www.wolnyswiat.pl

 

[Ostatnia aktualizacja: 08.2009 r.]

 

 

EKONOMIA RACJONALNA – RÓŻNE MATERIAŁY

 

 

PRAWDZIWSZE OBLICZE M.IN. WOJNY W IRAKU:

 http://www.irak.pl/

 

 http://www.zieloni.osiedle.net.pl/irak-tsunami.htm

 

 http://lepszyswiat.home.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=220

 

 http://www.psz.pl/tekst-565/Phylis-Bennis-Nieudany-Transfer-Wladzy-rosnace-koszty-wojny-w-Iraku

 

 http://www.pka.most.org.pl/publicystyka_08.htm

 

 

„FAKTY I MITY” nr 31, 07.08.2003 r.

NIK wykazał, że w roku 2003 wydano z budżetu państwa 3 mld złotych z naruszeniem zasady gospodarności. W beztroskim marnotrawstwie celowały zwłaszcza rozmaite zaplecza ciepłych posad dla partyjnych koleżków – państwowe agencje i fundusze...

...te same, na których rozwiązaniu nominowany premier Miller przyrzekał zarobić dla budżetu kilka miliardów.

 

 

FAKTY I MITY” nr 33, 21.08.2003 r.: Zdaniem NIK, PKP w ostatnich latach straciły 1,3 mld złotych, niegospodarnie zarządzając swoim majątkiem.

Co tam jeden miliard, na biednego nie trafiło. Chociaż... – chwileczkę! – to byłyby jakieś cztery Świątynie Opatrzności!!!

 

 

„FAKTY I MITY” nr 15, 19.04.2007 r.: Niespokojne święta mieli też byli i obecni pracownicy NFZ, firm farmaceutycznych oraz podwładni Zbigniewa Religi z Radomia. Policjanci wpadli tam na trop afery korupcyjnej związanej z listami leków, za które płacił budżet. Za łapówki wpisywano dowolne specyfiki. Za łapówki ustawiano też przetargi na dostawę sprzętu do szpitali. Zarzuty może usłyszeć nawet 300 osób.

Przychodzi baba do lekarza: – Co pani jest? – Policja! Prokurator!

 

 

„FAKTY I MITY” nr 14, 14.04.2005 r.

PŁOCK Orlen S.A. poinformował o zarobkach swoich prezesów. I tak były szef Zbigniew Wróbel zarabiał około 1 mln zł miesięcznie (brutto), wiceprezes Sławomir Golonka zarobił w 2004 r. 7 mln zł, a Jacek Walczykowski, który prezesem był 17 dni, ma otrzymać... 6 mln złotych odprawy.

Za wstrętnej komuny zarabialiby maksimum po jakieś 10-15 tysięcy. Ale to były obrzydliwe czasy...

 

 

„METROPOL” 28-30.01.2005 r.

NIŻSZE ODPRAWY DLA PREZESÓW

Według spekulacji prasy, odprawa Wróbla wynosi od 4 do 6 mln zł, a Walczykowskiego, który zajmował stanowisko prezesa przez kilkanaście dni, około 500 tys. złotych. PAP

 

„METRO” nr 1031, 21.02.2007 r.: PREZES TO MA KLAWE ŻYCIE

(…) Jednak Józefiak został odwołany wcześniej i teraz TP SA musi przygotować specjalną rezerwę w wysokości 5,34 mln zł. (…)

Roszczenia prezesów:

Zbigniew Wróbel, PKN Orlen – chce 13 mln zł odprawy

Jacek Walczykowski, PKN Orlen – chce 7 mln odprawy

Igor Chalupec, PKN Orlen – dostał 1,5 mln zł odprawy

Jan Dworak, TVP SA – dostał 48 tys. zł

 

 

"FAKTY I MITY" nr 44, 08.11.2007 r.

STATUA... PRZEPAŚCI

Przepaść między zarobkami szefów wielkich firm w USA a dochodami przeciętnych pracowników nabiera kosmicznych rozmiarów.

Opublikowano właśnie raport autorstwa Institute for Policy Studies. Obecnie szefowie zarabiają więcej pieniędzy w ciągu jednego dnia niż zwykli Amerykanie w ciągu całego roku. Przeciętna roczna płaca prezesa dużej firmy wynosi 11 mln dol. Po ostatnim podniesieniu płacy minimalnej – po raz pierwszy od dekady, wbrew ostrym sprzeciwom republikanów – wynosi ona 5,85 dol. na godzinę. Siła nabywcza takiego wynagrodzenia jest o 7 procent niższa niż minimalnej stawki przed 10 laty. Płace szefów wielkich firm wzrosły w tym czasie o 45 procent. CS

 

 

„NEWSWEEK” nr 47, 27.11.2005 r.

ZABAWA NA KOSZT SKARBU

Abstynenci nie powinni starać się o posady w spółkach skarbu państwa. Takie wnioski płyną z niepublikowanego dotąd raportu Najwyższej Izby Kontroli o wydatkach na cele reprezentacyjne w spółkach skarbu państwa, do którego dotarł „Newsweek”.

W KGHM Polska Miedź na alkohol średnio dziennie wydawano prawie 400 złotych. Według kontrolerów NIK znaczną część alkoholowych zakupów spółki wypijali członkowie jej 9-osobowej rady nadzorczej.

 

Ale alkoholem nastrój poprawiają sobie nie tylko członkowie rad nadzorczych. Oryginalne rozwiązanie wymyślono w Polskich Sieciach Elektroenergetycznych, których prezesem jest związany z PSL Stanisław Dobrzański. Uczestnicy seminarium o „płynności finansowej w elektroenergetyce” mogli wysłuchać prelekcji o serwowaniu win połączonej z degustacją i „pokazem sztuki barmańskiej”. Bawić się potrafią też szefowie Elektrowni Opole. Na imprezę dla kierownictwa – ognisko, grill i koncert muzyki tanecznej – wydano, bagatela, 52 tys. zł.

 

Miliony idą jednak nie tylko na wódkę i zakąskę. W Telewizji Polskiej za rządów prezesa Roberta Kwiatkowskiego na prezenty dla gości i kontrahentów przeznaczono 2,6 mln zł. Nie wiadomo, do kogo trafiały upominki, bo rachunki rozliczane przez spółkę są niepełne i ogólnikowe. Lekką ręką spółki sponsorują też kluby sportowe. Rafinerii Gdańskiej nie przeszkadzało, gdy zawodnik żużlowej drużyny, na którą spółka wyłożyła 1 mln zł, startował w koszulkach z logo... Shela.

 

Zdaniem NIK w zaledwie 30 skontrolowanych spółkach skarbu państwa w niewłaściwy sposób na cele reprezentacyjne wydano 6,6 mln zł. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo skarb państwa ma w sumie udziały w ponad 1500 spółkach. Nowy rząd już zapowiada przygotowanie raportu otwarcia o stanie spółek skarbu państwa. Jedynym skutecznym sposobem zlikwidowania tych patologii wydaje się prywatyzacja. Tylko że nowy rząd już zapowiedział, że chce pozostawić w rękach państwa co najmniej 100 spółek. A historia lubi się powtarzać.

Dorota Kołakowska

 

 

„WPROST” nr 6(1106), 2004 r.

STRUSIE W GARNITURACH

"STRATEGIA PODATKOWA" RZĄDU JEST DOBRA, BO NIE ZOSTANIE WPROWADZONA W ŻYCIE

Są dwie rzeczy na świecie, których nie sposób uniknąć: śmierci i płacenia podatków\" - mawiał Benjamin Franklin.

To stwierdzenie nigdy nie było tak prawdziwe jak dziś, kiedy udział podatków w PKB w wielu państwach sięga (lub nawet przekracza) 50 proc. Polska, niestety, sytuuje się w grupie krajów o najwyższych obciążeniach fiskalnych. "Strategia podatkowa" przedstawiona przez rząd Leszka Millera nie daje nadziei na zmianę tej sytuacji w najbliższych latach.

 

PÓŹNIEJ, CZYLI NIGDY

Zmniejszenie obciążeń podatkowych będzie możliwe dopiero wówczas, gdy zostanie zrównoważone saldo finansów publicznych - uważają autorzy strategii. Brawo! Może to jednak oznaczać także, że wysokość podatków nie zostanie zredukowana nigdy, gdyż - jak pokazuje doświadczenie międzynarodowe - rządy są skłonne do ograniczania wydatków publicznych tylko wówczas, gdy istnieją problemy z ich sfinansowaniem. I odwrotnie, brak napięć w budżecie często skłania rządy do zwiększania wydatków publicznych. Dzieje się tak zwłaszcza w niestabilnych systemach politycznych, ponieważ za redukcję wydatków publicznych, której nie towarzyszy obniżka podatków, rząd może zapłacić podwójną cenę: utraty popularności i stworzenia przestrzeni umożliwiającej zwiększenie w przyszłości wydatków publicznych przez konkurentów politycznych. Wzrost wydatków publicznych daje jednak rządowi podwójny zysk: natychmiastowe, bezpośrednie efekty rozdawnictwa przysparzają mu popularności, a ciężar skutków tego procederu (i koniecznych zmian) spada na następców.

Tymczasem znacznie łatwiej jest ograniczyć wydatki publiczne, jeżeli redukcji wydatków towarzyszy obniżenie podatków. Można podać przynajmniej dwa powody takiej zależności. Po pierwsze, przy zmianach wprowadzanych w ten sposób protesty grup nacisku, których interesy zostały naruszone w wyniku ograniczenia wydatków publicznych, nie są tak silne. Z jednej strony ubytek dochodów jest im częściowo rekompensowany przez redukcję obciążeń podatkowych, z drugiej zaś nie istnieje ryzyko, że odebrane im przywileje przechwyci inna grupa. Po drugie, grupom interesu trudniej znaleźć poparcie społeczne dla protestów przeciwko zmniejszeniu wydatków publicznych, bo już obniżone podatki mają dla gospodarstw domowych większe znaczenie niż niepewne obietnice ich redukcji w przyszłości. Autorzy strategii, jakby chcąc zwiększyć tę niepewność, stwierdzają, że możliwe jest przeznaczenie kwot uzyskanych z likwidacji ulg i zwolnień na... zwiększenie wydatków budżetowych.

 

RÓWNANIE W DÓŁ

Autorzy dokumentu zauważają, że nałożenie na dochody z pracy podatku liniowego miałoby korzystniejszy wpływ na wyniki gospodarcze, ale stwierdzają jednocześnie, że zachowanie umiarkowanej progresji jest społecznie bardziej sprawiedliwe. Nic bardziej mylnego. Jeśli sprawiedliwość społeczną rozumie się jako wyrównywanie różnic w poziomie dochodu w społeczeństwie, progresję podatkową trudno uznać za sprawiedliwą, gdyż nie jest ona skutecznym instrumentem przenoszenia dochodu z bogatych na biednych. Zwiększanie progresji podatkowej może prowadzić do spadku dochodów z podatków płaconych przez osoby bogate i odwrotnie - obniżenie najwyższych stawek podatku często skutkuje zwiększeniem udziału osób bogatych w finansowaniu wydatków państwa. Dzieje się tak po pierwsze dlatego, że wraz ze zmniejszaniem progresji podatkowej wzrasta opłacalność wytężonej pracy; po drugie, przy niższych podatkach spada opłacalność unikania ich płacenia. W Stanach Zjednoczonych w latach 1981-1991, kiedy górna stawka podatku od dochodów osobistych została obniżona z 50 proc. do 28 proc., udział podatków płaconych przez 1 proc. osób najbogatszych w całości dochodów z tego tytułu wzrósł z 17,9 proc. w 1981 r. do 21,8 proc. w 1984 r. oraz do 27,6 proc. w 1988 r. W 1990 r. górna stawka podatku została podwyższona do 31 proc., a udział podatku wpłacanego przez najbogatszych podatników spadł w 1991 r. do 24,7 proc. Operację redukcji najwyższych stawek podatkowych przeprowadzono wcześniej w USA dwukrotnie: w latach 20. XX wieku oraz w 1964 r., za prezydentury Johna F. Kennedy'ego. W obu wypadkach prowadziła ona do podobnych skutków - obniżenie górnych stawek podatkowych powodowało wzrost udziału osób najbogatszych w finansowaniu wydatków państwa.

Gdyby nawet założyć, że podwyższenie stawek podatku dla ludzi lepiej zarabiających powoduje wzrost udziału płaconych przez nich podatków w ogólnej sumie, progresywne systemy podatkowe mogą co najwyżej wyrównywać w dół różnice między dochodem osób bogatych i biednych. Progresja nie pozwala bowiem trwale zmniejszyć liczby osób biednych, zmniejsza natomiast liczbę ludzi zamożnych.

Wniosek? Absurdalny! Wolniej rozwijająca się gospodarka jest bardziej sprawiedliwa społecznie! Cóż z tego, że zastój gospodarczy powoduje, że bieda staje się bardziej dotkliwa. Dla autorów strategii ważne jest, aby różnica między biednymi a bogatymi była jak najmniejsza.

 

NAJWYŻSZY PODATEK OD POBORCÓW PODATKOWYCH

Polska administracja podatkowa jest administracją tanią, realizującą swe zadania w warunkach wielu niedoborów i ograniczeń, zwłaszcza w zakresie kosztów bieżących - stwierdzają lapidarnie autorzy strategii. Ale...

Administracja skarbowa - czyli wszystkie jednostki wchodzące jej w skład: urzędy skarbowe, urzędy kontroli skarbowej, izby skarbowe oraz centrala Ministerstwa Finansów - zatrudniała w latach 2000-2002 około 51 tys. osób. Wydatki z budżetu państwa na wynagrodzenia tych ludzi wynosiły przeciętnie 1,1 mld zł. Oprócz tego na wynagrodzenia przeznaczana była jedna trzecia tzw. środka specjalnego, czyli około 0,9 mld zł rocznie. W sumie średnia płaca brutto w administracji skarbowej wynosiła w latach 2000-2002 3300 zł. Przeciętna miesięczna płaca brutto w gospodarce w tym czasie wynosiła 2029 zł. Na tle innych krajów polska administracja podatkowa nie jest - wbrew temu, co piszą autorzy strategii - tania. Koszt poboru podatków - liczony w stosunku do wpływów podatkowych - był w Polsce w 1996 r. prawie czterokrotnie wyższy niż w USA, prawie dwukrotnie wyższy niż na Węgrzech, wyższy niż w Kanadzie, Australii, Francji, Czechach czy Wielkiej Brytanii.

Receptą na poprawę efektywności administracji podatkowej nie jest zwiększanie nakładów na nią (co postulują autorzy dokumentu!), lecz radykalne uproszczenie systemu podatkowego przez eliminację wszelkich ulg i zwolnień oraz ujednolicenie stawek podatków. Byłoby dobrze, gdyby autorzy wyciągnęli wnioski z zamieszczonej w strategii tabeli prezentującej udział poszczególnych podatków w kosztach poboru podatków ogółem. Proste zestawienie tych wielkości pozwala stwierdzić, że najmniej "opłacalny" jest podatek dochodowy od osób fizycznych (PIT). Przynosząc niespełna 20 proc. dochodów podatkowych budżetu, pochłania 50 proc. kosztów związanych z poborem wszystkich podatków. Nie bez przyczyny - progresja podatkowa oraz rozbudowany system ulg i zwolnień czyni z niego podatek skomplikowany i trudny do skontrolowania.

W tej sytuacji nie sposób się dziwić, że strategia nie wzbudziła większego zainteresowania rynku finansowego. Prawdopodobnie dlatego, że większość proponowanych w niej rozwiązań ma bardziej charakter nie zobowiązujących deklaracji niż konkretnych planów. Do strategii nie zostały dołączone żadne szacunki dotyczące wpływu proponowanych rozwiązań ani na dochody sektora finansów publicznych, ani na wzrost gospodarczy, ani też na podział dochodu. Można więc sądzić, że jest to kolejny rządowy dokument, którego postanowienia nigdy nie zostaną wprowadzone w życie. W takim wypadku jest to dobra strategia...

Andrzej Rzońca

 

 

„WPROST” nr 1, 04.01.2004 r.

WEKTORY: REWOLUCJA WEDŁUG ADAMA SMITHA?

(...) Podatki w najmniej szkodliwej formie proponujemy w naszym projekcie ustawy o likwidacji bezrobocia i naprawie finansów publicznych. Przyniosą one budżetowi tyle dochodów, ile wpływa ich obecnie, ale taniej, prościej, bez absurdów i dręczenia obywateli. Aby ożywić rynek pracy, proponujemy redukcję pozapłacowych kosztów pracy - podatku PIT, składek na PFRON i FGŚP, składek na ubezpieczenia społeczne - z 85 proc. płacy netto do 25 proc. płacy. Żeby zracjonalizować system, chcemy zlikwidować podatek CIT, którego znaczenie dla budżetu jest marginalne, a szkodliwe skutki ekonomiczne duże. Proponujemy zastąpienie CIT jednoprocentowym podatkiem od przychodów ze sprzedaży. Małe firmy płaciłyby miesięcznie tylko jeden zryczałtowany podatek w wysokości 700 zł.

Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha

 

 

„WPROST” nr 1174, 05.06.2005 r.

KRZYWA LINIA PROSTA

Prawdziwy podatek liniowy uwolniłby nas od horroru wypełniania PIT-ów

Międzynarodowy Fundusz Walutowy udowodnił, że nie jest krową, która nie zmienia poglądów - na początku maja pochwalił pomysł wprowadzenia w Polsce podatku liniowego. Szkoda, że nie zrobił tego jedenaście lat temu, gdy podatek został po raz pierwszy zaprezentowany. W samej Polsce podatku liniowego

 

również chcą już wszyscy: rząd Marka Belki, a dokładniej minister finansów Mirosław Gronicki, opracował koncepcję 3 x 18 (stawka 18 proc. dla PIT, CIT i VAT); Platforma Obywatelska chce 3 x 15; Stronnictwo Gospodarcze (partia Romana Jagielińskiego) też jest za liniowym i nawet Partia Demokratyczna chce, żeby podatek był liniowy, ale nie ujawnia na razie, w jakiej wysokości. Tyle że dziś jest już za późno i samo wprowadzenie podatku liniowego, zwłaszcza w takiej postaci, jak to jest powszechnie postulowane, nie rozwiąże problemów polskiej gospodarki.

 

Podatek w krzywym zwierciadle

Szczególnie dialektyczna jest postawa premiera Marka Belki. Nie mógł znaleźć w sobie współczucia dla podatników, których miała objąć 50-procentowa stawka PIT i wypowiadał się przeciwko pomysłom wprowadzenia podatku liniowego. Teraz jest w połowie w rządzie i w połowie w opozycji, jednakowo popierających podatek liniowy. To może oznaczać, że Belka popiera podatek liniowy łącznie już w 100 proc., osobiście wciąż go nie popierając.

 

Problem polega tylko na tym, że dzisiejsi zwolennicy podatku liniowego popierają tak naprawdę podatek progresywny z dwoma stawkami (0 proc. i na przykład 15 proc.) oraz z jakimiś ulgami prorodzinnymi. W każdej z przedstawionych wersji podatnicy dalej będą się musieli borykać z PIT-ami, a głównym zmartwieniem przedsiębiorców pozostanie ustalenie, co jest kosztem uzyskania przychodu i czy nie stosują cen transferowych.

W projekcie PO nawet rolnicy mają zostać objęci tym podatkiem, chyba w myśl zasady, że cierpienie uszlachetnia. Do ustawy trzeba więc będzie wprowadzić przepisy określające zasady amortyzacji koni jako szczególnego środka pracy albo produkcji (nigdy nie pamiętam, co było czym w marksistowskiej ekonomii

 

politycznej). W ten sposób bardzo szybko politycy zohydzą wyborcom podatek liniowy, tak jak Kongres Liberalno-Demokratyczny zohydził liberalizm, wprowadzając pod jego sztandarem nie mające z liberalną polityką gospodarczą nic wspólnego podwyżki podatków, ceł i składek ubezpieczeniowych. Rozważania, czy stawka podatku liniowego powinna wynieść 19 proc., czy może 13 proc. albo 18 proc., żeby się budżet jakoś zbilansował, to już zwykła "numerologia".

 

Stracona dekada

Podatkiem liniowym można się było zachwycać w połowie lat 90. Wśród przedsiębiorców jeszcze nie opadł entuzjazm pierwszych lat transformacji, ograniczanie wolności gospodarczej dopiero się zaczynało, tempo wzrostu PKB sięgało 7 proc. rocznie, bezrobocie stopniowo malało, a eksperymenty z podatkiem liniowym dopiero rozpoczynały państwa nadbałtyckie. Wówczas można było zakładać, że wprowadzenie takiego podatku przyczyni się do utrzymania wysokiego tempa wzrostu gospodarczego i konkurencyjności Polski.

Obecnie, gdy trudno mówić o wolności gospodarczej, kiedy tempo wzrostu gospodarczego dramatycznie spadło, bezrobocie sięga niemal 20 proc., podatek liniowy zdążyły z sukcesem wprowadzić Rosja, Ukraina i Słowacja (na dodatek w Czechach i na Węgrzech systemy podatkowe są bardziej przyjazne dla biznesu

 

niż w Polsce), nie można się ograniczyć do promowania samego podatku liniowego, i to jeszcze w jakiejś ograniczonej postaci, jako remedium na wszelkie bolączki gospodarki. Rozwiązanie takie oznacza, że pozostaną wciąż 24 mln podatników, których trzeba będzie skrupulatnie kontrolować, bo będą zdani na różne pokusy kombinowania z PIT-ami, które trzeba będzie wypełniać, wprowadzać do komputerów, przekładać z kupki na kupkę, co stanowi pracę - całkowicie zbędną - setek tysięcy ludzi, zarówno w przedsiębiorstwach, ZUS, jak i w urzędach skarbowych.

 

Jeżeli samo obniżenie efektywnej stawki podatkowej dla kilku procent podatników przekraczających dziś pierwszy próg skali podatkowej rozwiązywałoby wszelkie nasze kłopoty, to polska gospodarka żadnych kłopotów by nie miała. Dziś potrzebny nam jest taki system podatkowy, który uwolni nas od biurokratycznego koszmaru, czyli podatek od wynagrodzeń bez żadnych ulg i kwot wolnych, pobierany bezpośrednio u źródła, tak jak obecnie przez banki

 

pobierany jest podatek od odsetek od lokat. Będą wówczas niecałe dwa miliony podatników - do ich kontrolowania wezmą się ci wszyscy urzędnicy, którzy bezproduktywnie archiwizują zeznania podatkowe dziesięciokrotnie większej rzeszy podatników. Zobowiązania podatkowe będą się wówczas mogły przedawniać po 18 miesiącach, a nie po pięciu latach. Pozwoli to w ogóle zlikwidować podatek dochodowy i zastąpić go podatkiem od funduszu płac i uwolni obywateli od horroru wypełniania PIT-ów.

 

ZUS na celowniku

Nawet skrajnie prosty podatek liniowy to jednak nadal za mało. Pokazuje to przykład Słowacji, gdzie wprowadzono neutralną stawkę podatkową 19 proc. dla wszystkich dochodów osób fizycznych oraz osób prawnych. Taka sama stawka podstawowa została zastosowana w podatku VAT. By pozyskać poparcie najbiedniejszych, nie tylko pozostawiono kwotę wolną od podatku, ale nawet ją podwyższono ponad dwukrotnie. Spodziewano się, że w wyniku takich zmian zmniejszą się wpływy z PIT do budżetu, i tak się stało. W 2004 r. były one mniej więcej o 20 proc. niższe niż rok wcześniej, choć i tak wyższe, niż pierwotnie

 

zakładano. Wymyślono więc, by niższe wpływy z podatków bezpośrednich zrekompensować zwiększonymi wpływami z podatków pośrednich. Podstawowa stawka VAT została wprawdzie obniżona z 20 proc. do 19 proc., ale automatycznie objęła także te towary, dla których obowiązywała wcześniej preferencyjna stawka 14 proc. W ten sposób efektywne opodatkowanie VAT faktycznie wzrosło, co zaowocowało zwiększeniem wpływów do słowackiego budżetu z tego tytułu prawie o 20 proc. Łącznie przeprowadzone reformy zwiększyły per saldo dochody budżetu w I kwartale 2004 r. aż o 44,4 proc. w skali roku, w tym o 41,8 proc. wzrosły wpływy ze wszystkich podatków.

 

W Polsce głównym celem reformy musi być obniżenie kosztów pracy, a więc składek ubezpieczeniowych i sposobu ich naliczania. Dziś algorytm liczenia składek jest tak skomplikowany, że skutecznie zniechęca wiele osób do rozpoczęcia działalności gospodarczej albo zatrudnienia kogokolwiek, przynajmniej oficjalnie. Na początku lat 90. przegapiliśmy szansę powielenia pionierskich doświadczeń Estonii, która wówczas wprowadziła podatek liniowy. Teraz stoimy przed innymi wyzwaniami, z których najważniejszym jest konieczność radykalnych zmian w systemie ubezpieczeniowym, aby możliwe było ograniczenie parapodatkowych kosztów pracy.

Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha

           

 

„NEWSWEEK” nr 47, 27.11.2005 r.

PRZEŚLADOWANA PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ

WYWIAD Z ANDRZEJEM SADOWSKIM

(...) Możemy od razu zlikwidować CIT, tak jak to zrobili Estończycy. Raport NIK z 2003 r. pokazuje, że legalnie nie płaci go i tak 40 proc. firm. Ten podatek należałoby zastąpić innym – od przychodów w wysokości ok. 1 proc. To uprościłoby system, zmusiło do płacenia podatku i w efekcie zwiększyło wpływy do budżetu. (...)

Rozmawiał Dariusz Stasik

 

 

„WPROST” nr 27(1230), 2006 r.

BUDŻET NA HAMULCU

UPRZYWILEJOWANI I SILNI POLITYCZNIE NIEUDACZNICY ZABIERAJĄ PIENIĄDZE TYM, KTÓRZY UMIELI JE ZAROBIĆ

Niespodziewaną przyjemność sprawiła mi ostatnio telewizja Trwam. Wędrując po kanałach, wpadłem bowiem na wykład miłej pani profesor Lubińskiej, usiłującej wytłumaczyć ojcu Królowi, na czym ów budżet zadaniowy polega. Mina interlokutora pani profesor nie wskazywała jednak, że odniosła sukces. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro nawet politycy pretendujący do znawstwa materii mają poważne trudności z odróżnianiem polityki pieniężnej od polityki budżetowej. By uniknąć nieporozumień, od razu oświadczam, że pod ideą budżetu zadaniowego podpisuję się oburącz. Budżet zadaniowy jest bowiem szansą na wzrost efektywności wydatków państwowych w porównaniu z dotychczasowym wymuszanym rozdawnictwem. Mój optymizm w kwestii wdrożenia tej idei w naszym klimacie politycznym jest jednak bardzo ograniczony. Idea budżetu zadaniowego, czyli przedmiotowego, nie jest oczywiście nowa. Jest lansowana od dawna przez mądrzejszych polityków i gospodarzy finansów publicznych jako przeciwieństwo budżetu podmiotowego, w którym ważne jest, kto dostaje pieniądze. Na dalszy plan schodzi wtedy kwestia konkretnych zadań i ich sprawnej realizacji.

 

MURY RZĄDOWE

Historyczne doświadczenia wskazują, że odejście od budżetu podmiotowego jest trudne. Budżet zadaniowy ma to do siebie, że częściej niż dotychczas wymaga przezwyciężania podziału resortowego, wzajemnej izolacji ministerstw i urzędów centralnych. Tymczasem wiadomo, że granice resortowe są dość sztywne, zwłaszcza gdy rząd ma charakter koalicyjny, a poszczególne ministerstwa są w gestii nie przepadających za sobą chwilowych sojuszników. Naturalną konsekwencją takiej sytuacji jest walka o pieniądze, zdominowana przez interesy partyjne, a nie przez rzeczywiste priorytety zadaniowe. Przewaga kryterium podmiotowego w rozdziale pieniędzy budżetowych staje się wtedy tym większa, im słabsza jest pozycja premiera i jego sztabu. Większą szansę na zbudowanie dobrego budżetu zadaniowego, na dokonanie właściwego wyboru priorytetów, ma więc raczej rząd jednopartyjny, dysponujący spokojną większością parlamentarną. W Polsce jesteśmy jednak daleko od takiego komfortu. Nie mamy ani jednomandatowych okręgów wyborczych, ani ordynacji większościowej. Stąd właśnie tak bardzo ograniczony mój optymizm co do szans budżetu zadaniowego.

 

SZTYWNY HAMULEC

Drugi powód mojego, oby nieuzasadnionego, sceptycyzmu to niewielkie szanse na przełamanie naszej dotychczasowej struktury wydatków budżetowych. To, jak wiadomo, struktura antywzrostowa, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistym wspomaganiem wzrostu gospodarki. Prawdziwy budżet zadaniowy wymaga radykalnego zmniejszenia udziału wydatków "sztywnych", gwarantowanych najrozmaitszymi ustawami i przywilejami beneficjentów. Co to za budżet zadaniowy, w którym dwie trzecie stanowią wydatki sztywne, a przedmiotem wyboru może być jedna trzecia wydatków? Polska struktura wydatków budżetowych jest klinicznym przykładem przewagi niemerytorycznego czynnika podmiotowego nad przedmiotowym, zadaniowym. Obecny rząd koalicyjny i uległy parlament jeszcze powiększają rolę czynnika podmiotowego w wydatkach budżetowych. Ustępstwa wobec lobby górniczego, wątpliwy podział zysków w spółkach z wysokim udziałem skarbu państwa, jak KGHM czy Kompania Węglowa, brak działań ograniczających kosztowny, a właściwie oszukańczy, system KRUS - wszystko to nas oddala, a nie przybliża, od budżetu zadaniowego. W perspektywie mamy dalszy wzrost wielomiliardowej tzw. pomocy publicznej dla uprzywilejowanych i silnych politycznie nieudaczników zabierających pieniądze tym, którzy umieli je zarobić.

Nie łudźmy się więc, że przekształcenie dotychczasowego budżetu podmiotowego w budżet przedmiotowy, zadaniowy, będzie łatwe. Stąd w obliczu dymisji prof. Zyty Gilowskiej, tak dotychczas chwalonej przez szefów PiS, i pozostawania w rządzie skazanego (oczywiście niesłusznie!) p. Leppera mój tak bardzo ograniczony optymizm.

Wacław Wilczyński

 

 

„WPROST” nr 16(1116), 2004 r.

PŁAĆ Z GŁOWĄ

Tylko 130 zł podatku miesięcznie? Partia Konserwatywna będzie musiała włączyć do swego programu podatek pogłówny, bo inaczej elektorat nie odróżni jej od Partii Pracy - stwierdził niedawno Paul Johnson, wpływowy komentator brytyjskiej sceny politycznej. Pogłówne jest bowiem najbardziej naturalnym i najtańszym podatkiem. Dzisiejszy podatek dochodowy (PIT) w USA wprowadzono dopiero w początkach XX wieku; w Wielkiej Brytanii miał być pierwotnie tylko jednorazowym podatkiem na wojnę z Napoleonem.

Dopiero pod wpływem socjalistów państwa przyjęły na trwałe "sprawiedliwy społecznie" i rzekomo nowoczesny podatek od dochodów, by chronić przed zbyt wysokimi ciężarami finansowymi niezamożnych obywateli. Tyle że po zastąpieniu go pogłównym Polak zarabiający średnią krajową pensję (2200 zł brutto) oddawałaby państwu mniej pieniędzy niż obecnie!

 

DROGA ZABAWKA URZĘDNIKÓW

Brytyjskim twórcom podatku dochodowego z końca XVIII wieku przez myśl nie przeszło, że mogliby zabierać 40 proc. dochodu obywatelowi, i to każdemu pracującemu. PIT po raz pierwszy wprowadzono dopiero w 1798 r. w Wielkiej Brytanii. Jego najwyższa stawka wynosiła 10 proc. i obejmowała dochody wyższe niż 200 funtów rocznie (średni dochód wynosił wówczas 20 funtów). Później podatek był wielokrotnie znoszony i wprowadzany przy okazji kolejnych wojen, ale zawsze wynosił nie więcej niż kilka procent i obejmował tylko kilka promili najbogatszych ludzi w kraju. To pogłówne, czyli prosty i powszechny podatek "od głowy", było normą jeszcze do niedawna.

Na utrzymywaniu podatku dochodowego Polska traci co roku 2 mld zł. Do sprawdzenia PIT-ów zatrudnianych jest 7,2 tys. urzędników, których płace kosztują nas prawie miliard złotych rocznie (fundusz płac urzędników skarbowych w 2004 r. miał wzrosnąć jeszcze o 50 proc.). Opłata za nieruchomości rozdętego aparatu skarbowego, wydatki na sprzęt komputerowy i systemy informatyczne - to kolejne 300 mln zł. Bezpośrednio płacimy za wydrukowanie i wysyłanie ponad 23 mln deklaracji PIT.

Gąszcz przepisów, rubryk i tabelek naraża nas na dodatkowe straty, bo bojąc się pomyłki, często wykładamy pieniądze na usługi doradców podatkowych, biur rachunkowych. W przeciwnym razie bierzemy na swoje barki spore ryzyko. Za błąd w formularzu podatkowym sąd może nałożyć na nas 50 tys. zł grzywny. Pułapka tym groźniejsza, że - według badań OECD - połowa Polaków to funkcjonalni analfabeci (nie rozumieją tego, co czytają). Państwo, dając im do rozwiązania skomplikowany rebus podatkowy, sprawia, że około 10 mln osób w każdej chwili może stracić dwuletnią pensję. Jak na ironię, najbardziej narażone na to są właśnie osoby najbiedniejsze i najgorzej wykształcone (czyli te, które państwo chce chronić, utrzymując podatek dochodowy). Samodzielnie zeznania podatkowego nie potrafi wypełnić 91 proc. Polaków z wykształceniem podstawowym i 86 proc. po zawodówce.

 

PIT-ANIE RETORYCZNE

Gdybyśmy dziś znieśli podatek dochodowy i wprowadzili pogłówne, każdy podatnik płaciłby miesięcznie tylko 130 zł. I to wszystko! Taki podatek wystarczyłby, by zapewnić funkcjonowanie państwa i nie spowodować krachu budżetu.

Państwo i tak regularnie odbiera nam ulgi, które umożliwiały zmniejszenie podatku dochodowego. Rząd SLD-UP (przez pewien czas także i PSL) od 2002 r. co roku zamrażał progi zarobków, od których płacimy PIT według stawek z drugiego i trzeciego przedziału (30 proc. i 40 proc.). W ten sposób ukrywa się faktyczne podwyżki podatków, co przy wyrażonej w złotych, a nie w procentach, stawce podatku pogłównego byłoby niemożliwe. Wprowadzając podatek pogłówny, obniżylibyśmy od ręki podatki (te rzeczywiście płacone) jednej trzeciej Polaków. Pozostali zyskaliby pośrednio. Nawet o jedną trzecią spadłyby bowiem ceny usług wszystkich przedsiębiorców rozliczających się za pomocą PIT, m.in. fryzjerów, prawników, notariuszy, drobnych handlowców, właścicieli małych sklepów, rzemieślników, czyli około 90 proc. działających w Polsce firm! Większości podatników, którzy zapłaciliby wyższy pogłówny podatek niż obecny dochodowy, ta różnica zwróciłaby się już przy pierwszej wizycie na przykład u dentysty! Czy stać nas jeszcze na podatek dochodowy?

Aleksander Piński

 

 

„WPROST” 35(1135), 2004 r.

38 MILIONÓW LIBERAŁÓW

KAŻDA POLSKA RODZINA MOŻE ŻYĆ TANIEJ - NAWET O 200 ZŁ MIESIĘCZNIE

Liberalizmowi dorabia się gębę cwaniactwa. Stąd i podejrzliwość, i gorycze. Korzystają na tym organizatorzy społecznego niezadowolenia - każdy mądrzejszy od Balcerowicza. Powinniśmy wszyscy wiedzieć, według jakich zasad ma się rozwijać gospodarka, a wykłócać się co najwyżej o szczegóły. Także z zachodnimi partnerami w Unii Europejskiej, którzy tak naprawdę unikają wolności gospodarczej i wolnego rynku. Musi być wiadomo, co akceptujemy, a czego nie. Inaczej o żadnych uczciwych interesach nie ma mowy. Także tych z najważniejszymi partnerami - gospodarstwami domowymi. Każde z nich zaś może w Polsce żyć o kilkadziesiąt (do dwustu) złotych miesięcznie taniej. To się liczy, zwłaszcza dla uboższych rodzin. Kiedy monopol robi wielkie interesy, nawet liberałowie się z nim liczą i czują się bezradni. Ale nazbyt łatwe duże interesy nie powinny onieśmielać liberałów. Tymczasem każdy z nas może nabrać nie tylko poczucia godności i partnerstwa, ale też zainteresować się procesami gospodarczymi - tymi, w których bezpośrednio uczestniczy. Z prawem współwłasności wobec określonego majątku, który sam współtworzy co miesiąc swoimi wpłatami. Nie jako jeleń i nie jako rentier śledzący z wypiekami na twarzy giełdowe notowania. Co więcej, te interesy będą lepiej wyglądały, jeśli będziemy w nich uczestniczyli jako partnerzy, a nie jako bezwolne obiekty manipulacji. Bo sami stracimy, jeśli to nie będzie nas obchodziło, i sami zyskamy na swej gospodarności. Dziś bezradni, jesteśmy odzierani ze skóry. Nie zawsze nawet wiadomo, przez kogo. A przecież demokracja może naprawdę być niezłym interesem dla swych obywateli.

 

BEZ WŁASNOŚCI NIE MA GOSPODARNOŚCI

Usługi komunalne - dostawy energii elektrycznej, wody, gazu, ciepła, kanalizacja - wydają się dziś problemem nierozwiązalnym. Są naturalnym monopolem, bo nie można wodociągów ani kanalizacji poddać konkurencji jak wywozu śmieci; trudno byłoby także zrobić to z dostawami energii czy gazu. Usługi komunalne obciążają administrację miejską, która powinna się zajmować czymś innym, lub też stanowią własność ogólnokrajowych monopoli. Sprzedane zagranicznym monopolom prywatnym nie przestają być monopolami. Sprzedany warszawski Stoen (z jego drogimi nieruchomościami) nadal wyzyskuje klientów bez pardonu. Z nieuprzejmą na dobitek obsługą.

Jak wszelka administracja, tak i samorząd nie powinien sam prowadzić działalności gospodarczej; przed wojną dyrekcje przedsiębiorstw monopolowych usług komunalnych z reguły obsadzała swoimi ludźmi zwycięska w lokalnych wyborach partia. Takie pokusy trzeba więc jakoś wykluczyć. Urzędnicy powinni co najwyżej regulować i nadzorować relacje między dostawcami a odbiorcami.

Usługi komunalne można sprywatyzować. Na korzyść naszą, klientów. W imię gospodarności. Żeby tej gospodarności pilnował właściciel, bo jak nie dopilnuje, sam straci.

 

MY, WŁAŚCICIELE

Tak naprawdę każdy mieszkaniec miasta (lub odpowiednio rozwiniętej cywilizacyjnie wsi) może być członkiem lokalnej spółki dostaw energii (gazu, wody itp.), która przejmie własność urządzeń i nieruchomości lokalnych zakładów. Comiesięczne opłaty od chwili podłączenia do sieci staną się - jeśli przez pewien czas utrzymane będą w dotychczasowej wysokości - zaliczkami na poczet udziału w spółce. Kto mieszka, jest zameldowany, ten, podpisując umowę na dostawy, zostaje automatycznie członkiem spółki, której statut z uprawnieniami i obowiązkami członka dostaje w chwili podpisania tejże umowy. Każdy członek, który regularnie wywiązuje się ze swych zobowiązań, będzie miał prawo głosu przy wyborze rady nadzorczej nadzorującej gospodarkę spółki na zasadach: jeden klient - jeden głos.

Czy to nie za trudne organizacyjnie? Po dorocznej kontroli rada nadzorcza będzie ogłaszała jej wyniki, a obok niej podobne analizy zaprezentują władze samorządowe. Na potrzeby wyborów raz na dwa, trzy lata rachunek uzupełni blankiet wyborczy, do wysłania potem pocztą razem z wpłatą lub wysyłany osobno, po uprzedniej kampanii informacyjno-wyborczej na łamach prasy. Tym sposobem najbardziej zainteresowani będą kontrolować swoją spółkę.

W razie potrzeby i po podjęciu określoną większością głosów decyzji mogą ją współfinansować.

Skończy się wtedy nie kontrolowane zawyżanie rachunków i budowa pałaców na koszt bezradnych klientów. Według fachowych szacunków, dziś płacimy łącznie co najmniej od kilkudziesięciu do dwustu złotych miesięcznie za dużo. Członkowie danej spółki sami zadbają na przykład o zainstalowanie wodomierzy, tak jak mają dziś gazomierze czy liczniki zużycia energii elektrycznej.

Dodatkowy plus: firmy usług komunalnych jako spółki prawa handlowego będą mogły zaciągać za zgodą swych właścicieli kredyty i emitować obligacje na potrzeby nowych inwestycji. Tak jak to robią przedsiębiorstwa komunalne Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie stały się one spółkami akcyjnymi. Tak jak to robią podobne spółki miejskie w USA.

I, oczywiście, w ramach ogólnokrajowego programu ograniczania monopoli uchwalmy wzorem Ameryki swoją ustawę odpowiadającą ustawie antytrustowej Shermana. Niech wykluczy ona, by własnością ogólnokrajowych monopoli stawały się firmy usług lokalnych, świadczonych monopolowo. Właśnie w imię ochrony konkurencji i drobnej przedsiębiorczości. Tym bardziej że w wielu wypadkach ta własność wzięła się z wymuszonej grabieży: budowniczowie musieli oddawać energetyce pobudowane przez siebie stacje trafo na własność, lokalne komitety telefonizacyjne musiały oddawać telefonii sfinansowaną przez siebie sieć lokalną. Jeśli ustalimy zasadę, że firmy usług lokalnych nie mogą być własnością sieci ogólnokrajowych, będą one miały prawo kupować energię czy gaz od dostawcy, którego same sobie wybiorą. Będą mogły same zainwestować w tańsze źródła energii. To jedyna szansa, by odbudowano zamarłe spiętrzenia wodne z małymi elektrowniami produkującymi 20, 30, 50 kilowatów, konsekwentnie zamykane przez wielką energetykę. Na Raduni pod Gdańskiem pracowało dawniej ze dwadzieścia spiętrzeń, uwolniona od nich rzeka zalała Gdańsk. Na płaskim Mazowszu, na małej, niepozornej Jeziorce pracowało przed wojną 20 prywatnych młynów, które wykończył poprzedni ustrój. W Wielkopolsce prof. Gołaski - przypominam do znudzenia - zidentyfikował 1500 lokalizacji dawnych młynów.

Wypada pilnować własnych pieniędzy. To też należy do roli obywatela w demokracji.

 

JAK SOBIE PORADZIĆ Z MONOPOLEM TELEFONII

Monopolu telefonicznego w ogóle być nie musi: w Finlandii ogólnokrajową sieć telefoniczną stworzył związek lokalnych operatorów - lokalnych spółek, towarzystw i spółdzielni telefonicznych.

U nas już na to za późno. Lokalna telefonia też mogłaby należeć do nas, klientów. Ustawowa zasada wykluczenia monopolistycznej własności przedsiębiorstw monopolowych usług lokalnych powinna dotyczyć i telefonii; powinna zobowiązać monopole do sprzedania lokalnych sieci lokalnym operatorom, spółkom, spółdzielniom lub towarzystwom - jak to robią sądy w USA, stosujące ustawę Shermana.

