemie tylko idiota starałby się o oszczędności i racjonalizowanie wydatków.

Dopóki nie naruszymy tych dwóch filarów socjalizmu - państwowego monopolu w ubezpieczeniach zdrowotnych i wydatkowania funduszy według urzędniczego planu, a nie wyznaczonych przez rynek i konkurencję potrzeb - dopóty o sprawnej i powszechnie dostępnej służbie zdrowia możemy zapomnieć. Nic nie pomoże doraźne łatanie dziur, kiedy cały system jest jednym wielkim dziurawym workiem na pieniądze. Ale ponieważ politycy z różnych względów nie wykazują woli dokonania rzeczywistych zmian, musimy z tym absurdem sobie jakoś radzić. I także pod tym względem polska służba zdrowia żyje w głębokim PRL-u.

 

Przed 1990 rokiem, jak pamiętamy, byli tacy, którzy strajkowali. Strajków takich było nawet więcej, niż się nam powszechnie zdaje. Bo od pewnego momentu, kiedy władza nie czuła się już na tyle pewnie, żeby je dławić siłą, starano się protesty gasić w miarę szybko, aby się o nich nie rozniosło. Sposób działania zawsze był ten sam: władza najpierw pohukiwała i straszyła braniem w kamasze, żeby w końcu coś tam protestującym obiecać. Metodami twórczej księgowości organizowano jakąś kasę na opędzenie roszczeń i likwidację "bolączek". Koniec końców udawało się sprawę załagodzić. Oczywiście na dłuższą metę nic z tego nie wynikało, ale władza miała spokój na jakiś czas.

Obserwowaliśmy ostatnio, jak lekarze skupieni w Porozumieniu Zielonogórskim spróbowali buntu i jak władza zastosowała wobec nich sprawdzoną metodę. Obiecano lekarzom jakieś drobne pieniądze, których na razie nie ma, ale może będą. I odłożono cały spór na później. Za parę miesięcy, kto wie, czy jeszcze będzie ten sam rząd i parlament, więc kto by się tam martwił na zapas.

Lekarzy, którzy wybrali strategię "postawienia się", było stosunkowo niewielu. Większość, i to też pamiętamy z PRL-u, postępuje inaczej - po prostu kombinuje. Żeby w idiotycznym systemie przeżyć, trzeba samemu robić idiotyzmy. Jedna z gazet zauważyła niedawno przedziwny fakt, że Polacy, statystycznie, chorują co roku na co innego - i zawsze na to, za co akurat NFZ najlepiej płaci. Ponoć sprawa wzbudziła zaciekawienie agend unijnych. Zaczęły się one naszych oficjeli dopytywać, dlaczego niektóre choroby nabrały nagle w Polsce rozmiarów epidemii. Ale nie ma w tym żadnych cudów. Jeśli NFZ, dajmy na to, marnie płaci za leczenie złamań, a dobrze za leczenie gruźlicy kości, to szpitale wypisują połamanym pacjentom lipne papiery gruźlików

- absurd niech się absurdem odciska.

Była wreszcie w PRL-u trzecia strategia radzenia sobie z absurdem: wyjechać. I tę, jak doskonale wiemy, też wielu lekarzy stosuje. W ubiegłym roku w kilku województwach zaprzestano wykonywania operacji na otwartym sercu, bo wszyscy specjalizujący się w tym chirurdzy znaleźli pracę na Zachodzie. Nie wydaje się, żeby komukolwiek dał ten fakt do myślenia.

 

Oczywiście na miejsce polskich wyjeżdżających lekarzy możemy ściągać, dajmy na to, Ukraińców. Tylko że jeśli nic wreszcie w tym idiotycznym systemie nie zmienimy, to i oni po paru latach w Polsce, niezbędnych dla zdobycia papierów, pojadą dalej. Ministerstwu pozostanie wtedy tylko przeflancować do gabinetów rozmnożoną populację urzędników od zdrowia. A nam - jechać w ślad za naszymi lekarzami.

Rafał A. Ziemkiewicz