Kiedy potężna ATT zwlekała z telefonizacją Środkowego Zachodu USA (za dużo kabla na niewielu abonentów), tamtejsi farmerzy pozakładali swoje spółki, spółdzielnie i towarzystwa telefoniczne. Stelefonizowali się taniej i szybciej. ATT potem ich wszystkich podłączyła do sieci ogólnokrajowej. Ale ci operatorzy lokalni pozostali właścicielami swych lokalnych sieci. Płacą ATT za połączenia międzymiastowe. Ich śladem poszli dzięki inicjatywie Józefa Ślisza, pamiętnego przywódcy "Solidarności" Rolników Indywidualnych, polscy chłopi z Doliny Strugu i z Łąki w Rzeszowskiem. U nich poza abonamentem nic się za rozmowy lokalne nie płaci, a abonament wystarczył im też na spłatę kredytu za najlepszy na świecie sprzęt. Tu widać, jak nas monopol Telekomunikacji Polskiej SA okrada. A przecież zawłaszczył to, co sfinansowały lokalne komitety telefonizacyjne! W wielu wypadkach nie musiałby niczego sprzedawać - musiałby oddać.

Liberalizm jest ideą także dla nas, przeciętnych obywateli.

Stefan Bratkowski

 

 

„WPROST” nr 19(1119), 2004 r.

PÓŁGŁÓWEK REGULOWANY

1000 ZŁ ROCZNIE KOSZTUJE KAŻDEGO Z NAS NADUŻYWANIE WŁADZY PRZEZ PAŃSTWO

Jeżeli państwo chce zmarnotrawić jeszcze trochę pieniędzy, może to zrobić na trzy sposoby. Po pierwsze - podnieść podatki. Po drugie - powiększyć deficyt budżetu, co jest równoznaczne z podniesieniem podatków dla przyszłych pokoleń, które będą spłacać dług publiczny. Obydwa źródła państwo polskie wykorzystało już w nadmiarze i nie ma dalszych możliwości czerpania z nich środków. Dlatego coraz popularniejsza staje się trzecia droga: wprowadzenie dodatkowych regulacji i obwarowanie ich "stosownymi opłatami". Za dowód osobisty, zameldowanie, możliwość pływania łódką po jeziorze i jazdy rowerem po ulicy, przegląd techniczny samochodu i wyposażenie go w gaśnicę, zezwolenie na prowadzenie działalności handlowej itd. - Państwo zostało powołane przez obywateli, by ich ochraniało i broniło - tłumaczy Hans-Hermann Hoppe, ekonomista z uniwersytetu w Las Vegas. - Ustawowe regulowanie, czyli narzucanie obywatelowi obowiązków, nie jest jednak obroną, lecz atakiem na jego kieszenie. To zwykłe nadużycie władzy - dodaje Hoppe. Rush Limbaugh, konserwatywny publicysta amerykański, uważa wręcz, że regulacje są "dowodem traktowania ludzi jak półgłówków". Kosztują nas one co najmniej 20 mld zł rocznie; za ewidentne nadużycia władzy każdy pracujący płaci rocznie około 1000 zł.

 

REGULACJA REGULACJI

Nikt w Polsce nie wie, jakie dochody czerpie administracja z pozapodatkowych przymusowych danin publicznych. Nawet nie wiadomo dokładnie, ile ich jest. Grzegorz W. Kołodko chciał część z nich zlikwidować i taki cel zapisał w swoim "Programie naprawy finansów Rzeczypospolitej". Pracowicie je inwentaryzował, wskutek czego w każdej kolejnej wersji programu było ich coraz więcej. W ostatniej - prawie sto. I nic dziwnego. Jak pisał Ludwik von Mises, "każda regulacja powoduje lawinę kolejnych regulacji". Na przykład budżet Urzędu Regulacji Telekomunikacji i Poczty wynosi zaledwie 62 mln zł, ale urząd kosztuje podatnika czterokrotnie więcej - w postaci opłat i podatków, które generuje. Ministerstwo Gospodarki szacuje, że zezwolenia na prowadzenie działalności handlowej kosztują ponad 200 mln zł rocznie. Wielokrotnie więcej kosztują strażnicy miejscy czy inni kontrolerzy, którzy sprawdzają zezwolenia. Licencje na prowadzenie działalności gospodarczej, obejmujące już 300 profesji, to dla gospodarki wydatek prawie 5 mld zł rocznie, nie licząc kosztów ich wystawiania czy utrzymania aparatu kontrolnego. Co najmniej drugie tyle wynoszą straty powstałe wskutek spowodowanego licencjami osłabienia konkurencyjności gospodarki, a także wzrostu cen towarów i usług spowodowanego amortyzacją opłat licencyjnych. Daniną - i to wielką - są opłaty za zanieczyszczanie środowiska, nakładane w sposób zupełnie dyskrecjonalny i woluntarystyczny przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska (w sumie 1,5 mld zł), a jedynie w minimalnym stopniu wykorzystywane zgodnie z proekologicznym przeznaczeniem.

 

LICENTIA BIUROCRATICA

Codziennie spotykamy się z absurdalnymi nakazami. Władza każe, a obywatel musi. Musi mieć dowód osobisty, kartę wędkarską, łowiecką, taternika, rowerową, patent żeglarski itd. W samochodzie dostawczym musi mieć kratkę, w taksówce - kasę fiskalną, w samochodzie osobowym - gaśnicę (obowiązek nie znany w żadnym kraju unii). Samochód trzeba corocznie poddać - nierzadko fikcyjnemu - przeglądowi technicznemu. Obywatel musi - tu już działa "ważny interes społeczny" - poddać się obowiązkowemu ubezpieczeniu społecznemu. Dotyczą go tysiące innych regulacji, chociaż niekoniecznie wie o ich istnieniu - ustalania maksymalnego czynszu, przestrzegania czasu pracy, płacy minimalnej oraz godzin otwarcia sklepów, uzyskania zgody na lokalizację najprostszej i "nieszkodliwej ekologicznie" działalności gospodarczej supermarketów. Wszystko to kosztuje. Ile - tego nikt dokładnie nie wie. Według obliczeń Andrzeja Sadowskiego z Centrum im. Adama Smitha, te niepotrzebne regulacje kosztują polską gospodarkę ponad 20 mld zł rocznie. Nawet ten - z całą pewnością bardzo zaniżony - szacunek daje 3 proc. PKB.

Skoro kosztów zbędnej działalności administracyjnej nie chce ustalić rząd, a i nasi akademiccy ekonomiści zbytnio się do tego nie palą, spróbujmy policzyć to sami. Obowiązek legitymowania się dowodem osobistym (dokumentami równie jednoznacznie potwierdzającymi tożsamość są prawo jazdy i paszport) dotyczy w Polsce aż 29,7 mln osób. Dowód - nie licząc straty czasu w kolejkach oraz pracy urzędników - kosztuje (wraz ze zdjęciem) około 60 zł. Uwzględniając dodatkowe opłaty za zagubienie dowodu lub jego zniszczenie, wszyscy musimy na to wydać prawie 2 mld zł. Nieprzydatny obowiązek meldunkowy to wydatek w wysokości 100-150 mln zł rocznie. Polskimi drogami jeździ 15 mln pojazdów. Ustawodawca nałożył na ich właścicieli obowiązek dokonywania corocznego przeglądu technicznego pojazdów. Nie licząc czasu i kosztów dojazdu do autoryzowanej stacji, minimalna cena takiego przeglądu to 100 zł. Dla całej gospodarki daje to łącznie 1,5 mld zł rocznie. Troska o bezpieczeństwo? Bzdura! Amerykanie zrezygnowali z konieczności okresowych przeglądów samochodowych, które były nie tylko kosztowne i uciążliwe, ale ponadto przyczyniały się do korumpowania personelu kontrolnego. Nie zwiększyło to liczby wypadków spowodowanych złym stanem pojazdów. Wymóg posiadania kas fiskalnych przez taksówkarzy zmusił ich do nonsensownego wydania 300 mln zł. Z dodatkowych opłat i nakładanych grzywien za nieprzestrzeganie przepisów administracyjnych powstają osławione fundusze specjalne jednostek administracji państwowej (4,5 mld zł). Do tego dochodzi koszt pracy policjantów oraz przedstawicieli pozostałych 48 polskich instytucji kontrolnych, których zadaniem jest sprawdzanie przestrzegania przepisów.

 

KOSZT UTOPII SPOŁECZNEJ

Najkosztowniejsza jest utopia zwana sprawiedliwością społeczną. Państwowa edukacja i przymus chodzenia do szkoły - zdaniem Jamesa Buchanana, amerykańskiego ekonomisty i laureata Nagrody Nobla, tylko na szczeblu podstawowym i średnim kosztuje podatników około jednej trzeciej wszystkich nakładów na szkolnictwo, czyli kolejne kilka miliardów złotych. Ustawowa płaca minimalna czy obowiązkowy pracowniczy pakiet socjalny podnoszą koszty pracy ponad możliwości polskiej gospodarki, czego rezultatem jest rosnące bezrobocie. Przymusowe ubezpieczenie społeczne, tzw. bezpłatna opieka medyczna, państwowa opieka społeczna, zasiłki dla bezrobotnych i inne całkowicie niepotrzebne regulacje pociągają za sobą wielomiliardowe koszty utrzymania zupełnie zbędnej biurokracji i produkowania nieskończonej liczby niepotrzebnych papierków. Niewiele mniej kosztuje utrzymanie dziesiątków agencji "do spraw" regulacji, nadzoru, demonopolizacji, modernizacji, aktywizacji, rozwoju itp. oraz tyle samo rzeczników praw, czuwających nad przestrzeganiem zasad iluzji sprawiedliwości społecznej.

 

ZŁE, CZYLI DOBRE INTENCJE

Za każdą regulacją kryją się tzw. dobre intencje uchwalających. Pasy bezpieczeństwa i gaśnice muszą być obowiązkowe - upierają się urzędnicy - chronią przecież życie kierowców i pasażerów. Łatwo z tego wydedukować, że ludzie są durniami chcącymi świadomie się narażać na śmierć lub kalectwo, przed czym strzeże ich tylko wzmożona czujność urzędników. Kasa fiskalna, co może nieoficjalnie potwierdzić każdy taksówkarz, nie ochroni przed oszustwem podatkowym. Można bowiem mieć "lewą" kasę, można zmieniać jej zapisy. Licencja na działalność biur podróży, pralni czy agencji ochroniarskiej nie obroni ich klientów przed oszustwami czy upadłością, a handlowiec z licencją nie musi być uosobieniem uczciwości. Nie przeszkadza to urzędnikom eksperymentować w imię rzekomej poprawy bytu. Na pewno pomaga w jednym - jest ich coraz więcej. W 1993 r. w administracji publicznej było zatrudnionych 290 tys. osób. Dzisiaj liczba ta jest dwa razy większa, a ćwierć miliona więcej urzędników to koszty płac wyższe o 12 mld zł. Na tym nie koniec: Unia Europejska, najbardziej zbiurokratyzowany twór świata, zapowiedziała, że wymusi na Polsce podwojenie liczby urzędników!

 

LIKWIDACJA PODATNIKÓW

Większość - zapewne autentycznego - wysiłku "rycerzy spinacza i stempla" jest zbędna lub zupełnie nieskuteczna. Sprawiają oni za to wrażenie, że "władza się stara", "troszczy się o obywatela", "podejmuje wysiłki". Dlatego to tak bardzo poprawia samopoczucie polityków i wzmacnia ich przekonanie, że Wisła - gdyby nie popychali jej patyczkiem - nigdy nie spłynęłaby do morza. Dlatego politycy nie potrafią zrozumieć zjawiska, że po chwilowym zbałamuceniu wyborców, którzy nieopatrznie dali im władzę, ich notowania gwałtownie spadają. Chyba nigdy nie nauczą się prostej prawidłowości, że drenując dodatkowymi płatnościami kieszenie wyborców, zmniejszają inwestycje, zapobiegają tworzeniu miejsc pracy i powiększają bezrobocie. Nie dociera do nich także, że każda nowa regulacja, przepis czy koncesja utrudnia prowadzenie działalności gospodarczej i podnosi jej koszty. Jedyną konsekwencją takiej radosnej działalności prawodawczej jest zepchnięcie legalnych firm do szarej strefy (w której żadne regulacje nie obowiązują), a nie poprawa jakości produkcji, warunków pracy czy ochrony środowiska. Tym samym politycy przyczyniają się do powstania paradoksalnej sytuacji polegającej na tym, że równocześnie mamy w Polsce ponadtrzymilionowe bezrobocie oraz - według wyliczeń prof. Friedricha Schneidera - szarą strefę wytwarzającą 27 proc. PKB i zatrudniającą ponad 3 mln osób. Rabując nam pieniądze, znacznie więcej tracą na zmniejszeniu liczby podatników.

Michał Zieliński, Jan M. Fijor

 

 

„WPROST” nr 19(1119), 2004 r.

KOSZTY REGULACJI

MNOŻENIE ADMINISTRACYJNYCH REGULACJI WZMAGA KORUPCJĘ I SZARĄ STREFĘ

Ograniczenia wolności gospodarczej mają zawsze szczytne oficjalne cele: zmniejszenie rozmaitych zagrożeń dla ludzi, wzmocnienie pozycji uznawanej za słabszą strony umowy, ochronę środowiska czy też w jakiś sposób rozumiany interes publiczny. Owe cele dobrze nadają się na hasła, które - odwołując się do potrzeby bezpieczeństwa i poczucia moralnego oburzenia - utrudniają ocenę społecznych skutków rozmaitych regulacji. Jaka jest na przykład typowa pierwsza reakcja na nagłośnioną w mediach wiadomość, że jakieś biuro podróży wystawiło do wiatru klientów? Ano, niech państwo wprowadzi licencję, by oszuści nie mogli wchodzić do tego biznesu. Wśród polityków zawsze znajdą się chętni, którzy podchwycą takie postulaty. Za wzrostem regulacji kryją się jednak nie tylko emocje i nieporozumienia, ale także potężne interesy. Ograniczając wolność innych, można uzyskać ważne korzyści w postaci arbitralnej władzy, spokojnego życia lub dodatkowego dochodu. Za hasłem obrony interesu publicznego kryją się więc często całkiem przyziemne motywy. Dlatego nigdy nie należy opierać ocen rozmaitych regulacyjnych rozwiązań na towarzyszących im hasłach, lecz zawsze trzeba patrzeć na ich społeczne skutki. Nawet najlepiej pomyślane prawno-administracyjne ograniczenia wywołują negatywne konsekwencje, a wiele faktycznie obowiązujących przepisów rażąco odbiega od optymalnych, gdyż ma źródło w kłębowisku nieporozumień, chłodnych interesów, oportunistycznych kalkulacji i porażającej ignorancji.

 

TYGRYS BEZ SOCJALU

Państwowe ingerencje nieuchronnie rodzą społeczne koszty, bo negatywnie wpływają na określone ludzkie zachowania. Wzrost bezpieczeństwa kosztuje, bo sprawia, że ludzie stają się mniej ostrożni. Wprowadzenie państwowego ubezpieczenia depozytów nie skłania oszczędzających do poszukiwań najsolidniejszych banków i w ten sposób osłabia dyscyplinę rynku. Próżnia powstała wskutek tej ingerencji musi być wypełniona przez następną ingerencję, a mianowicie przez ostrożnościowe regulacje egzekwowane przez nadzór państwowy. Badania Banku Światowego pokazały, że silna ochrona depozytów zwiększa ryzyko kryzysu bankowego tam, gdzie państwowy nadzór nad bankami jest słaby. Inny przykład: państwowe zabezpieczenia socjalne redukują skłonność do oszczędzania ze względów ostrożnościowych i w efekcie zmniejszają ogólne rozmiary krajowych oszczędności, a te są z kolei istotne dla inwestycji. Nie jest przypadkiem, że wszystkie azjatyckie tygrysy miały bardzo wysoką stopę inwestycji i bardzo ograniczone państwowe transfery socjalne. Biedny kraj z rozbudowanym systemem socjalnym nie osiągnie dobrobytu.

 

WOLNE, CZYLI ZAMKNIĘTE

Wiele regulacji ogranicza konkurencję, a to z kolei osłabia postęp techniczny i efektywność. Konkurencja między dostawcami jest najpotężniejszą i niezastąpioną siłą innowacyjności. Dlatego socjalizm, który zastąpił ów czynnik państwową własnością i centralnym planowaniem, tak sromotnie przegrał wyścig z kapitalizmem. W ostatnich kilku latach OECD i Bank Światowy przeprowadziły badania nad skutkami różnic i zmian w antykonkurencyjnych rozwiązaniach, takich jak państwowa (polityczna) kontrola nad gospodarką oraz administracyjne bariery utrudniające wejście na rynek. Dowodzą one, że szerszy zakres własności państwowej i silniejsze ograniczenia dostępu do rynku osłabiają wzrost wydajności oraz proces doganiania technologicznych liderów. Wspomniane regulacje są szczególnie szkodliwe w wypadku krajów, które mają do nadrobienia dużą technologiczną lukę; a taki balast pozostawił nam socjalizm. W świetle tych badań blokowanie prywatyzacji jest równoznaczne z utrzymywaniem zacofania kraju.

Utrudnianie dostępu do określonych branż jest zwykle popierane przez dostawców, którzy już się tam znaleźli, gdyż pozwala im na ograniczanie konkurencji i osiąganie korzystnej relacji dochodu i wysiłku. W oficjalnej ideologii takich grup podkreśla się wyższe względy, zwłaszcza dbałość o wysoką jakość usług, jakby ta jakość nie zależała od konkurencji między dostawcami. Znamienne, że zawody, do których nie ma swobodnego dostępu, nazywają się w Polsce "wolnymi" (notariusze, adwokaci, radcy prawni itp.)! Każdy lubi wolność od konkurencji, a więc trzeba zachowywać szczególną czujność wobec wszelkich projektów ustaw dotyczących prawnej regulacji kolejnych zawodów.

 

BEZROBOCIE "UREGULOWANE"

Praktycznie każda regulacja - niezależnie od tego, jak szczytne są jej cele - oznacza obciążenie dla przedsiębiorstwa i przez to ogranicza jego rozwój i zatrudnienie. Kraje o większych regulacyjnych obciążeniach firm będą więc miały mniejszą dynamikę gospodarki oraz niższe zatrudnienie i większe bezrobocie. Wbrew potocznym wyobrażeniom wysokie bezrobocie nie jest produktem wolnego rynku, lecz państwowych regulacji, które wypierają rynek. Wśród krajów OECD wyższe bezrobocie występuje w krajach bardziej interwencjonistycznych niż w państwach o mniejszej dozie administracyjnej ingerencji państwa. Ironią losu jest, że szczególny wpływ na bezrobocie mają przepisy prawa pracy, których oficjalnym uzasadnieniem jest ochrona tzw. słabszej strony - pracownika w stosunku do pracodawcy. W myśl tej doktryny forsuje się wysokie urzędowe płace minimalne oraz restrykcyjne warunki zatrudniania i zwalniania pracowników. W konsekwencji osłabia to skłonność i zdolność firm do zwiększania zatrudnienia i powoduje wzrost bezrobocia wśród słabszych grup pracobiorców, to znaczy kobiet i młodzieży. Badania OECD pokazały, że to właśnie te grupy społeczne padają ofiarą ochronnych regulacji prawa pracy. I jak tu spokojnie patrzeć na tych, którzy - walcząc z liberalizmem lub pokazując "społeczną wrażliwość" - prą do antyliberalnych i w efekcie antyspołecznych rozwiązań. To im zawdzięczamy duże bezrobocie w naszym kraju. Czy nie powinno zastanawiać to, że erupcje "społecznej wrażliwości" wzmagają się w miarę zbliżania się wyborów?

 

PAŃSTWOWA GRABIEŻ

Mnożenie administracyjnych regulacji wzmaga korupcję i szarą strefę. Dotyczy to zwłaszcza ograniczeń i kosztów zakładania oraz funkcjonowania przedsiębiorstw. Z badań Banku Światowego wynika, że biedne kraje są przeciętnie o wiele bardziej obciążone takimi regulacjami niż kraje bogate. I dlatego w tych pierwszych jest tak wiele nędzy, korupcji i gospodarki kryjącej się przed państwowym aparatem. Państwowa regulacja jest w owych krajach instrumentem grabieży w rękach grup "trzymających władzę", a nie narzędziem ochrony mas przed różnymi zagrożeniami. Głoszenie w tych warunkach, że to większa dawka państwowego interwencjonizmu jest kluczem do wyrwania biednych krajów z zacofania, jest objawem groteskowego ideologicznego zaślepienia. Tym kluczem jest obalenie antyliberalnych reżimów i zastąpienie ich przez rządy prawa i wolnego rynku - jednak jakże trudno wprowadzić to w życie.

Narastanie antyliberalnych regulacji nie jest dziejową koniecznością, a następuje wtedy, gdy siły etatyzmu obecne w każdym społeczeństwie nie natrafiają na odpowiednie przeciwdziałanie. Ogólne narzekanie nic tu nie da. Zamiast tego trzeba we wszystkich formach dostępnych w demokracji wspierać instytucje i programy, które chronią wolność. Systematyczny wysiłek przynosi wielką nagrodę: indywidualny i zbiorowy rozwój oraz szacunek świata. Są kraje, którym się to udało.

Leszek Balcerowicz

 

 

„NEWSWEEK” nr 37, 18.09.2005 r.

KAŻDY HANDEL TO ZYSK

PROTEKCJONIZM ISTNIEJE OD ZAWSZE I ZAWSZE BYŁ ZGUBNY DLA GOSPODARKI. CZAS POGRZEBAĆ TO TRUCHŁO - NA ZAWSZE.

Jak wielu piewców leseferyzmu, także francuski filozof Frédéric Bastiat często używał szyderstwa jako najskuteczniejszego oręża w walce z wrogami wolnego rynku. W pamflecie "La Pétition" opisał fikcyjne lobby producentów świec, którzy narzekali na to, iż promienie słoneczne stanowią dla nich nieuczciwą konkurencję. Rzemieślnicy domagali się, by władze wprowadziły nakaz zabicia deskami okien we wszystkich domostwach w państwie. Obywatele zostaliby zmuszeni do kupowania świec, a ich wytwórcy mieliby zapewniony spokojny sen i pełną sakiewkę na lata.

160 lat po opublikowaniu pamfletu Bastiata żądania świecowego lobby wydają się niezmiennie absurdalne. Jednak na początku XXI wieku przedstawiciele niemal

 

wszystkich branż i grup zawodowych głośno domagają się tego samego: interwencji państwa. Europejscy producenci odzieży chcą zatrzymania fali tanich ciuchów z Chin, pastwiąc się ze szczególnym upodobaniem nad najbardziej intymnymi częściami damskiej bielizny. Rolnicy bronią się rękami, nogami i widłami przed importem żywności z Afryki. Kongresmani w Waszyngtonie nie zgadzają się na przejęcie naftowego koncernu Unocal przez chiński CNOOC, włoski szef banku centralnego nie dopuszcza na rodzimy rynek zagranicznych instytucji finansowych, a francuski premier dostaje drgawek na samą myśl o tym, że jankesi z Pepsico mogliby przejąć koncern Danone. Rosną mury, które ograniczają wolny handel.

 

Historia dowodzi, iż próby ochrony poszczególnych sektorów gospodarki czy nawet pojedynczych przedsiębiorców przed zagraniczną konkurencją na dłuższą metę przynosiły więcej strat niż zysków. Najbogatsze kraje świata - Stany Zjednoczone, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania, Francja - przechodziły w swoich dziejach przez wiele etapów radykalnego protekcjonizmu, przeplatanych całymi dekadami niczym nieskrępowanego wolnego handlu. I za każdym razem zamykanie granic przed obcymi towarami prowadziło do niepokojów wewnętrznych, wojen i recesji; z kolei okresy liberalnej polityki gospodarczej przyczyniały się do ekonomicznego rozkwitu, dobrobytu i postępu technologicznego.

 

Niestety, sami konsumenci, ci, którzy cierpieli i cierpią najbardziej z powodu ograniczeń w handlu międzynarodowym, często zgadzali się z argumentacją protekcjonistów. W XVI i XVII wieku, w czasach wielkich podbojów kolonialnych, poddani brytyjskiej monarchii, mieszkańcy Brugii i Antwerpii czy francuscy chłopi z Langwedocji łapali się na lep argumentów odwołujących się do racji stanu i popierali wznoszenie barier handlowy z pobudek patriotycznych. Dziś z kolei politycy wmawiają swoim wyborcom, że dzięki wysokim cłom chronione są miejsca pracy: w jednym z sondaży aż 68 proc. Amerykanów stwierdziło, iż Stany Zjednoczone miałyby się dużo lepiej, gdyby nie "eksport etatów" za granicę, a blisko jedna trzecia uznała układy o wolnym handlu za niekorzystne dla gospodarki USA.

Postawa współczesnych protekcjonistów (jak np. byłych kandydatów na prezydenta Pata Buchanana i Rossa Perota) uderzająco przypomina to, co głosili swego czasu tzw. merkantyliści, którzy 400 lat temu zdominowali politykę gospodarczą europejskich mocarstw. Dla merkantylistów budowanie potęgi narodu miało polegać na powiększaniu zasobów złota i monet w państwowych skarbcach. - Wyłącznie obfitość pieniędzy zgromadzonych w danym kraju świadczy o jego wielkości i splendorze - mawiał Jean-Baptiste Colbert, francuski minister, który rządził budżetem Francji przez 22 lata za czasów Ludwika XIV. Z tej zasady wynikała kolejna, którą najlepiej wyraził w 1685 r.

Anglik Carey Reynell: każdy rodzaj eksportu oznacza zysk; każdy importowany towar oznacza stratę.

Merkantyliści uważali, iż handel to gra o sumie zerowej: jeśli ktoś na nim zyskuje, ktoś inny musi tracić. "Wymiana towarów nigdy nie doprowadzi do wzbogacenia się całej społeczności" - twierdził w XVII wieku inny angielski merkantylista, Thomas Mun. Nigdy nie przeszłoby mu przez myśl, iż wolny handel to - jak mówi dziś wielu anglosaskich ekonomistów - win-win situation: gra, w której wszyscy uczestnicy osiągają korzyści.

 

Echa merkantylistycznego myślenia pobrzmiewają wciąż w wypowiedziach Pata Buchanana czy niektórych europejskich polityków, zaniepokojonych inwazją tanich staników z Chin. Przedstawiają oni obecne konflikty handlowe jako spór między państwami i grają często na szowinistycznej nucie, malując chińskiego smoka w najczarniejszych barwach. Zapominają jednak, że w przeciwieństwie choćby do XVII-wiecznej Anglii, w której handel zamorski był zmonopolizowany przez Kompanię Handlową Indii Wschodnich, dziś towary kupują i sprzedają głównie firmy i osoby prywatne. Ograniczając wymianę produktów i usług, państwa narzucają swoim obywatelom reguły, które przeczą nie tylko zasadom wolnego obrotu handlowego, lecz także wolnościom osobistym. Nie sposób bowiem

 

wprowadzić zakazu importu pewnych produktów (bo do tego sprowadzają się de facto wysokie taryfy celne), nie łamiąc przy tym praw obywatelskich.

O ile wolny handel to, jak wspomnieliśmy, win-win situation, protekcjonizm oznacza niemal same straty. Problem w tym, że takie działania są niezwykle atrakcyjne medialnie i łatwo je wykorzystać w walce politycznej. Efekty, tylko z pozoru pozytywne, widać natychmiast, bo są - jak podkreślają ekonomiści - namacalne i "skoncentrowane" w jednej branży. Straty zaś są rozłożone w czasie, ale dotykają niemal wszystkich dziedzin gospodarki.

Gdy w marcu 2002 r. prezydent Bush podwyższał cło na importowane produkty stalowe, dla wszystkich było jasne, iż uratuje w ten sposób dziesiątki tysięcy miejsc pracy w amerykańskich hutach, niewytrzymujących zagranicznej konkurencji. Tak też się stało, a notowania Busha podskoczyły do góry. Większość Amerykanów uznała, iż prezydent postąpił słusznie.

 

Większość, ale nie wszyscy. Lobby producentów samochodów, zazwyczaj skuteczne w przekonywaniu kongresmanów do swoich racji, tym razem zostało zagłuszone przez związki zawodowe hutników. Koncerny z Detroit musiały kupować stalowe produkty po wyższych cenach, a że nie miały zamiaru podwyższać cen aut, szukały oszczędności gdzie indziej. Najczęściej oszczędzały, zwalniając pracowników. Autorzy ustawy zapomnieli też, iż wyższe cła mogą np. uderzyć w

 

huty brazylijskie, które także zostały zmuszone do cięć. Brazylia leży daleko, ale zadowolony, dobrze zarabiający brazylijski hutnik kupi więcej amerykańskich produktów (np. butów Nike'a) niż brazylijski bezrobotny. Tym samym wyższe cła na stal mogły nadwerężyć zyski amerykańskich producentów butów. Tę wyliczankę można by prowadzić w nieskończoność: według Dana Griswolda z Instytutu Cato jedno uratowane miejsce pracy w przemyśle stalowym kosztowało amerykańskiego podatnika 32 tys. dolarów.

 

Każde państwo, które składa pokłony bożkowi protekcjonizmu, potrzebuje wstrząsu, by odrzucić od siebie tę groźną ułudę. Brytyjczycy przeżyli taki moment w 1846 r., gdy konserwatywny premier Robert Peel skasował niechlubne, obowiązujące od ponad 30 lat ustawy zbożowe (Corn Laws). Zakazywały one importu zagranicznego zboża, co doprowadziło do gwałtownej zwyżki cen żywności. Roztoczono w ten sposób parasol nad bogatymi właścicielami ziemskimi, ale zwykli konsumenci musieli przeznaczać coraz więcej pieniędzy na jedzenie, a coraz mniej na ubrania czy usługi. Dlatego też przeciwko Corn Laws protestowali handlarze i drobni rzemieślnicy, którzy najwięcej stracili na tej ustawie.

 

Dla Japończyków przełomem była niezapowiedziana wizyta amerykańskiego komandora Matthew Perry'ego w Zatoce Tokijskiej w lipcu 1853 r. Komandor wymusił otwarcie japońskiej gospodarki na świat: aż do przybycia flotylli Perry'ego Japonia pod rządami szoguna Tokugawy była państwem całkowicie izolowanym, nie handlowała z innymi krajami (oprócz bardzo skromnej wymiany z Holandią), nie pozwalała swoim poddanym na wyjazdy zagraniczne, zakazywała nawet budowy statków oceanicznych. Prowadziła wzorcową polityką protekcjonistyczną i była krajem wzorcowo zacofanym. Perry, w imieniu prezydenta USA Millarda Fillmore'a, zagroził wojną, jeśli Tokugawa nie zgodzi się na podpisanie układu handlowego. Japończycy ulegli i jest to bodaj jedyna kapitulacja w dziejach swej ojczyzny, której nie żałują.

 

Później wszystkie te kraje w różnych okresach podnosiły oczywiście cła i wprowadzały bariery dla importerów, ale nigdy już nie traktowały protekcjonizmu jako podstawowej zasady rządzącej ekonomią. Ale współczesny świat potrzebuje kolejnego wstrząsu, bo protekcjonizm wcale nie stracił na atrakcyjności. W ubiegłym tygodniu UE dogadała się z Chinami w sprawie zalegającej w portach importowanej odzieży. Czy jednak jest to ten przełom, na który czekają zwolennicy wolnego handlu? Raczej nie - globalne lobby świecowe wciąż trzyma się mocno.

Marek Magierowski

 

 

„FAKTY I MITY” nr 40, 13.10.2005 r.

PO PRAWICY MAFII...

Polakom gratulujemy wyborów! Prawicowi politycy chronią interesy mafii – od paliwowej po narkotykową. Grają też na nosie wszystkim naiwniakom, którzy na nich głosowali.

Dowodem na to drugie jest chociażby sprawa Systemu Ewidencji Nieruchomości. Obecnie w 380 powiatach w najróżniejszy sposób ewidencjonuje się grunty i nieruchomości. Funkcjonuje około 70 typów programów komputerowych. Wszystkie są do d... Zapisane na nich dane są w takim stanie, że nie mogą być przekazywane do ksiąg wieczystych w wersji innej niż papierowa. Nie ma też przepływu informacji pomiędzy ewidencją gruntów a księgami wieczystymi. Tylko 18 proc. budynków w miastach i 2,5 proc. na wsi ma kompletną dokumentację geodezyjną. Niedawno gabinet Marka Belki postanowił zrobić porządek z tym bajzlem. Ministrowie ramię w ramię dążyli do tego, aby Polska uzyskała wreszcie ogólnopolską centralną bazę informacji o nieruchomościach. Dodajmy, że wspomnianej bazy – oprócz Polski – nie ma w Europie tylko Mołdawia. Jakie są tego skutki w praktyce? Wyjaśnimy to na przykładzie nieśmiertelnego Jana Kowalskiego, który zapragnął kupić sobie nieruchomość:

 

Już na samym początku musi odwiedzić trzy urzędy. Najpierw zasuwa do urzędu gminy (ew. miasta), aby dowiedzieć się, czy w okolicy wybranej przez niego działki nie powstanie w przyszłości jakaś autostrada, fabryka, szalet itp. Dwie trzecie gmin nie posiada takich planów, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że pan Kowalski odejdzie z kwitkiem. No i odchodzi.

 

Teraz – jeszcze nie zniechęcony – udaje się do starostwa powiatowego po wypis z ewidencji gruntów i mapę geodezyjną. Z tej lektury dowie się między innymi, jaką powierzchnię ma działka, którą chce kupić, i kto jest jej właścicielem. Nie powinien jednak zbytnio ufać papierom, gdyż może się okazać, że człowiek figurujący jako właściciel działki tak naprawdę nie ma do niej żadnych praw, a powierzchnia zapisana na mapie nijak się ma do rzeczywistych wymiarów.

 

Już lekko wkurzony idzie Kowalski do wydziału ksiąg wieczystych w sądzie rejonowym. Tam dowiaduje się, że właścicielem działki nie jest osoba, która figuruje w papierach, i że nieruchomość, którą pragnie kupić, jest podzielona na więcej działek, a przez ich środek wytyczona jest droga. Po dawce relanium nasz zrobiony w trąbę Jan ma twardy orzech do zgryzienia. Bo nawet jeśli zaryzykuje i działkę kupi, to nigdy nie będzie miał gwarancji, że właściciel nieruchomości, który figuruje w księdze wieczystej, jest tym samym człowiekiem, który mu tę działkę sprzedał. A zatem nie będzie mógł wykluczyć sytuacji, w której „prawdziwy” właściciel zapuka pewnego dnia do jego drzwi i wywali na zbity pysk. Dlaczego?

 

Otóż w Polsce w żaden sposób nie można zweryfikować tożsamości sprzedającego, ponieważ księgi wieczyste oraz 380 ewidencji gruntów nie mają połączenia z systemem PESEL.

Głównie przez ten właśnie bałagan nasz kraj nie jest zbyt atrakcyjny jako teren inwestycyjny. Nikt bowiem nie jest w stanie wyobrazić sobie, że przez pół roku będzie zbierać informacje o interesujących go nieruchomościach.

Taki bałagan fatalnie wpływa na sposób wykorzystania środków europejskich przeznaczonych na rolnictwo. Nasz rząd nie ma bowiem możliwości aktualizowania na bieżąco informacji o powierzchni upraw i sumie wypłaconych dopłat bezpośrednich. Nie może też podjąć żadnych interwencji w UE w sprawie stabilizacji cen zbóż. Jerzy Albin, główny geodeta kraju, od 2001 roku starał się w Komisji Europejskiej o pieniądze na zbudowanie systemu ewidencji gruntów i budynków.

 

Dostał 22 mln euro. W jaki sposób zamierzał je wykorzystać?

Po pierwsze – chciał wprowadzić jeden standardowy formularz ewidencji danyh. Po drugie – zamiast 70 programów komputerowych – jeden, ale niezawodny, dzięki któremu dane te można byłoby przesyłać między powiatami. Po trzecie – dotychczasowe 380 baz danych uzyskałoby połączenie z systemem PESEL i REGON. W skali kraju powstałaby baza, dzięki której policja i prokuratura miałyby stały dostęp do informacji o obrocie nieruchomościami. To z kolei ułatwiłoby im walkę z mafią oraz procederem prania brudnych pieniędzy. – Zamiast sześciu miesięcy ustalania, gdzie bandyci z Pruszkowa i Wołomina kupili nieruchomości, zajęłoby to około 6 minut – mówi Maciej Kujawski, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

 

Tak właśnie mogłoby być, gdyby nie wielka „koalicja” PO, PiS, LPR, PSL. Co zrobili ci, w których łapy dostaliśmy się na najbliższe 4 lata?

Otóż w roku 2004 rząd wysłał do Sejmu projekt ustawy umożliwiającej wprowadzenie ogólnopolskiego centralnego systemu. Jednak prace nad nią uniemożliwiali „koalicjanci”, czyli posłowie: Ludwik Dorn, Bogdan Zdrojewski i Andrzej Fedorowicz. Imali się wszelkich sposobów, aby nie doszło do uchwalenia ustawy. Począwszy od wychodzenia z sali obrad po składanie absurdalnych wniosków.

 

W czerwcu 2005 roku wykorzystali fakt, że posłowie SLD mieli posiedzenie klubu i przegłosowali odrzucenie projektu. uwcześni wicemarszałkowie – Ujazdowski, Tusk i Zych – uznali, że Sejm nie będzie więcej zajmować się tą sprawą.

Jednak główny geodeta kraju postanowił – w drodze rozporządzenia – uratować część z projektu i 22 milionów euro. Co dostał w zamian? Donos do Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych – Ewy Kuleszy – złożony przez Dorna, który uroił sobie, że nielegalnie przetwarza on dane obywateli. Kulesza nie dopatrzyła się złamania prawa.

 

Niezrażony tym poseł skrobnął więc donosik do premiera o nielegalnym wydawaniu pieniędzy przez Albina. Znów pudło.

„Prawy i sprawiedliwy” zebrał więc siły na ostatni donos, w którym napisał, że geodeta kradnie ludziom działki. Też sprawę przerżnął.

I właśnie ludzie o takich kręgosłupach moralnych, z taką hierarchią wartości i takim pomyślunkiem zasiądą w parlamencie i będą budować IV RP. Skoro jednak – jak udowadniają „FiM” w dziesiątkach publikacji – żartem okazały się hasła o walce z przestępczością i o sprawnym państwie, to na czym taki rząd wesprze fundamenty „nowej” Rzeczypospolitej?

Agnieszka Hamankiewicz, Michał Powolny

 

 

„NEWSWEEK” z 28.04.2002 r.

KOSA TNIE CORAZ NIŻEJ

(...) WCIĄŻ SĄ DZIURY PODATKOWE (...)

· Darowizna na Kościoły

Prawo pozwala odliczyć od podstawy opodatkowania 10 proc. dochodu. Odpis może wynosić i 100 procent, byle w ciągu dwóch lat Kościół powiadomił podatnika, jak wydał pieniądze. Co ma zawierać takie sprawozdanie, tego przepisy już nie precyzują.

[Wykorzystywanie jej przez Kościół chrystusowy, katolików jest powszechne. – red.]

2) Zamiast etatu własny rozrachunek

Rezygnujemy z pracy na etacie. Zamiast tego wykonujemy te same czynności dla pracodawcy jako firma. Mając zarejestrowaną działalność gospodarczą, można wrzucać w koszty różne wydatki, np. rachunki za kolację w restauracji, benzynę, telefony dla siebie i rodziny, czynsz.

3) Wybieramy raj podatkowy

Można kupić za granicą dom w jednym z rajów podatkowych, np. w Monako lub Luksemburgu i zarejestrować tam firmę. Równocześnie w Polsce trzeba utworzyć spółkę z jej udziałem i zatrudnić się w niej np. jako członek zarządu. W ten sposób płacimy w kraju tylko 20-proc. podatek.

4) Firmowe konto za granicą

Będąc rezydentem obcego państwa, wystarczy założyć tam konto w banku na firmę. W niektórych stanach USA otwierając rachunek wystarczy zadeklarować, że konto jest firmowe - nikt tego nie sprawdza. Z Polski można potem przesyłać do Stanów pieniądze jako zapłatę np. za usługi doradcze, tłumaczenia, analizy. Dariusz Stasik , Paweł Wrabec

 

 

„NEWSWEEK” z 11.08.2002 r. [Spr. datę.]

REANIMOWANIE BANKRUTA

(...)... a rzetelnym biznesmenom wysyła jasny komunikat: jesteście naiwniakami. Po co było oszczędzać, inwestować, szukać nowych pomysłów, rozwijać firmę i płacić podatki? Wystarczyło żyć na kredyt, krzyczeć głośno, że pieniądze się kończą, i spokojnie czekać, aż państwo odpuści nam winy. (...) Jeśli jednak mechanizm przyjęty przez rząd ma chociaż częściowo odzwierciedlać logikę rynku, to znaczy, że na liście firm o znaczeniu strategicznym dla polskiej gospodarki są sami bankruci!

 

W świat absurdów rodem z Orwella zagłębiamy się dalej, czytając w uzasadnieniu do ustawy o restrukturyzacji należności, że celem oddłużenia jest między innymi „przywrócenie płynności finansowej firmom”. Będzie dokładnie odwrotnie. Darowanie długów, które i tak nie były spłacane, jest operacją bilansową, a płynność może poprawić tylko przywrócenie zdolności do wypracowania zysku (na przykład na skutek prywatyzacji firmy państwowej) lub zmniejszenie obciążeń

 

podatkowych. Restrukturyzacja rządowa wymaga wniesienia opłaty, co pogorszy płynność firmy, bo oznacza odpływ funduszy z jej kasy. Rząd nawet oszacował, że z przedsiębiorstw do budżetu odpłynie 1,9 mld zł, a do ZUS i innych funduszy - 1,7 mld zł.

 

I jeszcze jeden kwiatek. Biznes plany składane przez firmy ubiegające się o umorzenie długów mają przewidywać między innymi tworzenie nowych miejsc pracy. Największymi dłużnikami są kopalnie, huty, PKP, rozumiem więc, że mają one przedstawić programy, które będą sprzyjały wzrostowi zatrudnienia w tych przedsiębiorstwach... A wydawałoby się, że od 12 lat  zdążamy w przeciwnym kierunku.

 

ZAPROSZENIE DO PRZEKRĘTU

Ulgi podatkowe zawsze zachęcają do tego, by z nich skorzystać - nawet jeśli nie spełniamy formalnych wymogów. Przypomnijmy sobie fikcyjne darowizny w 1996 r. Podobnie będzie teraz. Firmy zakładane przez osoby, które jeszcze nie prowadziły działalności gospodarczej i które będą zatrudniały więcej niż pięć osób, będą mogły skorzystać z kredytu podatkowego. Tyle że ulga jest obwarowana warunkami, na przykład przez pięć lat trzeba utrzymać zatrudnienie na poziomie co najmniej 90 proc. stanu wyjściowego. Nowi biznesmeni wogóle nie będą więc brali pod uwagę tej ulgi przy tworzeniu firmy. Co innego w wypadku już istniejących. Taka ulga to przecież pokusa zamknięcia istniejącego interesu i jego kontynuacji pod nowym szyldem. Nie ma znaczenia, jakie ograniczenia znajdą się w ustawie, bo i tak znajdzie się furtki, aby „odnowić firmę” i skorzystać z kredytu podatkowego. Już to przerabialiśmy przy okazji podatku Belki.    

 

MARCHEWKA DLA BANKÓW

Czy ktoś chciałby, aby jago pieniądze zostały przeznaczone na kredyt dla bankrutującej firmy? Rząd do takiej „dbałości” o pieniądze klientów chce zachęcić banki. Proponuje się, żeby mogły one zmniejszyć sobie należny podatek dochodowy, jeżeli będą udzielać pożyczek zadłużonym firmom, które nie spłacają swoich zobowiązań. Dlaczego banki nie chcą bez takiej marchewki kredytować tego lub innego przedsiębiorstwa? Dlatego, że są instytucjami zaufania publicznego i

 

zarazem firmami mającymi przynosić zysk. Przedsiębiorstwo musi przekonać bank, że otrzymane fundusze, czyli pieniądze zdeponowane przez Polaków w bankach, zostaną przeznaczone na projekty lub inwestycje, które gwarantują zwrot, a nie prowadzą do strat i bankructwa. Nie po to lokujemy oszczędności w bankach - uważając to za inwestycję bezpieczną - aby państwo nakłaniało te instytucje do podejmowania ryzyka za nasze pieniądze.

 

KUPIĆ CZAS

Rząd boi się znacznego wzrostu bezrobocia jesienią, co mogłoby wpłynąć na słaby wynik partii rządzących w wyborach samorządowych. Dlatego proponuje doraźne działania ograniczające skale zwolnień, szczególnie w firmach przynoszących straty i zmierzających do bankructwa. Kupuje więc sobie trochę czasu, ale gospodarka zapłaci za to wysoką cenę. Pewnie zwolni przez najbliższe półtora miesiąca (tyle czasu przeznaczono na składanie wniosków o umorzenie długów), bo właściciele firm zamiast pomnażać zyski, będą biegać z papierami po urzędach i pisać programy restrukturyzacyjne. Za rok czy dwa wrócimy zaś do punktu wyjścia.

Jeżeli przeprowadza się masowe oddłużanie, to dlaczego firmy nie miałyby sądzić, że taka operacja będzie ponownie możliwa za kilka lat? Dlaczego nie miałaby w ogóle zaprzestać płacenia podatków? (...)

Krzysztof Rybiński

 

 

„WPROST” nr 18,  04.05.03 r.

WOŁANIE NA PUSZCZY

(...) Podobnie jest w wypadku kompanii Węglowej - kolejnej próby ratowania niepotrzebnych gospodarce kopalni węgla poprzez kolejne manipulacje organizacyjne. Tyle że przy okazji oddłużania nowego tworu - słowo „nowotworu” nie odbiegałoby zbytnio od realiów! – pogrąża się dostawców górnictwa.

q       DŹWIGNIA ABSURDU

Nasi znakomici pracodawcy (...) umieścili w art. 44 ustawy przepis o umorzeniu wszystkich długów (głównych i odsetek) kopalni, które znajdą się pod skrzydłami Kompanii Węglowej. Przypomnijmy też, że dostawcy już raz stracili 40 proc. należności w postępowaniach układowych, podczas jednej z powtarzających się prób oddłużania górnictwa węgla. Teraz stracą zaś wszystko, co spowoduje niewątpliwie redukcje zatrudnienia i bankructwa. Tyle że nie w górnictwie, a gdzie indziej.

 

Mało? Proszę bardzo. Naczelna organizacja Techniczna - przez 13 lat zmian systemowych nie słyszałem, by powiedziała coś sensownego

- przyznała wicepremierowi Kołodce Dźwignię, nagrodę za uratowanie miejsc pracy dzięki ustawie oddłużeniowej. (...) Oddłużone firmy stanowią (...) nieuczciwą konkurencję dla nie oddłużonych, których koszty relatywnie wzrosły.

Jan Winiecki

                                                                                                                                                   

 

„WPROST” nr 15, 13.04.03 r. POCZTA

GANGSTERSKIE PRZEPISY

„Parlamentarzyści, urzędnicy państwowi oraz samorządowi podlegają karze więzienia od lat 4 do 6, jeśli przyczynią się do wprowadzenia przepisów prawa dyskryminujących firmy polskie w stosunku do firm zagranicznych działających w Polsce bądź poza granicami”. Gdyby polski kodeks karny zawierał przepis o

podanej wyżej treści, do więzienia zamiast Romana Kluski (byłego właściciela Optimusa) trafiliby ci wszyscy dywersanci gospodarczy, którzy do polskiego prawa „przemycili” przepis mówiący, że komputery zakupione za granicą są zwolnione od podatku VAT, zaś kupione w Polsce „owatowano” stawką 22 proc.! Taki sam los spotkałby szkodników gospodarczych, którzy drukowanie książek i czasopism za granicami Polski zwolnili z podatku VAT, zaś drukowanie w kraju obłożyli stawką 22 proc.!

Podobnych przykładów mógłbym podać dziesiątki. Polskie prawo, w trybie pilnym, powinno być uzupełnione o przytoczoną na wstępie regulację. Apeluję do parlamentarzystów i prezydenta , by postawili tamę działalności gangsterów w białych kołnierzykach, którzy niszczą polskich wytwórców przez tworzenie rażąco niekorzystnych dla nich regulacji prawnych.

Antoni Pietraszko

 

 

"WPROST" nr  4(1104, 25.01.2004 r. BIZES - LUDZIE - PIENIĄDZE

PODATEK OD GŁUPOTY

100-200 TYSIĘCY MIEJSC PRACY LIKWIDUJĄ CO ROKU URZĘDNICY SKARBOWI

„Zabijcie ich wszystkich, Bóg rozpozna swoich” - te słowa przypisywane są papieskiemu legatowi Arnoldowi Amaury'emu, który w 1209 r. nakazał wyciąć w pień heretyków (katarów) w langwedockim Béziers. Podobnie działa w Polsce aparat skarbowy i prokuratorzy: urzędnicy nie trudzą się tropieniem oszustów wśród obywateli, lecz wszystkich z góry uznają za winnych. O ileż prościej przerzucić na podatnika obowiązek udowodnienia, że nie jest wielbłądem! Zadanie oddzielenia przestępców od przestrzegających prawa obywateli spada na sądy. - Administracja w Polsce zwalcza przedsiębiorców - uważa Janusz Palikot (51. na liście 100 najbogatszych Polaków "Wprost"). Założona przez niego firma Ambra (producent win) dwa razy wyprowadzała się z Woli Dużej koło Biłgoraja do Warszawy, uciekając przed nękającym ją oddziałem lubelskiego UKS w Zamościu. Palikot w końcu sprzedał spółkę (zachował 10 proc. akcji). Sami urzędnicy podatkowi likwidują rocznie 100-200 tys. miejsc pracy - szacuje Stowarzyszenie Osób Poszkodowanych przez Organy Administracji Państwowej oraz ZUS.

Do zorganizowanego przez "Wprost", TVN i Radio Zet pogotowia biznesu zwrócili się przedsiębiorcy, którzy są wręcz miażdżeni w trybach biurokracji. Zwykła sprawa skarbowa może się przekształcić w zmagania całej machiny państwa (od Wojskowej Komendy Uzupełnień po Ministerstwo Finansów) z obywatelem, bo funkcjonariusze - raz postawiwszy zarzuty - idą w zaparte i użyją wszelkich środków nacisku.

 

ODSZKODOWANIE PODATNIKÓW ZA URZĘDNIKÓW

Skutki działań administracji najlepiej pokazuje historia wrocławskiej spółki JTT Computer, do niedawna jednego z największych producentów komputerów w Polsce (pod koniec lat 90. zatrudniała 400 osób i miała 400 mln zł przychodów rocznie). Po pięciu latach walki z aparatem skarbowym i prokuraturą JTT de facto nie istnieje: została pusta kasa, 35 pracowników i zrujnowana reputacja właścicieli. Co zyskał skarb państwa? Przegrał z kretesem sprawy przed NSA i sądami powszechnymi, zrujnował firmę, która co roku odprowadzała do budżetu 70 mln zł tylko podatku VAT, musi zwrócić 10,5 mln zł niesłusznie pobranego podatku oraz 12,5 mln zł odsetek. Może jeszcze zapłacić 100 mln zł odszkodowania, którego będzie się domagać JTT. Jeśli firma wygra w sądzie cywilnym, wszyscy podatnicy wyłożą na tę sprawę z własnych kieszeni łącznie 112,5 mln zł, a utracone przez budżet wpływy podatkowe idą w setki milionów złotych!

Bezsens urzędniczych działań widoczny jest w drobnych nawet sprawach. Ewie Kołton II US w Częstochowie "zabezpieczył" na poczet zaległych podatków spółki jej męża (mimo rozdzielności majątkowej małżonków) wartą kilkadziesiąt tysięcy złotych mazdę. Urzędnicy przez 2,5 roku trzymali auto na parkingu "pod chmurką", po czym - zniszczone - zlicytowali za 4,5 tys. zł.

 

NAGRODY DARWINA

"Chciałem po prostu hodować i sprzedawać rośliny" - tłumaczy bohater opowiadania Rafała Kosika "Obywatel, który się zawiesił". Przytłoczony biurokracją, zamyka firmę, spłacając wszystkie zobowiązania, ale fiskus wciąż nie daje mu spokoju: domaga się dopłaty 318,53 zł z tytułu VAT. Wszystko kończy się oblężeniem domu zdesperowanego podatnika, który urządza funkcjonariuszom wszelkich możliwych służb krwawą jatkę. Niestety, rzeczywistość dogania u nas fikcję literacką. Urzędnicy w Polsce mogliby przyznawać własne Nagrody Darwina za najgłupszą "śmierć" podatnika, którą sami spowodowali.

- Mamy hiperinflację prawodawstwa. W dżungli przepisów urzędnik czy prokurator mający odpowiednią władzę i złą wolę może buszować do woli i uprzykrzyć życie każdemu - przyznaje prof. Marian Filar, specjalista w dziedzinie prawa karnego z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Podatnicy niekiedy boją się nawet upominać o swoje prawa! - Eksperci podatkowi radzą dziś klientom nie występować w ogóle o zwrot VAT, bo to oznacza pewną kontrolę skarbową. Nawet jeśli urzędnicy nie znajdą błędów w dokumentach, sparaliżują działanie firmy, a pieniądze zwrócą i tak dopiero po kilku miesiącach - mówi Palikot. Klaudiuszowi Balcerzakowi (do niedawna na liście 100 najbogatszych Polaków "Wprost"), byłemu właścicielowi zakładów przetwórstwa mięsa we Wróblowie koło Sławy (Lubuskie), US w Nowej Soli w 1999 r. cofnął przyznaną wcześniej ulgę inwestycyjną i zażądał zwrotu około 2 mln zł (decyzję podtrzymała Izba Skarbowa w Zielonej Górze), uzasadniając to zmianą formy spółki - z cywilnej na z ograniczoną odpowiedzialnością. Przepisy umożliwiające takie postępowanie urzędu wymierzono w oszustów, którzy korzystali z ulgi, a następnie - nie dokonawszy inwestycji - przekształcali firmę i się z niej wycofywali. Balcerzak dzięki uldze zwiększył natomiast zatrudnienie w zakładzie z 200 do 1000 pracowników, a produkcję - trzykrotnie. Poza prawną formą spółki nic się nie zmieniło: ani udziałowcy, ani majątek, ani charakter działalności. Przepisy takich sytuacji nie rozstrzygały, dlatego urzędnicy mieli pełne prawo przynajmniej umorzyć lubuskiemu biznesmenowi naliczoną zaległość. - US w Nowej Soli uznał jednak, że nie stanie mi się krzywda, jeśli zapłacę - mówi Balcerzak. By zdobyć pieniądze na spłatę zobowiązań podatkowych, sprzedał firmę niemieckiemu koncernowi Stockmeyer. W podobnych sprawach zapadały później korzystne dla podatników wyroki NSA i Sądu Najwyższego. Wkrótce przedsiębiorca wniesie kasację do SN.

 

NOTY ZA STYL

Szkalujemy urzędników skarbowych, przedstawiamy manichejską wizję świata, mamy zbyt wygórowane oczekiwania wobec osób zarabiających 1300 zł brutto - to opinie samych urzędników o naszej akcji. Rada Sekcji Krajowej NSZZ "S" Pracowników Skarbowych przypomina nam, że w głośnej sprawie Romana Kluski inspektorzy opierali się na linii orzecznictwa, które NSA zmienił dopiero niedawno. Tyle że w opisywanych przez nas wypadkach naprawdę nie chodzi o spory interpretacyjne, ale o towarzyszące temu celowe, złośliwe działania urzędników, zmierzające do zniszczenia lub upokorzenia przedsiębiorcy. Dość wspomnieć sprawę Andrzeja Modrzejewskiego, byłego prezesa PKN Orlen, aresztowanego w lutym 2002 r. na środku ulicy przez uzbrojonych funkcjonariuszy UOP ("przypadkiem" dzień przed posiedzeniem rady nadzorczej spółki, mającej zadecydować o jego odwołaniu bądź pozostawieniu na stanowisku). Jak dowiedział się "Wprost", menedżer znalazł w swych aktach notatkę pracownika UOP, z której wynikało, że szykuje się do ucieczki za granicę i dlatego należy go natychmiast zatrzymać. Sęk w tym, że dzień przed zatrzymaniem właśnie wrócił z dwutygodniowego wyjazdu służbowego do USA. Sąd stwierdził zresztą bezzasadność tego zatrzymania.

Od 2003 r. działa nadzwyczajna podkomisja sejmowej Komisji Gospodarki - jej członkowie zajmują się już kilkudziesięcioma sprawami bezprawnie szykanowanych przedsiębiorców. - Nękamy ograny władzy interpelacjami, patrzymy urzędnikom na ręce. Przynajmniej tyle możemy dla nich zrobić - tłumaczy Artur Zawisza, poseł PiS i członek Komisji Gospodarki. Problem w tym, że ręce najczęściej opadają.

 

 

RUCHOMA NIERUCHOMOŚĆ 

Transakcji dokonał pan tylko po to, by uniknąć płacenia podatku - oznajmili zdumionemu Markowi Sadkowskiemu, prezesowi zakładów mięsnych Byd-Meat, urzędnicy UKS. Firma wniosła ponad 6 ha atrakcyjnego gruntu do spółki-córki Kujawy. W 2000 r. sprzedała go za 22 mln zł, a następnie zwróciła się do I Urzędu Skarbowego w Bydgoszczy z prośbą o informację, jaki podatek powinna zapłacić. Urząd odpisał, że wystarczy opłata od różnicy między wyceną gruntu dokonaną przez rzeczoznawcę a kwotą uzyskaną ze sprzedaży - w sumie 400 tys. zł.

W listopadzie 2002 r. w firmie pojawili się kontrolerzy UKS. Wydali nakaz zapłaty podatku od całej wartości nieruchomości - wraz z odsetkami 12 mln zł. W grudniu 2002 r. urząd skarbowy zajął konta bankowe firmy, wszedł na hipotekę wszystkich należących do niej nieruchomości. Te z kolei były zabezpieczeniem 7,2 mln zł kredytu obrotowego. Bank nakazał zwrot pieniędzy. W efekcie przychody spółki spadły o połowę (jeszcze w 2002 r. miała 100 mln zł przychodu), a pracę straciło 250 osób. Obecnie Byd-Meat przeprowadza postępowanie układowe z wierzycielami. W maju 2003 r. Sadkowski odwołał się od decyzji urzędu skarbowego do izby skarbowej. Do dzisiaj nie uzyskał odpowiedzi, chociaż izba ma na jej udzielenie 30 dni. 

 

DROGA DO PIEKŁA 

Z Marka Łazarskiego lokalne władze w Tarnowie próbowały zrobić złodzieja, oszusta i malwersanta. W 1995 r. jego firma Marcus wygrała przetarg na użytkowanie kopalni żwirowej w gminie Zakliczyn. Warunkiem zwycięstwa było wybudowanie na koszt spółki drogi do żwirowiska: powstała w dwa miesiące kosztem 340 tys. zł. Ówczesne władze postanowiły wtedy pozbyć się Łazarskiego: chciały w doinwestowanej kopalni same zarabiać na sprzedaży żwiru. Najpierw miesiącami odmawiały mu przyznania koncesji na wydobycie. Kiedy w czerwcu 1996 r. wymusił ją na urzędnikach, do firmy przyszła kontrola Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Środowiska. - Funkcjonariusze stwierdzili, że po powodzi muszę na własny koszt usunąć szkody na należącym do skarbu państwa terenie - mówi Łazarski. Zapłacił za to 3,3 mln zł. Kiedy to nie wystarczyło, w 2000 r. dyrektor Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Krakowie Tadeusz Litewka złożył donos do policji i prokuratury, że prace zostały źle wykonane. Tymczasem jego inspektorzy poświadczyli w dokumentach, że umocnienia są prawidłowe. Prokuratura oskarżyła Łazarskiego również o kradzież wartego 300 tys. zł żwiru z kopalni, a zgodnie z umową, po dostarczeniu 1500 m3 żwiru gminie, przedsiębiorca mógł swobodnie dysponować resztą. Łazarski przekonał się także, jak mściwi potrafią być urzędnicy. W październiku 2003 r. Wiesław Woda (wcześniej wojewoda tarnowski), obecnie poseł PSL, złożył w Sejmie interpelację, oskarżając prokuraturę o opieszałość w sprawie przedsiębiorcy. 

 

CZAS KOMISARZA 

Ponad 200 osób zatrudniała firma Budexpans Holding z Warszawy, kierowana przez Zbigniewa Samsona. Przychody co roku zwiększały się o jedną trzecią. W styczniu 1999 r. Budexpans podpisał umowę z firmą Wartpol na kupno działki budowlanej przy ulicy Meksykańskiej 8 w Warszawie. W zamian za ziemię Wartpol miał otrzymać 3570 m2 w wybudowanym na tym gruncie budynku mieszkalnym. Tymczasem nad atrakcyjną działką objął swoisty "patronat" ówczesny przewodniczący warszawskiego sądu upadłościowego Dariusz Czajka. Najpierw doprowadził Wartpol do upadłości (mimo negatywnej opinii biegłego sądowego Tomasza Kotrasińskiego, wydanej 17 kwietnia 2000 r.). Później Czajka jako sędzia komisarz Wartpolu złożył wniosek o upadłość Budexpansu (z powodu 6 tys. zł należności wobec Wartpolu, zasądzonej nieprawomocnym wyrokiem), a następnie jako sędzia składu orzekającego sam swój wniosek pozytywnie rozpatrzył. Warta 19 mln zł działka firmy, która padła, została sprzedana bez przetargu - według naszych nieoficjalnych informacji - za 6 mln zł izraelskiej spółce Sabe International. 

 

GŁUCHY TELEFON 

O 50 proc. zwiększały się co roku przychody hurtowni sprzętu elektronicznego Drive z Krakowa. W 2002 r. firma miała ponad 5 mln zł przychodów. Większość zysku zawdzięczała spółkom z Ukrainy, Białorusi i Rosji. Tamtejsi operatorzy telefonów komórkowych nie zajmowali się dostarczaniem aparatów, więc dealerzy importowali je z Polski. Andrzej Chwaja, prezes firmy, płacił 22 proc. podatku VAT, kupując aparaty, a następnie odbierał go z urzędu skarbowego, kiedy telefony były wywożone z Polski. Wszystko było w porządku do września 2002 r. Urząd Skarbowy Kraków Stare Miasto wstrzymał wówczas zwrot podatku VAT za kwiecień, maj, lipiec i sierpień 2002 r. Uznał na podstawie niezobowiązującego oświadczenia rosyjskiego kontrahenta Chwai, że telefony nie zostały wyeksportowane. Urzędników nie przekonały dokumenty celne poświadczające, że towar opuścił Polskę, oraz oświadczenie przedstawicieli Idei, Plusa i Ery, że telefony o tych numerach seryjnych nie działają w tych sieciach. Łącznie wstrzymano zwrot podatku w wysokości 500 tys. zł, co stanowiło trzy czwarte kapitału firmy. Sprzedaż spadła o ponad 80 proc. W marcu 2003 r. firma zawiesiła działalność. Tymczasem w sierpniu 2003 r. prokuratura umorzyła postępowanie karne przeciwko Chwai, nie dopatrując się w jego działalności przestępstwa. Kontrola UKS formalnie do dzisiaj się nie zakończyła, a więc nie ma decyzji, od której Chwaja mógłby się odwołać. 

Aleksander Piński

 

 

„NEWSWEEk” nr 17/06, strona 16

FISKALIZM

PAZERNE PAŃSTWO

Miało być nowe otwarcie. Miała być nowa szansa dla ludzi energicznych. Dla małych i średnich przedsiębiorców, dla rozwoju i inwestycji, a dzięki nim dla wszystkich Polaków. Miało być mniej państwa, mniej biurokracji i podatków. Mniej zakazów, a więcej przestrzeni dla ludzkiej aktywności. Polska miała rozwinąć skrzydła.

I rozwinęła, jeszcze jak rozwinęła. Na lotniskach, z których korzystają tanie linie lotnicze, każdego dnia tłum czeka na odlot. Kierunek - Dublin, Londyn, czasami Edynburg lub Glasgow. Czteromilionowy wyż urodzony w stanie wojennym rozwija skrzydła i odlatuje w dorosłe życie do innych, bardziej przyjaznych miejsc.

Polska kreatywna i przedsiębiorcza, ceniąca wolność i samodzielność, krzyczy pełnym głosem na forach internetowych i pomstuje na "solidarną" politykę rządu: "PiS - Powrót do Socjalizmu. Mamy kosmiczych ekspertów, kosmicznych polityków, kos-miczną dziurę budżetową i kosmiczne wydatki. Najlepiej wysłać to wszystko tam, skąd przybyło - w kosmos".

 

Polska przedsiębiorcza ma Internet, ale Polska socjalna ma parlament. To tam, nie w kosmosie, zrodziła się koalicja ideologów silnego państwa, którzy próbują zawrócić bieg historii. Zatrzymali prywatyzację, odrzucili reformy podatków, wojują z inwestorami, supermarketami i bankami. Forsują idee narodowych czempionów gospodarczych i pompują pieniądze w branże schyłkowe. Wzmacniają nadzór, powołują komisje, centralne biura, narodowe instytuty. A na to wszystko potrzebują pieniędzy, więc coraz głębiej sięgają do kieszeni tych zaradnych i przedsiębiorczych. Pod hasłem - a jakże - sprawiedliwości społecznej. Że niby zabierają bogatym, by rozdać biednym. W rzeczywistości zabierają całej Polsce i marnują. To, co niknie w oddali, to światła ostatniego wagonu w pociągu, którym odjeżdża nowoczesny świat.

Yes, yes, yes. Bye, bye, bye.

(...)

Piotr Aleksandrowicz i Wojciech Maziarski

 

 

„NIE”

CHAMY NA ROPĘ

AWS zrobiła dobrze rolnikom, wprowadzając ustawą z 27 kwietnia 2001 r. bony paliwowe dla płatników podatku rolnego i posiadaczy przynajmniej jednego traktora. Bony są wydawane przez właściwe Banki Spółdzielcze co pół roku. Kilkunastohektarowy gospodarz dostaje w ten sposób dotację w wysokości 200-300 zł. Bony upoważniają do bezpłatnego tankowania ropy na wszystkich stacjach paliw. Jeśli właściciel stacji odmówi przyjęcia bonu, właściciel bonu może go zaskarżyć do sądu.

– Nikt nie pyta, czy przyjmujemy bony. Najpierw tankuje, a potem rzuca papierek na dystrybutor i odjeżdża. Nie ma sensu wzywać policji, bo chłop postępuje zgodnie z prawem – odpowiadają właściciele stacji.

– Bon przedziurkowany w złym miejscu miejscu jest nieważny. Skasowany złą pieczątką – nieważny. Źle wpisany do zestawień – nieważny. Właściciele stacji nie wiedzą, jak powinien wyglądać oryginał, bo nie dostali żadnego wzoru. No i trzeba worki starannie skatalogowanej makulatury przetrzymywać 5 lat. Na wypadek gdyby urząd skarbowy zechciał zrobić kontrolę.

Dla właściciela stacji najważniejsze jest, żeby makulaturę można było zamienić na pieniądze. Chociaż urzędy skarbowe deklarowały 85-dniowy termin rozliczeń, tak skonstruowano przepisy, że w przypadku mniejszych stacji położonych na terenach wiejskich, które łykają najwięcej bonów, jest to termin raczej 850-dniowy. Właściciel jednej ze stacji zgłosił się do „Nie”. Przywiózł bony o wartości blisko 100 tys. zł. Te 100 tys. zł musiał wykazać jako przychód firmy, czyli odprowadzić od nich podatek. Właściwy urząd skarbowy zaoferował mu zwrot... 533 zł. Jest to równoznaczne z plajtą firmy naszego gościa.

Pomysł, żeby właściciele stacji benzynowych wspierali polskie rolnictwo, ma jeden atut. Jest ich mniej niż chłopów i nawet najbardziej zdesperowani nie są w stanie zablokować Warszawy.   

 

[A pewnie do tego wszystkiego trzeba jeszcze dodać handelek taką pomocą, tzn. zamianę jednego paliwa na inne... do  tankowania  w przewodzie pokarmowym. No i oczywiście też i zadbanie o gospodarstwo - pieca to sum wiezoncy rolnicy - czyli opłata dla lokalnego szamana w intencji: co by plony byli duże. – red.]

 

 

"WPROST" nr 45 (1145), 07.11.2004 r.

KONCESJA NA MAFIĘ 

NASZE AFERY PALIWOWE SPROWOKOWAŁO MINISTERSTWO FINANSÓW

Stefan Kisielewski stwierdził kiedyś, że socjalizm to ustrój, który bohatersko zmaga się z problemami nie znanymi w ogóle w kapitalizmie. Ta myśl Kisiela pasuje jak ulał do zmagań organów ścigania z aferą paliwową; pewnie w ogóle by jej nie było, gdyby nie "twórcza" działalność Ministerstwa Finansów! Mądrość ludowa powiada, że okazja czyni złodzieja. Kodeks karny przewiduje odpowiedzialność za podżeganie do przestępstwa. Kierując się mądrością ludową, za podżeganie można uznać "czynienie" złodziejom okazji. Ministerstwo Finansów z całą pewnością "podżegało" więc przestępców do ich działalności, gdyż "czyniło" im okazję.

Mamy w kraju siedem rafinerii, a koncesji na produkcję paliw - siedemdziesiąt. Gdzie to paliwo jest "produkowane"? W czajnikach? Czy koncesje są potrzebne, żeby zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne kraju, czy może po to, by wyeliminować "nieuczciwą konkurencję" dla "naszej" mafii? Wot i wopros - mówiąc językiem Ałganowa.

 

Lato z dopalaczem

Zorganizowane grupy przestępcze finansują się w dużym stopniu z przemytu alkoholu i tytoniu. Jeśli jednak chodzi o paliwa, to jedyną przyczyną ich działania i zysków są przepisy podatkowe - nie trzeba niczego przemycać, żeby zarobić krocie.

Tzw. przekręty paliwowe były możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że państwo postanowiło zróżnicować opodatkowanie produktów do siebie bardzo podobnych, jak chociażby oleje napędowe i opałowe. Olej opałowy nie różni się za bardzo od oleju napędowego, zwłaszcza letniego. Bez specjalnego ryzyka można go więc

 

wykorzystywać do jazdy samochodem. I jeździć taniej. Dzięki temu, że olej objęty jest ulgą akcyzową bez względu na to, czy jest on kupowany w rafineriach polskich, czy jest importowany, jego cena może być niższa niż legalnego oleju napędowego. Mafia paliwowa, która go sprzedaje na stacjach benzynowych po cenach niewiele tylko niższych niż cena objętego akcyzą oleju napędowego, zarabia krocie. W efekcie zużycie oleju opałowego w Polsce bywa latem większe niż zimą. Ot, taki paradoks klimatyczny. Z punktu widzenia finansów publicznych sensu ekonomicznego w takim zróżnicowaniu nie ma żadnego. Jest natomiast sens

 

"społeczno-polityczny", bo nie można podobno dopuścić, żeby ludzie ogrzewali mieszkania olejem, którego cena jest podwyższona o akcyzę taką jak na olej do napędu samochodu. W związku z tym w imię "sprawiedliwości społecznej" pan Iksiński, który kupił za granicą starego diesla, płaci akcyzę za olej napędowy, żeby móc jeździć, a pan Igrekowski ogrzewa swoją tysiącmetrową posiadłość olejem opałowym bez akcyzy. Przy okazji mafia paliwowa zarabia, bo Iksiński woli kupić do swojego samochodu tańszy olej opałowy, który teoretycznie miał być przeznaczony na ogrzewanie posiadłości Igrekowskiego.

 

Przekręt zabarwiony

Dopiero w 1998 r. Ministerstwo Finansów pod naciskiem producentów oleju napędowego, którym zaczęła maleć sprzedaż na skutek konkurencji tańszego oleju opałowego, wprowadziło obowiązek barwienia tego ostatniego, ale jeszcze bez obowiązku jego znaczenia specjalnym markerem. Doskonale było wiadomo, że sam barwnik - w odróżnieniu od markera - można łatwo wytrącić. Dodawano na przykład do oleju opałowego środek chemiczny, który powodował, że czerwony barwnik opadał na dno. Szacuje się, że 90 proc. takiego oleju udawało się "odzyskać" i sprzedać już jako nie zabarwiony olej napędowy. Obowiązek stosowania znaczników, których nie daje się wytrącić, wprowadzono dopiero w roku 2000. Dlaczego tak późno? Zgadnij, koteczku, dlaczego - zapytałby Kisiel.

 

Przekręt dopracowany

Jako że pomysłowość ludzka nie zna granic, tę część oleju opałowego, w której osadzał się barwnik, dodawano do innych odpadów i sprzedawano rafineriom południowym jako tzw. olej przepracowany. Olej przepracowany, czyli zużyty w różnych procesach przemysłowych, jest niebezpiecznym dla środowiska odpadem. Stworzono więc przepisy zachęcające do tego, żeby go nie wylewać do rzek, a zbierać i poddawać regeneracji. Po zregenerowaniu miał trafiać do produkcji olejów świeżych, które objęto preferencjami akcyzowymi ze względu na koszty zbiórki i regeneracji oleju przepracowanego.

 

Z biegiem lat, po kolejnych podwyżkach akcyzy na olej napędowy, różnica w cenie między olejami produkowanymi z ulgą i bez ulgi stała się tak duża, że powstały "niedobory" na rynku olejów przepracowanych. W pewnym momencie ich cena była wyższa (sic!) od ceny niektórych rodzajów oleju świeżego.

Gdyby wierzyć danym, w Polsce "odzyskiwano" większy procent oleju przepracowanego w stosunku do oleju zużywanego niż w Niemczech. Działo się tak jednak tylko na papierze. "Przedsiębiorczy" przedsiębiorcy kupowali olej w jednej rafinerii, dolewali wiadro wody i wieźli do drugiej, sprzedając drożej. A Ministerstwo

 

Finansów w przypisie do tabeli będącej załącznikiem do rozporządzenia do ustawy określało "warunki podmiotowe", którym musieli sprostać producenci korzystający z tej ulgi. Jednym z warunków było na przykład "posiadanie" albo "wykorzystywanie" lub "bycie właścicielem" "specjalistycznych instalacji" do regeneracji. Warunek ten potrafił się zmieniać... kilka razy w roku. Raz wystarczyło je tylko posiadać, po kilku miesiącach trzeba było już być ich właścicielem, a po kilku następnych znowu wystarczało samo posiadanie. Za "specjalistyczne instalacje" uznano nawet kadzie, w których olej przepracowany, czyli czasami świeży

 

z dodatkiem wiadra wody, poddawano krakingowi termicznemu. To piękne naukowe określenie oznaczało po prostu podgrzewanie. Jeśli ktoś podgrzał olej przepracowany i dodał go do produkcji świeżego, korzystał z ulgi akcyzowej.

 

Kieszonkowiec olejowy

Gdy wyszła na jaw skala tego zjawiska, Ministerstwo Finansów, które samo je wywołało wydawanymi przez siebie przepisami, zaczęło się zachowywać jak kieszonkowiec na dworcu, który dla odwrócenia od siebie uwagi zaczyna głośno krzyczeć: "łapać złodzieja!". Wysłano więc kontrole skarbowe do rafinerii południowych - dla ich ratowania ulgi te zostały w ogóle wprowadzone. Jako że nie można było wprowadzić ulg podmiotowych, wprowadzano nieudolnie ulgi przedmiotowe, z których korzystali wszyscy, łącznie z mafią paliwową. Starym zwyczajem stosowania odpowiedzialności zbiorowej organy kontroli skarbowej

 

ponakładały na rafinerie podatki, które potem i tak trzeba było umorzyć, gdyż z góry było wiadomo, że opłacalność działania tych rafinerii wynika tylko i wyłącznie z ulgi akcyzowej. Gdyby nie ona, prowadzona przez nie produkcja byłaby deficytowa. Jak więc niby miałyby zapłacić podatki w pełnej wysokości i to jeszcze z karami? Ta nieudolność Ministerstwa Finansów w tworzeniu przepisów podatkowych tak mocno rzuca się w oczy, że nie można nie zadać pytania: tylko głupota czy premedytacja?

 

Przekręt rybacki

A jest jeszcze przecież paliwo żeglugowe, także objęte ulgą akcyzową. Gdyby nie ta ulga, polscy rybacy znaleźliby się w gorszym położeniu od rybaków niemieckich czy skandynawskich, podobnie jak polskie firmy, które zajmują się bunkrowaniem, czyli tankowaniem statków pływających po Bałtyku. Dlaczego jednak i w tym wypadku do dziś nie wprowadzono obowiązku barwienia i markowania tego paliwa? Nie wiadomo. A może wiadomo??? Wielu rybaków od lat w ogóle nie wypływa w morze. Kwitują tylko za stosownym wynagrodzeniem odbiór paliwa żeglugowego, które wędruje na stacje benzynowe. Importerzy tego

 

paliwa mają zaś potwierdzenie jego dostarczenia do "armatorów rybołówstwa" i nie płacą akcyzy. Zabawne, że do niedawna paliwo żeglugowe niczym się nie różniło od paliwa zwykłego - poza nazwą. Dziś różni się jedynie dopuszczalną normą zawartości siarki - w paliwie żeglugowym jest ona wyższa. Wyniki kontroli UOKiK wykazały złą jakość paliwa na niektórych stacjach benzynowych. Ale bez echa przeszła informacja, że ta zła jakość to m.in. podwyższona zawartość siarki. Skąd paliwo o podwyższonej zawartości siarki na stacjach benzynowych? Ano stąd, że jest to właśnie paliwo żeglugowe. Pewnie dlatego co ostrożniejsi z podatników zaczęli je barwić na własną rękę, mimo że nie mają takiego obowiązku. Oczywiście, nie wszyscy. Co na to Ministerstwo Finansów? Ano nic!

 

Przekręt technologiczny

Są także różne oleje technologiczne, mające służyć na przykład do konserwacji maszyn i urządzeń. Oczywiście i one muszą być zwolnione z akcyzy. Niektórzy wykorzystują je do "konserwacji" silników swoich starych samochodów i traktorów, którym i tak nic już nie jest w stanie zaszkodzić. A że przy okazji silnik taki działa i napędza rzeczony pojazd, to już dodatkowy profit. Na niektórych stacjach benzynowych olej technologiczny sprzedaje się więc lepiej niż świeże bułeczki w pobliskim GS. Istne eldorado.

Może więc założyć firmę i zacząć robić to samo? Co prawda, działalność to nielegalna, ale intratna. Trochę człowiek posiedzi (jak go złapią) i potem spokój do końca życia. Nie jest to jednak takie łatwe. Rynek paliwowy ma bowiem znaczenie strategiczne i byle kto nie może na nim funkcjonować. Trzeba uzyskać koncesję, którą wydaje państwo via Ministerstwo Gospodarki. To samo państwo koncesjonuje więc od lat mafię paliwową!

Robert Gwiazdowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha

 

KTO MIESZAŁ W PALIWACH 

Adam Glapiński, minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Jana Olszewskiego, wydał zarządzenie wprowadzające koncesje na import oraz eksport ropy i paliw (weszło w życie 31 marca 1992 r.). Prywatne firmy początkowo miały problemy z uzyskaniem koncesji, w Polsce zaczęło brakować paliw (pojawiły się pogłoski o łapówkach wręczanych za wydanie koncesji).

 

Grzegorz Kołodko jako minister finansów w rządzie Waldemara Pawlaka wydał zarządzenie (z 8 lutego 1995 r.)zwalniające tzw. oleje przepracowane z podatku akcyzowego.

 

Grzegorz Kołodko jako minister finansów w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza wydał rozporządzenie z 25 lutego 1997 r., zgodnie z którym oleju opałowego nie objęto akcyzą, ale nie zastrzeżono, że wykorzystany do innych celów podlega opodatkowaniu; kryterium przeznaczenia towarów wprowadzono dopiero rozporządzeniem z 28 czerwca 1998 r.

 

Longin Komołowski, wicepremier i minister pracy w rządzie Jerzego Buzka, obiecał rybakom w grudniu 2000 r. wycofanie wcześniej wprowadzonej akcyzy na paliwo okrętowe.

 

Jarosław Bauc, minister finansów w rządzie Jerzego Buzka, nie reagował na informacje o luce w przepisach, umożliwiającej import oleju napędowego bez akcyzy, o ile zawierał ponad 30 proc. biokomponentów (taka możliwość powstała stycznia 2001 r.). Zanim 11 grudnia 2001 r. nowy minister finansów (Marek Belka w rządzie Leszka Millera) zmienił stosowne rozporządzenie, do Polski napłynęło mnóstwo bezakcyzowego oleju, głównie z Czech.

 

Rząd AWS zaproponował nowelizację ustawy o VAT i akcyzie (weszła w życie 1 lipca 2001 r.), wprowadzającą fundowane przez budżet bony paliwowe dla rolników, którzy mogli nimi płacić za olej napędowy (system bonów lub dopłat do paliwa rolniczego był później przerabiany m.in. z inicjatywy PSL, SLD).

 

Jarosław Kalinowski Kierowane przez lidera PSL Ministerstwo Rolnictwa opracowało projekt tzw. ustawy o biopaliwach. 13 listopada 2002 r. Sejm przyjął ją po raz pierwszy. Do dziś nie udało się wprowadzić w życie trzykrotnie przerabianej ustawy o biopaliwach (ostatnio w kwietniu 2004 r. część jej przepisów zakwestionował Trybunał Konstytucyjny).

 

Nazwiska Ireny Ożóg i Waldemara Manugiewicza, wiceministrów finansów w rządzie Leszka Millera, pojawiły się w kontekście działań tzw. mafii paliwowej. Prawnicy kancelarii Manugiewicz, Trzaska i Wspólnicy, w której Ożóg i Manugiewicz mieli udziały, wybronili Best Oil, firmę oskarżaną o sprzedaż w 2000 r. 700 ton oleju napędowego do statków i ciągników rolniczych bez zapłaty akcyzy. Podnieśli kwestię niekonstytucyjności jednego z akcyzowych rozporządzeń Ministerstwa Finansów. Rozporządzenie zostało wydane w czasie, gdy w resorcie pracowali Ożóg i Manugiewicz. 

 

 

„WPROST nr 3 (1155), 23.01.2005 r.

KOLEJ NA PRYWATNYCH! 

ZA DEWASTACJĘ KOLEI ODPOWIADA RZĄD

Podróż najszybszym pociągiem z Paryża do Marsylii (780 km) cztery lata temu trwała 4 godziny i 20 minut. Po uruchomieniu w 2002 r. na tej trasie szybkiego pociągu TGV czas przejazdu ze stolicy Francji na Lazurowe Wybrzeże skrócił się do trzech godzin. W Polsce cztery lata temu najszybszym pociągiem (InterCity) mogliśmy pokonać trasę z Poznania do Warszawy (300 km) w 2 godziny i 37 minut. Dziś taka podróż trwa... 13 minut dłużej. Owe 13 minut to symboliczna miara dewastacji kolei w Polsce, gdzie strach rozpędzać stare pociągi na nie remontowanych od lat albo remontowanych nieudolnie torach, gdzie synonimem restrukturyzacji zadłużonych na 18 mld zł Polskich Kolei Państwowych stały się strajki (stojące pociągi przynajmniej nie powiększają strat). Jak stwierdziła

 

Najwyższa Izba Kontroli, w latach 2002-2003 różne spółki PKP otrzymały z budżetu państwa i budżetów samorządów tylko od 20 proc. do 60 proc. dopłat, które im obiecano. - Albo niech państwo powie jasno: "Nie obchodzi nas kolej!", albo do niej dopłaci, tak jak to się robi w całym świecie - mówi Aleksander Janiszewski, były prezes PKP, dziś ekspert firmy Kolprojekt. O ile na przykład w Luksemburgu rozwój kolei byłby fanaberią, o tyle w Polsce jest ona - jak we wszystkich większych krajach - ciągle niezbędna. Dopłacić więc trzeba, ale kto mówi, że tylko państwowym PKP?

 

Pociąg do zysku

- Tam, gdzie PKP zatrudniały do obsługi trasy 67 osób i ponosiły straty, my zatrudniamy dziewięć osób i odnotowujemy zysk. Przecież maszynista może również sprzedawać i sprawdzać bilety, sprzątać pociąg - mówi Tomasz Strapagiel z Kalisza, który wraz z kilkunastoma hobbystami kolejnictwa z całej Polski założył w 2001 r. Stowarzyszenie Kolejowych Przewozów Lokalnych. Przekonali oni samorządy w Wielkopolsce i na Podkarpaciu, by przekazały im likwidowane przez spółkę PKP Przewozy Regionalne "nierentowne" połączenia wąskotorowych kolejek dojazdowych (obecnie SKPL zarządza pięcioma lokalnymi pasażerskimi liniami). Okazało się, że amatorzy potrafią przy identycznych jak dla PKP dopłatach od samorządów obniżyć koszty o 20-30 proc. i wyjść na plus, a nawet nieco zainwestować (na trasie Śmigielskiej Kolejki Dojazdowej wybudowali nowy przystanek).

 

Prywatni inwestorzy działają bardziej efektywnie niż PKP także w dochodowych nawet dla państwowego molocha segmentach rynku, na przykład przewozach towarowych (cargo). Gliwiczanin Jarosław Pawluk stworzył CTL Logistics, jedną z pięciu największych prywatnych firm kolejowych w Europie (specjalizuje się w transporcie produktów chemicznych). Na każdy miliard złotych przychodów jego firmy z przewozu towarów pracuje przeciętnie 2 tys. osób; w PKP Cargo - 8 tys. osób (wynika z tego, że spośród 49 tys. pracowników państwowego przewoźnika można zwolnić 37 tys.). W 2004 r. Pawluk wykupił dodatkowo niewielką prywatną kolej niemiecką Rent a train (obecnie CTL Railway Hamburg) i w ciągu kilku miesięcy zwiększył jej przychody z 500 tys. euro do 10 mln euro (firma dostarcza m.in. koks do hut koncernu ThyssenKrupp).

 

Szlaban dla konkurencji

Choć w Polsce 48 firm i instytucji ma licencje na przewozy kolejowe (pasażerskie lub towarowe), faktycznie działa ułamek z nich. Dlaczego, skoro na kolejach można zarobić? W sąsiednich Niemczech działa obecnie 280 prywatnych przewoźników kolejowych, którzy zdobyli już około 10 proc. rynku wszystkich przewozów koleją.

Polski rynek kolejowy przypomina rynek telefonii sprzed kilku lat: niby każdy może wejść w ten biznes, ale monopolista skutecznie obrzydza życie rywalom, a państwo - pod presją 140 tys. pracowników grupy PKP i jej prezesów - przymyka na to oko. Pawluk wspomina, że gdy w 2001 r. PKP ogłosiły, że przewozy pasażerskie na trasie Żywiec - Sucha Beskidzka są nieopłacalne i likwidują linię, on postanowił ją przejąć. - Szacowałem, że po zastąpieniu tradycyjnych pociągów

 

tzw. autobusami szynowymi i obniżeniu kosztów o 30 proc. będę miał zyski - mówi "Wprost" właściciel CTL Logistics. Tuż po złożeniu przez niego oferty PKP "rozmyśliły się" i nadal obsługują trasę, ponosząc straty i żądając coraz większych dopłat z kieszeni podatników. Międzynarodowy prywatny przewoźnik Connex Transport AB (jego przychody to 1,4 mld euro rocznie), który świadczy usługi w Skandynawii, Irlandii, Belgii, Holandii, Niemczech, Australii, w Czechach i Słowenii, w lipcu 2003 r. miał rozpocząć działalność również w Polsce, lecz odebrano mu przyznaną już licencję na przewozy pasażerskie!

 

Potencjalnych inwestorów odstrasza chwiejność polityki państwa, które albo otwarcie sabotuje liberalizację rynku (Ministerstwo Transportu zaczęło wydawać licencje na usługi kolejowe w 1998 r., ale do niedawna pozwalały one na obsługę tylko jednej trasy - niezgodnie z prawem unijnym), albo nie ma żadnego pomysłu na jej przeprowadzenie. - W regionalne przewozy pasażerskie chcieli u nas inwestować Niemcy, Szwajcarzy. Nikt nie powiedział im, czy i jak duże otrzymają dopłaty, a tym samym, czy wydatki kiedykolwiek im się zwrócą - wyjaśnia Patryk Skopiec, dyrektor w Instytucie Rozwoju i Promocji Kolei. Bez dopłat regionalne

 

przewozy pasażerskie niemal nigdzie nie są bowiem opłacalne (wyjątek stanowi m.in. kilka japońskich kolei w regionie aglomeracji takich jak Tokio lub Osaka, ale i one pośrednio są dofinansowywane, gdyż państwo w całości finansuje rozbudowę infrastruktury). Jeśli na przykład nowy elektrowóz kosztuje 20 mln zł, nikt nie wyda w ciemno takich pieniędzy. Monopol na intratne i rentowne międzyregionalne (przekraczające granice trzech województw) oraz międzynarodowe przewozy pasażerskie zapewniła sobie natomiast spółka PKP Intercity.

 

Dzielenie przez zera

W Japonii, gdzie w latach 80. podzielono państwową kolej JNR na sześć w większości prywatnych i konkurujących z sobą spółek przewozów pasażerskich, dziś należy do nich tylko 40 proc. rynku przewozów pasażerskich; resztę opanowało ponad 20 dużych i średniej wielkości prywatnych przewoźników!

 

W Polsce restrukturyzację państwowych kolei, zapoczątkowaną ustawą z 8 września 2000 r., ograniczono do podziału PKP na kilkadziesiąt skomercjalizowanych spółek skarbu państwa. I koniec. Część przynosi zyski, większość, jak dawniej - straty. Stworzono fikcję, w której liczne spółki powiązane z sobą w ramach tej samej grupy PKP udają niezależnych konkurentów. Bileter z kasy nie posprząta dworca, bo płaci mu na przykład PKP Przewozy Regionalne, a dworzec należy do

 

PKP SA. Spółka-matka PKP SA precyzyjnie dzieli rynek między swoje przedsiębiorstwa. Na przykład początkowo oszacowano liczbę potrzebnych w Polsce połączeń pasażerskich na długich trasach na mniej więcej 300, lecz PKP Intercity uruchomiły z tego jedną trzecią. Lukę w tym intratnym segmencie chciały wypełnić PKP Przewozy Regionalne, ale PKP Intercity zablokowały tę inicjatywę w ramach grupy PKP. Na dodatek zadłużone spółki PKP nie płacą sobie wzajemnie za wykonywane usługi i nakręcają spiralę długów.

 

Wszędzie tam, gdzie uwalniano rynek kolejowy (w Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Szwecji, Danii, Finlandii, Portugalii, Estonii, Czechach czy na Słowacji), podstawą reformy było utworzenie niezależnych spółek zarządzających torami, które sprzedawałyby miejsce na torach konkurencyjnym przewoźnikom. U nas wyhodowano potwora, który konkurencję zabija, bo sam jest częścią grupy PKP!

 

PKP Cargo w rozpaczliwy sposób usiłują wycinać najgroźniejszych dla siebie przewoźników na rynku towarowym, na którym takie firmy jak KP Szczakowa (wozi węgiel ze Śląska do Kietz w Niemczech) lub CTL odebrały państwowej spółce około 10 proc. kontraktów. Co robią PKP Polskie Linie Kolejowe?

 

Wydzierżawiają albo oddają w zarząd PKP Cargo niewielkie (zwykle długości kilometra), lecz kluczowe fragmenty torów. Nawet jeśli prywatny przewoźnik pozyska intratny kontrakt na dostawę paliwa z południa Polski do terminalu w Gdańsku i zapłaci PLK za przejazd trasą, tuż przed terminalem musi wjechać na tory swojego bezpośredniego państwowego konkurenta - PKP Cargo. Ten zaś może się na to nie zgodzić... Co więcej, stawki płacone przez PKP Cargo za korzystanie z torów PKP PLK są o 25 proc. niższe niż te, które płacą prywatne firmy!

 

Świat odjeżdża

Gdy w Wielkiej Brytanii zadłużonego państwowego molocha British Rail podzielono na niezależne spółki i operatora torów Railtrack (prywatyzację zakończono w 1997 r.), po kilku głośnych wypadkach kolejowych związkowcy i lewicowi politycy Partii Pracy obarczyli winą za pogorszenie bezpieczeństwa właśnie prywatnych przewoźników, doprowadzając do faktycznej renacjonalizacji operatora torów Railtrack. Rezultat: po sprywatyzowaniu całej kolei 91 proc. pociągów przybywało o czasie, a po renacjonalizacji Railtrack - 82 proc.; subsydia do przewozów pasażerskich wzrosły z 1,2 mld funtów do 4 mld funtów.

W 2004 r. rząd i samorządy zwiększyły wysokość dopłat dla kolei prawie o połowę, lecz państwowa grupa PKP w obecnej postaci to worek bez dna. Jeśli chcemy utrzymywać kolej i poprawić jakość jej usług, musimy pogodzić się z koniecznością dopłacania do kolei. Ale dopłacajmy tym, którzy nie zmarnotrawią naszych podatków (tak jak robiły w ciągu ostatnich lat PKP), czyli prywatnym przewoźnikom lub zrestrukturyzowanym spółkom wydzielonym z państwowego molocha! Inaczej w Polsce wciąż będzie można wsiąść najwyżej do "pociągu byle jakiego".

Aleksander Piński, Krzysztof Trębski

 

 

"FAKTY I MITY" nr 40, 06-12.10.2006 r.

LEPSZY ŚWIAT JEST MOŻLIWY

Rozmowa z Piotrem Szumlewiczem, sekretarzem ds. światopoglądowych i praw człowieka stowarzyszenia Młodzi Socjaliści (www.mlodzisocjalisci.pl), publicystą podejmującym tematy społeczno-polityczne.

– Czego chcą Młodzi Socjaliści? Powrotu do czasów PRL? Bo właśnie z tamtą epoką kojarzy się większości Polaków słowo „socjalizm”.

– Nasza deklaracja ideowa zaczyna się od formuły: „Jesteśmy demokratycznymi socjalistami”. PRL niewątpliwie nie był systemem demokratycznym i o tyle jest nam obcy; miał jednak wiele sensownych rozwiązań socjalnych. Dzisiaj 59 proc. Polaków żyje poniżej minimum socjalnego, natomiast w 1989 r. było ich tylko 15 proc. Warto odkłamywać historię PRL, ale dziś nie ma sensu obrona centralnego planowania na wzór Polski Ludowej. Zmieniła się struktura gospodarki i często rozwiązania państw „burżuazyjnych” są bardziej egalitarne i gwarantują lepsze warunki życia. Na przykład w Szwecji rozwarstwienie jest dziś mniejsze niż było w późnym PRL-u. Młodzi Socjaliści chcą więc demokratycznego, egalitarnego społeczeństwa, które może być budowane w oparciu o doświadczenia różnych krajów. Chcemy bardziej progresywnych podatków i znacznie wyższej płacy minimalnej, rozwoju samorządności oraz przestrzegania i zwiększenia zakresu praw pracowniczych, radykalnego wzrostu roli własności państwowej i spółdzielczej, a także znacznego ograniczenia wpływów wielkiego kapitału. Nie ma żadnego skończonego, idealnego modelu ustrojowego, ale naszym celem jest demokratyzacja życia społecznego zarówno w wymiarze politycznym, jak i ekonomicznym.

– Paradoksalnie, chociaż współczesna młodzież polska najdotkliwiej odczuwa konsekwencje wprowadzenia kapitalizmu, np. poprzez masowe bezrobocie, najgorliwiej opowiada się za neoliberalizmem, głosuje na prawicę i na słowo „socjalizm” uśmiecha się z pogardą. Skąd taka postawa?

– Polska młodzież, szczególnie ta wykształcona, jest chyba najbardziej neoliberalna w Europie. Jak pan zresztą słusznie zauważył – często wbrew swoim interesom. Jest to o tyle dziwne, że na Zachodzie narasta bunt młodego pokolenia przeciwko władzy wielkich korporacji. W Polsce jest w pewnym sensie na odwrót, bo młodzi ludzie mają poglądy jeszcze bardziej neoliberalne od rządzących elit, więc świetnie wpisują się w niesprawiedliwy i hierarchiczny system społeczny. Dochodzi tu jeszcze jedno smutne zjawisko. Otóż wielu starszych ludzi jest przekonanych o słuszności idei egalitarnych, ale wstydzi się do tego przyznać. W dzisiejszym świecie poglądy socjalistyczne są zewsząd potępiane i dlatego rodzice uczą swoje dzieci wymuszonej przez ekonomiczne realia postawy egoistycznego indywidualizmu i kultu przedsiębiorczości. Wreszcie... neoliberalizmowi polskiej młodzieży sprzyja system edukacji. Jest niezwykle znamienne, że w polskich szkołach ogólnokształcących nie uczy się ekonomii, czyli nauki o gospodarce, ale przedsiębiorczości, czyli pewnej ideologii, która sprzyja neoliberalnemu kapitalizmowi.

– Czy socjalizm jest możliwy w praktyce? Czy nie jest tylko wymyśloną przy kawiarnianym stoliku utopią? Czy istnieją kraje, które można podać jako przykłady udanego wprowadzania w życie idei socjalistycznych?

– Można odwrócić to pytanie i zapytać, czy taką utopią, i to – co gorsza – zrealizowaną, nie jest sam kapitalizm. Co roku na świecie giną z głodu miliony ludzi i dzieje się to głównie w krajach kapitalistycznych. Znamienne też, że warunki życia w krajach rozwijających się uległy radykalnemu pogorszeniu w wyniku liberalizacji i prywatyzacji, która zaczęła się na początku lat 80. Jeżeli zaś chodzi o kraje uznawane dziś za najbliższe ideom socjalistycznym, to mają się one całkiem dobrze. W UE najbardziej egalitarne kraje o największej roli państwa, czyli Szwecja i Dania, mają najlepsze wskaźniki jakości życia na świecie, a ich gospodarka funkcjonuje bardzo sprawnie. Z drugiej strony – mimo nagonki polskich mediów – zarówno wskaźniki socjalne, jak i makroekonomiczne Białorusi czy Kuby na tle państw regionu prezentują się dobrze. Daleki jestem od gloryfikowania ich rozwiązań politycznych, ale nie da się ukryć, że np. wzrost płac na Białorusi jest o wiele szybszy niż w Polsce. Również na Kubie zauważamy szybki wzrost gospodarczy, a w ONZ-owskich rankingach jakości życia Kuba jest w czołówce państw rozwijających się. W Wenezueli po objęciu rządów przez socjalistę Hugo Chaveza warunki życia znacznie się poprawiły. Trudno jednak którykolwiek z tych krajów nazwać stricte socjalistycznym. Socjalizm funkcjonuje dziś raczej jako ruch protestu przeciwko zrealizowanej, kapitalistycznej utopii.

– Jedną z fundamentalnych zasad Młodych Socjalistów jest walka o świeckie państwo. Dlaczego socjalizm wymaga rozdzielenia Kościoła od państwa?

– Demokratyczny socjalizm to system, w którym państwo nie uprzywilejowuje żadnego wyznania i istnieje wspólna sfera publiczna, do której wszyscy mają równy dostęp.

W Polsce sfera publiczna została zawłaszczona przez Kościół. W szkołach są lekcje katolickiej religii, w Sejmie wisi krzyż, a media, także te publiczne, są zdominowane przez środowiska katolickie. Poza tym Kościół pacyfikuje niezadowolenie społeczne spowodowane przez masową nędzę. Ludzie nie protestują przeciwko wyzyskowi, nie walczą o swoje prawa, a szczęścia szukają w zaświatach. My proponujemy coś dokładnie odwrotnego, to znaczy egalitarną politykę gospodarczą i świecką sferę publiczną.

– Wasza organizacja uważa się za część ruchu alterglobalistycznego. Nie cieszy się on jednak dużą sympatią. Alterglobaliści uchodzą bądź za zadymiarzy, bądź za oderwanych od rzeczywistości idealistów.

– Prezentowanie alterglobalistów jako zadymiarzy jest kolejnym świadectwem zdominowania sfery publicznej przez prawicę. Globalizację przedstawia się jako obiektywny proces, wobec którego wszelki protest stanowi przejaw dziecięcego romantyzmu.

A tymczasem w latach 90. była ona realizacją skrajnie neoliberalnych postulatów gospodarczych. My dążymy do demistyfikacji tej rzekomej obiektywności procesu globalizacji i do wykazania, że istnieją alternatywy wobec obecnych rozwiązań.

– Jednym z haseł ruchu alterglobalistycznego, a więc i Młodych Socjalistów, jest: „Inny świat jest możliwy”. „Inny” ma oznaczać „lepszy”, a przecież niewiele na to wskazuje: w Polsce – Kaczyńscy z Giertychem, za oceanem – Bush, wszędzie dyktatura wielkiego kapitału, a na dodatek trwa zabójcza ofensywa islamistów.

– Giertych i Kaczyński sami w sobie niewiele znaczą. Oni tylko kontynuują politykę prowadzoną od początku transformacji. Są produktem neoliberalnych, konserwatywnych przemian i zarazem ich nośnikiem. Ani ekonomicznie, ani światopoglądowo nie różnią się od wcześniejszych ekip. Od lat powtarza się ten sam scenariusz – neoliberalni ministrowie finansów uzupełniają się z konserwatywnymi ministrami edukacji. Podobnie wygląda sytuacja z Bushem i tzw. terroryzmem. Terroryzm islamski nie jest samoistnym zjawiskiem, lecz wynika z imperialnej polityki amerykańskiej w połączeniu z brakiem światowej polityki walki z ubóstwem. Przed atakami USA na Irak i Afganistan organizacje terrorystyczne były znacznie słabsze. Kolejne interwencje militarne Amerykanów przyczyniły się do umocnienia nastrojów fundamentalistycznych i odbudowy świata dwubiegunowego. Ludzkości nie potrzeba wojny z terrorystami, ale programu walki z ubóstwem. Jak trafnie powiedział egipski ekonomista Samir Amin: „Nie potrzebujemy światowego frontu walki z terroryzmem. Narody potrzebują budowy światowego frontu walki o sprawiedliwość społeczną i międzynarodową. Jeśli uda im się go stworzyć, terroryzm zniknie sam przez się”.

– Jedną z waszych ostatnich akcji jest „Nie dla baz USA”. Nie chcecie, aby biedna Polska zarobiła miliony dolarów, oddając w dzierżawę Amerykanom parę hektarów na mazurskim odludziu?

– Sam projekt tarczy antyrakietowej jest regresem do czasów zimnej wojny. Jedynym jego celem jest zdobycie przez USA absolutnej dominacji na świecie, która pozwoliłaby Amerykanom na zupełną bezkarność. Polska nie stoi w obliczu zagrożeń, które wymagałyby istnienia tarczy, i nie ma kraju, który chciałby nas zaatakować. Nie ulega zaś wątpliwości, że pozwolenie na budowę tarczy zwiększyłoby groźbę ataków ze strony wrogów USA tak samo, jak udział w wojnie w Iraku zwiększył poczucie zagrożenia atakami terrorystycznymi. Bazy USA na terytorium Polski postawiłyby też pod znakiem zapytania suwerenność naszego kraju. Amerykańscy żołnierze nie mogliby być sądzeni przez polskie sądy, a polskie władze nie miałyby wstępu na teren bazy. Również rzekome korzyści ekonomiczne byłyby raczej iluzoryczne. Samą instalację budować miałyby firmy amerykańskie, a w bazach pracowaliby Amerykanie. Polacy ponosiliby jedynie koszty strat ekologicznych, które mogłyby dotknąć cały region.

– Zajmuje się Pan m.in. analizami społeczno-politycznymi. Jak Pan ocenia dalszy rozwój sytuacji w Polsce? Czy realizacja czarnej PiSowskiej rewolucji powiedzie się i czy obudzimy się pewnego dnia w IV RP – nacjonalistycznej, antywolnościowej i klerykalnej?

– Obawiam się, że sytuacja wygląda gorzej, niż pan zasugerował w pytaniu. Rewolucja PiS w znacznej mierze już została zrealizowana. Przecież Giertych nie jest pierwszym konserwatywnym ministrem edukacji i nie on wprowadził religię do szkół. Wcześniejsze rządy wprowadziły też jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych w Europie. Obecne władze chcą jedynie zradykalizować rozwiązania, które funkcjonują od co najmniej kilku lat. Polska nacjonalistyczna, antywolnościowa i klerykalna jest tworzona od 17 lat, a obecna ekipa jedynie przyspieszyła jej budowę.

– Co przeciętny Polak może zrobić, aby przybliżać Polskę socjalną, przyjazną każdemu obywatelowi, zamiast czekać na realizację projektu klerykalnej Polski dla kapitalistów?

– Można protestować – demonstrować, pikietować, odważnie przedstawiać swoje poglądy. Jeżeli w społeczeństwie dostatecznie dużo obywateli dostrzeże, że żyjemy w kraju zdominowanym przez ideologię klerykalno-neoliberalną i zacznie wyrażać swoje niezadowolenie, to wyjdziemy poza zaklęty krąg III i IV RP.

Rozmawiał Adam Cioch

 

 

POLITYKA - nr 46 (2530), 19.11.2005; s. 4

OPIEKUŃCZA INACZEJ

Od obietnic Polski bardziej opiekuńczej nowy rząd przechodzi do czynów. Za urodzenie dziecka premier obiecał tysiąc złotych becikowego, urlopy macierzyńskie będą wydłużone o miesiąc, mają być ulgi podatkowe dla biedniejszych rodzin, a milion dzieci zostanie objętych programem dożywiania. Nadzieje na pomoc państwa – tak rozbudzone w czasie kampanii wyborczej przez braci Kaczyńskich – przyspieszają tykanie bomby, którą podłożyli oni pod własny rząd. Nasza polityka socjalna jest bowiem już prawie tak kosztowna jak w opiekuńczej Szwecji. Nie przypadkiem premier zabrania pytać, skąd wziąć pieniądze na kolejne pomysły. Niestety, bardziej socjalna Polska być nie może. Z pewnością jednak powinna być opiekuńcza inaczej.

PiS ma dzisiaj pełnię władzy i może zrobić wszystko. Tyle że cokolwiek zrobi – zawiedzie. Każdy z jego wyborców zapewne inaczej rozumie hasło Polski bardziej socjalnej, raczej jednak niewielu sądzi, że w niej straci. Dlaczego mieliby stracić, skoro tak łatwo znaleźć argumenty, że nasze państwo nie pomaga tym, którym naprawdę powinno? Według GUS przecież aż 12 proc. rodaków nie osiąga nawet dochodów równych minimum egzystencji.

 

Jego wysokość oblicza Piotr Kurowski z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych. – W gospodarstwach jednoosobowych wynosi dziś 371 zł miesięcznie, w dwuosobowych – 306 zł na głowę. W rodzinach z dziećmi poziom tego minimalnego dochodu powinien rosnąć wraz z nimi. Dysponując takimi dochodami nie umiera się z głodu, ale też nie funkcjonuje w życiu społecznym. Pieniędzy brakuje bowiem zarówno na kulturę, jak sport czy wypoczynek. Taki stan, jeśli nie jest przejściowy, grozi wykluczeniem społecznym. Tymczasem ponad cztery miliony obywateli Polski nie sięga nawet tak nisko ustawionej dochodowej poprzeczki. Kto ośmieli się powiedzieć, że państwo nie ma obowiązku im pomóc?

 

Tylko że nikt tak nie mówi, nawet liberałowie z PO, którym niedoszły koalicjant taką gębę przyprawił. Żeby jednak uprawiać skuteczną politykę społeczną, trzeba widzieć nie tylko biednych. I – przede wszystkim – zdawać sobie sprawę z tego, że przyczyną niezadowolenia wielu ludzi z pewnością nie jest nadmierny liberalizm państwa, bo Polska nie jest krajem liberalnym. O liberalizmie można mówić w Anglii, Irlandii czy Stanach Zjednoczonych, a także na Litwie – tam państwo odbiera co trzeciego funta, euro czy dolara wypracowanego przez obywateli, a w Korei Południowej jeszcze mniej. Ale nie w Polsce, gdzie z budżetem dzielimy się prawie pół na pół.

 

Niejeden, nawet ekonomista, zdziwił się, gdy w najnowszym raporcie „NBP – Polska na tle liderów systemowych” zobaczył, że w 1989 r., a więc u schyłku socjalizmu, państwo zabierało nam niewiele więcej – wówczas 48,8 proc. PKB, teraz 45,1 proc. Tego liberalizmu mamy więc zaledwie o trzy punkty więcej. Jeśli Polska bardziej socjalna miałaby więc polegać na tym, że (nawet w ukryty sposób) wzrosną podatki, aby było z czego dać biednym, to natychmiast wzrośnie także bezrobocie. Tu, niestety, Jan Rokita ma rację. Biednych zamiast ubyć, przybędzie. A przecież i tak mamy największe bezrobocie w Europie. Przykład: wydłużenie urlopów macierzyńskich to – niestety – zwiększenie kosztów pracy. Ten miły gest będzie miał niemiłe konsekwencje – mniejsze szanse na zatrudnienie młodych kobiet.

 

Dlaczego więc to bezrobocie nie jest duże w Szwecji słynnej z wysokich podatków, czy w Finlandii, gdzie nie ma aż tylu co w Polsce ludzi żyjących w ubóstwie? Ano właśnie! Po pierwsze – Szwecja ma wysokie podatki osobiste od ludzi dobrze zarabiających, ale niskie od firm i niskie składki na zabezpieczenie społeczne typu naszego ZUS, co nie hamuje zatrudnienia. Po drugie – nasze problemy nie wynikają z faktu, że Polska jest nadmiernie opiekuńcza, bo to nieprawda. Podobnie też nie z tego, że jest zbyt liberalna.

 

Źródłem niezadowolenia wielu rodaków jest to, że polityka społeczna jest marnotrawna i głęboko niesprawiedliwa. Na łaskę losu pozostawia bowiem najuboższych. Ponieważ jednak najhojniej wspomaga tych, którzy także nie są bogaci, bardzo trudno ją zmienić. Partia, która się na to odważy, przegra następne wybory. Jeśli jednak się nie odważy – także przegra, ponieważ nie spełni żadnych obietnic i powodów do niezadowolenia nie ubędzie. To dlatego w ostatnich latach wszystkie partie rządzą tylko jedną kadencję.

 

Już pierwsza zapowiedź Kazimierza Marcinkiewicza w Radiu ZET – że wycofa z Trybunału Konstytucyjnego wniosek poprzedniego rządu w sprawie ustawy o emeryturach górniczych – świadczy o tym, że PiS zamierza kontynuować fatalną politykę socjalną poprzednich rządów. I że mimo deklarowanych intencji pieniędzy dla najbiedniejszych nie przybędzie.

 

Tajne zarobki

Nasza polityka nadal więc będzie realizować własny, najgorszy model, niepodobny ani do tego, jaki wybrała większość państw unijnych, ani też do tego, który – w uproszczeniu – nazywany jest modelem anglosaskim (USA, Anglia, Irlandia). Socjologom o wiele bardziej podoba się model europejski, opiekuńczy. Niezwalniający państwa z obowiązku przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu oraz nadmiernemu rozwarstwieniu dochodów. To rozwarstwienie – twierdzą – kończy się wykluczeniem zarówno tych z bieguna nędzy, jak i bogactwa. Jedni i drudzy odseparowują się bowiem od reszty społeczeństwa.

 

Życiowe ścieżki wykluczonych najuboższych nie przecinają się z tymi, na których spotyka się resztę społeczeństwa. Mieszkają w slumsach, które lepiej omijać szerokim łukiem. Nie spotkamy ich w sklepie, kinie ani nawet u lekarza, choć do publicznej służby zdrowia – przynajmniej teoretycznie – mają przecież prawo.

 

Podobnie zachowują się ci z bieguna bogactwa, tyle że ich getta wyglądają zupełnie inaczej. Żyją w osłoniętych, pilnie strzeżonych rezydencjach. Dzieci kształcą w renomowanych szkołach zagranicznych. Także nie korzystają z publicznej służby zdrowia. Zarówno najbiedniejsi, jak i najbogatsi nie są członkami społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego socjologowie, zwłaszcza o poglądach lewicowych, uważają, że państwo powinno dążyć do ponownej inkluzji, czyli – wchłonięcia obu biegunów, które odkleiły się od reszty, tyle że najbogatsi – na własne życzenie, więc bez ich zgody trudno ten stan zmienić.

 

Zresztą w Polsce wykluczenie bogaczy nie jest aż tak widoczne jak gdzie indziej. Jeżdżą luksusowymi samochodami, ale nie są to – jak w USA – kilkunastometrowej długości limuzyny. Posiadłościom w Konstancinie także daleko do przepychu getta bogaczy, jakim są np. wyspy Star Island czy Fisher Island w Miami (tu znajduje się rezydencja Jana Kulczyka). Prywatne jachty cumują tam przy każdej posiadłości. Dojechać na wyspę można wprawdzie mostem z Miami, ale jego koniec zamknięto szlabanem otwierającym się tylko przed rezydentami oraz ich gośćmi. Na całej drodze przez wyspę gościom towarzyszą czujne oczy kamer. Takich wysp w Polsce nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie. Zaś nasi najbogatsi wolą się wykluczać w towarzystwie innych miliarderów w krajach bardziej oswojonych z bogactwem, niż kłuć w oczy w ojczyźnie.

 

Prof. Stanisława Golinowska z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych sądzi, że większa równość (nie mylić z urawniłowką) tworzy kapitał społeczny, który nie ma szansy powstać w społeczeństwie nadmiernie rozwarstwionym. W ludziach wyzwala się chęć współdziałania i współpracy, team building. W takim zespole nie trzeba przed ludźmi ukrywać wysokości ich wzajemnych zarobków, listy płac są jawne, co wcale nie znaczy, że sumy są zbliżone do siebie. Na dłuższą metę rozwój gospodarczy w takich społeczeństwach jak Finlandia jest bardziej harmonijny.

 

W modelu anglosaskim bardziej ceni się to, że człowiek, wiedząc, iż nie zostanie oskubany przez fiskusa, uruchamia cały swój potencjał i dzięki takim jednostkom kraj szybciej rwie do przodu. Ceną, jaką płaci społeczeństwo, jest mniejsza sfera publiczna. Amerykaninowi od państwa należy się mniej niż Europejczykowi.

 

Nie ma zgody co do tego, który model jest lepszy. Nie wydaje się jednak, żebyśmy w Polsce gotowi byli zaakceptować rozwiązania anglosaskie. Prawdziwym jednak problemem jest to, że Polacy nie chcą również państwa opiekuńczego takiego jak Szwecja. W naszym społeczeństwie nie ma gotowości do reformowania polityki socjalnej. Michał Boni obawia się, że wcale nie chcemy Polski solidarnej, lecz łączy nas solidarność egoizmów grupowych. Najbardziej nawet uprzywilejowana grupa nie da sobie niczego odebrać. Publiczne pieniądze zabierają silni, dla najsłabszych już nie wystarcza. Górnicy są dobrym przykładem.

 

Kolejną prawdą, która nie przebiła się do społecznej świadomości, jest to, że Polska na transfery społeczne wydaje taką samą część dochodu narodowego jak kraje nazywane opiekuńczymi. Jest to 20 proc. PKB, ale my wydajemy te pieniądze zupełnie inaczej. Opinię państwa opiekuńczego mają również nasi południowi sąsiedzi, Czesi. Mimo że wydają od nas mniej, bo ok. 14 proc. PKB, rozwarstwienie społeczne jest tam mniejsze niż u nas. Naszych problemów z pewnością nie rozwiążemy w sposób, który do tej pory wydawał się politykom najłatwiejszy, więc stosowali go najchętniej: czyli przez podniesienie podatków i zwiększenie transferów społecznych. To bowiem spowoduje, że jeszcze mniej będzie się opłacało pracować i zatrudniać. Nie zrozumiemy przyczyny naszych niepowodzeń, jeśli nie odpowiemy sobie na pytanie, dlaczego inni, wydając od nas mniej albo nie więcej – osiągają w polityce społecznej o wiele lepsze rezultaty? Dlaczego tam rządom wystarcza pieniędzy, aby nie dopuścić do społecznego wykluczenia najuboższych, a u nas brakuje ich na pomoc dla ponad 4 mln osób żyjących w warunkach urągających ludzkiej godności? Zbijają na ich biedzie polityczny kapitał populiści, których rządy grożą jeszcze większym nieszczęściem.

 

Społeczna gorączka

Jeśli do polskiego społeczeństwa przyłożymy europejskie miary, to – wbrew temu, co głosi wielu polityków – rozwarstwienie dochodów nie wydaje się alarmujące. Pod tym względem – według Human Development Report 2005 – znajdujemy się wprawdzie w grupie krajów o najbardziej zróżnicowanych dochodach, ale to socjologom nie wydaje się decydujące. Bardziej od polskich zróżnicowane dochody mają w samej tylko Unii Portugalia i Włochy, Wielka Brytania, Irlandia i Estonia. Najbardziej w UE spłaszczone są kraje skandynawskie, Belgia i Czechy. W Polsce 10 proc. osób najuboższych osiąga 3,1 proc. ogółu dochodów, w Szwecji – 3,6, a więc nie tak wiele więcej. Tam 10 proc. najbogatszych zgarnia 22,2 proc. wszystkich dochodów, u nas – 26,7 proc. Rozpiętość między biegunami nędzy a bogactwa w USA wynosi jak 1,9 do 29,9.

 

Socjologowie poziom rozwarstwienia mierzą swoistym termometrem społecznym, nazywanym wskaźnikiem Giniego (0 miałby kraj, w którym wszyscy mają tyle samo; w górę – rozwarstwienie rośnie). Prof. Stanisława Golinowska z CASE za społeczny stan podgorączkowy uznaje taki, w którym słupek rtęci przekracza 40. Na polskim wynosi 34,1 i chociaż rośnie, o społecznej gorączce nie może jeszcze być mowy. W USA wynosi 40,8, ale nikt nie podnosi alarmu.

 

Jeśli chodzi o zarobki, dr Irena Wóycicka z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową stanowczo zaprzecza, jakoby u nas były za bardzo zróżnicowane. – Ich rozpiętość jest podobna jak w innych krajach. Nawet jeśli prezes jakiegoś banku zarabia oszałamiająco dużo, to znaczy, że nie ma innych, równie dobrych, gotowych pracować za mniejsze pieniądze. Wóycicka jest przeciwna, aby politykę społeczną prowadzić za pomocą podatków. Od tego są inne narzędzia.

 

I wie, co mówi. Tych znajdujących się na biegunie bogactwa polski system podatkowy nie dotyczy. Stać ich na najlepszych doradców i zarówno ich prywatne pieniądze, jak i firmy, których są udziałowcami, najczęściej płacą podatki w krajach, gdzie są one najniższe, nierzadko w rajach podatkowych. Bogumiła Szopa z Akademii Ekonomicznej w Krakowie – za „The Economist” – uważa, że naprawdę bogaci to ci dysponujący dziesięcioma milionami dolarów. Mając taki kapitał, można bez wysiłku osiągnąć roczny dochód rzędu 500 tys. dol. Zgodnie z tym kryterium na polskim biegunie bogactwa ciasno nie jest – znajduje się tam 270 osób (w Rosji – 89 tys., w USA – 430 tys.).

 

Według raportu World Wealth Report 2005, przygotowanego przez Merill Lynch I Capgemini, do światowego grona superbogaczy, których majątki przekraczają 30 mln dol., zalicza się 77,5 tys. osób. W Polsce majątek przekraczający 1 mld dol. mają co najwyżej dwie osoby – Jan Kulczyk i Zygmunt Solorz.

 

Milionerów polski fiskus na rzecz biednych raczej nie oskubie, nawet jeśli wprowadzi 50-proc. stawkę PIT. Goli natomiast średniaków, co powoduje, że ich dochody po opodatkowaniu znacznie topnieją. Z najświeższych badań GUS wynika, że w 2004 r. 20 proc. rodzin osób o najwyższych dochodach z pracy wydawało miesięcznie 1419 zł na głowę, czyli 4,6 razy więcej niż rodziny najuboższe. W tym samym czasie w gospodarstwach emerytów i rencistów wydatki na osobę wynosiły 1288 zł, czyli 3,7 razy więcej niż w rodzinach najuboższych. Raczej trudno tu mówić o rozwarstwieniu. Jeśli coś może dziwić, to raczej niewielkie różnice między konsumpcją najbogatszych pracujących a emerytów.

 

Nasze rozwarstwienie mieści się w standardach europejskich, bo naprawdę bogatych jest garstka, a średniacy bogaci nie są, co powoduje, że górna poprzeczka zawieszona jest nisko. Brak klasy średniej zmniejsza więc odległość między biegunami, ale nie poprawia fatalnej sytuacji najuboższych. Mimo więc, że nasze rozwarstwienie nie kłuje w oczy, to nad dwunastoma procentami osób żyjących poniżej minimum egzystencji przejść do porządku dziennego nie sposób.

 

To także powoduje, że choć słupek na społecznym termometrze nie przekroczył jeszcze zielonej skali, występują w Polsce zjawiska charakterystyczne dla krajów, gdzie rozwarstwienie społeczne jest o wiele większe. Socjologia nazywa to wysokimi kosztami transakcyjnymi, a ich symbolem są tajne zarobki. – Ludzi zarabiających marne grosze, widzących ostentacyjną konsumpcję i bogactwo innych, trzeba pilnować, by nie oszukiwali, że pracują – twierdzi prof. Golinowska. Często wybuchają strajki. Model team building, występujący w społeczeństwach mało zróżnicowanych, zostaje zastąpiony modelem leniwy pracownik–pazerny pracodawca. Ludzi do pracy goni strach, a nie ambicja i chęć współdziałania. Nagminnie występują konflikty, w których wygrywa strona silniejsza, jeśli uda jej się zmusić pracownika do ustępstw. Właściciele firm oraz ich pracownicy nie mają poczucia, że tak naprawdę dążą do tego samego celu, że pomyślność firmy oznacza pomyślność nie tylko właścicieli, ale także zatrudnionych. Takie poczucie ma wielu pracujących Polaków, zwłaszcza wykonujących prace niewymagające wysokich kwalifikacji.

 

To nie przypadek, że grupą zawodową, której liczebność najbardziej wzrosła w okresie transformacji, są ochroniarze. Koszty transakcyjne nie zwiększają ogólnego dobrobytu społeczeństwa, powiększają natomiast jego dezintegrację. Każdy ze strachu przed innymi zamyka się za własnym murem. Najbogatsi, jeśli akurat są w Polsce, w swoich rezydencjach. Średniacy – w strzeżonych osiedlach, które rozrywają tkanki miast. I wreszcie całkiem biedni też się boją – w swoich blokowiskach przed agresją jeszcze biedniejszych usiłują schronić się za metalowymi kratami, którymi dzielą korytarze. Z rosnącego popytu na kraty i dynamicznego rozwoju agencji ochroniarskich nie wynika wcale, że żyje nam się lepiej.

 

Przy nadmiernym rozwarstwieniu dochodów maleją szanse demokratycznego rozwoju. Zmarginalizowane grupy wykluczonych same się wprawdzie nie zorganizują, ale na ich biedzie dochodzą do władzy populiści. Ostatnie wybory bardzo ostro pokazały, że właśnie z taką sytuacją mamy teraz do czynienia w Polsce. Zarówno Andrzej Lepper, jak i Roman Giertych są raczej beneficjentami niż ofiarami transformacji, ale mienią się reprezentantami tych ostatnich. Wielu wyborców PiS, którzy głosowali na tę partię ze strachu przed populistami, teraz widzi, jak blisko braciom Kaczyńskim do Leppera. Za chwilę przekonamy się, na ile PiS chodziło rzeczywiście o poprawę losu biednych oraz prawo i sprawiedliwość, a na ile po prostu o władzę.

 

Gdzie są te pieniądze?

Dlaczego, nie mając tak wielkiego rozwarstwienia, cierpimy na choroby społeczeństw zdezintegrowanych? Te kłopoty, o czym politycy dyskutować nie chcą, sprowadziła nam na głowę dotychczasowa polityka socjalna. Kolejnym rządom wydawało się, że rozwiązują jakieś bolączki doraźne, a tak naprawdę – tworzyły nowe. Prawie trzymilionowe, najwyższe w Unii, bezrobocie także nie jest dopustem bożym, lecz wynikiem złej polityki społecznej. To ona pozbawia dziś pracy aż 40 proc. młodych ludzi, którzy po ukończeniu szkoły czy studiów, zamiast zarabiać, trafiają na bezrobocie. To, że ta fala demograficzna jest obecnie wysoka, powiększa wprawdzie problem bezrobocia, ale go nie stworzyła.

 

Choć wydajemy na transfery socjalne aż 20 proc. PKB, co nawet w UE jest bardzo dużo, łatwo wyliczyć, czego nam polityka społeczna nie zapewnia, choć w innych krajach to robi.

 

Irytują apele do Polek, żeby zechciały mieć więcej dzieci, skoro nasze państwo, jako jedno z nielicznych w Europie, spowodowało uwiąd usług społecznych. Brakuje pieniędzy na żłobki i przedszkola – becikowe ich nie zastąpi. Na pomoc nie mogą liczyć ludzie starzy, gdy wiek, a często także choroba czynią ich niezdolnymi do samodzielnego życia. A także młodzi, którzy próbują znaleźć pracę czy pierwsze mieszkanie. Trzeba zapytać, gdzie do diabła, są te pieniądze, które przeznaczamy na pomoc społeczną?

 

Od lat przygląda się temu Irena Wóycicka z IBGR. Strumienie pieniędzy, jakie państwo wypłaca w ramach polityki socjalnej, podzieliła na dwie kategorie. – Ten pierwszy, o wiele bardziej skąpy niż w innych krajach, tworzą środki na prawdziwą pomoc i usługi społeczne – uważa Wóycicka. To powoduje, że mamy powody uważać, iż nasze państwo jest za mało opiekuńcze. Ale drugi strumień, a raczej szeroka rzeka, pieniędzy płynie w formie świadczeń, którymi państwo zastępuje ludziom dochody z pracy. Wcześniejsze emerytury, zasiłki przedemerytalne itp. Dla ludzi, którym państwo płaci za to, że nie pracują, choć powinni, gdyż są w wieku produkcyjnym. Te wydatki pożerają aż 3,6 proc. PKB. Wszystkie inne kraje, na czele z najbardziej opiekuńczą Szwecją, dzielą te pieniądze odwrotnie. Ludziom pomaga się, żeby mogli pracować, nie zaś, aby łatwo i bezboleśnie z rynku pracy odeszli. Uchwalając zasiłki przedemerytalne, politycy patrzyli tylko na ludzi z branż czy dużych zakładów pracy, które restrukturyzując się, musiały zwalniać. Związki zawodowe naciskały na uchwalenie świadczeń, gdyż ci ludzie na pewno nie znajdą innej pracy i popsują wskaźniki bezrobocia. I piłowaliśmy gałąź, na której siedzimy. W dodatku w złudnej nadziei, że ci starsi, czterdziestokilkuletni, zwolnią miejsca pracy dla młodych. Tymczasem – o czym ekonomiści wiedzą doskonale, a politycy także powinni – dzieje się akurat odwrotnie. Młodzi łatwiej znajdują pracę, jeśli starsi pracują jak najdłużej.

 

Zależność jest prosta. Im wcześniej ludzie zrezygnują z pracy i pobierają świadczenia, tym wyższe muszą być składki na ZUS, podatki itp. U nas są już one bardzo wysokie. To powoduje, że pracujący na rękę dostają niewiele, ale dla pracodawcy są za drodzy. Więc nie chcą zatrudniać. W każdym razie legalnie. To jest przyczyna naszego bezrobocia.

 

Skoro dokładnie zdajemy sobie sprawę, czego nam państwo nie zapewnia, choć powinno – zobaczmy też inne zjawiska różniące nas od krajów, które chętnie nazywamy opiekuńczymi i chcielibyśmy, żeby u nas było podobnie. Otóż opiekuńcza Europa ma prawo uznać Polaków za najmniej pracujący naród naszego kontynentu – u nas pracuje bowiem zaledwie połowa osób w wieku produkcyjnym. W opiekuńczej Szwecji – ponad 72 proc., tyle samo co w Stanach Zjednoczonych. Szwecja dzięki temu może najbardziej troskliwie pochylić się nad najbardziej potrzebującymi pomocy, USA – stały się gospodarczą potęgą.

 

My możemy pójść drogą skandynawską, czyli zmniejszać rozwarstwienie dochodów, wspierając najbiedniejszych, albo amerykańską, pozwalając, aby jedne grupy bogaciły się szybciej niż inne. Ale musimy zawrócić z drogi, którą idziemy, bo żadnego, akceptowalnego społecznie, modelu nie osiągniemy nie pracując. Nie wolno mylić skutków z przyczynami – bezrobocie w Polsce jest tak wielkie, bo za krótko pracujemy, za szybko przechodzimy na zasiłki czy emerytury. Te świadczenia wcale nie łagodzą skutków bezrobocia, ale je potęgują. Droga do państwa naprawdę opiekuńczego może prowadzić tylko przez pracę. Większej liczbie pracujących po prostu łatwiej będzie zaopiekować się najsłabszymi.

 

Młoda bieda

Skutkiem fatalnej polityki socjalnej jest nie tylko wielkie bezrobocie. Jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale polska bieda staje się coraz młodsza. – Najczęściej ubóstwo dotyka rodzin, w których głowa ma 30–35 lat – twierdzi Irena Wóycicka. – Są to rodziny bezrobotnych.

 

Główny Urząd Statystyczny dokładniej przyjrzał się grupie dotkniętych skrajnym ubóstwem. Otóż najmniej, bo w 7 proc. dotyka ono rodzin osób najstarszych, powyżej 65 roku życia. Natomiast w skrajnym ubóstwie znajduje się aż 14 proc. rodzin, których głowa ma mniej niż 24 lata, i jeszcze więcej, bo 15 proc. w wieku 35–44 lata. Główną przyczyną polskiej biedy jest bezrobocie, nie zaś starość i choroba.

 

Prawda jest jeszcze gorsza niż statystyka – ta bowiem nie obejmuje młodych, których bieda nie dotyka tylko z tego powodu, że choć są dorośli, nadal żyją przy mamusi. Mają dach nad głową i nie są głodni, ale z pewnością sfrustrowani brakiem pracy i życiowych szans. Mają powody, by czuć się warci mniej niż zero. Brak samodzielności nie pozwala im na założenie rodziny.

 

Jeśli zauważymy, że w rodzinach dotkniętych skrajnym ubóstwem żyje aż 20 proc. dzieci, to warto zadać pytanie, co nas czeka w niedalekiej przyszłości? – Ubóstwo młodych rodzin pozbawia ich dzieci szans na wykształcenie, bez którego one również nie znajdą w przyszłości pracy – zauważa Irena Wóycicka. Pomagając coraz młodszym starszym (groźba ubóstwa maleje po czterdziestce, gdy rosną szanse na zasiłki i wcześniejszą emeryturę) pozbawiamy dzieci szans normalnego uczestnictwa w życiu społecznym. Na tym polega straszliwa niesprawiedliwość obecnej polityki społecznej. Unia, której polityka socjalna nakierowana jest na to, by nie dopuszczać do wykluczenia społecznego, boi się Polaków, widząc, że za ciężkie pieniądze fundują sobie w niedalekiej przyszłości coraz liczniejsze rzesze młodych wykluczonych.

 

Tymczasem zarówno nowa władza, jak i spora część społeczeństwa nie zdają sobie sprawy ze zbliżającego się zagrożenia. Ryby i dzieci głosu nie mają, a ponaddziewięciomilionowa armia coraz młodszych emerytów nie dopuści, by przekierunkować strumień publicznych pieniędzy. Nie tylko na pomoc materialną dla najuboższych, ale – przede wszystkim – na stworzenie warunków zwiększonego popytu na pracę. Niestety, w tej sprawie konkretów w exposé premiera nie było. Ekonomiści są nudni i nikt już nie chce ich słuchać, ale mają rację – państwo musi ograniczyć inne wydatki, żeby zmniejszyć podatki.

 

To jednak nie wystarczy. Zdolnymi do pracy trzeba też uczynić tych, którzy już dzisiaj czują się wykluczeni i nawet się ze swoją sytuacją oswoili. Teraz wolą zasiłek niż pracę i ten stan niełatwo będzie zmienić. W przeciwnym razie coraz bardziej będziemy się zdumiewać rosnącą agresją i okrucieństwem dzieci i żądać surowych kar dla coraz młodszych przestępców. Podczas gdy tak naprawdę to my, społeczeństwo, jesteśmy winni, nie oni.

 

Jeśli można mówić o prawdziwych ofiarach transformacji, to są nimi dzieci. Te z rodzin zamożniejszych pozbawione zostały czasu i troski zaharowanych rodziców. Te z rodzin najuboższych – szans na wykształcenie, które pozwoliłoby wyrwać się z kręgu biedy. Starsi natomiast poradzili sobie całkiem dobrze i zrobią wszystko, żeby im tego nie odebrać.

Joanna Solska

 

 

„POLITYKA” nr 32/33, 11.08.2007 r.

PODATEK OD BOGATYCH BYŁ JEDNYM Z RZUCONYCH AD HOC I SZYBKO ZAPOMNIANYCH POMYSŁÓW PREMIERA KACZYŃSKIEGO. IDEA PRYSŁA, ALE SŁOWO „BOGACI” ZOSTAŁO. A ZE SŁOWEM POJAWIŁO SIĘ BOGACTWO JAKO PROBLEM POLITYCZNY. I JUŻ SOBIE NIE PÓJDZIE.

BOGACTWO ZOBOWIĄZUJE

Tak dzięki premierowi kolejny kłopot został odzyskany. Bo kwestia bogactwa jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych i zarazem trwale obecnych tematów demokratycznej polityki, ekonomii, etyki i filozofii. Musiał i nas dopaść, skoro mniej więcej równą biedę Peerelu i szalony tygiel lat 90. mamy już za sobą, a ich miejsce zajmuje nowa struktura społeczna. Znów pojawili się w Polsce ludzie naprawdę i trwale bogaci, którzy nie tylko mają dużo większe niż inni dochody, ale też zgromadzili majątki gwarantujące im i ich rodzinom dość trwałą pozycję na szczytach drabiny bogactwa.

 

Wielcy bogacze – tacy, którzy trafiają na okładki kolorowej prasy – są gospodarce rynkowej niezbędni. Napędzają wielkie przedsięwzięcia, integrują korporacje i konglomeraty tworzące synergie i efekty skali, mają duży wpływ na sytuację całej gospodarki, poprzez swoje wpływy stabilizują politykę państwa. Nie ma nic złego w tym, że także w Polsce grają coraz większą rolę. Ale ważniejszą rolę odgrywają ci, którzy idą parę kroków za nimi. Wyłaniająca się grupa osób dość trwale zamożnych. Ich świadomość, wyobrażenie świata, stosunek do społeczeństwa i polityczne postawy w dużym stopniu decydują o tym, co się w Polsce dzieje.

 

Bloki, wille i pałace

Przeciętny Polak uważa, że co dziesiąty z nas jest bogaty. Ale tylko co setny sam uważa się za bogatego. To nieźle koresponduje z anglosaską tradycją, zgodnie z którą modele podziału bogactwa bada się porównując zarobki, dochody i majątki najbogatszego procenta oraz pierwszego i ostatniego decyla, czyli dziesięcioprocentowych grup najbogatszych i najbiedniejszych członków społeczeństwa. Relacje między tymi grupami opisują stosunki społeczne i kierunek ich ewolucji. W Polsce te relacje zmieniają się zasadniczo. Dystans płac/dochodów od początku nowego stulecia rośnie błyskawicznie. W okresie dużej koniunktury akumulacja majątku najbogatszych i polityka podatkowa państwa powodują jednak, że nożyce między bogactwem a przeciętnością rozwierają się jeszcze szybciej niż nożyce dochodów.

 

W naturze wygląda to z grubsza tak, że 20 lat temu biedni mieszkali w M3, a bogaci w M5 lub w stumetrowych domkach, które nazywano willami. Dziś biedni dalej mieszkają w M3 na degenerujących się peerelowskich osiedlach (choć mają tam sprzęty, o których 20 lat temu nie marzyli bogaci), a bogaci postawili strzeżone przez ochroniarzy osiedla, apartamentowce, rezydencje pod miastem. Rozkład dochodów świadczy, że w niespełna 20 lat zbudowaliśmy większe nierówności niż istniejące w Niemczech czy Francji.

 

Można powiedzieć: co z tego? Duże różnice dochodów, majątku czy warunków życia są nieodłącznym skutkiem gospodarki rynkowej i jej ważnym paliwem. Prąd płynie dzięki różnicy potencjałów, a kapitalizm się kręci dzięki różnicy bogactwa. To oczywiste. Ale nie jest oczywiste, jakie różnice są rzeczywiście nieodłączne, jakie dają najlepsze paliwo i jakie są pożądane relacje między klasami społecznymi.

 

W każdym kraju i w każdej epoce te relacje wyglądają inaczej. W Ameryce, która jest wzorem dla większości prawicy, podział bogactwa wiele razy się zmieniał. W końcu XIX w. 1 proc. najbogatszych Amerykanów posiadał 27 proc. bogactwa, a górne 10 proc. kontrolowało blisko 70 proc. narodowego majątku. Rewolucja przemysłowa sprawiła, że przed I wojną światową górny 1 proc. miał już blisko 60 proc. bogactwa, a górne 10 proc. społeczeństwa kontrolowało 90 proc. narodowego majątku. Wojna i Wielki Kryzys odwróciły tendencję. Przed II wojną światową udział górnego 1 proc. w prywatnym bogactwie spadł do 40 proc. i po wojnie dalej był obniżany poprzez politykę wspierania klasy średniej i wyrównywania szans. W końcu lat 70., kiedy wraz z władzą nowej prawicy trend miał znów zostać odwrócony, najbogatsi kontrolowali już tylko jedną piątą bogactwa. Ćwierćwiecze zapoczątkowanej przez Ronalda Reagana polityki neoliberalnej przyniosło podwojenie udziału najbogatszych w narodowym bogactwie. Dziś znów – jak przed I wojną – sięga on blisko 40 proc.

 

Przez sto lat Ameryka w sposób pokojowy i demokratyczny przeżyła najpierw rewolucyjne wywłaszczenie bogaczy i wyniesienie wielu biedaków do rangi klasy średniej, a potem kontrrewolucję i odtworzenie – choć już na innym poziomie – podziałów sprzed niemal wieku. Wiele wskazuje, że z punktu widzenia amerykańskiej polityki demokratycznej i mechanizmów rynkowych te 40 proc. to czerwona linia. Coraz więcej wpływowych osobistości, zwłaszcza z grupy procenta najbogatszych, zaczyna się więc domagać bardziej równego podziału bogactwa i zrównoważenia struktury społecznej. Niedawna radykalna podwyżka płacy minimalnej odwraca tendencję. Amerykanie szukają sposobów, by zmniejszyć rozwarstwienie, bo sądzą, że stało się groźne dla demokracji, rynku i globalizacji.

 

Kłopotliwe pytania

Sam jestem bogaty. Daleko mi do krezusów z listy stu czy pięciuset, nie mam pałacu, samolotu ani terenowej bryki z pięciolitrowym silnikiem, ale na polskie warunki jestem dla wielu prawie nieprzyzwoicie bogaty. Od lat należę do procenta szczęśliwców płacących PIT według najwyższej stawki. Biorąc pod uwagę wszystkie inne podatki, oddaję państwu grubo ponad połowę tego, co zarobię. Jednak nie czuję się dobrze z tym, że często w ciągu dnia zarabiam więcej niż pielęgniarka, nauczyciel czy początkujący lekarz przez miesiąc. Zgadzam się z nimi, że to nie jest w porządku.

 

Nie tylko, gdy patrzę lekarzowi w oczy, mam wrażenie, że w Polsce coś jest nie w porządku. Mam je też, kiedy słyszę premiera, który próbuje zamienić konflikt służby zdrowia z rządem w konflikt między biednymi a bogatymi. Mam też przeczucie, że to się może źle skończyć, bo coś tu zostało niedobrze urządzone, gdy słyszę różne zamożne osoby, które z poczuciem krzywdy pytają, z jakiej racji mają płacić za leczenie biedniejszych, dlaczego z ich pieniędzy mają być uczone dzieci obiboków, jakim prawem biedni domagają się wsparcia i dlaczego państwo im ulega?

 

Chyba nigdy po 1989 r. nie spróbowaliśmy w Polsce odpowiedzieć na pytania powstające wraz z ustanowieniem kapitalistycznego porządku, a zwłaszcza rynkowej demokracji. Nie spieraliśmy się o to, jak bardzo bogaci powinni być bogaci i jak bardzo biedni mogą być biedni. Nie zastanawialiśmy się, dlaczego biedna większość godzi się na istnienie bogatych i kiedy przestaje się godzić. Nie rozmawialiśmy o tym, do jakiego stopnia bogactwo bogatych jest ich własnością i jak swobodnie powinni nim dysponować. Nigdy nie stanęło publicznie pytanie, czy z tego, że się jest bogatym, wynika coś poza tym, że się jest bogatym.

 

Może dotychczas nie mieliśmy czasu i potrzeby zastanawiać się nad tym. Ale sytuacja się zmienia. Ważni politycy odkryli, iż poza przeszłością, pomówieniami, sianiem podejrzliwości i wizji spiskowych paliwo ich powodzenia stanowić mogą różnice społeczne czy klasowe. Potencjał polityczny szczucia przeciw czerwonym, aferzystom, agentom, Żydom, gejom, Europejczykom, Ruskim słabnie, więc ci, którzy nie umieją budować programów pozytywnych, będą coraz ostrzej szczuli przeciwko bogatym, a w każdym razie bogatszym. To się zawsze sprawdzało. Zwłaszcza w trudnych czasach. A one nadejdą z końcem koniunktury. Przestrzeń dla takiej polityki jest dobrze widoczna. Bo zdecydowana większość Polaków uważa, że uczciwie się w Polsce fortuny nie zbije i że bogaci myślą tylko o sobie.

 

Politycznie pierwszy wykorzystał to PiS, który wygrał wybory dzięki zinstrumentalizowaniu podziału na Polskę solidarną i liberalną. Jeśli politykom uda się pójść w tym kierunku dalej, to będziemy mieli latynoską politykę o sumie zerowej, czyli cykle niszczących rewolucji i kontrrewolucji, na których wszyscy stracimy. Ale to im się udać nie musi, jeżeli bogaci zrozumieją, kim są w kapitalistycznym porządku. Tak jak w I Rzeczpospolitej szlachectwo było czymś więcej niż posiadaniem ziemi i noszeniem broni, tak w III RP bogactwo jest przecież czymś więcej niż posiadaniem i idącymi za nim przywilejami.

 

Oddalenie

W gronie uprzywilejowanych Polaków egoizm nie jest powodem do wstydu. Jest czymś naturalnym, niemal oczywistym i legitymizowanym przez radykalny wariant ideologii neoliberalnej. Może wśród najbiedniejszych poziom egoizmu wcale nie jest mniejszy, ale tak się składa, że to ci bogatsi mają decydujący głos w kraju. Bo w tej grupce – choć niekoniecznie na samym wierzchołku – znajduje się parę tysięcy osób ze szczytów hierarchii władzy, czołówka ludzi mediów, eksperci, czołowi artyści, naukowcy, znani menedżerowie, liczący się prawnicy. Ten jeden procent zajmuje pewnie 90 proc. czasu telewizyjnych debat. A może nawet więcej. On pisze ustawy, komentuje je, uchwala i egzekwuje. On redaguje ważne strony gazet i planuje wydatki komunalne. Decyduje o systemie ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych, ustala stopy procentowe i pułapy podatków, wybiera zagraniczne sojusze i negocjuje traktaty.

 

Można oczywiście powiedzieć, że kryterium skali podatkowej nie jest żadnym kulturowym, społecznym, politycznym, a nawet ekonomicznym kluczem. Z jednej strony wielu bogatych sprytnie ucieka od podatków, wielu zamożnych zarabia jako jednoosobowe firmy i nie płaci PIT, spora część płaci podatki od połowy dochodów korzystając z 50-procentowych kosztów uzyskania. Z drugiej zahaczenie o trzeci przedział PIT, który w 2006 r. zaczynał się od rocznych dochodów 85,5 tys. zł, czyli 7 tys. miesięcznie, nie czyni zamożnym. Zwłaszcza jeżeli nie ma się zasobów (np. własnego mieszkania) i musi się samemu utrzymać wielopokoleniową rodzinę.

 

Nawet jednak jeżeli nie wszyscy bogaci są naprawdę bogaci i nie wszyscy biedni są naprawdę biedni, to w sensie społecznym oddalanie się niewielkiej wyspy względnego dostatku od morza niedostatku jest faktem. Podobnie jest z politycznym podziałem grupy uprzywilejowanej. W sprawie aborcji czy gejów jeden procent się intensywnie spiera. To fakt. Ale faktem jest też, że praktycznie nie ma między nami sporów w sprawie podatków ani w żadnej innej sprawie decydującej o podziale bogactwa, ciężarów publicznych i przywilejów. Wałęsa nie spadł z księżyca, gdy mówił, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. A ten punkt widzenia zawęża się na wiele innych sposobów.

 

My ludzie jednego procenta mamy zdolność do budowania enklaw dobrego życia w kraju, gdzie życie większości jest pod wieloma względami złe. Nie mamy wielkiego pojęcia, co dzieje się w przychodniach rejonowych, bo wraz z rodzinami korzystamy z prywatnych ubezpieczalni, mających około 600 tys. klientów. Roczne oczekiwanie na wizytę u specjalisty nas nie martwi. Umawiamy się przez telefon, kiedy nam wygodnie. Nie mamy wielkiego pojęcia o brutalności fali w publicznych podstawówkach, bo swoich dzieci tam nie posyłamy. Stać nas na czesne w szkołach niepublicznych. Nie dotyka nas brud i kryminalny hazard w drugiej klasie pociągów osobowych, bo po Polsce latamy samolotami albo jeździmy pociągami Intercity.

 

Ludzie zamożniejsi mniej odczuwają brutalność pracodawców, bo albo sami są pracodawcami, albo mają pozycję gwarantującą respekt. Mniej niż inni są narażeni na kradzież czy pobicie, bo nie muszą chodzić ciemnymi ulicami, a miejsca, gdzie bywają, pracują, mieszkają, chronione są przez prywatne firmy. Mniej martwi ich brak zabezpieczenia w przypadku bezrobocia. Kilkaset złotych, do otrzymania których większość bezrobotnych dawno straciła prawo, starczyłoby im „na waciki”, jak to ujęła jedna z bohaterek „Kilera”. Nawet o przyszłość ZUS nie muszą się zbytnio martwić, bo posiadają inwestycje, polisy dające zabezpieczenie na starość. Umieją też tak ustawić swoje dzieci – tak je wychowują, kształcą, plasują społecznie – żeby stały się polisami na starość. Przychodzi im to łatwiej, niżby wynikało z dochodów. Poza pieniędzmi mają do wielu dóbr uprzywilejowany dostęp ze względu na pozycję społeczną.

 

Ludzie jednego procenta stworzyli sobie azyle, w których mieści się bardzo niewielu i które coraz wyraźniej oddalają ich od świata większości Polaków. Mają do tego prawo. Skoro istnieją prywatne ubezpieczalnie, trudno wymagać, by pogłębiali deficyt czasu, godzinami czekając na lekarza. Skoro pochłania ich praca i nie mają głowy do zajmowania się dziećmi, trudno oczekiwać, by nie korzystali z pomocy prywatnej oświaty. Skoro ich na to stać, dlaczego nie mieliby latać samolotami albo korzystać z ochrony? Ale za przywileje trzeba, niestety, płacić nie tylko pieniędzmi, lecz także ładem społecznym i jego politycznym wyrazem. Zwłaszcza jeśli się nie rozumie wyjątkowości przywilejów, z których korzystamy, i zobowiązań, które z tego wynikają.

 

Nie całkiem zdajemy sobie z tego sprawę, ale stajemy się dla siebie ludźmi z księżyca. Żyjemy w coraz bardziej różniących się światach, więc coraz mniej nas łączy, a coraz więcej dzieli. Zwłaszcza że z powodu naszej nieobecności tamten świat ma się gorzej, niż to jest konieczne. Ludzie, którzy w nim zostali, są przeciętnie mniej zaradni i także mniej wpływowi. Poseł, biznesmen, wzięty dziennikarz, który się leczy i kształci dzieci prywatnie, nie zadba o jakość lokalnej podstawówki czy rejonowej przychodni tak, jak by o nie zadbał, gdyby z nich korzystał.

 

Także z mniejszym zaangażowaniem będzie naprawiał system. Bo albo nie ma pojęcia o jego słabościach, albo go one nie bolą. Jest więc prawdopodobne, że polityk należący do jednego procenta więcej energii poświęci na tworzenie w oczach elektoratu pozorów, że naprawia (bo od tego coś w jego życiu zależy), niż na rzeczywistą naprawę, którą osobiście nie jest zainteresowany. Przypadek ministra Giertycha pokazał to doskonale. Giertych nie miał oporów, by uprawiać absurdalne harce w publicznej oświacie, bo swoje dzieci posłał do szkoły prywatnej, gdzie nie musiały cierpieć z powodu szaleństw tatusia.

 

To jednak nie jest jeszcze koniec tego procesu. Fakt, że na skraju polskiego chaosu i biedy uwiliśmy sobie wygodne enklawy, jest nie tylko skutkiem, lecz też nowym paliwem naszego egoizmu. Skoro ktoś płaci za prywatne leczenie, edukację, ochronę, musi mu się nasuwać pytanie, dlaczego ma płacić na państwową oświatę, służbę zdrowia, policję. A zwłaszcza dlaczego – ci zamożni i zadowoleni – mieliby płacić jeszcze więcej, skoro i tak na tym nie skorzystają, bo to, co kupują prywatnie, zawsze będzie nieporównanie lepsze od tego, co daje państwo. Jeśli brakuje pieniędzy i trzeba płacić więcej, chciałby płacić tylko za siebie. Za lepszą obsługę w szpitalu – dla siebie. Za dodatkowe lekcje – tylko dla swoich dzieci.

 

Mechanizm oddalania się wciąga nas podobnie jak wszystkie społeczeństwa, które mu się bezrefleksyjnie poddają. Ciągnie w stronę samowykluczenia i budowania murów wokół szczęśliwego świata uprzywilejowanych oraz w kierunku stawiania sanitarnych barier wokół najbardziej upośledzonych. To może trwać, dopóki biedna większość nie wedrze się do świata bogatej mniejszości i go nie zdemoluje. Jak w Rio czy w Caracas.

 

Kawiorowi socjaliści

Polska nie jest jedynym krajem, w którym ekonomiczna elita stopniowo oddala się od reszty obywateli. Tak – co dobrze widać na amerykańskim przykładzie – dzieje się cyklicznie w całym kapitalistycznym świecie. Ale dwie cechy różnią polskie oddalenie od oddalenia elit starych demokracji – liczebność oddalającej się grupy i jej wyznaczająca polityczne postawy świadomość.

 

Polska awangarda wygodnego życia jest niebezpiecznie cienka. Tworzy ją wspomniany 1 proc. podatników z najwyższej grupy dochodowej, ich rodziny oraz bliżej nieokreślona, ale nieliczna grupa żyjąca z dywidend, podatki często płacąca za granicą. W sumie – nie więcej niż 2 proc. społeczeństwa. Samo w sobie tworzy to poważne polityczne ryzyko, bo jest nas zbyt mało, byśmy przy urnach wyborczych mogli stanowić liczącą się siłę. Choć nasze bogactwo jest nieporównanie mniejsze niż bogactwo amerykańskich czy niemieckich klas wyższych, potrzebujemy więcej zrozumienia i akceptacji ze strony pozostałych niż tamtejsi bogacze, za którymi stoi kilkuprocentowa wyższa klasa średnia, a za nią dostatnio żyjące i aspirujące do prawdziwego bogactwa kilkadziesiąt procent wyborców klasy średniej.

 

Można się spierać, w jakim stopniu polska dysproporcja stanowi nieunikniony skutek trwającej zaledwie kilkanaście lat transformacji, a w jakim jest trwałą, kulturowo czy historycznie zakorzenioną cechą powstającego polskiego modelu społecznego. Ale ludzie przy urnach wyborczych nie chcą się oddawać kontemplacji fenomenów dziejowych. Chcą wybrać lepsze życie. Tak jest na całym świecie. Jeśli w starych demokracjach ryzyko demokratyczne jest ograniczone, jeśli od przeszło pół wieku w Ameryce i Europie Zachodniej biedni nie okazywali bogatym politycznej wrogości, to jednak nie tylko dlatego, że struktura klasowa jest tam bardziej zrównoważona, lecz w bardzo dużym stopniu dlatego, że duża część bogatych ma tam świadomość konsekwencji społecznej i politycznej (nie tylko prywatnej i ekonomicznej) natury bogactwa.

 

W stabilnych demokracjach duża część klasy wyższej i najwyższej czuje się odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale – zgodnie z pięćsetletnią patrycjuszowską tradycją pierwszych rynkowych demokracji – także za całą wspólnotę, której jakość umożliwia budowanie fortun.

 

„Bardzo dużą część mojego bogactwa zawdzięczam społeczeństwu – mówił Warren Buffett, jeden z najbogatszych ludzi świata i entuzjasta maksymalizacji podatku spadkowego, który sam doszedł do majątku. – W Peru czy Bangladeszu nigdy bym do niego nie doszedł”. A Martin Rothenberg do apelu milionerów o utrzymanie w USA podatku spadkowego dołączył uzasadnienie: „Wraz z rodziną należę do 2 proc. najbogatszych Amerykanów. Moja zamożność nie jest tylko efektem mojej pracy. Otrzymałem dobre publiczne wykształcenie. Korzystałem z bezpłatnych bibliotek i muzeów. Studiowałem za darmo. Doktorat zrobiłem na koszt społeczeństwa. Przez dwadzieścia lat moje badania na uniwersytecie były finansowane przez państwo, to znaczy przez innych. Dzięki tym badaniom mogłem w 1991 r. założyć firmę z moimi studentami i synem. W 1998 r. założyłem kolejną firmę, która zawdzięcza sukces koniunkturze napędzanej przez nowe technologie stworzone za pieniądze państwa i innych inwestorów. (...) Dzięki społeczeństwu mogłem dobrze zadbać o moją rodzinę i chcę, żeby po mojej śmierci podatek spadkowy pomógł sfinansować takie programy społeczne, które mnie i innym umożliwiły wydostanie się z biedy – by pomóc w stworzeniu dobrych i równych szans dla wszystkich Amerykanów”.

 

Warunki pokoju

Łatwości, z jaką Amerykanie akceptują większe niż w innych cywilizowanych krajach rozpiętości w podziale bogactwa, nie da się wytłumaczyć samą tylko mitologią sprawiedliwego rynku i siłą gasnącej legendy o pucybucie. Na dłuższą metę nie dałoby się takich nierówności bezkonfliktowo utrzymać, gdyby nie poczucie sprawiedliwości, odpowiedzialności i wdzięczności społecznej istotnej części amerykańskich bogaczy. Nie chodzi o dobroczynność. Chodzi o poczucie, że majątek, który się zdobyło i którym się dysponuje na mocy prawa własności, jest częścią dobra społecznego, którego należy używać w społecznym interesie i które powinno do społeczeństwa wrócić.

 

Andrew Carnegie, jeden z najbogatszych ludzi w dziejach kapitalizmu, w swojej słynnej książce o „Duchu bogactwa” stawiał sprawę brutalnie: „Czemu mielibyśmy zostawiać wielkie fortuny dzieciom? Jeśli z miłości, czy nie jest to ślepa miłość? Wiadomo przecież z obserwacji, że takie obdarowanie zwykle nie służy dzieciom. Ani państwu”. Brutalniej rozwinął tę myśl Buffett: „Dupontowie (jeden z najbogatszych rodów Ameryki – red.) potrafią uwierzyć w demoralizującą rolę bonów żywnościowych rozdawanych przez państwo ubogim, ale do głowy im nie przychodzi szkodliwość ich prywatnych bonów żywnościowych... Pomysł, że można dostać bon na całe życie tylko z tego powodu, że ktoś się dobrze urodził, narusza moje poczucie uczciwości”.

 

Fakt, że tak myślą i piszą nie tylko zbuntowani biedacy, ale prawdziwi bogacze, którzy także czynami – wsparciem dla lewicowych polityków, gigantycznymi darowiznami i zapisami testamentowymi – dowodzą szczerości swoich deklaracji, ma kapitalne znaczenie dla politycznej stabilności Ameryki. Geografia polityczna Ameryki tym zasadniczo różni się od polskiej, że fronty dzielące liberałów od konserwatystów, lewicę od prawicy, zwolenników małego i dużego państwa, wysokich i niskich podatków, mniejszej lub większej progresji, zwiększenia lub nie płacy minimalnej, rozbudowy lub ograniczenia publicznej opieki zdrowotnej czy oświaty biegną w poprzek podziału klasowego.

 

Konflikt polityczny nie może się przekształcić w wojnę biednych z bogatymi, bo po obu stronach podziału są w Ameryce zarówno multimiliarderzy, jak i beneficjenci pomocy społecznej. Dwaj najbogatsi Amerykanie, Bill Gates i Warren Buffett, w polskich warunkach byliby zwykle na lewo od SLD, natomiast oscylujący na skraju bankructwa farmerzy z Południa wylądowaliby między Markiem Jurkiem a Robertem Gwiazdowskim.

 

Oderwanie opcji politycznych od podziałów klasowych ma także kapitalne znaczenie dla równowagi sceny politycznej. W Polsce silna partia lewicy nigdy nie powstała między innymi dlatego, że ludzie zamożni finansujący polską politykę nie są w stanie sięgnąć wyobraźnią poza doraźny interes, co zawsze oznacza wspieranie wyłącznie tych polityków, którzy są za państwem najmniej opiekuńczym i podatkami możliwie najniższymi. Nieobecność politycznej lewicy wtłacza zaś środowiska upośledzone społecznie w ręce populistów albo je zupełnie zniechęca do udziału w wyborach. W bardzo dużym stopniu to właśnie brak lewicy sprawił, że uboga część elektoratu zwróciła się ku PiS i Samoobronie.

 

Ameryka mogła się 200 lat stabilnie rozwijać, uniknęła europejskiego szaleństwa faszyzmu czy komunizmu i nie zaznała nigdy rewolucji między innymi dlatego, że nie da się tam zbić kapitału na klasowej wrogości. Ludzie jednego procenta lub pierwszego decyla najgłośniej domagają się polityki spójności społecznej i wyrównywania różnic. Kiedy Bush chciał znieść podatek spadkowy, najbogatsi, z Gatesem i Buffettem na czele, podnieśli wielkie larum pod hasłem równych szans, efektywności rynkowej, spójności społecznej i moralnego zobowiązania zwycięzców wobec ogółu, który stworzył infrastrukturę umożliwiającą sukces.

 

Nie chodzi o to, żeby pozbawiać dzieci pamiątek, domków, daczy, a nawet żaglówek po rodzicach. Nie ma powodu, by ich dziedziczenie było opodatkowane. Chodzi o ograniczenie fortun, których dziedziczenie sprawia, że kompletną fikcją staje się równość szans w obrębie pokolenia i które tworzą pasożytniczą kastę. W Polsce likwidacja podatku spadkowego przez PiS odbyła się niemal w zupełnej ciszy, bo niemal cały dominujący w debacie i polityce jeden procent uznał, że to jest dla niego korzystne. W odróżnieniu od amerykańskiego jednego procenta nie był zainteresowany problemem równych szans, sprawiedliwości, wdzięczności i zobowiązań uprzywilejowanych wobec społeczeństwa. To się da zrozumieć, skoro jesteśmy pierwszym od dziesiątek lat pokoleniem, które może dzieciom coś materialnie cennego zostawić. Ale ten sam argument sprawia, że ci, którzy nie będą mieli co zostawić, jeszcze mocniej odczuwają swoje upośledzenie. Zwłaszcza że nie przywykli do takiej różnicy.

 

Można w postawie Gatesa czy Buffetta widzieć perwersję bogaczy, których stać na lewicowe kaprysy, można sądzić też przeciwnie – że jest to szlachetny odruch sumienia i patriotyzmu – ale można też w dbałości klasy wyższej o spójność i sprawiedliwość społeczną widzieć zdrowy objaw instynktu samozachowawczego. Zwłaszcza gdy się porówna los Amerykanów z losem Latynosów, wśród których trudno jest znaleźć ludzi trwale zamożnych, czynnie zatroskanych o równość i spójność społeczną.

 

Na latynoskim przykładzie najłatwiej zauważyć, że uprzywilejowani na ogół sporo tracą, jeśli swoją pozycję wykorzystują zbyt egoistycznie i jeśli się jako grupa nadmiernie oddalą od reszty społeczeństwa. Bo albo ich bogactwo pochłoną rewolucje, albo dyktatury pozbawią ich wolności, albo nędza, ciemnota, przestępczość, korupcja i niewydolność państwa utrudnią im rozwój. Buffett to miał na myśli mówiąc, że w Peru nie doszedłby do niczego.

 

Jedwabny sznur

Czy ktoś (z zachowaniem proporcji wynikającej z różnicy bogactwa) zna polskiego Buffetta, Sorosa, Carnegy’ego, Gatesa, Rothenberga? Słowem tych, którzy skłonni byliby dla wspólnego dobra podzielić się swoim majątkiem? Ja – poza Łukaszem Fołtynem, twórcą Gadu-Gadu, który część pieniędzy przeznaczył na założenie lewicowej partii – nie znam nikogo takiego. Ale Fołtyn nie jest biznesmenem, lecz komputerowym geniuszem, który skorzystał na boomie internetowym. A może ktoś przypomina sobie, żeby organizacje polskiego biznesu lub jacyś poważni biznesmeni, wciąż dla dobra kraju upominający się o reformy gospodarcze, głośno zabiegali o coś ważnego nie tylko dla biznesu i doraźnego przyspieszenia wzrostu, ale też dla wyrównania szans biednych i bogatych lub by się dopominali debaty na temat podziału bogactwa?

 

Dobroczynność pomaga potrzebującym i robi dobre wrażenie, ale nie załatwia problemu. Jest elementem feudalnego schematu łaskawego księcia, który po uważaniu wspomaga maluczkich. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić polskich miliarderów albo milionerów walczących o przywrócenie podatku spadkowego wobec największych fortun? A protestujących przeciw likwidacji funduszu alimentacyjnego i dopłat do barów mlecznych? Albo domagających się zwiększenia nakładów na pomoc edukacyjną dla dzieci upośledzonych społecznie? Albo przeciwstawiających się takiej redukcji składki rentowej, która powoduje, że najmniej zyskają najbiedniejsi? Ja nie umiem sobie takiej sytuacji przypomnieć.

 

Nawet wśród posiadaczy setek hektarów ziemi nie ma w Polsce osób na tyle obdarzonych poczuciem sprawiedliwości czy przyzwoitości, żeby lobbować na rzecz wyłączenia ich z KRUS i uczciwie płacić składki na ubezpieczenie społeczne. A jeśli potężni i wielcy nie przejawiają gotowości do ofiar na rzecz wspólnego dobra, zasad, wartości publicznych na miarę swojej pozycji, to w oczach zwykłych ludzi słabnie zgoda na to, by ją zajmowali i korzystali z przywileju bogactwa. Kiedy bogaci są postrzegani przez resztę jako grupa dbająca tylko o własne interesy, reszta też uważa za usprawiedliwione dbanie tylko o własne interesy. Niewiele wówczas trzeba, by populiści skutecznie wmówili biedakom, że to bogaci są winni ich losowi, więc trzeba ich bogactwo przywrócić ogółowi. W świecie stabilnych demokracji nie ma uniwersalnego modelu dobrej struktury klasowej. Anglia czy Ameryka dobrze funkcjonują mimo rozwarstwienia, które dla Skandynawów byłoby nie do przyjęcia. Nie ma też ponadkulturowego modelu dbania o spójność społeczną i radzenia sobie z rozwarstwieniem.

 

Jedni koncentrują się na zmniejszeniu samego rozwarstwienia, opodatkowując fortuny, albo poprzez wysokie podatki spadkowe ograniczają dziedziczenie pozycji społecznej. Niektórzy, ograniczając możliwość tworzenia uprzywilejowanych enklaw – zamkniętych osiedli, prywatnych ubezpieczeń, niepublicznej oświaty, zmuszają bogatych, by dbając o siebie działali w interesie ogółu. Inni raczej łagodzą skutki rozwarstwienia, tworząc systemy wspierania uboższych, a zwłaszcza wyrównywania szans dzieci z niższych grup społecznych i dbając o to, by biedni mieli realne szanse dojścia do bogactwa.

 

Czy zatem wśród tych, którzy są na górze polskiej drabiny bogactwa i mają płynący z tego przywilej większego wywierania wpływu, są – jak wśród ich odpowiedników w starych demokracjach – osoby zdolne do reprezentowania wspólnego interesu albo publicznego dobra także wówczas, gdy mogłoby to być w widoczny sposób sprzeczne z ich własnym doraźnym interesem lub z wąsko rozumianym interesem ich dzieci?

 

To jest pytanie kluczowe dla przyszłości polskiej demokracji. W I Rzeczpospolitej takiej gotowości zabrakło i w dużym stopniu dlatego upadła. Warto więc chyba postawić sobie pytanie, czy teraz w postawach naszego jednego procenta syndrom egoizmu szlacheckiego nie wraca wraz z jego przewidywalnym ryzykiem. Bo może wspominając szatanów premier Kaczyński nie całkiem bezzasadnie nawiązywał do Jakuba Szeli.

 

Następcy Leppera już się przecież nie zadowolą dymisją nowego Balcerowicza. I nie należy się łudzić, że poprzestaną na tym, by wrócić do postulatu premiera wprowadzającego bogactwo jako temat publicznej debaty, albo że uda się bez końca odwracać uwagę biednych ludzi bajkami o winnych wszystkiemu agentach, czworokątach, mafiach, Żydach i odwetowcach znad Renu.

 

Jak za Millera III RP wyeksploatowała wizję łódek symetrycznie unoszących się na morzu bogactwa, tak za Kaczyńskiego IV RP w dużym stopniu wyeksploatowała tematy zastępcze. Pielęgniarki pierwsze zrozumiały, że mitycznego agenta do garnka nie włożą. A potem też zrozumiały, że na opanowanej przez ludzi jednego procenta scenie politycznej nie znajdą trwałej reprezentacji swoich interesów, więc postanowiły założyć własną partię. Nie jest to jeszcze przełom w polskiej polityce, ale on się zbliża.

 

Wcześniej czy później, najdalej ze zmianą koniunktury, problem rozwarstwienia, równych szans, sprawiedliwości i spójności społecznej stanie przed nami w czystej formie i z całą polityczną ostrością. Demokratyczna polityka musi jakoś ograniczać tworzone przez rynek różnice, żeby nie dopuścić do powstania klasowej przepaści, generującej obcość. Musi też kontrolować tempo narastania różnic, żeby nie generować wrogości między grupami społecznymi. Są kraje, gdzie ludzie zamożni żyją za wysokimi murami, ale są też takie, gdzie stawianie murów jest zakazane przez prawo. Prawidłowość jest taka, że w krajach bez murów przestępczość jest niższa, bogactwo większe, a demokracja trwalsza.

 

Ale zawsze najlepiej mają się te kraje, gdzie zasypywanie przepaści dokonuje się za sprawą części uprzywilejowanych, a nie przeciw nim jako wynik walki, w której muszą przegrać z uboższą większością.

Jacek Żakowski

 

Najbogatsi Amerykanie wszech czasów

John D. Rockefeller

1839–1937

192 mld dol.*

 

Cornelius Vanderbilt

1794–1877

143 mld dol.

 

John Jacob Astor

1763–1848

116 mld dol.

 

Stephen Girard

1750–1831

83 mld dol.

 

Bill Gates

1955–

82 mld dol.

 

Andrew Carnegie

1835–1919

75 mld dol.

 

Warren E. Buffett

1930–

46 mld dol.

 

* Wartość majątku w dniu śmierci z uwzględnieniem ówczesnej wartości dolara; dla Gatesa i Buffetta – dane z 2006 r.

 

NAJWIĘKSZE FORTUNY NA ŚWIECIE...

Kraj Majątek (mld dol.) Główne branże

Carlos Slim Helu Meksyk 67,8 Telekomunikacja

William Gates III USA 56,0 Informatyka (Microsoft)

Warren Buffett USA 52,4 Inwestor giełdowy

Ingvar Kamprad Szwecja 33,0 Wyposażenie domu (Ikea)

Lakshmi Mittal Indie 32,0 Stal

Sheldon Adelson USA 26,5 Kasyna, hotele

Bernard Arnault Francja 26,0 Dobra luksusowe

Amancio Ortega Hiszpania 24,0 Ubrania (Zara)

Li Ka-shing Hongkong 23,0 Porty, telekomunikacja

David Thomson Kanada 22,0 Media

 

...I W POLSCE

Majątek (mld zł) Główne branże

Michał Sołowow 7,0 Ceramika sanitarna, nieruchomości

Leszek Czarnecki 6,2 Finanse, nieruchomości

Roman i Grażyna Karkosikowie 5,6 Przemysł chemiczny, metalurgiczny

Zygmunt Solorz-Żak 4,7 Media, finanse

Jan Wejchert 3,6 Media

Jerzy Starak, Anna Woźniak-Starak 2,9 Farmacja, przemysł spożywczy

Ryszard Krauze 2,9 Informatyka, nieruchomości, farmacja

Bogusław Cupiał 2,7 Kable i światłowody

Jan Kulczyk 2,5 Przemysł, surowce

 

Źródło: Forbes, Sentido Comú

 

PIS – REPREZENTACJA UBOGICH?

Poparcie dla partii politycznych według oceny własnej sytuacji materialnej (w proc.)

sytuacja materialna                 LID  PO  PIS  SAMOOBRONA

Zła                                          9      18    31    3

Średnia                                   12     26   30    9

Dobra                                     15     39   23    4

Najliczniejsi wyborcy        bogaci bogaci biedni średniacy

 

Źródło: CBOS, czerwiec 2007 r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„NEWSWEEK” nr 29, 23.07.2006 r.

NA ŚWIECIE ŻYJE DZIŚ OKOŁO 8 MLN 700 TYS. OSÓB, KTÓRYCH MAJĄTEK PRZEKRACZA MILION DOLARÓW.

DEFICYT PUCYBUTÓW

Łączna wartość dóbr, którymi dysponują wszyscy światowi milionerzy, sięgnęła w ubiegłym roku 33,3 bln dol. Najwięcej krezusów mieszka w Stanach Zjednoczonych. W tym liczącym ponad 180 milionów obywateli kraju stanowią oni niespełna 1 proc. społeczeństwa, ale skupiają w swoich rękach jedną trzecią majątku narodowego, czyli ponad 16,8 bln dolarów. Biedniejsza połowa amerykańskiego społeczeństwa posiada zaledwie 1,3 bln dol.

Większość amerykańskich bogaczy swój majątek odziedziczyła - przynajmniej pierwszy milion. (...)

Tadeusz Zachurski

 

 

„FAKTY I MITY” nr 36, 09.09.2004 r.

NAKARMIĆ ŚWIAT

Świat ma coraz większe

problemy: globalny

terroryzm, rosnący

fanatyzm religijny

i ekonomiczną wędrówkę

ludów. Biedne kraje

pogrążone są od lat

w zapaści, z powodu

której łatwo o wojny

i konflikty na tle religijnym

czy etnicznym.

Efektem są setki tysięcy nielegalnych

imigrantów rocznie oraz niechęć

biedaków z południa do bogatych

z północy i odwrotnie. Konflikt

południe–północ rozwiązuje się

jak na razie za pomocą siły i pieniędzy.

Miliardy dolarów idą na wojnę

z terroryzmem i zabezpieczenia

przed niespodziewanym atakiem fanatyków.

Kolejne miliony przeznaczane

są na uszczelnienie granic

i zatrzymanie fali imigracji, której

i tak zatrzymać się nie da. Tymczasem

te same środki finansowe można

by spożytkować dużo rozsądniej,

osiągając dużo lepszy efekt.

 

Zatrzymać śmierć

W tzw. krajach rozwijających się

około 1,8 miliarda osób cierpi na

niedostatek wody pitnej. Co 6 sekund

jedno dziecko umiera na skutek

wysuszenia organizmu.

Zaopatrzenie czarnej Afryki

w wodę kosztowałoby – jak szacują

ekonomiści – około 29 miliardów

dolarów. To mniej więcej tyle, ile

Europejczycy i Amerykanie wydają

rocznie na pokarm dla psów.

Brak wody jest jednym z powodów,

dla którego w wielu krajach, zwłaszcza

w Afryce, notuje się obecnie

prawdziwą eksplozję rozmaitych epidemii.

Tylko na malarię choruje

300–500 mln ludzi rocznie. Problem

ten można rozwiązać za pomocą bardzo

skromnych środków. Na przykład

stosowanie moskitier impregnowanych

środkami owadobójczymi

(insektycydami) pozwala zredukować

śmiertelność dzieci nawet

o 33 procent. Koszt całej operacji?

Nic nie znaczące 300 tysięcy dolarów.

Inną przyczyną wysokiej śmiertelności

w Trzecim Świecie jest niedostępność

drogich leków. Codziennie

37 tysięcy osób umiera na AIDS,

malarię i gruźlicę. A przecież właśnie

tutaj żyje 80 proc. ludności świata,

która zużywa ledwie 20 proc. światowej

produkcji leków. Patenty zgodne

z zasadami Światowej Organizacji

Handlu (WTO) sprawiają, że ceny

leków przekraczają możliwości

zwykłych ludzi. Gdyby ograniczyć

prawa własności, koszty korporacji

poszłyby co prawda w miliardy, ale

zyskaliby obywatele Trzeciego Świata

i ekonomia. Mniejsza umieralność

osób w wieku produkcyjnym przekłada

się bowiem pośrednio na

wzrost gospodarczy krajów ubogich.

Wystarczą cztery lata sponsoringu.

Później – dzięki wzrostowi gospodarczemu

– kraje ubogie mogłyby już

płacić same za siebie.

 

Gospodarka

Choć świat podobno się rozwija,

to w rzeczywistości wiele krajów pogrąża

się w coraz większej biedzie. 54

kraje są teraz znacznie biedniejsze niż

były w roku 1990. Po 14 latach większy

odsetek ludności głoduje aż w 21

krajach. W 14 krajach więcej dzieci

umiera przed ukończeniem piątego

roku życia. W 12 krajach mniej dzieci

ma dostęp do edukacji podstawowej.

W 34 krajach spadła średnia długość

życia. W Ameryce Łacińskiej, na

Karaibach, w krajach arabskich,

w Europie Centralnej i Wschodniej

oraz w Afryce subsaharyjskiej niepokojąco

wzrasta liczba ludzi żyjących

za niecałego dolara dziennie. Przy zachowaniu

aktualnego trendu Afryka

subsaharyjska osiągnie europejski poziom

życia w 2347 roku.

Według naukowców, kluczem

do rozwoju krajów Trzeciego Świata

jest rozwój lokalnej przedsiębiorczości

i uzdrowienie rolnictwa.

70 proc. najbiedniejszych ludzi

mieszka na obszarach wiejskich,

a ich życie zależy od tego, co zbiorą

z pola. Potrzeba im odpowiednich

praw w zakresie własności ziemi, systemów

kontraktacji, stabilności makrogospodarczej

i okiełznania pazerności

wielkich koncernów. Największą

przysługą, jaką kraje bogate

mogłyby oddać biedakom, byłoby

zmniejszenie pomocy udzielanej swym

własnym rolnikom przez subsydia, wysokie

cła, kontyngenty importowe oraz

całą gamę innych barier, ukrywanych

pod pojęciem przepisów sanitarnych

i jakościowych. Eksperci szacują, że

zniesienie choćby małej części subsydiów

przyniosłoby wzrost produktu

krajowego krajów ubogich o kilka

miliardów dolarów rocznie.

Kolejnym warunkiem poprawy

sytuacji ekonomicznej są inwestycje

w dziedzinie edukacji podstawowej

i ochrony zdrowia. Koszt – 6 miliardów

dolarów. Ponadto należy zainwestować

w podstawową infrastrukturę

– porty, drogi, energetykę

i komunikację – aby zmniejszyć

koszty działalności gospodarczej

i pokonać bariery geograficzne. Byłby

to koszt około 40 miliardów dolarów.

W sumie – 46 miliardów dolarów

plus kilka lat spokoju winny

wystarczyć, aby kraje rozwijające się

wyszły z zapaści gospodarczej.

 

Długi

W 1980 roku zadłużenie zagraniczne

krajów rozwijających się wynosiło

567 miliardów dolarów,

a w 1992 r. aż... 1419 miliardów.

W tym okresie, według ONZ, kraje

Trzeciego Świata spłaciły 1662

miliardy dolarów, czyli sumę trzy

razy większą od ich pierwotnego

długu w 1980 roku. Co mogłoby

się stać, gdyby oddłużono ubogie

kraje? W latach 1990–1993 Zambia

poświęciła 37 milionów dolarów na

szkolnictwo podstawowe. W tym

czasie spłaciła 1,3 miliarda dolarów

zachodnim bankierom. Rocznie

na programy socjalne Ghana

wydaje 75 milionów dolarów, czyli

jedną piątą tego, co na spłatę zadłużenia.

Uganda wydaje w przeliczeniu

na jednego obywatela

mniej niż 1 dolar na podstawową

ochronę zdrowia, ale aż 9 dolarów

na obsługę długu. Gdyby

Ugandzie anulować choćby same

odsetki od długu, wystarczyłyby na

ochronę zdrowia dla wszystkich

obywateli i stworzenie miejsc pracy

dla wszystkich absolwentów

szkół wyższych.

 

Jest zupełnie odwrotnie

Zamiast pomagać krajom Trzeciego

Świata bogata północ przyjmuje

zupełnie odwrotną taktykę.

Drenuje się gospodarkę krajów

biednych, obniżając ich konkurencyjność

i nie dopuszczając

towarów na własne

rynki. Programy

pomocy krajom rozwijającym

się ulegają ograniczeniom

średnio o 11

proc. rocznie. Tym państwom,

które nie są

w stanie dłużej spłacać

zadłużenia, obiecuje

się warunkową

pomoc. Bankruci

muszą zmniejszyć nakłady

na służbę zdrowia,

szkolnictwo oraz opiekę społeczną.

Doprowadza się do dewaluacji miejscowej

waluty, co skutecznie zmniejsza

dochody z eksportu i zwiększa

koszty importu. Ci, którzy zgodzą

się na program pomocowy, muszą restrukturyzować

zakłady i obcinać koszty

pracy. Wszystko po to, aby później

zażądać, jak haraczu, prywatyzacji

przemysłu państwowego ze

sprzedażą zagranicznym inwestorom.

Finał jest taki, że kraje ubogie

tracą jakąkolwiek szansę na rozwój.

Bogata północ (w większości chrześcijańska!)

coraz bardziej chciwa

i pazerna, nie chce podzielić się

swoim bogactwem; woli eksploatować

i tak już wynędzniałe południe,

nie dając mu nawet cienia szansy

na podźwignięcie z niedoli. Efekt

„zabawy” może być tragiczny dla

obu stron. Biedne i zdesperowane

społeczeństwa już teraz tłumnie podążają

ku „twierdzy Europa”. Tysiące

imigrantów obniżają standardy

socjalne, czym wzbudzają niechęć

Europejczyków. To nie bogate,

ale biedne społeczeństwa pełnią

rolę koszar terrorystów. Globalny

konflikt północ–południe na naszych

oczach przybiera coraz bardziej

realne kształty.

Maciej Stańczykowski

 

 

„POLITYKA” nr 32/33, 11.08.2007 r.

ŚWIAT

Eurotytani Jako suplement do naszego raportu – rzecz o najlepiej opłacanych Europejczykach. Listę tę, przygotowaną przez Board-Ex, a opublikowaną przez amerykańską edycję „Forbesa” (stąd liczymy w dolarach), otwiera Carlos Ghosn, szef Renault, z sumą 45,5 mln, zarobioną w ubiegłym roku. Niewiele zmienia fakt, że znaczną jej część ten brazylijski Francuz libańskiego pochodzenia otrzymał w akcjach swojej firmy. A do tego doszła druga pensja, jaką dostaje od Nissana, którego ma postawić na nogi. Zresztą Francuzi zdominowali listę: 11 na pierwszych 20 miejsc. Kolejny, Jean-Paul Agon z L’Oréal, zarobił 19,3 mln dol., a dalej idą głównie bankowcy i ubezpieczyciele: Alessandro Profumo, włoski Unicredit (18,1); Arun Sarin, brytyjski Vodafone (15,2); Antoine Bernheim, Assicurazioni Generali (14,2); Josef Ackerman, Deutsche Bank (12,4), a na przykład Franck Riboud od jogurtów Danone 7,3 mln. Pierwsza eurodwudziestka zarobiła w sumie o 59 proc. więcej niż pierwsza dwudziestka z 2005 r. To niezła podwyżka, ale głównie zapracował na nią tytan pracy Ghosn.

 

 

PROPOZYCJE, UWAGI

Obniżki cen - poniżej pewnego progu - nie mają sensu ekonomicznego, nie przynoszą, w tym finansowych, korzyści, gdyż sprzedający splajtuje, bo nie będzie go stać na inwestycje; odbywa się to też kosztem jakości, zdrowia klientów, przyrody. Pracownicy otrzymują niskie zarobki co przypłacają (wraz z rodziną) m.in. zdrowiem (z powodu nieodpowiedniego odżywiania się, braku właściwego odpoczynku, w tym relaksu). Ich dzieci mają nie w pełni udane dzieciństwo, gorszy start życiowy (są dużo większe szanse, że zostaną przestępcami).

Przy okazji. Ustalanie cen z końcówką „90-9” powinno być zabronione, bo jest tylko uciążliwe dla obydwu stron i zwiększa niepotrzebnie koszty sprzedaży.

 

 

·  W niektórych sytuacjach jest wątpliwe moralnie nagradzanie bogatych za to, że są bogaci, a biednych karanie za to, że są biedni. Np. zarabianie na sprzedaży ratalnej art. powszechnego użytku: ktoś jest bogaty i kupuje od razu proszę bardzo, nawet obniżka; biedny na którym zarobił ten bogaty (np. jego pracownik) nie ma wymaganej kwoty, no to trzeba  zapłacić pośrednikowi i dać też zarobić kredytodawcy! To przykład na to, iż rzeczywiście trudno świat uczynić doskonałym, ale można bardziej przyjaznym.

 

·  Tylko skończony idiota czy krótkowzroczny populista, bądź zbrodniarz da do przejedzenia zboże przeznaczone do zasiewu (to aluzja do wydatków zamiast inwestycji naszych tzw. rządzących...)!

Przecież w przyszłości może być dobrze pod warunkiem, że się zainwestowało, a nie przejadło. Jakich inwestycji dokonano w ciągu ostatnich lat?! Ile wagonów pieniędzy pochłonęła uprzywilejowana kasta religijna, górnicza, rolnicza?! I co to dało, to były inwestycje (nawet nie jako łapówka dla wyborców – wszyscy marnotrawcy - zarówno z tzw. lewej i prawej strony - zostali przegonieni przez wyborców!)?!

 

o       Trzej operatorzy telefonii komórkowej zapłacą po 650 mln euro, czyli tyle nie zainwestują! Takie koncesje powinny być bezpłatne by komunikowanie się,

przepływ inf., był  jak najtańszy. Gdyż przekłada się to na koszty wszystkiego, a wysokie ceny połączeń to hamulec rozwoju, m.in. dla szukających pracy, co się

negatywnie odbija na całej gospodarce. Telefonia tzw. trzeciej generacji to możliwość ogromnej redukcji kosztów, oszczędności czasu. Niestety operatorzy zostali obciążeni ogromnymi kosztami co opóźni te oszczędności i zwiększy opłaty za jej używanie.

 

·  Co jakiś czas czytam podane różnice jakie to mamy wysokie zarobki w względem czasów socjalistycznych. Z tym, że wtedy w rodzinie 4-os. pracowały 4 osoby, a obecnie nierzadko jedna, albo nikt (takim kosztem wtedy również można by było więcej zarabiać...)!

 

·  Jaką frajdę, w porównaniu z nasto- i dwudziestoparolatkami, ma emeryt z faktu nie pracowania i otrzymywania pieniędzy...

 

·  Mam pytanie czy tzw. PKB jest miarodajnym wskaźnikiem poziomu życia (proszę o odpowiedź kompetentną osobę)?

 

·  Proponuję następujące płatne okresy urlopowe: dla osób poniżej 30 roku życia – 3-miesięczne (a w perspektywie dać możliwość nie pracowania do 30 roku życia); od 30-go do 45 roku – 1,5-miesięczne; powyżej 45 lat 3-tygodniowe. Frajda dla najmłodszych nie podlega dyskusji. Niech się wyszaleją, użyją życia, zapewnią odp. warunki rozwoju potomstwu, a później to odpracują. A nie zaharowują od najmłodszych lat (w tym kosztem dzieci, do których posiadania byłaby to dodatkowa zachęta), by ludzie mogli więcej czerpać z życia.

 

·  Zamiast moża podatków (m.in. począwszy od wydobycia surowców, poprzez ich transport, przetwórstwo, produkcję, pośrednictwo, sprzedaż/kupno, posiadanie, odsprzedanie/kupno) może zostawić tylko kilka, ale nie do uniknięcia. – Ile razy można płacić podatek za tą samą, czy tylko przetworzoną rzecz (czyli m.in. podatek od darowizn powinien być zlikwidowany).Wiele zawiłych procedur, podatków - oprócz tego, że są czasochłonne w obsłudze, kosztowne – dla obydwu stron - sprzyjają oszustwom, w tym korupcji, wyłudzeniom (np. podatku Vat). A zapobieganie, kontrola tego wszystkiego to kolejne, ogromne, wydatki.

 

·  Wielkość kar pieniężnych powinna być zależna od zamożności karanego – by były podobnie dotkliwe, skuteczne.

 

·  Czy ma sens ekonomiczny (proszę o wyliczenie osoby kompetentne) m.in. utrzymywanie takich tworów jak: Agencja Rozwoju Przemysłu, Agencji Rynku Rolnego itp. biorąc pod uwagę straty jakie wywołują, koszty ich utrzymania, w tym kontrolowania? Czy ich dotychczasowi klienci nie powinni bardziej zająć się funkcjonowaniem w gospodarce rynkowej zamiast spełnianiem warunków do interwencji tych instytucji?

 

 

 www.wp.pl

"RZECZPOSPOLITA" 28.10.2008

GIGANTYCZNA ROZRZUTNOŚĆ W ROLNICZYCH AGENCJACH

"Rzeczpospolita" dotarła do raportu Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, który opisuje patologię w funkcjonowaniu największej rolniczej instytucji - Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa.

 

W zeszłym roku działalność agencji pochłonęła dwa miliardy złotych, a blisko połowę tej kwoty stanowiły wynagrodzenia z pochodnymi. Dziennik ujawnia, że raport Instytutu otrzymał i natychmiast utajnił resort rolnictwa, którym kieruje Marek Sawicki z PSL.

 

W opinii "Rzeczpospolitej" szokujący jest wzrost zatrudnienia w agencjach. W Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa pracuje jedenaście tysięcy osób, a jeszcze pięć lat temu, było to o blisko siedem tysięcy osób mniej. W samej tylko centrali liczba etatów wzrosła z blisko 900 do niemalże 1400.

 

W Ministerstwie Rolnictwa wzrost zatrudnienia tłumaczą nowymi zadaniami związanymi z naszym przystąpieniem do Unii Europejskiej i obsługą rolnictwa. Jednak, jak podkreśla "Rzeczpospolita", choć zadań faktycznie przybywa, to agencje pochłaniają coraz więcej pieniędzy na wsparcie rolnictwa. Dla przykładu w Agencji Rynku Rolnego trzy lata temu z każdych stu złotych na rolników agencja otrzymywała 18 złotych, a w ubiegłym roku już 50.

 

 

"WPROST" nr  4(1104), 25.01.2004 r. BIZES - LUDZIE - PIENIĄDZE

GRUPA TRZYMAJĄCA ZBOŻE

URZĘDNICY PODNOSZĄ CENY ŻYWNOŚCI!

Na destabilizację rynku zbóż ARR wydała z naszych kieszeni w 2003 r. 560 mln zł!

Agencja Rynku Rolnego przeprowadziła za pieniądze podatników gigantyczną akcję spekulacyjną, obracając zbożem. Biernie przyglądało się temu Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Efekt? Ceny zboża są już o prawie 40 proc. wyższe (700 zł za tonę) niż w zeszłym roku o tej porze i nadal rosną! W najbliższych tygodniach uderzy nas to po kieszeni: chleb zdrożeje o 30 proc. (na razie ceny poszły w górę o 10 proc.), makarony - o 20 proc. (już podrożały o 10 proc.), a za mięso - z uwagi na droższą paszę - za kilka miesięcy będziemy płacić o ponad 40 proc. więcej. Na destabilizację rynku zbóż ARR wydała z naszych kieszeni w 2003 r. 560 mln zł!

Na spekulacyjnym wywindowaniu cen - oprócz kilku tysięcy wybranych według uznania ARR rolników trzymających ziarno w magazynach - zarobią duże firmy handlujące zbożem, także zagraniczne. Jak się dowiedzieliśmy, posłowie opozycji zażądają skontrolowania działań ARR przez Najwyższą Izbę Kontroli i wyjaśnień ministra rolnictwa. Sprawą działań kierowanej przez Zbigniewa Izdebskiego ARR powinna się zainteresować także prokuratura, bo w grę wchodzi marnotrawstwo co najmniej 40 mln zł! Rachunek za politykę ARR i Ministerstwa Rolnictwa zapłacimy nie tylko my, konsumenci, ale także większość producentów rolnych. - Nasze mąka, pieczywo, mięso i makarony będą droższe od sprowadzanych z krajów Unii Europejskiej. Polscy producenci już na starcie nie wytrzymają konkurencji - stwierdza Bogdan Judziński, prezes Izby Paszowo-Zbożowej. ARR nadal nie sprzedaje zboża, które ma w swoich zapasach; czeka, a ceny idą w górę. Resort rolnictwa zdecydował się natomiast na działania tak naprawdę pozorne - po trzech miesiącach nalegań przedsiębiorców zezwolił na bezcłowy import 600 tys. ton zboża, podczas gdy w Polsce brakuje około 3 mln ton! - Przyglądając się działaniom ARR i opieszałości Ministerstwa Rolnictwa, nie mam wątpliwości, że kryzys na rynku zbożowym został wywołany celowo - komentuje Aleksander Grad, poseł PO, członek sejmowej Komisji Rolnictwa.

 

SZCZURY W SPICHLERZU

Utworzona w 1990 r. ARR jest rządową agendą powołaną do regulowania rynku produktów rolnych. Teoretycznie ma gwarantować stabilność cen na rynku tak, by urodzaj nie niszczył kieszeni rolnika, a nieurodzaj nie drenował kieszeni konsumenta. ARR może wpływać na rynek, skupując zboże od rolników, kiedy nie mogą go sprzedać, i sprzedając je z magazynów (zarówno swoich, jak i dzierżawionych), jeśli jego cena jest za wysoka. Gdy zboże tanieje (bo jest go na rynku za dużo), ARR może - oprócz interwencyjnego skupu - zapłacić producentom za to, by przez jakiś czas go nie sprzedawali. W ten sposób ogranicza podaż i powoduje podwyższenie ceny. We wrześniu 2003 r., już po ogłoszeniu przez Główny Urząd Statystyczny, że ubiegłoroczne zbiory będą niższe niż w 2002 r. (czyli cena zboża wzrośnie, bo będzie go mniej), ARR zobowiązała się... dopłacić 120 zł do przechowywania tony pszenicy każdemu producentowi, który miał jej minimum 100 ton! Tylko za to, że przez cały październik jej nie sprzeda! Skorzystało na tym 886 producentów, otrzymując w sumie około 40 mln zł! Nie sposób określić tego inaczej niż premiowaniem drożyzny, bo zamiast stabilizować rynek, czyli obniżać rosnące ceny, publiczne pieniądze zostały wydane po to, by ceny windować! (listę największych beneficjantów tej absurdalnej inżynierii finansowej ARR publikujemy na stronie www.wprost.pl/zboze. Otrzymaliśmy ją dopiero po interwencji u ministra rolnictwa Wojciecha Olejniczaka - ARR bezprawnie odmawiała jej upublicznienia).

Drugą co do wielkości dopłatę w Polsce w wysokości 597,720 tys. zł otrzymała Spółdzielcza Agrofirma Witkowo, zarządzana przez Mariana Ilnickiego, radnego sejmiku województwa zachodniopomorskiego z koalicji SLD-UP. Poza tym największe dopłaty z pieniędzy podatników dano wybranym zagranicznym firmom. 598 tys. zł (najwyższa dopłata w województwie opolskim) dostał Kombinat Rolny Kietrz, będący własnością niemieckiego koncernu Südzucker. Prezent w wysokości 418 tys. zł otrzymała także duńska firma Poldanor z Przechlewa. 269 tys. zł przekazała ARR holenderskiej firmie Farm Frites Poland, producentowi frytek dla polskiego McDonalda. W efekcie tona pszenicy kosztuje dziś na rynku 700 zł, podczas gdy w lipcu płacono za nią około 500 zł! 886 producentów, którzy skorzystali z programu dopłat ARR, za tonę pszenicy dostanie więc co najmniej 820 zł.

 

SPOKOJNIE, TO TYLKO PODWYŻKI

- To nie my odpowiadamy za wysokie ceny zboża. To skutek nieurodzaju - usłyszeliśmy od urzędników ARR. Rzeczywiście, ubiegłoroczne zbiory były niższe w porównaniu ze zbiorami w 2002 r. o mniej więcej 15 proc. Problem w tym, że agencja została powołana m.in. po to, by chronić nasze kieszenie przed skutkami nieurodzaju. - Już w październiku informowaliśmy Ministerstwo Rolnictwa, że mąka zdrożała o 20 proc. i bez interwencji jej ceny nadal będą rosły. Odpisano nam, że wszystko jest w porządku, bo mogliśmy zrobić zapasy taniego zboża - skarży się Grzegorz Polak, prezes Polskiej Izby Makaronów. - Muszę kupować zboże po 700 zł za tonę, a jego cena stanowi dwie trzecie kosztów mojej firmy - informuje Jerzy Kuchciak, prezes Przedsiębiorstwa Zbożowo-Młynarskiego Bolesławiec. Prezes ARR Zbigniew Izdebski w rozmowie z "Wprost" broni polityki agencji, twierdząc, że "zboże w Polsce jest, tylko rolnicy nie chcą go sprzedawać". Zapomniał dodać, że rolnicy nie chcą go sprzedawać, bo ARR do spółki z Ministerstwem Rolnictwa spowodowała, że cena zboża rośnie z tygodnia na tydzień. Każdy miesiąc czekania może oznaczać dla rolników kilkadziesiąt złotych zysku więcej na tonie.

Wprowadzenie 120 zł dopłaty do przechowywania tony zboża prezes Izdebski tłumaczy "wcześniejszymi planami agencji". Tymczasem już latem zdawano sobie sprawę z powagi sytuacji i tego, że zboża jest mało (nieurodzaj dotknął nie tylko Polskę, ale praktycznie całą Europę) - świadczy o tym fakt, że pod koniec sierpnia minister rolnictwa Wojciech Olejniczak wydał rozporządzenie opodatkowujące eksport zbóż - właśnie w trosce o zaopatrzenie krajowego rynku. - Nie wiadomo tylko, dlaczego minister nie był konsekwentny i równocześnie nie zniósł ceł na przywóz zboża - zastanawia się Bogdan Judziński. Zdaniem naszych informatorów, obecny szef resortu jest po prostu zakładnikiem urzędników "średniego szczebla" ministerstwa i ma niewiele do powiedzenia. Premier Leszek Miller długo nie mógł znaleźć chętnego do objęcia resortu, w którym realną władze sprawuje chłopskie lobby, a nie urzędujący minister. Jak duże są wpływy urzędników, pokazuje przykład poprzednika Olejniczaka, Adama Tańskiego, który pożegnał się ze stanowiskiem, bo chciał ograniczenia biurokracji w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa.

 

OSTATNI SKOK NA KASĘ

Od 1 maja 2004 r. ARR nie będzie się już zajmowała interwencyjnym skupem, tylko dystrybucją unijnych dopłat dla rolników. Akcja z dopłatami do przechowywania zbóż i windowanie cen to zwyczajna próba napchania sobie kieszeni przez urzędników, zanim ARR straci możliwość manipulowania rynkiem. - Muszą się nachapać, zanim odstawią ich od koryta - tłumaczy jeden z producentów pasz. Urzędnicza mafia nie przejmuje się tym, jakie będą efekty "ostatniego skoku na kasę". Cena zboża ma wpływ praktycznie na wszystkie ceny produktów rolnych, m.in. pieczywa, makaronów i mięsa. Efekt polityki ARR będzie taki, że po 1 maja 2004 r., kiedy wstąpimy do unii z tak wyśrubowanymi cenami mąki, pasz i mięsa, polscy rolnicy przegrają konkurencję z tanimi produktami z UE, których napływ nie będzie hamowany przez cła. Naturalnym wyjściem jest otwarcie polskiego rynku na import zboża z krajów, które miały udane żniwa, czyli z państw obu Ameryk. Trzeba to zrobić szybko, bo po akcesji nie będzie już ratunku. Bezcłowy import z krajów, gdzie zboże jest tanie (Ameryka Północna i Południowa), nie będzie już wtedy możliwy, gdyż wprowadzimy wspólną politykę celną z krajami UE!

Jeżeli rząd będzie zwlekał z likwidacją cła na zboże pozaeuropejskie i ograniczał się do kontyngentów (obwarowanych koniecznością uzyskania pozwolenia i wpłacenia kaucji), to ceny nadal będą rosły ku uciesze urzędniczej grupy trzymającej zboże.

 

 

AGENCJA DESTABILIZACJI RYNKU 

2003 r. styczeń

Kryzys na rynku wieprzowiny, wywołany wysoką ceną skupu tego mięsa w 2002 r. W efekcie rolnicy zwiększyli pogłowie trzody chlewnej, co sprawiło, że na początku 2003 r. mięso dwukrotnie staniało i ARR musiała znacznie podwyższyć wysokość dopłaty.

Styczeń-kwiecień

ARR wyeksportowała 360 tys. ton pszenicy po 360 zł za tonę, mimo ostrzeżeń (m.in. Izby Paszowo-Zbożowej), że nie ma w Polsce nadwyżek uzasadniających sprzedaż dotowanego zboża za granicę.

Maj

Z elewatorów dzierżawionych przez ARR zniknęło co najmniej 35 tys. ton państwowego ziarna. W związku z kradzieżami pracę straciło dwóch wiceprezesów i dwóch dyrektorów terenowych ARR.

Czerwiec

Kontrola NIK (przeprowadzona na wniosek posłów PO) ujawniła, że interwencje na rynkach zbóż i mięsa wieprzowego były nieskuteczne i nie poprawiały sytuacji ekonomicznej producentów rolnych. Dotyczyły bowiem zaledwie 3 proc. rolników (około 50 tys.). Zdaniem kontrolerów, działania ARR destabilizowały rynek, a procedury skupu zboża sprzyjały nadużyciom.

Wrzesień

ARR podpisuje umowy z 860 przedsiębiorcami i rolnikami na dopłaty do wyprodukowanej pszenicy. Warunkiem otrzymania 120 zł za każdą tonę było wstrzymanie się ze sprzedażą zboża. W efekcie ceny pszenicy wzras-tają.

2004 r. styczeń

NIK skrytykowała działalność Funduszu Promocji Mleczarstwa, działającego pod kontrolą ARR. Kontrola została przeprowadzona we wrześniu 2003 r. i dotyczyła 2002 r. oraz trzech kwartałów 2003 r. Okazało się, że zasady gospodarowania i plan finansowy na 2002 r. powstały pod koniec... 2002 r. Urzędnicy stwierdzili, że pieniądze funduszu nie są środkami publicznymi i wydawali je według własnego uznania (fundusz miał do dyspozycji około 17 mln zł). 

 

ZBIGNIEW IZDEBSKI, PREZES ARR

Polityka realizowana w zeszłym roku przez Agencję Rynku Rolnego na rynku zbóż została opracowana i przyjęta przez Radę Ministrów 25 marca 2003 r. Była więc przygotowana przez byłego koalicjanta w rządzie, czyli PSL, które kierowało rolnictwem. Ten program opierał się na powielanych w ostatnich latach założeniach - interwencyjnym skupie zbóż w systemie agencyjnym i elemencie wspomagającym, czyli dopłacie do zboża przechowanego w magazynach producentów. Program był skuteczny, bo mimo suszy i mniejszych zbiorów przedsiębiorcy kupili podobną ilość zbóż jak w latach ubiegłych. I to bez kolejek przed skupami. W tej chwili jak co roku przedsiębiorcy czekają na to, że na przednówku ceny będą jeszcze wyższe. Według naszych prognoz, ceny pszenicy nie powinny być wyższe niż 690 zł. Agencja musiała dopłacić do przechowywanej przez rolników pszenicy, bo takie były założenia programu przyjętego przez rząd. Ograniczyliśmy dopłaty o dwie trzecie - dopłaciliśmy do 300 tys. ton, a nie do miliona ton, jak początkowo planowano, uznając po analizie sytuacji na rynku, że te właśnie dopłaty zaplanowano w zbyt dużym wymiarze. W Unii Europejskiej ceny bardziej wzros-ły, a nikt nie zawiesił wypłacania dopłat. 

Aleksander Piński, Jan Piński

 

 

"FAKTY I MITY" nr 28, 20.07.2006 r. PATRZYMY IM NA RĘCE

AGENCJA POD LUPĄ

Twór o nazwie Agencja Nieruchomości Rolnych został wreszcie urzędowo zdemaskowany. Tylko we wrocławskim Oddziale Terenowym ANR Najwyższa Izba Kontroli wykryła nieprawidłowości oszacowane na 103,5 mln zł. Włos się jeży, gdy pomyśleć, że takich oddziałów jest w Polsce aż 11…

Po serii naszych artykułów o wyczynach Agencji Nieruchomości Rolnych, Najwyższa Izba Kontroli wzięła się do roboty. Dotarliśmy do jej najnowszego, nigdzie jeszcze niepublikowanego raportu z siedmiomiesięcznej wizytacji Oddziału Terenowego ANR we Wrocławiu:

1. Jak Agencja robiła dobrze Kościołowi.

Od początku działalności, tj. od 1992 r., do 31 grudnia 2004 r. Oddział przekazał kościelnym osobom prawnym 9 tys. 163 ha gruntów, czyli 39 proc. wszystkich (23,5 tys. ha) rozdysponowanych nieodpłatnie nieruchomości.

„Według uregulowań prawnych przekazane kościołom grunty z Zasobu Własności Rolnej Skarbu Państwa miały być przeznaczone na utworzenie lub powiększenie gospodarstwa rolnego, a w odniesieniu do niektórych kościołów także na cele charytatywno-opiekuńcze lub oświatowo-wychowawcze. Tymczasem, jak wykazała kontrola, kościoły zbywały te grunty, i to w krótkim czasie po ich przekazaniu. Na terenie działania Oddziału we Wrocławiu dotyczyło to gruntów o powierzchni co najmniej 4 tys. 534 ha, a więc blisko połowy z dotychczas przekazanych, uzyskując przychody nie mniejsze niż 25,3 mln zł” – czytamy w „Informacji o wynikach kontroli”.

Na przykład:

* parafia Apostołów Piotra i Pawła w Oławie, już po 15 miesiącach od przekazania jej przez Agencję czterech działek w niezwykle atrakcyjnym inwestycyjnie Oporowie, trzy z nich sprzedała osobie fizycznej;

* w tym samym Oporowie, przy ulicy Avicenny, wrocławska parafia Marii Magdaleny otrzymała 15 hektarów. W umowie nieodpłatnego przekazania Agencja wyceniła nieruchomość na 54,3 tys. zł. Po roku parafia sprzedała ziemię Państwowemu Przedsiębiorstwu Użyteczności Publicznej „Poczta Polska” z siedzibą w Warszawie za... 4 mln 200 tys. zł.

Oczywiście Agencja powinna w takich przypadkach zrobić Kościołowi kuku i skorzystać z – poprzedzonego weryfikacją ceny – ustawowego prawa do pierwokupu. Żeby oszczędzić wielebnym przykrości, sięgano do najbardziej pokrętnych argumentów. Ilustracją niech będzie przypadek kilkudziesięciu parafii diecezji legnickiej, które jednym aktem notarialnym przeprowadziły z jakąś egzotyczną warszawską spółką 75 transakcji kupna-sprzedaży nieruchomości o powierzchniach od 0,17 ha do 334,3 ha (łącznie 3 tys. 375,2 ha) i cenach w przedziale od 1,1 tys. zł do 2 mln 85,8 tys. zł (w sumie – 21 mln 61,6 tys. zł).

Agencja – z ówczesnym jej dyrektorem Stanisławem Stefanką na czele – odpuściła sobie pierwokup, uzasadniając w protokole, że nie ma kasy na przejęcie tak dużej powierzchni. „Argumentacja dla takiej decyzji nie znajduje uzasadnienia w stanie faktycznym (…), co należy ocenić jako działanie nierzetelne” – zauważa NIK, wskazując, że Agencja „powinna dokonać oceny celowości skorzystania przez Oddział z pierwokupu oddzielnie dla każdej z tych 75 umów kupna-sprzedaży, a nie dla całego bloku transakcji”.

2. Drobne grzeczności dla „znajomych królika”.

Ludzie, którzy wiedzieli komu „posmarować”, oraz współpracujący z ANR eksperci mogli liczyć w Agencji na specjalne względy: ponad 36 proc. gruntów objętych szczegółowym sprawdzeniem (776 ha w 150 transakcjach) sprzedano poniżej cen rynkowych, pozbawiając Skarb Państwa 46,4 mln zł.

W kwocie tej mieszczą się „zaniechania związane z wcześniejszym przed sprzedażą przekwalifikowaniem gruntów w planach zagospodarowania przestrzennego (dot. nieruchomości w granicach Wrocławia oraz intensywnie urbanizujących się miejscowości przyległych – przyp. red.) na cele nierolne, co skutkowało przejęciem korzyści wynikających z tych zmian przez przedsiębiorców i pośredników w obrocie nieruchomościami”.

Przykładowo: na 102 skontrolowane wyrywkowo przetargi dot. powierzchni 415,6 ha (przy 38,3 tys. ha sprzedanych w okresie 2000–2004) w 27 przypadkach Agencja tolerowała zaniżenie wartości rynkowej gruntów, wspaniałomyślnie obdarowując „wybrańców losu” kwotą 35,1 mln zł.

Jakich strat by się doliczono, gdyby wziąć pod lupę wszystkie operacje finansowe Oddziału ANR?

Jeśli zaś chodzi o wyjątkowych farciarzy w biznesach z Agencją, NIK eksponuje opisywanego przez nas w przeszłości („Rzut na tacę”, „Egzekucja” – „FiM” 17, 36/2005) Rafała O., rzeczoznawcę majątkowego pracującego dla Agencji, a prywatnie – zięcia Kazimierza J., wysokiego rangą urzędnika ANR.

Człowiek ten „uzyskiwał korzyści majątkowe poprzez wykorzystanie niepodawanej do publicznej wiadomości informacji”, a skalę jego łupów obrazuje fakt, że kupił m.in. 17,3 ha gruntów, płacąc średnio 1,40 zł za mkw., podczas gdy ich realna wartość była ponad 20-krotnie wyższa. Na owym terytorium wybudowano wkrótce osiedle mieszkaniowe, agencyjny rzeczoznawca stał się krezusem, Agencja przeputała 11,5 mln zł, „zbywając grunty jako rolne pod pozorną zabudowę siedliskową” – czytamy w raporcie.

Albo taki przypadek:

Stefanowi i Wiesławie P. (według naszych informatorów – dobrym znajomym jednego z szefów Agencji) sprzedano jako grunt rolny 49,7 ha pod Kątami Wrocławskimi, „zapominając” o udokumentowanych tamże złożach kruszywa. Nabywcy zapłacili za hektar 5,9 tys. zł, a – dla porównania – w innym tego rodzaju przypadku ANR zainkasowała 38,4 tys. zł. Czy zarobionymi w ten sposób pieniędzmi (1,6 mln zł) małżonkowie P. podzielili się z urzędnikiem państwowym? Sprawę być może wyjaśni Prokuratura Rejonowa Wrocław Fabryczna...

ANR nie tylko traciła, lecz także życzliwie wspomagała zaprzyjaźnionych kontrahentów, rozkładając im na raty (oprocentowanie na poziomie 4 proc.) zapłatę za sprzedane nieruchomości, choć nie zachodziły ku temu żadne – legalizujące proceder – przesłanki (np. utworzenie lub powiększenie gospodarstwa).

„Ta forma pomocy państwa przewidziana dla poprawy struktury powierzchniowej gospodarstw rolnych w rzeczywistości była źródłem „kredytowania” działalności przedsiębiorców budowlanych i pośredników w obrocie nieruchomościami” – zauważa NIK.

Do jednych z bardziej bezczelnych numerów, wykonanych przez wrocławski Oddział ANR, zaliczyć można tzw. nieodpłatne użyczanie nieruchomości. Tym właśnie sposobem Agencja pozbyła się nie tylko ok. 3,5 mln zł czynszu dzierżawnego, ale też zrezygnowała z unijnych dopłat bezpośrednich w kwocie ok. 2,1 mln zł, które zasiliły portfele korzystających z gratisowego użyczenia. Kim byli ci szczęściarze?

„Beneficjentami nieodpłatnego użyczania gruntów rolnych były m.in. osoby pozostające w pokrewieństwie z pracownikami Oddziału Agencji odpowiedzialnymi za zawieranie i realizację umów użyczenia” – odpowiada NIK.

Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, na zawartych łącznie 445 umów, ponad 90 proc. przypadków dotyczyło rodzinki i „znajomych królika”. Na przykład urzędnik Agencji Zbigniew N. załatwił nieodpłatne użyczenie bratu (37 ha) i synowi (92,8 ha).

Trudno zatem dziwić się praktykom, polegającym m.in. na – stwierdzonym przez NIK – dodatkowym ponoszeniu przez ANR części kosztów użyczenia związanych z regulowaniem gminom podatku rolnego, przekazywaniu krewniakom i przyjaciołom obsianych areałów przed zbiorami czy nagminnym, bezumownym korzystaniu z gruntów przez dotychczasowych użytkowników, nawet po wygaśnięciu umowy.

Spośród wyświadczonych swojakom grzeczności wymieńmy jeszcze zauważone przez kontrolerów NIK „nieprawidłowości” przy sprzedaży 21 nadmorskich domków wczasowych w Nowęcinie (dwadzieścia z nich miało po 28,3 mkw. powierzchni użytkowej, jeden – 72,3 mkw.) wraz z prawem do 0,6 ha gruntu, za – ustaloną w przetargu z dwoma uczestnikami i trybie ofert pisemnych – kwotę 115 tys. zł.

Tak więc nabywcy zapłacili średnio po 5,4 tys. zł za sztukę, a w raporcie czytamy, że tylko ów grunt wart był co najmniej 111 tys. zł. Nieco dziwi nas fakt, że autorzy dokumentu nie odnotowali – a wiadomo nam skądinąd, że mieli takową wiedzę – kto tak korzystnie kupił rzeczoną nieruchomość.

Ujawnijmy zatem, że była to spółka Albatros założona tuż przed przetargiem przez ludzi związanych z Agencją (m.in. dyrektor oddziału w Olsztynie, szef filii w Suwałkach, główny księgowy z Wrocławia, wiceprezes Karol G. i kierowca prezesa Adama T. z centrali ANR) oraz… przez trenera Pawła J., któremu zawdzięczamy tak wspaniałe przygotowanie naszych piłkarzy do mundialu.

Oprócz sprzedaży ANR zajmuje się też wypuszczaniem państwowych gruntów w arendę. Z jakim skutkiem? Na 98 skontrolowanych umów dzierżawy, w 38 stwierdzono nieprawidłowości polegające na ustalaniu niewłaściwej wysokości czynszu i zawieraniu umów ze znaczną zwłoką od daty rozstrzygnięcia przetargu na dzierżawę. „Odnotowano też przypadki niecelowego i niegospodarnego wydzierżawiania gruntów tuż przed zbiorem upraw” oraz rezygnacji ze „zbliżenia czynszu dzierżawnego do cen rynkowych” we wszystkich badanych przez NIK przypadkach przedłużenia „starych” umów dzierżawy.

--------------------------------------------------------------------------------

Spośród dostrzeżonych przez NIK rozlicznych grzechów kierownictwa wrocławskiego Oddziału ANR wymieńmy jeszcze:

* wybiórcze traktowanie zadłużonych dzierżawców. Przypomnijmy, że wyimaginowanego dłużnika Janusza Celińskiego odrzucającego żądanie półmilionowej łapówki metodycznie gnojono („Chłopu żywemu nie przepuszczą” – „FiM” 24/2006), zaś np. Janowi i Arkadiuszowi O. dyrektor ANR nie czynił żadnych trudności w realizacji prawa pierwokupu dzierżawionej nieruchomości, mimo iż „wisieli” państwu prawie 300 tys. zł;

* tworzenie bez podstawy prawnej struktur organizacyjnych, mających na celu przenoszenie kosztów funkcjonowania Oddziału, a skutkujących możliwością ukrywania wzrostu zatrudnienia (z 35 pracowników w 2000 r. do 79 – w 2004 r.) oraz zlecania zaufanym intratnych fuch, określonych przez NIK jako „zawieranie umów z samym sobą”.

A czego kontrolerzy nie uwzględnili w raporcie?

Ot, choćby „słupów” wystawianych do przetargów przez znanego chirurga i klepniętej przez dyrektora Agencji umowy, dzięki której depresję na dzierżawionym przez doktora polu zlikwidowano nieodpłatnie poprzez zwiezienie ziemi z budowy autostrady A4 (ANR „przegapiła” znaczny wzrost wartości gruntu, składając lekarzowi ofertę wykupienia nieruchomości), udziałów posiadanych przez urzędników Agencji w firmach korzystających z jej dobroduszności i kilku jeszcze historii, powierzonych wnikliwości Wydziału do Walki z Korupcją Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu.

Anna Tarczyńska

 

 

„WPROST” nr 25(1278), 24.06.2007 r.

AGENCJE HARACZY

AGENCJE RATINGOWE UPRAWIAJĄ PUBLICYSTYKĘ EKONOMICZNĄ - ZA MILIARDY DOLARÓW

Są dwa supermocarstwa na świecie: Stany Zjednoczone i agencja ratingowa Moody's. Rząd USA może cię zniszczyć, zrzucając bombę, Moody's - obniżając twój rating. Nie wiem, co jest groźniejsze" - uważa Thomas Friedman, amerykański dziennikarz, trzykrotny zdobywca nagrody Pulitzera.

Jaką w rzeczywistości funkcję spełniają agencje ratingowe? "Jesteśmy dziennikarzami finansowymi, nie ponosimy odpowiedzialności za nasze opinie" - tłumaczyła w 2005 r. przed amerykańskim Kongresem Rita M. Bolger, główny prawnik Standard & Poor's, największej na świecie agencji oceniającej wiarygodność kredytową państw i firm. W ten sposób chciała uniknąć odpowiedzialności finansowej przed inwestorami, których agencje ratingowe nie uprzedziły o kłopotach finansowych Enronu.Konsekwencje finansowe opinii ratingowych ponoszą za to m.in. polscy podatnicy. Na początku kwietnia 2007 r. agencja Standard & Poor's po raz pierwszy od siedmiu lat podwyższyła rating wiarygodności kredytowej Polski. Podczas gdy przez lata rating S&P Polski stał, rating Bułgarii i Rumunii podwyższono sześciokrotnie, a Słowacji - pięciokrotnie. Od ratingu zależy to, ile będziemy płacić inwestorom odsetek od obligacji, a każde opóźnienie pozytywnej dla nas decyzji to dodatkowe miliardy złotych wyciągnięte z kieszeni polskiego podatnika i przelane na konta inwestorów zagranicznych. Jeszcze pod koniec 2006 r. byliśmy na ostatnim miejscu w UE pod względem ocen agencji ratingowych. Obecnie awansowaliśmy tylko z tego powodu, że Węgry mają poważne problemy gospodarcze, a do UE weszły Rumunia i Bułgaria. Analiza faktów pokazuje, że opinie "dziennikarzy ratingowych" często trudno uzasadnić.

 

RENTA OLIGOPOLOWA

Agencja S&P od dawna nas "nie lubi". W 1995 r., kiedy Polska gospodarka pędziła w tempie 7 proc. rocznie, a deficyt budżetowy był ponadczterokrotnie niższy niż obecnie (7,7 mld zł), przyznała nam pierwszą w historii ocenę i było to tylko "BB". Oznacza to "niezadowalającą zdolność do wypełniania zobowiązań finansowych" i inwestycyjny poziom spekulacyjny, co jest sygnałem dla zarządzających portfelami inwestycyjnymi, by kupowali takie papiery wartościowe tylko wówczas, kiedy akceptują wysokie ryzyko. Formalnie S&P uzasadniała swoją ocenę tym, że w 1981 r. (czternaście lat wcześniej), w stanie wojennym, komunistyczny rząd polski odmówił płacenia długów zagranicznych. Co ciekawe, w tym samym czasie agencja ratingowa Moody's wystawiła nam ocenę "Baa", co jest o klasę wyższej i oznacza "odpowiednią zdolność do wykupu obligacji i terminowej płatności odsetek, chociaż w sytuacji niewielkich zmian w otoczeniu mogą występować pewne opóźnienia". Jak to możliwe, że agencje ratingowe mogą się tak bardzo różnić w ocenach?

 

W Polsce mało kto podaje w wątpliwość decyzje agencji ratingowych. Pozytywne decyzje są eksponowane na stronach Ministerstwa Finansów jako dowód na wsparcie przez "niezależnych analityków" polityki gospodarczej rządu, a negatywne przyjmuje się z pokorą. Nikt nie zwraca uwagi na to, że agencje ratigowe to jeden z najbardziej lukratywnych oligopoli w historii świata. Choć na świecie istnieje ponad sto różnych agencji, to 80 proc. światowego rynku opanowały tylko dwie: Standard & Poor's i Mooody's. Jeżeli dodać do tego agencję Fitch, to oznacza, że te trzy firmy mają ponad 95 proc. światowego rynku oceny wiarygodności kredytowej. Ile dzięki oligopolowi na tym zarabiają? Standard & Poor's i Fitch nie ujawniają swoich wyników finansowych, natomiast Moody's jest firmą giełdową i niedawno podała, że ma zysk operacyjny na poziomie 54 proc. przychodów, co oznacza, że jest firmą bardziej rentowną niż światowy monopolista Microsoft. O tym, jak doskonały jest to biznes, świadczy także fakt, że 17 proc. udziałów w Mooody's ma należący do Warrena Buffetta fundusz Berkshire Hathaway, który inwestuje tylko w firmy mające potencjał ponadprzeciętnego wzrostu zysków (Moody's jest wśród dziesięciu największych inwestycji Buffetta obok takich firm, jak Coca-Cola czy Procter & Gamble).

 

NAJDROŻSZE OPINIE ŚWIATA

Brak konkurencji w każdym biznesie oprócz wysokich cen oznacza także niską jakość. Do pierwszej wielkiej kompromitacji agencji doszło w sprawie Enronu. Firma miała poważne problemy od początku października 2001 r., tymczasem Standard & Poor's i Moody's obniżyły ocenę obligacji firmy do "śmieciowego" (czyli ocena D) dopiero 28 listopada 2001 r.

Agencje ratingowe zareagowały także zbyt wolno na kryzys azjatycki i rosyjski. Zagrożone falą pozwów ze strony inwestorów, którzy stracili pieniądze, kierując się ich ocenami, agencje ratingowe wymyśliły karkołomny sposób, by uniknąć płacenia odszkodowań. Po raz pierwszy przedstawiła go wspomniana Rita M. Bolger w zeznaniu przed amerykańskim Kongresem w 2005 r. Stwierdziła wówczas, że "ratingi wiarygodności kredytowej to nic innego jak opinia, a skoro agencje ratingowe są częścią dziennikarstwa finansowego, to mają prawo wypowiadać swoją opinię i nie ponosić za nią żadnej odpowiedzialności zgodnie z pierwszą poprawką do konstytucji USA, która mówi o gwarancji wolności słowa". Rzeczywiście. Właścicielem Standard & Poor's jest koncern The McGraw-Hill Companies, wydawca m.in. magazynu "BusinessWeek".

 

Niezależność ocen agencji podważa także ich sposób pracy. Za wystawienie ratingu płaci emitent obligacji. Przed opublikowaniem ratingu agencje przesyłają je emitentowi teoretycznie po to, by sprawdził, czy nie ma "błędów faktycznych", ale jeżeli klient uzna, że ocena go nie satysfakcjonuje, to może odmówić zgody na jej publikację. W interesie agencji jest więc, aby wystawiać takie oceny, które akceptuje firma - wówczas mają klienta na wiele lat.

 

KONIEC DYKTATU?

Tłumaczenia szefów agencji ratingowych tak rozjuszyły kongresmanów, że postanowili skończyć z ich oligopolem i bezkarnością. Paradoksalnie, to ci sami kongresmani kilkadziesiąt lat wcześniej doprowadzili do obecnej nienormalnej sytuacji. W 1975 r. wprowadzono bowiem w USA ustawę, na której podstawie amerykańska Komisja Nadzoru Finansowego (Securities and Exchange Commission) otrzymała prawo przyznawania agencjom ratingowym miana NRSRO, czyli Narodowej Agencji Statystyczno-Ratingowej. Wśród wymagań, które trzeba było spełnić, by je otrzymać, było m.in. to, aby agencja miała tylu zatrudnionych, ilu obecnie działające agencje z tytułem NRSRO, co było oczywiście prawie niemożliwe bez otrzymania tego tytułu. W efekcie w ciągu 32 lat obowiązywania tej ustawy tytuł przyznano tylko sześciu agencjom. Oprócz czołowej trójki są to m.in. A.M. Best i Dominion Bond Rating Service, ale ponieważ zbyt późno pojawiły się na rynku, mają małą szansę, by złamać dominację Standard & Poor's, Moody's i Fitcha. "Komisja Nadzoru Finansowego stworzyła sztuczną barierę, która doprowadziła do braku konkurencji na rynku agencji ratingowych" - przyznał James A. Kaitz, szef Zjednoczenia Pracowników Sektora Finansowego, zeznając w tej sprawie przed Kongresem.29 września 2006 r. prezydent George W. Bush podpisał ustawę o reformie przyznawania licencji agencjom ratingowym, dając czas amerykańskiej Komisji Nadzoru Finansowego, by wypracowała nowe, możliwe do spełnienia kryteria dla nowych agencji ratingowych. To oznacza, że już niedługo dominacja "ratingowych muszkieterów" na świecie się zakończy. Pierwsze oznaki załamywania się monopolu widać nawet na polskim rynku. Pod koniec 2006 r. polski rząd sprzedał obligacje, których dochodowość była tylko o 0,18 proc. wyższa (im wyższa dochodowość, tym wyższe, zdaniem inwestorów, ryzyko) od uzyskiwanej przez najlepsze kraje strefy euro. "To wynik lepszy, niż wynikałoby z rankingu. To oznacza, że inwestorzy oceniają Polskę lepiej niż agencje ratingowe" - zaważył ostatnio Mateusz Szczurek, główny ekonomista ING Banku Śląskiego. To spostrzeżenie warte jest kilka miliardów złotych. 

 

MERYKAŃSCY MUSZKIETEROWIE

Standard & Poor's

Najstarsza na świecie, istniejąca do dzisiaj agencja ratingowa. W 1860 r. Henry Varnum Poor założył wydawnictwo Poor's Publishing, publikujące książki o biznesie i inwestowaniu. W 1941 r. połączył się z założoną w 1906 r. firmą ratingową Standard Statistics Bureau. Mottem agencji było: "Inwestor ma prawo wiedzieć". Firma zatrudnia na całym świecie ponad 5000 osób.

 

Moody's

Powstała w 1900 r. w Nowym Jorku. Założył ją John Moody. W pierwszym roku istnienia firma wydała Almanach Papierów Wartościowych Moody'ego, zawierający statystyki akcji i obligacji notowanych na amerykańskich giełdach. W ciągu dwóch miesięcy cały nakład został sprzedany, a nazwisko Moody stało się znane wśród inwestorów w całych USA. Moody's ma 3000 pracowników.

 

Fitch

Założony 24 grudnia 1913 r. przez Johna Knowlesa Fitcha jako Fitch Publishing Company. W 1924 r. Fitch pierwszy wprowadził stosowane obecnie przez wszystkie agencje literowe oznaczenia wiarygodności kredytowej (od AAA do D). Firma ma centrale w Nowym Jorku i Londynie. Zatrudnia 2100 osób w 49 biurach na świecie.

Aleksander Piński

 

 

·  Masz pomysł, ale nie masz pieniędzy tzn. że nie masz pomysłu. Czy ta niemal reguła jest korzystna dla kogokolwiek?! Jaką część potencjalnych pomysłów, inicjatyw się wykorzystuje?!

                                                                

·  Wysokie podatki mają sens wtedy, gdy państwo potrafi nimi mądrze zarządzić, w coś (ma w co) zainwestować (jeśli dopiszę „wydatki” to zawsze się takie znajdą...). Wówczas społeczeństwo chętniej je zapłaci, bo widzi w tym sens, zamiast oszukiwać. Jeśli robi to (ma w co) lepiej społeczeństwo, podatki powinny być niskie. To m.in. na tej podstawie należy je ustalać/szacować.

 

·  Trzeba  wprowadzić takie przepisy, które spowodują, iż nie będzie się opłacało spekulacyjne przewożenie znacznej części towarów. By nie było takich paranoi, iż np. ziemniaki z jednego województwa jedzą mieszkańcy innego, a ich ziemniaki, czy cukier jeszcze w innym. By nie dochodziło do sprowadzania dotowanych towarów. By nie trzeba było utrzymywać tysięcy przewoźników i ponosić wszystkich kosztów i skutków z tym związanych.

Transport musi być ekologicznie - ekonomicznie - uzasadniony (...), a nie opłacalny dzięki machinacjom (różnicom cła), itp. Bo gdyby policzyć wszystkie koszty -

skutki transportu - to taka działalność w b. wielu przypadkach nie opłaca się i nie powinna się opłacać także przewoźnikom. Transport jest to ogromne obciążenie, ekologiczne - ekonomiczne  (m.in. związane z utrzymywaniem mln ludzi  z tym związanych (w tym w przemyśle naftowym)) - gdyż trzeba  uwzględnić skutki dla środowiska (oprócz zatruwania spalinami, przewożenie szkodników, mikroorganizmów wywołujących choroby): budowy dróg, wypadków, hałasów, przemytu (w tym narkotyków, broni), więc i utrzymywanie całej rzeszy ludzi go ograniczających i wiele innych kosztów, skutków transportu.

 

·  W czasie kryzysu trzeba zabronić wydawania państwowych pieniędzy na zbytki, np.: uroczystości państwowe, pomniki.

 

·  Okazuje się, iż tzw. pomoc finansowa krajom rozwijającym się, to głównie obdarowywanie tych, którzy te pieniądze mają rozprowadzać w tych krajach, inwestować – są rozkradane, marnotrawione, przeznaczane na kupno broni (nierzadko u dobroczyńcy...), wspierane są nimi org. terrorystyczne. Anulowanie

długów nic nie daje, bo te kraje b. szybko wpadają w następne. A kwoty te sięgają SETEK MLD $. Czyli obdarowywujący ponoszą podwójne negatywne konsekwencje: m.in. przestępcze skutki biedy w tych krajach (w tym związane z narkotykami) i związane z ubytkiem własnych pieniędzy! Korzyści odnieśli tylko ci,

którzy te pieniądze rozkradli (np. umacniając swoją dyktaturę, organizację religijną). Dlaczego tak się dzieje?! Ano m.in. dlatego, iż tam też do władzy dochodzą nie ludzie prawi, mądrzy tylko wybierani większością głosów (...)!

 

·  Zła sytuacja ekonomiczna jednych krajów źle wpływa na pozostałe. Gdyż m.in. ponoszą one skutki przestępczości (w tym terroryzmu), rozpleniania religii i inne. Bariery dla obcokrajowców w znalezieniu pracy przynoszą więcej niekorzyści niż korzyści.

 

 

„ANGORA” nr 49, 07.10.2003 r.: Za tydzień w Lusace zacznie się proces byłego prezydenta Zambii Fredericka Chiluby, oskarżonego o kradzież blisko 30 milionów dolarów, które tajemniczo znikły w czasie jego prezydentury. W Afryce ukradzione przez władcę 30 milionów budzi śmiech politowanie nad jego niedołęstwem (przypomnijmy, iż w sąsiedniej Angoli bank Światowy nie może do dziś doliczyć się 4 miliardów dolarów, które także wyparowały w mglistych operacjach z kont rządowych).

 

 

„WPROST” 32/33(1285), 12-19.08.2007 r.

MEGAINFLACJA

Nawet 1,5 mln proc. może sięgnąć inflacja w Zimbabwe na koniec 2007 r. – przewiduje Christopher Dell, amerykański ambasador w Zimbabwe. Dziś wzrost cen w Zimbabwe sięga 5 tys. proc. Jednak nie będzie to najwyższa inflacja w historii. Między październikiem 1993 r. a styczniem 1995 r. inflacja w ówczesnej Jugosławii sięgnęła 5 bld proc.

 

 

www.onet.pl | PAP, msu /09.10.2008 09:58

LIPCOWA STOPA INFLACJI - 231 MLN PROC.

Stopa inflacji w Zimbabwe osiągnęła kolejny rekord: wzrosła w lipcu do 231 milionów procent - podaje prasa w Harare.

Dane te oznaczają nowy gwałtowny wzrost już i tak najwyższej na świecie inflacji w tym zrujnowanym kraju. W czerwcu w Zimbabwe wartość inflacji skoczyła do 11,27 mln procent z 2,2 mln w maju.

 

Jak podkreśla rządowy dziennik "Herald", najnowsze dane w praktyce oznaczają, że ceny w lipcu w Zimbabwe były 231 milionów razy wyższe niż w tym samym miesiącu poprzedniego roku.

W Zimbabwe 80 procent mieszkańców pozostaje bez pracy i żyje poniżej uznanego progu ubóstwa, a ceny podstawowych artykułów wzrastają z dnia na dzień o ok. 40 procent.

 

 

·  Co robić by to zmienić? Każda mądra decyzja pociąga za sobą szereg pozytywnych konsekwencji i analogicznie błędna – negatywne. B. poważnym problemem ekologicznym a w efekcie ekonomicznym - jak wykazałem istnieje tutaj ścisła współzależność - jest degradacja środowiska. A są rejony świata, gdzie, na dzień

dzisiejszy, ludzie nie powinni mieszkać z uwagi na katastrofalne skutki dla środowiska swego pobytu. Kolejnym rozwiązaniem jest zrezygnowanie z obdarowywania ich pieniędzmi (...) na rzecz ekologicznych inwestycji ułatwiających dogonienie nas cywilizacyjnie. Np. w ekologiczne elektrownie, wytwórnie, fabryki (produkujące m.in. kuchenki do gotowania wykorzystujące światło słoneczne, panele słoneczne do ogrzewania wody, fotoogniwa do wytwarzania prądu (przy okazji zarobią własne firmy).

 

·  Trzeba zlikwidować kominy rentowe, emerytalne dla uprzywilejowanych.

 

·  Co do propozycji dojeżdżania na duże odległości do pracy. Czy naprawdę ma sens spędzanie dziennie w śr. komunikacji kilku godzin, wydawanie na to masy pieniędzy, tracenie przez to zdrowia, ograniczanie swojego życia do spania, dojazdów i pracy?!; ponoszenie tego skutków, w tym kosztów, dla środowiska?!

 

·  Zamiast stałych pensji lepiej wprowadzić udział w zyskach nawet dla szeregowych pracowników – wówczas wszyscy będą mieć motywację do dbania o firmę, sprzyjania jej rozwojowi (kreatywności, pilnowania się nawzajem, usuwania jej pasożytów, szkodników).

 

 

 „PRZEGLĄD” nr 33, 21.08.2005 r. LISTY I EMAILE

JESTEM ZA

Studia wyższe są inwestycją w prywatną karierę jednostki, niech więc jednostka sama płaci. Niby dlaczego ja mam płacić za kształcenie dentysty, fizjoterapeuty czy prawnika, który natychmiast po skończeniu studiów wyjedzie za granice lub świadcząc płatne usługi, będzie zdzierał ze mnie skórę? Poza tym na bezpłatnych studiach w szkołach państwowych studiuje „śmietanka towarzyska”, czyli forsa i koneksje. Inni muszą kształcić się w szkołach płatnych.

Zulu

 

 

"WPROST" Numer: 28/2005 (1180): Znacznie natomiast przekracza te możliwości wyjaśnienie, dlaczego na państwowych uczelniach odsetek dzieci chłopskich jest znacznie niższy niż na uczelniach prywatnych. Na przykład na prywatnej uczelni, z którą jestem związany, udział ten sięga 40 proc. (a nie 2-3 proc. jak na UJ czy UW). A dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że uczelnie państwowe (tak dobre, jak i kiepskie) są bezpłatne. W rezultacie miejsca na dobrych uczelniach państwowych zdobywają w ogromnej większości dzieci rodziców wykształconych, majętnych itp.

Natomiast nawet bardzo zdolne dzieci wiejskie na te uczelnie po prostu nie pójdą! A nie pójdą dlatego, że nawet gdyby zdały, to ich rodziców nie stać byłoby na utrzymanie dziecka w wielkim mieście. Gdyby studia były płatne i dzieci adwokatów, profesorów, sędziów, lekarzy, przedsiębiorców, kupców i innych płaciły za te studia, to być może byłoby dość pieniędzy na stypendia pozwalające innym zdolnym utrzymać się w wielkim mieście. Ale nie będzie, bo wszyscy nieudacznicy pod sztandarami socjalistycznej równości walczą o bezpłatne studia na państwowych uczelniach. I dlatego dzieci biedniejszych rodziców pójdą do najlepszej (najczęściej prywatnej) uczelni, na jaką ich stać, ale tam, gdzie można dojechać z domu! W dodatku szewc czy mechanik samochodowy w małym miasteczku będzie musiał zapłacić nie tylko za studia swego dziecka, a także ze swych podatków za część studiów syna warszawskiego adwokata czy krakowskiego przedsiębiorcy...

Jan Winiecki

 

 

o       JAK BUDOWAĆ, PRODUKOWAĆ, TWORZYĆ Z MINIMALNYM KAPITAŁEM FINANSOWYM PRZY TYM BEZROBOCIU, UBÓSTWIE I

OBFITOŚCI WSZELKICH MATERIAŁÓW POTRZEBNYCH DO TWORZENIA.

Gdy ludzie głodują, popełniają przestępstwa by przeżyć, firmy plajtują, bo nie mają zleceń, wystarczającej sprzedaży.

Można zaproponować pracę w zamian - do czasu osiągania zysków - za 3-posiłki dziennie i np. 20 zł. dniówki. Dostawcom/właścicielowi nieruchomości, gruntu tego co jest niezbędne do działalności można również zaproponować odroczoną częściową/całkowitą płatność. Jest to, co prawda ryzykowny (nic nie robienie też jest ryzykowne), ale jakiś sposób by zdziałać coś konstruktywnego, nawiązując współpracę (pomagając sobie wzajemnie).

 

 

„POLITYKA” nr 32 (2566), 12.08.2006 r.; s. 16

Z POLISĄ NA SŁOŃCE

(...) Dlatego w rozmowach, jakie ministerstwo prowadzi z ubezpieczycielami, ci ostatni proponują, aby część wypłat odszkodowań wziął na siebie budżet. Czyli – my. W dodatku Lepper chce, by ubezpieczenia od suszy były obowiązkowe. A to grozi z kolei licznymi nadużyciami. Są przecież w kraju tereny, gdzie susza albo powódź zdarzają się właściwie każdego roku. Teraz rośnie tam trawa, ale po wprowadzeniu obowiązkowych polis rolnicy mogą zacząć siać pszenicę, żeby dostać większe odszkodowanie.

Pomysły Leppera mają przynieść Samoobronie popularność na wsi, z pewnością natomiast nie rozwiążą problemu rolników z klęskami żywiołowymi. Państwo nie powinno wyciągać pieniędzy z kieszeni podatników ogromnych pieniędzy na polisy i odszkodowania, ale po prostu budować zbiorniki retencyjne.

SOL.

[A rolnicy uprawiać ziemię tam gdzie się to wszystkim (...) opłaca. Stosować efektywne nawadnianie. – red.]

 

 

"FAKTY I MITY" nr 10, 15.03.2007 r. KOMENTARZ NACZELNEGO

HOMO KATOLIKUS

Kościół jaki jest, każdy widzi. Afera na aferze, zboczek na zboczku. Władza, pieniądze, pycha. Oczywiście, widać tylko wierzchołek góry, bo cała reszta jest skrzętnie tuszowana. Jeszcze niektórzy próbują nieśmiało bronić klerokracji i mówią: „No tak, nadużycia są, grzechy niewierności – ludzkie słabości. Jak wszędzie. Ale Kościół pomaga ludziom, prowadzi do wiary”. Owszem, pomaga ludziom... pozbyć się nadmiaru gotówki. I prowadzi... na manowce i do rozterek duchowych. Uczy pseudowiary i pseudomoralności. Odstręcza od wiary szczerej, ewangelicznej. I deprawuje, ponieważ z jednej strony powołuje się na boskie pochodzenie, a z drugiej udowadnia, że jest z piekła rodem.

I tej obłudy uczy swoich wiernych – choćby przez odnawianie grzechów w tzw. sakramencie pokuty. Kościół najlepiej poznać po owocach. Zjadają je od wieków Polacy i nie wychodzi im to na zdrowie. Mimo tak wszechobecnej i namolnej katolizacji, z etyką życia społecznego jest u nas fatalnie, a wyłączając Albanię – najgorzej w całej Europie. Ale jeśli etykę zastąpiło się katechizacją...

 

A przecież Polska powinna być na czele wszelkich statystyk w kwestii uczciwości obywateli i ich wzajemnych relacji. W końcu ponad 90 procent dorosłych obywateli deklaruje się jako wierzący, a kler powtarza: człowiek wierzący ma silny kręgosłup moralny i wrażliwe sumienie. Żeby z dobrych katolików zrobić anioły, państwo wprowadziło religię do szkół we wrześniu 1990 roku. Po 17 latach pora podsumować, jak „Kościół pomaga ludziom”.

W 2005 i 2006 r. profesor Anna Lewicka-Strzałecka przeprowadziła sondaż. Wykazała, że większość Polaków nie widzi nic złego w podawaniu fałszywych danych przy wnioskach kredytowych, polisach ubezpieczeniowych, nie mówiąc już o niepłaceniu podatków czy za abonament RTV. Wolno także wynosić różne „fanty” z pracy, jeździć na gapę, kopiować programy komputerowe, dostawać nienależne świadczenia. Owe patologie przekładają się na nasze życie codzienne w tzw. sprzężeniu zwrotnym. W końcu zamawiając taksówkę, umawiając się na remont domu czy wymianę okien, nie jesteśmy pewni, czy nie zostaniemy oszukani. Bo jeżeli taki spec od okien oszukuje bank, to dlaczego nie ma oszukać Jana Kowalskiego?

 

Socjologowie zapytali mieszkańców UE i Szwajcarii, czy ufają swoim współobywatelom. Kto zajął przedostatnie miejsce? Ultrakatolicka Polska! Tuż przed nami były katolickie Włochy. Jeśli zestawi się te dane z tabelką pokazującą wskaźnik rozwoju społecznego, czyli tempo wzrostu gospodarki, poziom dostępności do usług zdrowotnych, edukacji czy mieszkań oraz poziom biedy, to Polska zamyka ranking z najgorszym wynikiem. Powszechny brak zaufania w społeczeństwie ogranicza szanse rozwoju i generuje dodatkowe koszty (np. gwarancji czy poręczeń).

 

Co ciekawe, badania wykazały, że największą nieufnością i skłonnością do łamania prawa charakteryzują się ludzie młodzi, poniżej 35 roku życia. Czyli tacy, którzy dorastali w państwie sklerykalizowanym – pokolenie JPII! Nie homo sovietikus, lecz homo katolikus. Ludzie wychowani w PRL – jakoby zdemoralizowani przez realny socjalizm, wychowani bez szkolnej katechezy, kapelanów i papieża Polaka – częściej oceniają Polskę jako swoje państwo, są bardziej uczciwi i godzą się na płacenie podatków. W 1995 r. zapytano studentów prawa: „Czy wręczyłbyś łapówkę, gdyby od tego zależało wydanie korzystnej decyzji?”. „Tak, wręczyłbym” – odpowiedziało 15–17 procent. Ale w 2005 r. „tak” powiedziało już prawie 65 proc. (badania prowadzono na uw i UJ!). Czy powinni nas później dziwić sędziowie kradnący w sklepach lub adwokaci czy posłowie jeżdżący po pijaku?

 

Kolejny dramatyczny dowód na postępujący kryzys etyki przyniosło badanie przeprowadzone przez prof. Elżbietę Mączyńską z SGH. Przekopała się ona przez akta kilkuset postępowań upadłościowych firm, które przeprowadziły stołeczne sądy w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Okazało się, że ponad 80 proc. upadłości to skutek dokładnie wyreżyserowanych działań przestępczych, takich jak transfer pieniędzy i majątku do spółek rodziny i znajomych właściciela lub zarządu, świadome podejmowanie przez zarząd działań na szkodę własnej firmy w celu osiągnięcia nielegalnych dochodów. Coś, co w innych krajach UE stanowi margines, u nas jest powszechnym procederem. Unia się wystraszyła, że nasza polska, specyficznie pojęta przedsiębiorczość (czytaj: oszukiwanie wszystkich naokoło) rozpleni się po całym kontynencie. Od lata 2004 r. Komisja Europejska nagle uznała więc, że w UE konieczne są surowsze kary za oszukańcze upadłości...

 

Rząd PiS-LPR-Samoobrony postanowił jednak wychowywać społeczeństwo z pomocą nagonek, teczek i księży. W redakcji „FiM” powołałem speckomisję, której zadaniem była analiza dokumentów ideowych PiS i LPR (Samoobrona de facto programu nie ma). Otóż celem zarówno Kaczyńskich, jak i Giertycha nie jest sprawne państwo, lecz coś, co już na świecie było i minęło. Marzy im się powrót do państwa XIX wieku, kiedy kobiety siedziały w domu i rodziły dzieci, a mężowie ciężko pracowali i nie mieli czasu na politykowanie. Panował monopol władzy i Kościoła. Ludziom od czasu do czasu zapewniano rozrywkę w postaci polowania na jakichś wrogów – głównie Żydów lub komunistów. Życie społeczne było proste i koncentrowało się wokół niedzielnych wizyt w świątyni. Tylko że taki świat już dawno nie istnieje. Umarł wraz z bitelmanią i rewolucją informacyjną w latach 70. ubiegłego stulecia. Dzisiaj żyjemy w czasach VII wielkiej rewolucji naukowo-przemysłowej zwanej erą nanometrii, gdzie urządzenia służące do przekazywania informacji są coraz mniejsze i dostępniejsze, gdzie władza traci monopol na rację, gdzie każdy ma dostęp do dowolnych treści i prawo do ich upowszechniania. W cywilizowanym, pluralistycznym świecie powszechnie panującą ideologią jest tolerancja. Wiara jest prywatną sprawą człowieka, a jej publiczne manifestowanie budzi zażenowanie i... strach.

Kiedy Polska dołączy do wolnych i nowoczesnych krajów i skąd ma czerpać wzorce? O tym za tydzień.

Jonasz

 

 

"WPROST" nr 1(1204), 08.01.2006 r.

DEMOKRACJA GŁODOWA

Z 60 DO 30 LAT SPADŁA W OSTATNIM PIĘTNASTOLECIU ŚREDNIA DŁUGOŚĆ ŻYCIA MIESZKAŃCÓW ZIMBABWE

Mimo że ostatni raz w Harare byłem trzy lata temu, nie spodziewałem się szczególnych niespodzianek. Zimbabwe nadal rządzi - od prawie 20 lat - Robert Mugabe i są to powszechnie w świecie krytykowane rządy autorytarne. Mugabe jest więc izolowany, co najlepiej widać po pustym lotnisku w stolicy. Tylko w pobliżu budynków portu stały dwa samoloty. Do kontroli bagażu i paszportów ustawiło się w kolejce zaledwie kilku pasażerów, na których właściwie nikt nie czekał. Cmentarna atmosfera lotniska rozwiewa się w miarę zbliżania się do miasta. Tam na ulicach dostrzegłem już uśmiechniętych przechodniów. Ale to dlatego, że mieszkańcy Zimbabwe należą do najsympatyczniejszych ludzi południa Afryki. Są życzliwi światu, uprzejmi, radośni.

 

MUGABE CZYŚCICIEL

Mieszkańcy Zimbabwe są roześmiani, mimo że powodów do radości nie mają w nadmiarze. Ostatnie działania "sir Roberta" pogłębiają tylko dramatyczną sytuację kraju rządzonego przez dyktatora. To jego "zasługa", że tradycyjny spichlerz kontynentu zamienił się w krainę głodu i bezprawia. Jednym z nowych pomysłów prezydenta jest murambatsquina (określenie z języka szona), czyli akcja "usuwania śmieci". Efekt tych "sanitarnych" zabiegów oglądam tego samego dnia, jadąc szosą wylotową w kierunku Bulawayo. Już koło budynku poczty głównej widać ślady po wypalonych domach i straganach. Podobne obrazki można zobaczyć na innych ulicach, gdzie jeszcze czuć woń spalenizny. Zniszczono i spalono tysiące chat i domów. Buldożery rozwalały ściany, miażdżyły meble i sprzęty, a nawet dziecięce zabawki. Reszty dokonały płomienie. A działo się to między majem (czyli tutejszą zimą) a lipcem 2005 r. W krótkim czasie pozbawiono dachu nad głową milion, a może nawet (wliczając rodziny) trzy miliony ludzi. Z dymem poszło dużo slumsów, ale i solidnych domów.

Dlaczego palono też stragany? Niemal wszystkie uliczne demonstracje antyrządowe były inicjowane przez tzw. vendorsów, czyli kupców i ludowych artystów. To ich "galerie", pospołu z kwiaciarniami i stoiskami owoców, były usytuowane wzdłuż ruchliwych ulic. To oni byli najbardziej skorzy do protestów. Dlatego dyktator ich ukarał.

 

AGONIA FARM

Co się stało z białymi farmerami, których kiedyś odwiedzałem - w chwili wielkiego napięcia panującego na terenach odległych o dwieście, trzysta kilometrów na północny wschód od Harare? Krótko po mojej wizycie zostali usunięci ze swoich ziem, z pięknych i przeważnie dostatnich domów. Pamiętam determinację tych ludzi, nerwowe telefonowanie do sąsiadów, narady, nadzieje, że może akurat ich ominą eksmisja i exodus. Wkrótce potem nadciągnęły jednak bandy "weteranów" i opór okazał się daremny. Prawie 1,5 tys. farmerom zabrano ich własność. Przez te trzy lata większość gospodarstw została zdewastowana, ziemia przestała dawać plony, o których mówiono, że wystarczyłyby na wyżywienie połowy Afryki. Trochę farm pozostało w rękach białych, tyle że przeważnie kolaborantów. Tajemnicą poliszynela jest, że dwóch z nich - Bredenkamp i Rauchterbach - wspiera dyktatora radą i sakiewką.

Czterystu białych farmerów zwróciło się do sądów, domagając się zwrotu bezprawnie odebranej ziemi. Wtedy jednak rząd w posłusznym mu parlamencie przeforsował poprawkę do konstytucji, głoszącą, że farmy zostały przejęte zgodnie z prawem i od tej pory żaden sąd nie może stanowić inaczej. Przy okazji wyjaśniono, że nowi czarni właściciele nie "dostają" farm, lecz je "biorą". Wzięli je, ale fatalnie na nich gospodarują. Duże obszary ziemi w ogóle nie są uprawiane. Traktory stoją na podwórzach - pozbawione kół, bo te wcześniej sprzedano. Z wielu urządzeń do mechanicznego nawadniania pól wycięto i sprzedano plastikowe rurki. Słyszałem, że pewien dawny właściciel pojechał obejrzeć swoją farmę i dostrzegł pień wyciętego drzewa owocowego. Na pytanie, po co to zrobiono, odpowiedziano mu dobrodusznie: "Nie mogliśmy się dostać do owoców wiszących na najwyższych gałęziach".

 

WIELKIE DOŻYWIANIE

Kres bezsensownych i przestępczych działań wydaje się jednak bliski. Niedawno minister rolnictwa Zimbabwe oświadczył: "Apatia czarnych farmerów doprowadziła do kryzysu żywnościowego w kraju". Takie całkiem nowe opinie usłyszano za granicą. Czy jednak cokolwiek z tego wyniknie? Pozytywne jest to, że w obliczu pogłębiającej się klęski głodu zgodzono się po latach na dostawy żywności z zewnątrz. Nieregularne przydziały i darowizny rozmaitych instytucji, przekazywane półlegalnie (mąka kukurydziana, fasola, olej), wystarczają na wegetację. Nic dziwnego, że - jak wynika z najnowszych danych ONZ - średnia długość życia mieszkańców Zimbabwe zmniejszyła się w ciągu ostatniego piętnastolecia z 60 do 30 lat. Z sąsiednich krajów ciągną samochody wyładowane żywnością dla rodzin i przyjaciół w Zimbabwe. W RPA powstały duże firmy zajmujące się "prywatną aprowizacją" obywateli bogatego niegdyś kraju. Nie udały się natomiast próby zaopatrzenia pogorzelców - ofiar akcji "usuwania śmieci" - w namioty. Przedstawicielowi ONZ powiedziano w Harare, że ludzie w Zimbabwe nie są koczownikami i nie będą mieszkać w namiotach.

Mieszkańcy obecnego Zimbabwe od kultury koczowniczej odeszli już między XI a XV wiekiem, kiedy to plemię Szona zbudowało wielkie kamienne miasto (Wielkie Zimbabwe). Ale tamta cywilizacja była zaledwie epizodem, a potem przyszły "normalne" czasy, gdy trzeba było wypasać bydło i wędrować z nim setki kilometrów, pomieszkując w szałasach lub pod gołym niebem.

 

STREFA DOLAROWA

Ostatnie pomysły Mugabe zirytowały wielu czarnych przywódców Afryki. Moeletsi Mbeki, brat prezydenta RPA, oświadczył: "Rządząca w Zimbabwe partia Roberta Mugabe zniszczyła swój kraj". Sytuację pogarsza to, że Zimbabwe nie znalazło się na liście afrykańskich państw, którym niedawno umorzono długi. A jeszcze Międzynarodowy Fundusz Walutowy zamierzał wykluczyć ten kraj ze swego grona, lecz w ostatniej chwili Mugabe spłacił połowę zaległości (160 mln USD). Skąd wziął pieniądze? Mówi się, że Bóg ulitował się nad Zimbabwe i rozsypał tu hojną ręką platynę i złoto, co pozwoliło dyktatorowi odbić się od dna. Skarbami Zimbabwe zainteresowali się ostatnio Chińczycy, którzy chcą powołania międzynarodowej spółki, która eksploatowałaby miejscowe bogactwa. Pojawili się podobno też Koreańczycy z północy.

Podczas pobytu w Zimbabwe prawdziwe kłopoty miałem z lokalną walutą. Gdy byłem trzy lata temu, za amerykańskiego dolara dostawało się kilkanaście dolarów zimbabwańskich. Teraz amerykański dolar jest wart 60-80 tys. zimbabwańskich "zielonych" (w chwili gdy piszę te słowa, może to być dwa czy nawet cztery razy więcej!).

W Harare nawet żebracy gardzą własną walutą. Dolary amerykańskie są ogólnie akceptowanym środkiem płatniczym, choć czasem udaje się jeszcze zapłacić w jakimś urzędzie lokalnymi banknotami, bo - wyjątkowo - władza tak nakazuje. W Victoria Falls, gdzie później dotarłem, funkcjonuje prawdziwa republika dolarowa - tam nawet za coca-colę trzeba płacić "zielonymi". Za drinka w hotelowym barze zapłaciłem 10 USD, za dojazd na lotnisko - 30 USD. Tylko małpa przy bramie do parku chwyciła lokalny banknot, który wypadł mi z ręki. W Harare krążą plotki, że w pierwszych miesiącach 2006 r. dojdzie do wymiany pieniędzy. Czas nagli, bo na zakupy trzeba chodzić z walizkami banknotów. Na stacji benzynowej widziałem kierowcę płacącego za paliwo banknotami wyjmowanymi z bagażnika. Był po brzegi wypełniony pieniędzmi.

Pieniędzy na paliwo i samego paliwa brakuje policji i wojsku, które rezygnują z wielu operacji. "The Star", południowoafrykański dziennik, doniósł, że żołnierze i oficerowie są w Zimbabwe rozgoryczeni, bo nie dostają żołdu. Nie mogąc ich wyżywić, władze na wiele tygodni zwalniają ich do domów. Czy wojskowi, coraz bardziej skłonni do buntu, dokonają przewrotu w państwie? Wtedy pewnie skończyłoby się bezpieczne i dostatnie życie w tym kraju Mengistu Haile Mariama, byłego zbrodniczego dyktatora Etiopii, którego Mugabe chroni.

Olgierd Budrewicz

z Zimbabwe

 

 

"FAKTY I MITY" nr 27, 12.07.2007 r. CZYTELNICY DO PIÓR

BECIKOWE TO NIE WSZYSTKO

Po Sejmie plącze się projekt senacki, przewidujący wprowadzenie dodatku z tytułu ciąży i połogu. Ma być wypłacany przez dziewięć miesięcy jako świadczenie alternatywne dla jednego z dwóch dziś obowiązujących dodatków z tytułu urodzenia dziecka (becikowe – dwa razy po tysiąc zł).

Da to kobietom możliwość wyboru: 1000 zł po urodzeniu albo po 160 zł przez 9 miesięcy. Przysługiwać ma bowiem od momentu potwierdzenia ciąży (zaświadczenie lekarskie), a dotyczy tylko kobiet z rodzin, w których dochód na osobę nie przekracza 504 zł. Projekt przewiduje też podwyższenie dodatku z tytułu wychowywania dziecka w rodzinie wielodzietnej z 80 do 100 zł oraz przesunięcie terminu rozpoczęcia i zakończenia okresu zasiłkowego. Miałby rozpoczynać się 1 października i trwać do 30 września następnego roku (dotychczas od 1 września do 31 sierpnia). Każdej inicjatywie zmierzającej do zagwarantowania rodzinom dodatkowych środków na utrzymanie dziecka należy przyklasnąć i ja to czynię. Jednak analiza senackiego pomysłu – jak i skutków dotychczasowego becikowego – nie napawa optymizmem. To kropla w morzu potrzeb, i to nie tylko finansowych.

W życiu rodzin zmieni niewiele albo nic. Nie tędy wiedzie droga do odwrócenia niekorzystnych trendów w polskiej sytuacji demograficznej.

By nie być gołosłownym, oddam głos Funduszowi Pomocy Dzieciom UNICEF i polskiemu GUS.

Z raportu UNICEF wynika, że zła sytuacja demograficzna Polski jest faktem. Ale faktem jest i to, że każde kolejne dziecko w rodzinie oznaczać będzie większe prawdopodobieństwo popadnięcia w skrajną nędzę i brak jakichkolwiek perspektyw wyjścia z tej sytuacji. Polska pod względem warunków, jakie stwarza dla wychowania potomstwa, jest na 14 miejscu (na 21 badanych krajów OECD), a w niektórych kategoriach wylądowała jeszcze niżej (21 – sytuacja materialna dzieci, 19 – postrzeganie swego statusu, 15 – ocena zdrowia i bezpieczeństwa). 10 proc. polskich dzieci żyje w rodzinach dotkniętych plagą bezrobocia (szary koniec państw OECD), ponad 8 proc. ma w domu mniej niż 10 książek, a ponad 40 proc. nie posiada czegoś z katalogu rzeczy uznawanych za niezbędne w nowoczesnej edukacji (biurko, ciche miejsce do nauki, komputer, internet, kalkulator, słowniki czy podręczniki). A co ma do powiedzenia na temat polskich rodzin polski GUS? Stwierdza, że 12 proc. rodzin żyje poniżej minimum egzystencji, a 18 proc. sięgnęło poziomu „ubóstwa relatywnego” (50 proc. średnich miesięcznych wydatków gospodarstw domowych); 51 proc. deklaruje, iż z wielką trudnością „wiąże koniec z końcem”, a 31 proc. – z trudnością; 36 proc. nie stać na zjedzenie co drugi dzień posiłku zawierającego mięso lub ryby; 59 proc. nie ma pieniędzy na zakup odzieży lepszej jakości (nie mówiąc już o drogich szkolnych mundurkach), a 36 proc. nie stać na odpowiednie ogrzewanie mieszkania. Dzieci mają bariery w poznaniu kraju, w którym żyją (70 proc. rodzin nie może sobie pozwolić na choćby tygodniowe wakacje). System przedszkolny leży na łopatkach (najmniej powszechny w Europie!). Do przedszkoli uczęszcza nieco ponad połowa dzieci w wieku 3–6 lat, a na wsi – tylko 37 proc.

I GUS i UNICEF są więcej niż zgodne: poniżej minimum egzystencji żyje w Polsce 6 proc. rodzin z jednym dzieckiem, 10 proc. – z dwójką, 22 proc. – z trójką i aż 44 proc. – z czwórką. Już tylko te liczby wskazują, że dotychczasowe działania obecnego rządu, inspirowane głównie przez LPR, zdały się psu na budę. Becikowe wielu doraźnie pomaga, ale w najbiedniejszych i patologicznych rodzinach napędza tylko liczbę urodzin, a tym samym pogłębia ich biedę i obszar ubóstwa. Jeśli naprawdę chcemy odwrócić niekorzystne tendencje demograficzne, musimy sięgnąć nie do propagandowych erzaców, ale do sprawdzonych europejskich rozwiązań. Ale tego rządu, tej koalicji na to nie stać. Tylko pokazanie jej czerwonej kartki przy urnach wyborczych może otworzyć furtkę dla rzeczywistych prorodzinnych zmian.

Danuta Zakrzewska, radna Sejmiku Dolnośląskiego

 

 

"FAKTY I MITY" nr 20, 24.05.2007 r. CO BY TU JESZCZE SPIEPRZYĆ?

CHORZY Z UROJENIA

Politycy zarówno lewicy, jak i prawicy opowiadają, że wydajemy strasznie mało pieniędzy na ochronę zdrowia. A skoro tak, to nie możemy liczyć na usługi na wysokim poziomie. Przeto najnowszym konikiem decydentów są dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne.

To ma być panaceum na kolejki do specjalistów i biedę szpitali. Tymczasem Polacy – wbrew wielu opiniom – wcale nie są skłonni wydawać jeszcze więcej na leczenie. Jak wynika z badań Głównego Urzędu Statystycznego, tylko około 10 procent respondentów chce i może wykupić dodatkowe polisy.

Minister Religa uparł się jednak, że koniecznie musi wyciągnąć z naszych kieszeni dodatkowe pieniądze. Może zapomniał, że Polacy z własnej kieszeni wydają na leczenie już ponad 30 miliardów złotych rocznie... Powoli zbliżamy się do niewystępującej nigdzie poza USA granicy 40 procent prywatnych pieniędzy w budżecie ochrony zdrowia, podczas gdy większość cywilizowanych krajów finansuje służbę zdrowia z pieniędzy publicznych w granicach 80–90 procent.

Eksperci ze Światowej Organizacji Zdrowia policzyli, że Polacy wydają na leczenie 11 proc. swojego PKB. Jaśnie nam panujący urzędnicy nie mogli uwierzyć, że aż tak dużo. Rozumiemy ich szok. Otóż w sprawozdaniach statystycznych, jakimi dysponuje minister zdrowia, do rubryki wydatki na leczenie wlicza się jedynie kasę przeznaczoną na szpitale, dopłaty do leków, sanatoriów czy poważniejszych operacji. Zapomina się przy tym, że ochrona zdrowia to także prawie jedna czwarta wydatków Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego; to także wydatki policji, wojska oraz służby więziennej; to koszty rent wypłacanych źle leczonym obywatelom, a wreszcie pieniądze wydawane na administrację.

 

Gdy zastosujemy metodę ekspertów Światowej Organizacji Zdrowia, czyli tak zwany Narodowy Rachunek Zdrowia, dopiero wtedy spostrzeżemy, ile naprawdę wydajemy na leczenie bezpośrednio i pośrednio oraz gdzie się te nasze pieniądze podziewają.

Na całą administrację ochrony zdrowia i wypłaty świadczeń wydajemy rocznie prawie 44 miliardy złotych. Na początku szaleńczej reformy Kas Chorych w 1999 r. wydawaliśmy aż (czy może tylko) 33 miliardy zł rocznie. Tak ogromna suma jest wynikiem makabrycznie skomplikowanego sposobu pobierania składki na Narodowy Fundusz Zdrowia (a wcześniej na Kasy Chorych), rozdęcia administracji nadzorującej szpitale oraz bałaganu kompetencyjnego. W wyniku reformy samorządowej tę samą liczbę szpitali nadzoruje prawie trzy razy więcej urzędników. Są to pracownicy Urzędów Wojewódzkich (16 plus ich delegatury), Urzędów Marszałkowskich (16 plus delegatury), Starostw Powiatowych, Urzędów Miast oraz Ministerstwa Zdrowia. Do tego należy dodać Narodowy Fundusz Zdrowia plus jednostki MSWiA i MON. I to w sytuacji kiedy szpitale są podobno samodzielnie i urzędnikom nic do ich działalności. Gdyby te kilkadziesiąt miliardów zł naprawdę przeznaczyć na leczenie obywateli, na każdego z nas czekałby w szpitalu apartament z pełną obsługą.

Czego więc nie mamy? Oczywiście, jasnego i czytelnego systemu rejestracji tak zwanych usług medycznych. Tłumacząc to na polski: państwo nie dysponuje żadnym systemem ewidencji kosztów leczenia Jasia Kowalskiego i wypłacanych mu świadczeń. Otwiera to pole do nadużyć, wypisywania recept na martwe dusze czy też kupowania lewych zwolnień lekarskich.

W wydatkach na ochronę zdrowia coraz większy procent stanowią wydatki pracodawców. W końcu każdy nowo zatrudniany przechodzi fundowane mu przez firmę badania dopuszczające. Kasa ta idzie zazwyczaj w błoto. Można by oczywiście połączyć badania pracownicze z prewencją zdrowotną (bo przecież lepiej zapobiegać, niż leczyć), co czynią rządy wszystkich bez mała państw UE, ale u nas się nie da...

 

Od roku 2004 obserwujemy w Polsce fenomen spadku udziału środków w wydatkach na ochronę zdrowia przeznaczonych na leczenie szpitalne. Jeszcze na początku reformy Buzka wskaźnik utrzymywał się na poziomie 30 procent, aby w roku 2006 zejść do 26 procent. Rosną za to wydatki na leki, mimo że pacjenci płacą za nie coraz więcej. Z 27 procent poszybowały one do poziomu 37 procent.

I może tutaj należy poszukać środków? Brakuje jednak baz danych...

 

Premierowi i ministrowi wydaje się, że nasze portfele nie mają dna, więc bez żadnego uszczerbku będziemy mogli zapłacić jeszcze jeden, a w zasadzie dwa podatki więcej. Przecież składka zdrowotna to nie jest żadne ubezpieczenie, lecz zwykły podatek. Do tego ma dojść nowe ubezpieczenie dodatkowe oraz podatek (zwany składką) przeznaczony na opłacenie opieki ludziom w wieku podeszłym.

Panowie politycy uznali, że można naciągnąć Polaków na komercyjne (ale koniecznie w NFZ!) polisy, dzięki którym mielibyśmy lepsze warunki w szpitalach. Szkoda, że autorzy projektu przepisali rozwiązanie brytyjskie, gdzie panuje zupełnie inny sposób finansowania lecznictwa. Dodatkowo ani NFZ, ani Ministerstwo Zdrowia nie mają ochoty na określenie świadczeń, które nam się należą w ramach systemu ubezpieczenia publicznego. A system informacji

o kolejkach okazał się jeszcze jedną atrapą zdobiącą strony NFZ.

Politykom przypominamy, że przeciętny Kowalski na leczenie wydaje rocznie z własnej kieszeni do 800 złotych. W całym budżecie ochrony zdrowia jest to prawie 40 procent. Więcej nie da się z nas wycisnąć. MiC

 

 

NIE MA PIENIĘDZY NA WSZYSTKO (DLA WSZYSTKICH)

Osoby, które potrafią tylko zrobić siku, kupę i prztykać pilotem od telewizora nie mogą być za to uprzywilejowane, bo to odbywa się kosztem pozostałych, którzy są z tego powodu pogrążani i w wyniku tego stale przybywa tych pierwszych, a społeczeństwa są coraz uboższe! Jeżeli ktoś uważa inaczej to niech przeznacza na takie cele własne pieniądze.

Jeżeli nie jesteśmy w stanie zapewnić prawidłowych warunków rozwoju zdrowym - mającym zapewnić reprodukcyjną przyszłość naszego gatunku - to nie możemy dbać, kosztem tych pierwszych, o pozostałych, takich czy innych pasożytów, bo to będzie oznaczało powolną degenerację, wymieranie naszego gatunku!

Trzeba ustalić racjonalną hierarchię ważności (m.in. na co przeznaczać pieniądze w pierwszej kolejności, w tym podczas ich zbiórek (np. Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy), czy dla chorych dzieci (z których i tak część umrze, a z pozostałej grupy część trzeba będzie leczyć i utrzymywać przez lata) czy dla jeszcze... zdrowych, by nie stawały się chorymi). Hoży, niepełnosprawni często nie tylko nie przynoszą korzyści społeczeństwu, ale wręcz przeciwnie pochłaniają ogromne środki, czyli jest to zjawisko nieproduktywne.

Najwyższą wartością jest jakość życia (z szerokim aspektem ekologicznym). A nie da się tego połączyć m.in. z bezmyślnym - nie mającym pokrycia m.in. z możliwościami ekonomicznymi (praktycznie, tak jak jest, a nie gdyby...), ekosystemu - namnażaniem (opisałem ten temat w „WŚ” nr 1), marnotrawieniem środków na przedłużanie wątpliwej jakości (sensu) egzystencji, agonii itp. (przyroda ten problem dawno rozwiązała i wyłamując się od tego prawa wcale nie okazaliśmy się od niej mądrzejsi, bo pogrążamy i siebie-i-ją).  

Trzeba przedsięwziąć takie działania by nie przybywało ludzi chorych.

Najpierw musimy zająć się tym, co konieczne, a więc jak najkorzystniejszym przetrwaniem życia na Ziemi, w tym naszego gatunku, uwzględniając potrzeby następnych pokoleń, dalsze losy przyrody!!! W najkorzystniejszej formie, co obejmuje nie tylko wartościową  prokreację i warunki środowiskowe, ekologię, ale również pełne warunki rozwoju, dzieci, młodzieży ludzi produktywnych, twórczych, wartościowych, czyli m.in. zdrową, pełnowartościową żywność, opiekę medyczną, warunki intelektualnego rozwoju i inne potrzeby. Gdy to będzie zapewnione to dopiero wówczas można rozważyć działania, wydatki emocjonalne.

 

Hoży, niepełnosprawni, oprócz kosztów egzystencjonalnych, generują  jeszcze cały szereg innych. To oni pochłaniają  gro wydatków związanych z lecznictwem, bezpośrednich i pośrednich (zanim zacznie się leczyć trzeba również ponieść wydatki związane z wybudowaniem przychodni, sanatoriów, szpitali, fabryk je zaopatrujących, szkół dla personelu medycznego, pracowników tych fabryk i wielu innych. Następne wydatki pochłaniają medykamenty, sprzęt, wszystko co wiąże się z transportem, zanieczyszczaniem środowiska, co powoduje następne ofiary do leczenia, utrzymywania. A jest jeszcze wiele innych kosztów, skutków. A są to często wydatki, działania bezproduktywne – pieniądze zostały wydane i nie zwrócą się).

Trzeba przedsięwziąć więc takie działania, na jakie możemy sobie, postępując rozsądnie, racjonalnie, pozwolić - skuteczne, nie demagogiczne - by ludzi

nieszczęśliwych nie przybywało (w tym chorych, niepełnosprawnych). Czyli zapobiegać: usuwać przyczyny patologii, pogrążania, stworzyć warunki by przybywało zdrowych, produktywnych, wykorzystujących w jak największym stopniu swoje możliwości, którym dano się rozwinąć, zadowolonych z życia ludzi. Nie da się tego, praktycznie - jak widać -  zrobić ponosząc obecne obciążenia związane z tymi, z których pożytku nie ma. Łożąc - kosztem zdrowych, przyszłości - na chorych zabrnęliśmy w ślepy zaułek – bo nie ma już wystarczających środków ani dla jednych ani dla drugich. W ten sposób powodujemy też, iż chorych, niepełnosprawnych przybywa – gdyż biedne - a więc niedożywione, schorowane, zdegenerowano społeczeństwo - takich ludzi, w tym dzieci, generuje. Obecnie nie posiadamy środków aby wszystkim zapewnić odpowiednie warunki (Przy okazji, co do chorych, to jakby wysoko nie windować możliwości medycznych i tak za jakiś czas zawsze będzie to za mało – a więc nakłady trzeba będzie zwiększać). Stąd trzeba ustalić hierarchię wartości: czy najpierw łożymy na naszą - w tym prokreacyjną - przyszłość, a jeśli coś pozostanie to na chorych, niepełnosprawnych czy odwrotnie... Obecne, emocjonalne, populistyczne postępowanie pogrąża i jednych i drugich.

Ludzkość ma to do siebie, iż b. łatwo się degeneruje, zarówno fizycznie jak i psychicznie. B. łatwo stać się nałogowcem, degeneratem, pasożytem. Trzeba więc stosować takie środki by ludzi motywować do rozwoju, pozytywnych, konstruktywnych działań. Jaką motywację do dbania o zdrowie ma ktoś, kto wie, że gdy

się rozchoruje z powodu np. zażywania trucizny nikotynowej, alkoholu, narkotyków, niezdrowego odżywiania, nieruchliwego trybu życia itp. to będzie bezpłatnie leczony i utrzymywany?!... A jaką ma motywację do pracy dbający o zdrowie, kiedy wie, że będzie mało zarabiać bo musi utrzymywać pasożytniczych degeneratów?!

Ma to też aspekt nie tylko ekonomiczny, etyczny ale i biologiczny. Chodzi o to by ludzi motywować również i do przekazywania korzystnych cech zarówno biologicznie jak i dając pozytywny przykład kolejnym pokoleniom (przecież większość ludzi naśladuje innych).

 

 

POGRĄŻANIE PODCZAS ODWLEKANIA TEGO, CO NIEUNIKNIONE... 

POŚWIĘCENIE PRZESZŁOŚCI DLA RATOWANIA PRZYSZŁOŚCI

CZY JEST ROZSĄDNE, GDY ŁUDŹ NABIERA WODY, WYRZUCANIE ZA BURTĘ DZIECI (BY RATOWAĆ STARCÓW)?! CZY WARTO ŁOŻYĆ NA ZNISZCZONE, NIE NADAJĄCE SIĘ DO UŻYTKU STATKI  - KOSZTEM INNYCH - MOGĄCYCH FUNKCJONOWAĆ WIELE LAT...

To nie ja taką sytuację spowodowałem (proszę podziękować autorom!), że diagnoza jest taka brutalna i dzieje się to, co się dzieje (...); że sytuacja wymaga radykalnych - skutecznych działań - dla ratowania podstawowego celu: dalszego istnienia! 

Lepiej mieć konstruktywną i bogatą pierwszą część życia i na starość umrzeć z głodu, czy popełnić samobójstwo niż odwrotnie.

Starość (emerytura) to najmniej istotna, zarówno z indywidualnego, społecznego jak i biologicznego punktu widzenia, część życia. Cierpienia spowodowane chorobami, niedołężnością, samotnością, niedostatkiem, dogorywanie odbywające się w dodatku (szczególnie w obecnej sytuacji) kosztem następnych, żyjących w ubóstwie - co m.in. b. negatywnie wpłynie na potomstwo - pokoleń  nie są chyba... warte tej ceny. W imię wyższego dobra - celu, jakim jest jak najkorzystniejsze przetrwanie, rozwój gatunku - jest poświęcenie w pierwszej kolejności tej grupy, która jest nieproduktywna, niezdolna do wniesienia korzyści, a tylko do konsumpcji. To, że obecna Służba Zdrowia jest niewydolna jest w znacznej mierze spowodowane tym, iż łoży się ogromne środki na tą właśnie grupę, która nigdy ich nie zwróci. Nie ma pieniędzy na tyle b. ważnych spraw, dlatego w imię dobra kolejnej generacji - przyszłości - trzeba nie tylko zapomnieć o rewaloryzacji ale konieczne jest również obcięcie świadczeń. Nie mse jest tutaj na opis Waszych Zasług  (bo zdania mogą być podzielone), jedna jest bezsporna: daliście nam życie, ale teraz trzeba je ratować by ten dar miał sens! Więc wzywam do ratowania milionów młodych ludzi, w tym dzieci – by nie przybywało niedorozwiniętych, przyszłych inwalidów obciążających tym samym kolejne pokolenia (udowodniono, iż, to jak się odżywiają matki, przez całe życie, a nie tylko w okresie ciąży, ma generalny w pływ na zdrowie, w tym płodność ich potomstwa – w końcu to nie eureka.). Jesteśmy nie wypłacalni. Jeżeli u władzy pozostaną obecni osobnicy - będzie obowiązywał obecny system, układ - dalej będzie pogłębiać się nędza. – Nie będzie lepiej ani za 5, 10 czy 20 lat (przecież raj obiecuje się  już od kilkudziesięciu lat! Najpierw za jedynie słusznego socjalizmu, później kapitalizmu, a teraz katolicyzmu)! Bo niby dlaczego, jakim sposobem, gdzie są produktywne inwestycje, skąd mają wziąć się pieniądze, dobrobyt?! Od ilu lat i w ile msc przekazuję swoje postulaty i co z nich wprowadzono (jest, nie respektowana, ustawa antynikotynowa; zabraniająca działalności w tzw. systemie argentyńskim (raczej zawdzięczamy ją  jednej z zdesperowanych ofiar z bronią...); przybyło trochę przewoźnych toalet; próbuje się uregulować emisję wypłocin reklamowych (poprzednią próbę nasz prezydent zawetował (jeszcze byśmy mieli za mądre społeczeństwo – toż to byłoby zagrożenie dla jedynie słusznej kliki!); zakaz eksponowania symboli kojarzących się  z narkotykami;  i może coś jeszcze). Proszę sobie wyobrazić w jakiej bylibyśmy sytuacji gdyby je wprowadzono chociaż w 2000 roku). Ci ludzie nie myślą racjonalnie, w tym perspektywicznie. To trwacze, a parlament to ostatnie mse dla takich osobników. Również kondycja zdrowotna naszego społeczeństwa się pogarsza, mimo coraz większych, a i tak zawsze za małych, wydatków na tzw. służbę zdrowia.

Rosną tylko długi, krajowy i zagraniczny, bieda, przestępczość, w tym liczba afer*! Do tego trzeba dodać kolejne dziesiątki tys. ludzi, którzy wyjadą - jeżeli dalej tak będzie! - m.in. utrzymywać z podatków starszych ludzi za granicą, a w których zainwestowaliśmy miliardy zł (samo wyposażenie dzieci do szkoły kosztuje rodziców ok. 3,5 mld zł)!

Nie, nie będzie w tym przypadku optymistycznego akcentu na koniec, bo niema ku temu przesłanek. – Jakie są szanse, że wyborcy (trwacze) wypieprzą z karuzeli sejmowej tą hałastrę i dadzą dojść do władzy jakiemuś konsekwentnemu radykaliście, który myśli racjonalnie, konstruktywnie, perspektywicznie, a przede wszystkim będzie tak działał?!

* Te afery polegają też na bezkarności - nie odzyskiwaniu pieniędzy - bądź co najwyżej na niewielkich wyrokach!

PS 

Już widzę te oceny: „Ludobójca!”, „Emeryci ciężko wypracowali sobie emerytury” itp... Proszę raz jeszcze, nie emocjonalnie tylko racjonalnie, przeanalizować ten tekst i zastanowić się czy ja chcę kogokolwiek zabijać (kto do nędzy i jej skutków doprowadził?!) czy ratować; przemyśleć kogo należy w pierwszej kolejności –

na co - w obecnej sytuacji - jest lepiej przeznaczyć pieniądze - nas stać -: na armię rencistów, emerytów i cały przemysł medyczno-farmaceutyczny nimi się zajmujący (w tym armię  ludzi), służbę zdrowia (3-cią armię ludzi) czy m.in. na właściwy rozwój, życie dzieci, młodzieży, młodych ludzi. Czy to ich wina, że są w takiej sytuacji...! Dalej mamy „inwestować”?!

Czy sam jestem gotów poświęcić się dla dobra innych? – cały czas to robię; i w odpowiednim momencie usunąć się? Ależ oczywiście, to postanowiłem już wiele lat temu!

 

 

Jak już wielokrotnie wykazałem, głównym zajęciem niemal wszystkich ludzi jest autodestrukcja, indywidualnie i zbiorowo, z powodu myślenia, postępowania emocjonalnego(stadnego)(narkomania, nikotynizm, alkoholizm, szkodzenie niezdrowym trybem życia, w tym trucie niezdrową żywnością itp.; płatne zajęcie, konsumpcjonizm, religijność, opiekowanie ludźmi zniedołężniałymi, degeneratami, pasożytami; propagowanie, wprowadzanie utopii, zbrojenia, wojny itp.).

Więcej razy tych oczywistości tłumaczyć nie będę. Proponuję za to podział na dwa światy, lokalnie, globalnie: utopijne oraz racjonalny (obydwa opisałem w swoim piśmie).

OTO DOBRZY... LUDZIE PRZYCZYNIAJĄ SIĘ M.IN. DO DEGENERACJI, CHORÓB, NĘDZY, WOJEN, PRZESTĘPCZOŚCI, WYCZERPYWANIA SUROWCÓW, ZATRUWANIA ŚRODOWISKA, WYMIERANIA PRZYRODY – ZAGŁADY ŻYCIA, A ŹLI... USIŁUJĄ TEMU ZAPOBIEC (co jest racjonalne - więc nie podlega pod żadną utopię - stąd jest niepopularne (kto tu tak naprawdę wykazuje, w dodatku dalekowzroczną, troskę, wrażliwość?))

Powinniśmy dbać o słabych, zdegenerowanych, bezużytecznych, szkodliwych, CZY POŻYTECZNYCH/promować, prowokować degenerację, postępować emocjonalnie, CZY PROMOWAĆ, SPRZYJAĆ ROZWOJOWI – POSTĘPOWAĆ RACJONALNIE? (proszę zauważyć jak trudno ludziom zrozumieć elementarne rzeczy, przestawić się z myślenia, postępowanie emocjonalnego, krótkowzrocznego (bezmyślności), egoistycznego na racjonalne – logiczne, dogłębnie etycznie, dalekowzroczne)

 

Elementarną, konieczną podzasadą w przyrodzie jest, że wszystko kiedyś traci wartość, degeneruje się – umiera; uwalnia przestrzeń, zasoby dla następnych istnień (błędy są wpisane w ewolucję, tak jak ich, w normalnych, naturalnych, warunkach, drogą selekcji, usuwanie – nim prędzej, tym lepiej. Czyli ma mse konieczna, w pisana w normalny rozwój, selekcja, ewolucja – eliminacja słabszych, zdegenerowanych, chorych, bezużytecznych (cierpiących, nieszczęśliwych) - gorszych - osobników). Jest to w żywotnym interesie wszystkich, nie tylko bezpośrednio własnego, współegzystującego z innymi - współzależnego od innych - gatunku. Inaczej dochodzi do jego, i innych gatunków, degeneracji, zagłady (gdyby nie ten proces w przeszłości to już dawno nie byłoby naszego gatunku!). To właśnie tego przestrzeganie jest dowodem RZECZYWISTEJ troski, dalekowzroczności! Inne podejście jest pogrążaniem – skutkuje degenerację, destrukcją, zagładą! (okazywaniem bezmyślności (degeneracji))

 

ŻADNE RACJONALNE ARGUMENTY NIE DOCIERAJĄ DO UTOPISTÓW (UCHODZĄCYCH ZA DOBROCZYŃCÓW...), więc mamy miliony ofiar nędzy, głodu, degeneracji, chorób, przestępczości, wojen; wyjałowienia gleby, wyczerpywania surowców, zatrucia środowiska; dochodzi do zagłady przyrody, życia!!

Jedną z realizowanych utopii jest dbanie o ludzi tzw. słabych, starych, zniedołężniałych, chorych – kosztem pozostałych (...), bo kiedyś* byli pożyteczni... i zajmowali się np. współrealizacją, realizacją (współpropagowaniem, propagowaniem) utopii, więc m.in.: wytwarzaniem surowców, półproduktów itp. dla propagującej je prasy, głosowaniem, działalnością partyjną, zbrojeniami, wojnami; płatnym zajęciem, produkcją i sprzedażą trucizn (alkoholu, papierosów, szkodliwej żywności), broni, dupereli (wydobywaniem, transportem i przetwarzaniem, w tym celu, surowców, itp.); przedłużaniem, bezpośrednio (współprzyczyniając się do tego swoją, w tym nieświadomie, pracą), czyichś cierpień, agonii, wegetacji, utrzymywaniem osobników stanowiących balast, obciążenie, pasożytów; Konsumpcjonizmem, zaspokajaniem swoich egzystencjonalnych potrzeb; Itp.

*By wykazać nonsens takiej argumentacji, dam przykład do tego analogii: czy w zakładach produkujących np. garnki wypuszcza się na rynek dziurawe egzemplarze...; Obecnie dziurawy garnek, też wcześniej był pożyteczny. Ale co jest, obecnie, rozsądniej zrobić – pozbyć się go przerabiając np. na nowy, cały, użyteczny, garnek czy dalej go używać aż sam się rozsypie z rdzy...

 

Skoro to więc ludzie niepożyteczni, szkodliwi, pasożytniczy (m.in. alkoholicy, narkomani, nikotynowy; prowadzący niezdrowy tryb życia, w tym takim odżywianiem się; ludzie schorowani, zdegenerowani) są wpierani (leczeni, utrzymywani na rencie, otrzymują mieszkania socjalne, zniżki, itp.), to tacy ludzie stanowią znaczną część społeczeństwa (po co się wysilać, dbać o siebie, innych – skoro wtedy jest ciężej/inni mogą to robić za nas) i tacy też, póki jeszcze mogą, się rozmnażają – przekazując, bezpośrednio i pośrednio, swoje promowane cechy (przecież nikt nie wypłaci dodatku, premii, za zdrowe, inteligentne dziecko, tylko za chore, niedorozwinięte – do utrzymywania na rencie)... Stąd ludzka „aktywność” często sprowadza się do bycia słabym, schorowanym, uzależnionym, zdegenerowanym; Z tego powodu dochodzi też do głosowania na, doprowadzających do nieszczęść i tragedii, bezmyślnych/,egoistów-populistów!

WYJAŚNIĘ TO JEDNOZNACZNIE: Konieczna jest masowa selekcja kandydatów i kandydatek do reprodukcji; eutanazja (dla degeneratów, pasożytów, osób niepożytecznych, zbędnych, szkodliwych; nieszczęśliwych, cierpiących – gdy dane istnienie nie ma racjonalnego sensu, jest wegetacją), z odpowiednim tego wytłumaczeniem, propagowaniem. By pozostali - zdrowi, pożyteczni (jako reproduktorzy, twórcy) - mogli nie tylko przeżyć, ale - z godnie z prawem ewolucji - normalnie się rozwijać, żyć – przekazywać coraz korzystniejsze cechy własnemu gatunkowi-, umożliwić, zapewnić, przetrwanie Życia na Naszej Planecie Ziemi!

To religie wypaczyły swoimi - zwracającymi na siebie uwagę jako moralne..., wrażliwe..., dbające o ludzkość... - bredniami (bez względu na to czy ktoś jest ich bezpośrednią, czy pośrednią ofiarą) normalne, naturalne, zdroworozsądkowe, zgodne z naturą - interesem nas wszystkich - podejście do tego procesu!

 

 

Ø      CZY WARTOŚĆ KAŻDEGO ŻYCIA JEST TAKA SAMA – KAŻDE ŻYCIE JEST BEZCENNE…; LUDZI NIE MOŻNA DZIELIĆ –

WSZYSCY POWINNI MIEĆ TAKIE SAME PRAWA ITP...

Czy bycie chorym, zniedołężniałym, starym, niepełnosprawnym; nieproduktywnym, niepożytecznym (z powodu nie dbania o zdrowie, trucia się, bezsensownego, bezmyślnego postępowania) jest jakąś zasługą takich osób...!; dbanie o takie osoby (i tą m.in. drogą też ich „produkcja”) - kosztem innych - winno być priorytetem i jest w społeczeństwa interesie...!!

To jakość życia i z niego pożytek powinny decydować o jego wartości, inaczej będzie ono tak traktowane - tyle warte - jak jest obecnie...

Winni swojej choroby muszą sami ponosić konsekwencje swojego postępowania, bo inaczej jest to niesprawiedliwe i demoralizujące.

Czy np. produkujący, sprzedający truciznę alkoholową, narkotykową są równi lekarzom którzy leczą ich ofiary..., policjantom ich wyłapującym...; czy żebrzący alkoholik, narkoman jest równy pracującemu abstynentowi; czy świadomie zarażający np. HIV są równi zdrowym, naukowcom opracowującym szczepionki, lekarzom..., policjantom ich wyłapującym...; nieuleczalnie chorzy – zdrowym...; złodzieje, bandyci oszuści – uczciwym ludziom, policjantom ich wyłapującym...; płatni mordercy – swoim ofiarom..., policjantom ich wyłapującym...; renciści – pracującym...; starcy – dzieciom...; psychopaci – wrażliwcom...; debile – intelektualistom...; nauczyciele – członkom organizacji religijnych...; itp., itd...

 

Czy w interesie społeczeństwa leży, by wszystkich traktować tak samo (np. by w kolejce, z nierobami, menelami, tzw. szarymi pracownikami, stały, marnowały czas, swój potencjał, osoby wybitne, np. naukowcy, wynalazcy, prospołeczni działacze)...

 

Może zamiast wpierać ludzi bezużytecznych, zdegenerowanych, pasożytniczych, szkodliwych (co też udziela się i innym), warto zająć się, promować, ludźmi pożytecznymi?

JAK USTALIĆ WARTOŚĆ CZYJEGOŚ ŻYCIA.

Otóż trzeba oszacować czy brak danej osoby przyniósłby straty czy korzyści.

PS1

CZY SOCJALNO-EMOCJONALNI UTOPIŚCI ZASTANOWILI SIĘ SKĄD - JAKIM KOSZTEM - BIORĄ SIĘ PIENIĄDZE, LEKI, SZPITALE, PRZYCHODNIE, APTEKI, MIESZKANIA, DROGI, FABRYKI; LEKARZE, APTEKARZE I INNI PRACOWNICY ITP., ITD...

Obecnie często działalność dobroczynna, postępowanie moralne, okazywanie wrażliwości polega na przeznaczaniu pieniędzy m.in. na siki i kupy z toksycznym - bo od leków - składem i ich obsługę (dodajmy też skutki eksploatacji surowców, produkowania energii, emitowanych zanieczyszczeń, powstających śmieci, zatruwania powietrza, wody, ziemi – przyrody; przyczyniania się do chorób, kalectwa, śmierci)...

Gdy miliony (zdrowych) młodych ludzi ginie w męczarniach w wojnach, od chorób wywołanych głodem, samego głodu; zapracowuje się, cierpi od stresów, chorób zawodowych, ulega wypadkom, w tym stając się kalekami-rencistami, traci czas, swoją młodość, cierpi z niedostatku, skażenia środowiska, uciążliwych warunków życia, i również z tych powodów chorując, w tym stając się rencistami, by m.in. utrzymać innych (...) – to trudno. Jak temu zapobiegać, m.in. z pomocą eutanazji, to już źle...

Jako analogię podam jeszcze przykład mitu o dobroczynnych, kochających zwierzęta, psiarzach.

Czy psiarze tak kochający zwierzęta (i ludzi)... zastanowili się też [oprócz że: nad cierpieniami m.in. zamykanych na wiele godzin psów; skutkami powodowanych przez psy hałasów, robionych kup - a więc stresami i innymi problemami - dla otoczenia]: skąd się bierze mięso dla ich pieseczków – wzięli pod uwagę cierpienia zwierząt podczas chowu i uboju przemysłowego, skutki tego chowu, przemysłu dla przyrody i ludzi...?!!

Dodam jeszcze, iż miliony ludzi (w tym część to dzieci) nie mają co jeść, podczas gdy kochający ludzi psiarze... wydają  miliony złotych m.in. na karmy dla psów!

 

JAKI SENS, CEL, MA LECZENIE, UTRZYMYWANIE PRZY ŻYCIU LUDZI PO TO, BY ICH DALEJ LECZYĆ, TYLKO UTRZYMYWAĆ PRZY ŻYCIU, WYPŁACAĆ RENTY (W TYM BY MIELI ZA CO SIĘ TRUĆ) – KOSZTEM POŻYTECZNYCH...

Życie musi mieć rozsądny sens, cel! Jeżeli ogranicza się ono, w dodatku w ograniczonym, niepełnym, upośledzonym stopniu, jedynie do elementarnych funkcji biologicznych, życiowych – czynnego, biernego szkodzenia innym (...), to jaki to ma sens, jaka to jest etyka, moralność, wrażliwość…

 

CZYŻ W SWOICH DZIAŁANIACH, POSTĘPOWANIU NIE POWINNO KIEROWAĆ SIĘ ZDROWYM ROZSĄDKIEM, RACJONALNYM SENSEM, CELEM! Jaki sens, cel, ma egzystencja ludzi zniedołężniałych, schorowanych, cierpiących, nieszczęśliwych i powodujących, przyczyniających się do nieszczęścia innych (...)(którzy w dodatku często jeszcze głosują na ludzi pogrążających naszą gospodarkę, intelektualnie społeczeństwo), którzy i tak umrą, i wielu w męczarniach?! Jaka to wrażliwość, etyka, moralność...

Do tego dodajmy wymieranie Europejczyków, w tym Polaków, bo brak środków, warunków na zachętę, stymulowanie przyrostu - wymiany - pokoleniowej!

PS2

Trzeba zmniejszyć negatywne skutki nikotynizmu, alkoholizmu, narkomani (co m.in. udziela się i innym (są też wciągani)) np. organizując nie absorbujące zbytnio drobne prace (na rzecz ośrodka) dla zdeklarowanych, nie rokujących nadziei alkoholików, narkomanów, m.in. w zamian za nocleg, posiłek, alkohol, narkotyki, substytuty narkotyków, nikotynę. Można na to przeznaczyć jakiś pustostan, ośrodki w odosobnionych msh, i mieć tam takie osoby pod kontrolą w 1-dnym msu. Obecnie tacy ludzie m.in. generują spore wydatki związane z interwencjami, przestępczością i dewastacją! Można też stosować obroże elektroniczne – by wymusić pozostawanie w wyznaczonym obszarze (za nieupoważnione opuszczenie go byłaby egzekwowana kara).

Trzeba też zalegalizować eutanazję.

Ci ludzie i tak popełniają, z tym że bolesne, powolne i kosztowne samobójstwo; i tak umrą z powodu chorób, zatrucia się – jako samobójcy.

 

Problemom, np. stresom, chorobom, najlepiej zapobiegać (wtedy będzie m.in. mniej osób do leczenia, utrzymywania itp.).

TRZEBA PRZEDE WSZYSTKIM, NAJPIERW, DBAĆ O LUDZI ZDROWYCH, POŻYTECZNYCH (BY NIE STAWALI SIĘ CHORZY. BY BYŁY M.IN. PIENIĄDZE, WARUNKI DO ŻYCIA I DLA POZOSTAŁYCH (ALE NIE KOSZTEM ZDROWYCH, POŻYTECZNYCH)) – TO JEST WŁAŚNIE DALEKOWZROCZNA, ROZSĄDNA - RACJONALNA - WRAŻLIWOŚĆ

By jedni mogli wegetować, dogorywać, inni muszą za to ponosić negatywne konsekwencje!

Proszę wziąć pod uwagę całościowo wszelkie skutki działania, postępowania (utrzymywania), a nie tylko, emocjonalnie i krótkowzrocznie, na wąski odcinek momentu przekazywania i konsumpcji – bo jest jeszcze droga przed i po (...).

Selekcja osobników (obecnie to zdegenerowani, chorzy często się rozmnażają, a posiadający korzystny potencjał genetyczny, zdrowotny, z braku odpowiednich warunków, nie przedłużają gatunku), śmierć biologiczna jest to prawo absolutnie niezbędne by mogła być kontynuowana ewolucja, by pozyskać zasoby, przestrzeń życiową, by powstało kolejne życie – cykl życia musi być też zamykany (cyklowi życia jest bezwzględnie przypisana śmierć, m.in. na niej opiera się cykl). To religie zrobiły z tego oczywistego, naturalnego, nieuniknionego procesu coś zatrważającego, strasznego, demonicznego; spowodowały emocjonalne, krótkowzroczne podejście do życia; moralne stało się nie rozsądne - z korzyścią dla ogółu i w perspektywie - podejście do tego etapu cyklu, tylko absurdalne, destrukcyjne jak najdłuższe wegetowanie, dogorywanie – kosztem wszystkich i wszystkiego!; współprzyczyniły się do problemów ekologicznych, ekonomicznych!

PS

M.in. o bilansie ekologicznym, ekonomicznym m.in. działalności dobroczyńców (socjalnych, zapewniających płatne zajęcie)... można przeczytać m.in. w ulotkach w HTML:

1. ZAGŁADA ŻYCIA!!! CZY WYGINIEMY?!: http://www.wolnyswiat.pl/1h2.html

7. DOPŁATY. M.IN. DO GÓRNIKÓW, ROLNIKÓW I PARLAMENTARZYSTÓW: http://www.wolnyswiat.pl/7h3.html

 

Ø      Czy moralność jest to coś doskonałego, w tym niezawodnego? Czy to nie za jej sprawą np. rodzą się i są utrzymywane przy życiu chore, nieszczęśliwe

dzieci, z których powodu cierpią i ponoszą inne negatywne konsekwencje również inni?! Czyż to nie z jej powodu ludzie staży, zniedołężniali, nieuleczalnie hoży, cierpiący, nieszczęśliwi kontynuują taką wegetację jak długo się da, w tym również z negatywnymi konsekwencjami dla innych?! Czy to nie za jej sprawą zezwala się na rozplenianie wypaczających, zatruwających życie, pogrążających społeczeństwa religii, by ich propagatorzy (i poplecznicy) mogli żyć w nieróbstwie, poważaniu i dobrobycie kosztem pozostałych?! Czyż to nie ona, w konsekwencji, przyczynia się do dewiacji seksualnych?! Czy to nie pod jej przykrywką ważne funkcje pełnią osoby niekompetentne, a kompetentne są z braku spełniania takich norm dyskwalifikowane?! Czyż to nie ona narzuca irracjonalne normy społeczne jak chociażby okazywanie szacunku *starszym (...), rodzicom i ich słuchanie (– więzienia i zakłady psychiatryczne są ich pełne)?! – Czyż to nie „ona” powoduje płytkie, emocjonalne podejście do tych problemów i uważa że racjonalne jest niemoralne?!...

PS

* Wyobraźmy sobie że jest dwóch aspołecznych, nikczemnych osobników, którzy w takim samym stopniu robią ludziom krzywdę, z tym że jeden żyje 45 lat, a drugi 90. Rozumiem, że temu drugiemu należy się szacunek...

 

Każdy ma do spłacenia kredyt za urodzenie nas i opiekę nad nami DO SPŁACENIA SWOIM, BĄDŹ PRZYBRANYM DZIECIOM, SPOŁECZEŃSTWU – TO JEST INWESTYCJA, a nie swoim rodzicom, którzy spłacili własny dług.

Często szermuje się argumentem, iż osoby kalekie też niekiedy osiągają sukces (są szczęśliwe). Otóż to NIEKIEDY, a więc jak rzadko w stosunku do pozostałych?! Jakie też są  proporcje korzyści do niekorzyści?! Czy już zaspokoiliśmy chociaż podstawowe potrzeby ludzi młodych, zdrowych, pożytecznych

– zadbaliśmy o przyszłość?!...

 

 

JAKA SŁUŻBA ZDROWIA?

– Racjonalna: powinna zajmować się - w pierwszej kolejności - leczeniem LUDZI POŻYTECZNYCH, i dopiero - po całkowitym wywiązaniu się z tej misji - można rozpatrywać realizację utopii...

 

 

§          

JEŻELI KTOŚ SAM NIE DBA O SIEBIE, TO DLACZEGO INNI MAJĄ TO ROBIĆ ZA NIEGO – PONOSIĆ TEGO SKUTKI!?

DARMOWE LECZENIE DLA WSZYSTKICH PROWOKUJE DO NIE DBANIA O ZDROWIE. Dochodzi też z tego powodu do absurdalnych, skandalicznych sytuacji, w tym pogrążania dbających o zdrowie! 

Jeżeli ktoś ma chore dzieci z własnej winy TO SAM MUSI PONOSIĆ TEGO SKUTKI, W TYM KOSZTY, by było to nauczką dla winnego oraz przestrogą dla pozostałych – motywacją do dbania o siebie i innych.

W Polsce jest zarejestrowanych, jako renciści i emeryci, 7,2 mln osób! Rocznie, wypłaty dla tych ludzi wynoszą ponad 100 mld zł (z tego część osób stała się  rencistami z powodu ekstremalnych zachowań (np. jazdy na wyścigi), w tym uprawiania ryzykownych sportów, trucia się nikotyną, narkotykami, alkoholem – więc otrzymali nagrodę (i niemała grupa dalej przeznacza na to renty). Kolejną nagradzaną grupą są rodzice chorych dzieci (w tym część z nich z powodu trucia się rodziców) na które otrzymują renty (często taka renta służy do utrzymywania się, w tym odurzania..., rodziców i wykorzystywania związanych z opieką przywilei). Z kolei karana grupa to zdrowi ludzie, w tym rodzice – dbasz o swoje zdrowie i swoich dzieci, to kara: tyraj na nie i na chore dzieci oraz ich trucicieli, trujących się!).

Obecne podejście do tej sprawy jest niesprawiedliwe i demoralizujące, gdyż tam gdzie ktoś powinien sam ponosić skutki swojego bezmyślnego, destrukcyjnego

postępowania – ponoszą  je inni (...)(truję się ja, ale płacisz za to ty). Tak postępujący mogą się sami ubezpieczać od skutków swojego postępowania.

By zmniejszyć skutki obecnej sytuacji można wprowadzić opłatę pieniężną za popełnienie samobójstwa, wyrażenie zgody na eutanazję (nikt poza zainteresowaną osobą - o ile nie byłaby ona niezdolna do porozumiewania się, hora psychicznie - nie mógłby wypowiadać się w tej sprawie) przez nieuleczalnie chorych, osoby w podeszłym wieku. Pieniądze po śmierci przekazywane by były na wskazany cel (np. dla wnuków), np. w wieku 60 lat – 10 tys. zł, z każdym następnym rokiem o 2 tys. zł mniej. Pozytywne skutki byłyby wszechstronne (niechby zdecydowała się na takie rozwiązanie połowa z tych ludzi), m.in.: nie trzeba  by było leczyć, utrzymywać milionów emerytów i rencistów (byłyby pieniądze na różne potrzeby, nie trzeba  by było się więc nie tylko zadłużać, ale wręcz przeciwnie – można byłoby spłacać zadłużenia)(zaoszczędzone pieniądze wystarczyłyby zarówno na poprawę warunków pracy, w tym wyższe pensje, personelu medycznego jak i poziomu lecznictwa – bez żadnego zadłużania się), byłyby pieniądze dla obecnie pozbawionych śr. do życia młodych, zdrowych ludzi, starczyłoby też na podniesienie najniższych płac, nie trzeba by było budować nowych mieszkań (nie byłoby bezdomności, w tym samotnych matek, oraz tyle bestialstwa i innych problemów ze strony partnerów, rodziców nad współlokatorami, mieszkającymi z oprawcami bo nie mają się gdzie podziać) – to wszystko stymulowałoby również przyrost naturalny (zgodnie z moimi postulatami) – wymianę pokoleniową (można by też przyjmować emigrantów (z godnie z ekologicznymi postulatami z „WŚ” nr 1, co rozwiązałoby następne problemy). Zmniejszyłoby się też natężenie ruchu oraz liczba śr. komunikacji pasażerskiej i transportu (mniej wypadków, mniejsze zużycie ropy i zanieczyszczenie środowiska, byłby lepszy stan dróg), byłoby mniejsze zużycie energii (a więc i z tego powodu zmniejszyłoby się zanieczyszczenie środowiska), mniej ludzi by chorowało (czyli byłyby dodatkowo mniejsze wydatki na służbę zdrowia, byłoby mniej rencistów), zmniejszyłaby się przestępczość (znów byłyby oszczędności finansowe). I długo by wymieniać.

 

 

www.o2.pl | Piątek [17.04.2009, 09:25] 2 źródła

UWAGA NA FAŁSZYWE EURO. NIE DAJ SIĘ OSZUKAĆ

Zobacz, jak rozpoznać podejrzane banknoty.

Po Polsce i Europie krążą tysiące sfałszowanych pięćdziesiątek i setek - pisze "Gazeta Wyborcza".

Oto kilka wskazówek, które zdaniem oficera z zespołu do zwalczania fałszerstw pieniędzy Centralnego Biura Śledczego pomogą nam odróżnić podrobione euro.

Nitka zabezpieczająca to pasek przeciągnięty przez środek banknotu. Nie powinien on z niego "wystawać". Musi znajdować się na nim napis euro i cyfrowy nominał.

Hologram to niewielki, srebrny kwadrat lub pasek z boku banknotu. Gdy jednak zmienia się kąt widzenia, pojawiają się na nim znaki graficzne. Występują na nim kolory tęczy.

Staloryt to specjalna technika druku, która sprawia, że niektóre elementy banknotu są wypukłe, można je wyczuć opuszkami palców.

Recto-verso to część znaku graficznego, drukowana jest z jednej strony banknotu, część z drugiej. Spojrzenie pod światło sprawia, że tworzą całość. TM

 

 

 

 


NA WESOŁO

Główny Urząd Ceł postanowił przeprowadzić ankietę wśród celników na temat łapówkarstwa. Jedno z pytań zadawanych przez komisję brzmiało: „Ile czasu potrzebujesz, aby zebrać kwokę wystarczającą na kupno BMW”?

Celnik na polsko-niemieckiej granicy odpowiada: Dwa, trzy miesiące.

Celnik na polsko-czeskiej granicy: – No, z pół roku.

Celnik ze „ściany wschodniej” po dłuższym zastanowieniu: – Dwa, trzy lata.

Komisja zdziwiona: – Tak długo?

Celnik ze „ściany wschodniej”: – Chłopaki, nie przesadzajcie, BMW to w końcu duża firma...

 

 

PRAWO KATZA: LUDZIE I NARODY BĘDĄ DZIAŁAĆ RACJONALNIE WTEDY I TYLKO WTEDY, GDY WYCZERPIĄ JUŻ WSZYSTKIE INNE MOŻLIWOŚCI...

 

 www.wolnyswiat.pl   WBREW ZŁU!!! 

PISMO NIEZALEŻNE – WOLNE OD WPŁYWÓW JAKICHKOLWIEK ORGANIZACJI RELIGIJNYCH, PARTII, UGRUPOWAŃ I STOWARZYSZEŃ ORAZ WYPŁOCIN REKLAMOWYCH. WSKAZUJE PROBLEMY GOSPODARCZE, POLITYCZNE, PRAWNE, SPOŁECZNE I PROPOZYCJE SPOSOBÓW ICH ROZWIĄZANIA (RACJONALNE MYŚLI, ANALIZY, WNIOSKI, POMYSŁY, POSTULATY, I ICH ARGUMENTACJA, CAŁE I FRAGMENTY ROZSĄDNYCH, INTERESUJĄCYCH MATERIAŁÓW Z PRASY I INTERNETU)

 

OSOBY CHCĄCE WESPRZEĆ MOJE PISMO, DZIAŁANIA PROSZĘ O WPŁATY NA KONTO:

Piotr Kołodyński

Skr. 904, 00-950 W-wa 1

BANK PEKAO SA II O. WARSZAWA

Nr rachunku: 74 1240 1024 1111 0010 0521 0478

Przy wpłatach do 800 PLN należy podać: imię i nazwisko, adres, nr PESEL oraz tytuł wpłaty (darowizna na pismo „Wolny Świat”). Wpłat powyżej 800 PLN można dokonać tylko z konta bankowego lub kartą płatniczą.

ILE ZOSTAŁO WPŁACONE BĘDĘ PRZEDSTAWIAŁ CO 3 MIESIĄCE NA PODSTAWIE WYDRUKU BANKOWEGO (na życzenie, przy wpłacie od 100 zł, będę podawał jej wielkość oraz wskazane dane wpłacających).

Stan wpłat od 2000 r. do dnia 01.08.2009 r.: 100 zł.

 

 

17. ELEKTRONICZNE ZBIERANIE PODPISÓW (pod

inicjatywami ustawodawczymi, moją kandydaturą na prezydenta)

 http://www.wolnyswiat.pl/17.php

 

21. WPŁATY I WYDATKI

 http://www.wolnyswiat.pl/21.html

 

22. MOJA KSIĄŻKA

 http://www.wolnyswiat.pl/22.html